Pan (Przerwa-Tetmajer, 1899)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | „Pan“ |
Podtytuł | Fraszka |
Pochodzenie | Melancholia |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Szedł, szedł i szedł... Nie zważając na buty, szedł od jakiej piątej rano; słońce świeciło już prawie na środku nieba. Był już tęgi kawał za miastem, pośród pól, może ze trzy mile od niego. Nie znał tej okolicy; szedł gościńcem przed siebie, naprzód, naprzód i naprzód...
A medytował tak, że nie zważał ani na buty, ani na to, że bez śniadania był dotąd, ani na okolicę. Redaktor wielkiego i poczytnego dziennika „Bylebyło“, posiadacz ośmiu tysięcy abonentów i trzech kolumn inseratów, obstalował u niego nowelę na tysiąc wierszy, na temat „słońce“, aż — wyjątkowo — po siedm kopiejek od wiersza! Siedm razy tysiąc daje siedm tysięcy kopiejek, co daje siedmdziesiąt rubli. Siedmdziesiąt rubli... Ah! Siedmdziesiąt rubli to jest siedmdziesiąt rubli...
Jest lipiec, jest lato, miasto opustoszało, wyjechali wszyscy. Nawet w redakcyi „Bylebyła“ trzech stałych współpracowników wzięło urlop. On nie był nigdzie stałym współpracownikiem: nie chciano go angażować, gdyż „szkoda było jego literackich zdolności na dziennikarską pracę“. Dzięki tej pochlebnej opinii reporterzy zarabiali po dwieście i trzysta rubli miesięcznie, on przeciętnie od czterdziestu trzech do stu dwóch. To zdarzyło się tylko raz, kiedy za nowelkę o Bożem Narodzeniu dostał trzydzieści dziewięć rubli.
Od tego czasu jednak aż do lipca nie wydrukował żadnej noweli, raz dlatego, że redaktor „Bylebyła“, z którym miał najwięcej stosunków, niechętnie widział drukowanie po konkurencyjnych pismach, sam zaś miał tyle „wiadomości bieżących“, że, mając stały powieściowy fejleton, nadzwyczaj rzadko mógł go przeznaczyć na nowele; nadto też sprawozdania z książek, za które się brało po dwie i pół kopiejki od wiersza, pochłaniały masę czasu.
Zresztą stanowisko jego, jako zaetatowego współpracownika w „Bylebyle“ było bardzo dobre: redaktor zawsze wstawał, kiedy się z nim witał i żegnał, nie mówił mu „mój panie Żytniewicz“, tylko „panie Hektorze“, albo „kochany panie Hektorze“, na nowy rok przyjmował go w salonie, nie w pokoju jadalnym, jak reporterów, a na imieniny żony z całej redakcyi oprócz kierownika działu politycznego i referenta spraw ekonomicznych, jego tylko jednego zapraszał na wieczór tańcujący. „E cóż, pan jest pan! Żebym ja taki był!“ mówili mu reporterzy „Bylebyła“ w swoich lśniących cylindrach, majtkach w kraty i różnobarwnych krawatach. Kpili sobie z niego w żywe oczy — każdy z nich mógł pójść gdziekolwiek do ogródka i zjeść kolacyę z aktorkami albo za gotówkę, albo na kredyt, albo za reklamę dla restauratora, dyrektora teatrzyku, lub autora wystawianej sztuki. Prawie wszyscy nad ranem wracali pijani do domu. Jego zaś kolacye kosztowały bardzo mało i trwały bardzo krótko: kupował dwa serdelki po trzy kopiejki sztuka, dwie bułki po półtorej kopiejki — i najczęściej zjadał to na mieście, w jakiej bocznej ulicy. W domu było tak przykro i smutno wieczorem: cztery ściany, piec, dwa krzesła, umywalnia, stół z brudną serwetą i zamazaną atramentem różową tekturą, komoda, koszyk i kuferek — wszystko. Prawda: było jeszcze w pokoju mnóstwo karaluchów.
Na stoliku zaś stała fotografia panny Ewy oparta o kałamarz, na oknie ładna butelka z likierem waniliowym dla „Milci“; kochał się bowiem w pannie Ewie, a romans miał z żoną woźnego z konkurującego z „Bylebyłem“ organu „Abyszło“.
„Milcia“ lubiła likier wanilowy, a jak się ma lat dwadzieścia cztery, to jeść przez dwa tygodnie zamiast obiadu mięszaninę za dwadzieścia kopiejek i dwa obwarzanki — jest nic, ani się wie o tem. Mając zaś siedmdziesiąt rubli w kieszeni możnaby na dwa tygodnie pojechać do Szczawnicy — trzecią klasą mało kosztuje — a tam jest panna Ewa... Milciby się powiedziało, że się jedzie do ciotki, a pannie Ewie za dwa tygodnie, że się musi wracać, bo się ma „ważne zajęcia“ w redakcyi...
Tymczasem jednak, jak na złość, nie przychodziło mu nic na myśl „o słońcu“, tem więcej nic godnego aż siedmiu kopiejek od wiersza... Od tygodnia o tem myślał i nic wymyśleć nie mógł — — nie szło, jak to czasem bywa. Był zmęczony, znużony, upał dopiekał, kurz, zaduch, wszystko nie uspasabiało do pisania. Za cztery dni miał oddać robotę — oprócz zaś pięciu, czy sześciu arkusików papieru, z nadpisem „Słońce — przez Hektora Żytniewicza“ — nie miał nic.
Wyszedł więc rano w pole „szukać inspiracyi“.
Po drodze spotkał księgarza, który niedawno od niego kupił tomik drobnych szkiców, płacąc po trzy ruble od arkusza, i właściciela drukarni, gdzie się te szkice miały drukować: jechali na rowerach, księgarz w piaskowym spencerku, drukarz w ciemnogranatowym trykocie. Obaj ukłonili mu się pierwsi... Ludzie bardzo cywilizowani... On nie miał wprawdzie ani roweru, ani ciemnogranatowego trykotu, ani piaskowego spencerka, ale — — „miał przyszłość“. Kto wie, czy nie tkwi w nim drugi Sienkiewicz, albo Prus, — sława narodu, oni zaś są tylko przemysłowcami...
Skrzywił dumnie głowę od lewej strony ku górze — „poczuł się“. Był artystą, kwiatem inteligencyi! Wprawdzie te kwiaty kwitną najczęściej w wytartych spodniach i podartych trzewikach, niemniej przeto literatura i sztuka są kwiatami inteligencyi. Eviva l’arte! I troska o nią publiczna...
Szedł i szukał inspiracyi do „słońca“ na tysiąc wierszy za siedmdziesiąt rubli.
Szedł zaś tak zamyślony, że nie widział, co się naokół niego dzieje. Myślał, myślał i myślał, a raczej starał się coś myśleć. Nagle potknął się i jakby ocknął.
Naokoło niego były zboża, jak złota toń. Gdzie sięgnął wyrokiem, łany, łany nieprzejrzane, jaśniejące ku niebu, bezmiar zbóż. A w tej toni, w tej fali pełnej blasku i światła, szkarłatne maki, błękitne bławaty, miedze zielone i chłopi w białych koszulach i żółtych, połyskujących, słomianych kapeluszach i kobiety w chustkach pstrych, żółtych i czerwonych na głowach, w białych koszulach i czerwonych spódnicach. Stalowe, srebrzyste sierpy dzwonią i migocą w ich rękach; ci żną, tamci wiążą snopki; tu ogromny wóz drabiniasty ciągną woły, tam konie odprzężone od wozu skubią trawę na miedzy; dzieci plączą się, krzyczą, inne kołyszą młodsze, zawieszone w płachtach na kulikach — pełno życia, pełno gwaru — żniwa pszeniczne. A nad tem wszystkiem skowronki i wróble i olbrzymie, promienne, jaskrawe słońce na niebieskiem, nieruchomem niebie.
Patrzał, widział — i zaczęło mu się chcieć jeść, a zarazem uczuł zmęczenie. Ocknął się, gdy się potknął, jak ze snu.
Stanął i patrzy.
Oh! jakiż ten świat piękny!... Jakiż to cud!... Jakiż to czar!... To morze zbóż, te kwiaty wniem czerwone i błękitne, ci ludzie kolorowi z sierpami w dłoniach, te wozy, woły, konie, dzieci, płachty — i to słońce olbrzymie na niebieskiem, nieruchomem niebie!... Jakiż to boski obraz! Co za poezya! Co za idylla anielska jakaś... Gdyby teraz Bóg na niebiesiech się ukazał i przeżegnał świat: czyż byłoby to dziwne? Czyż to nie jest boża czeladź na łanie? Czyż nie mógłby teraz zejść między tych ludzi i między te zboża Chrystus i usiadłszy na związanym powrósłem snopku, pośród uczniów swoich, głaszcząc dzieci po głowach, rzec im przypowieści o pszenicy i kąkolu?
I nie mogłażby się z pomiędzy tych zbóż i tych ludzi rozejść znowu wieść, iż ślepi widzą, chromi chodzą, umarli zmartwychwstają i ubogim Ewangelia opowiadana bywa?...
A ponad tem wszystkiem to słońce... słońce... „Słońce“, siedm kopiejek od wiersza, tysiąc wierszy, siedmdziesiąt rubli... redaktor „Bylebyła“... kwit do administracyi... Panna Ewa w Szczawnicy... likier waniliowy na pożegnanie... dwa tygodnie bez karaluchów... Kolacya za pół rubla... Chrystus biały, cichy, spokojny, nadludzko mądry i nadludzko dobry na związanym powrósłem snopie wśród toni zbóż i żeńców z sierpami, a w górze niebo i głos zeń mówiący: „Ten jest on syn mój miły, w którym mi się upodobało...“
W tej chwali ogarnęło go coś, to „coś“, które ogarnia twórcze umysły, kiedy się zdaje, że dusza „skrzydeł“ nie „anielskich“ wprawdzie, ale orlich „dostaje“. Zawrócił się, chciał biec do domu, byle prędzej, byle prędzej, byle natchnienie nie pierzchło, a trwożliwe jest ono, jak motyl, którego cień gałęzi chwianej wiatrem płoszy... Chciał biec — tyle mil — wtem zaturkotał wóz na drodze. Jechał chłop w siermiędze parą dobrych kasztanów, ku miastu. Gdyby wsiąść — jest tak zmęczony, tak głodny, tyle mil przed nim, a tak chciałby natychmiast, jak najprędzej zabrać się do pisania o słońcu, które kiedyś ujrzy powtórne odrodzenie świata, zupełne i doskonalsze, z pomiędzy zbóż i żeńców... Nim dojdzie do miasta, będzie wieczór... Będzie też tak zmęczony, że zaraz spać się będzie musiał położyć — „inspiracya“ może minąć...
„Gospodarzu!“ woła na chłopa.
„Co?“
„Zawieźlibyście mnie do miasta?“
„Bez co nie? Ale ile pon dajom? Bo musę skręcić tęgo“.
Żytniewicz stropił się — pomacał się nieznacznie po kieszeni: pulares był, tylko w nim...
„Ile chcecie?“
Chłop poskrobał się w głowę:
„Dyć wiem, że mię taki pon nie skrzywdzi. Przecie ta co zarobiem“.
Nie wypadało się pytać, a iść piechotą dlatego, że np. chłop żądałby rubla za skręcenie do miasta, iść za wozem?...
„Dobrze, to się tam na miejscu porachujemy“ — wsiadł.
Jedzie więc „taki pan“. W brzuchu ma bardzo pusto, ale w głowie bardzo pełno — bo oto przyjdzie chwila, że z pomiędzy zbóż i żeńców rozejdzie się wieść, iż Ewangelia opowiadaną bywa... I odrodzi się świat, zmartwychpowstanie... Zapanuje pokój ludziom dobrej woli, a stanie się to w blasku słońca... słońca... „Słońca“... Siedm kopiejek od wiersza... Szczawnica...
Wtem wóz zaturkotał na bruku. Żytniewicz wzdrygnął się, jakby węża zobaczył. Pulares był, ale w nim — tylko piętnaście kopiejek... Na co liczył wsiadając?... Zapewne na swoje dwadzieścia cztery lata i swoją przyszłość... Co robić? W redakcyi nie było już nikogo, „Bylebyło“ kończyło robotę o drugiej, ani więc prosić o zaliczkę, ani pożyczyć od kogo „rubla do jutra“... Co robić? Psiakrew, co za lekkomyślność!... Dać swoje piętnaście kopiejek?... Naprzód znaczy to nic już nie jeść do jutra, a są to zawsze cztery serdelki i dwie bułki, a potem jakże można chłopu dać za taką drogę piętnaście kopiejek?... Może ze dwie mile skręcił?...
— „Kaj mom zajechać?“ — pyta chłop.
Młodzieńca ogarnęła rozpacz — nagle —
„Tu!“ krzyknął, kiedy przejeżdżali przed przechodnią kamienicą.
„Prrr!... Hoj!...
„Macie ojcze tymczasem złoty. Pójdę tylko na górę i wezmę pieniądze, bo mam — same dziesiątki... Dziękuję wam bardzo...“
„O nic ta, nic ta, zacekom“.
Chłop patrzał na szyld jeden, potem na szyld drugi, potem na szyby sklepowe, potem na trotuar, potem na ulicę, nareszcie zaklął:
„Taki pon! Ślicny pon! Bodaj go choroba trzęsła! Złoty doł! Z takim panem!“ — popluł w garść i machnął biczem, zaś Hektor Żytniewicz wpadłszy w bramę, jak jego sławny imiennik w bramę skajską niegdyś przed Achillem, biegł z ulicy w ulicę ku domowi, drżąc, czy nie usłyszy za sobą turkotu i wołania „Hej! Panie! Panie! Kaj moja zapłata?! — a w głowie wirowało mu słońce. „Słońce“, siedmdziesiąt rubli, Szczawnica, panna Ewa, odrodzenie świata, zboże, żeńcy... A potem przyszło mu na myśl, że jednak ten chłop miał parę koni, a on nie zje czterech serdelków i dwóch bułek, po dwa na kolacyę i śniadanie — i łzy zakręciły się w oczach „takiemu panu“...