<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Echa muzyczne
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom V—VII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst szkicu
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I. ORFEUSZ HANDLUJĄCY.

Podczas jednego z ostatnich wcieleń na ziemi, Orfeusz wziął na siebie postać dziecka, z niezwykle długiemi palcami i mocno odstającemi uszami. Ponieważ stało się to wśród muzykalnej rodziny, odrazu odgadnięto, że nowonarodzony będzie wielkim fortepianistą i w tym kierunku zaczęto go kształcić.
Talent istotnie był ogromny. Chłopak całe godziny spędzał nad fortepianem, nuty poznał w ciągu tygodnia, a najtrudniejsze melodje grał po jednorazowem usłyszeniu. W ósmym roku wcielenia grywał pod serwetą i na serwecie, nigdy nie chybiając klawisza, a ucho miał tak muzykalne, że naśladował nietylko sposób mówienia każdej znanej osoby, lecz w dodatku umiał udawać głosy wielu ptaków i zwierząt domowych, co było dowodem poczucia natury.
Odznaczał się pracowitością, dzięki której skończył parę konserwatorjów, brał lekcje od najznakomitszych wirtuozów i ostatecznie wyrósł na niepospolitego wykonawcę i erudyta. O erudycji najlepiej świadczyły jego własne kompozycje, oparte na motywach najmniej znanych światu autorów, których, jak mówili krytycy, rozwijał i uszlachetniał.
Ponieważ rodzina wciąż wyrażała przekonanie, że przy swoim genjuszu powinien zrobić majątek, więc młody Orfeusz dosyć wcześnie począł zastanawiać się nad sposobami przetwarzania muzyki na pieniądze. Pewnego dnia, uzyskawszy posłuchanie u Liszta, padł przed nim na kolana; innym razem miał szczęście ucałować rękę Verdiego; później napisał pochwałę Meyerbeera, a w pół roku odbył pielgrzymkę do Bayreuthu, aby tam, u stóp twórcy muzyki przyszłości, odwołać swoje dawniejsze błędy, usprawiedliwiając je nadmiarem zapału dla sztuki.
Tym sposobem pozyskał życzliwość różnych szkół i mistrzów. Otrzymał też lekcje u bankierów, zaprzyjaźnił się z dziennikarzami i wystąpił w kilku koncertach dworskich, jako fenomen. Za marsz wojenny dla armji księcia Monaco dostał order, a kontredans na cześć cesarzowej Eugenji zrobił go lubianym w kolach, nadających ton modzie.
Po wojnie w r. 1870, będąc w Paryżu, urządził koncert na rzecz Alzacji i Lotaryngji. Popularność jego dosięgła szczytu. Był już taką znakomitością, że go wzywano o pisywanie aforyzmów na cele dobroczynne. Pisał więc w Paryżu — o wolności i braterstwie ludów, w Madrycie — o wzniosłości religji katolickiej, w Berlinie — o filozofji muzyki, w Warszawie — o miłości ojczyzny, w Rzymie — przeciw doczesnej władzy papieża, a w Petersburgu — o pięknej przyszłości ludów słowiańskich. W owym czasie posiadał za kilkadziesiąt tysięcy franków akcyj najpewniejszych i największe przynoszących procenta, miał własnego sekretarza i jeździł darmo głównemi kolejami.
Jego system koncertowy był bardzo prosty. Co roku komponował jakiś utwór, o którym dużo, choć niewyraźnie pisali jego osobiści przyjaciele, znani w świecie krytycy, i uczył się grać jakiegoś trudnego kawała, ale tak biegle, że mu nikt nie wyrównał. Z temi nabytkami objeżdżał całą Europę, grając po jednym razu w Paryżu, Londynie, Berlinie i Wiedniu. Ze stolic świata wywoził przychylne recenzje, oprawne w album (nieprzychylnemi gardził), tudzież autografy miejscowych znakomitości. Ale cyfrę akcyj powiększał zapomocą koncertów w miastach drugorzędnych i w miejscach kąpielowych, gdzie zwykle na kilka dni przed występem poprzedzała go wiadomość, że „przyjeżdża,“ a potem druga, „że dał się namówić do zrobienia przyjemności miastu, głośnemu z amatorstwa i znawstwa muzyki.“
Rzeczy te załatwiał jego sekretarz, do którego obowiązków należało też odszukiwanie w różnych stronach świata wpływowych miłośników muzyki, tudzież dawnych przyjaciół i kolegów znakomitego fortepianisty, a przynajmniej ich imienników. Dziwnym zbiegiem okoliczności, starzy przyjaciele mistrza znajdowali się wszędzie, nie wyłączając Pekinów, Tonkinów i Chartumów.
Umiał też sekretarz wybierać czas przejazdu przez każdą miejscowość i zawsze trafiał w taką porę, kiedy tamtejsza śmietanka towarzystwa przygotowywała jakiś duży koncert na cele dobroczynne. Naturalnie maestro był proszony o udział naprzód nieśmiało, potem natarczywie, i grał — nie dużo, jakby od niechcenia, ale grał, za co dawano mu szalone oklaski.
Po pierwszym przygodnym występie, miasto zaczynało „pałać żądzą powtórnego usłyszenia mistrza.“ Dawni przyjaciele i koledzy, znawcy, pełnoletnie entuzjastki, bogate damy, pragnące ukazać się publicznie w nowych strojach, panny na wydaniu, młodzież, wynajdująca sposoby na zabijanie czasu, mężowie i ojcowie, chcący mieć spokój w domu, wszystko to rzewnie błagało wielkiego muzyka, ażeby pozwolił uwielbiać się na swój własny dochód.
Po niejakiem wahaniu mistrz ulegał.
Wynajęcie sali zazwyczaj kosztowało drogo, gdyż, jak mówili do sekretarza intendenci gmachów, „po każdym takim koncercie posadzka jest jak w stajni.“ Opłacało się to jednak. Zresztą dywanów i kwiatów na estradę dostarczali dawni przyjaciele i entuzjastki, a ceny miejsc były poczwórne. Ten ostatni wzgląd decydował o powodzeniu koncertu. Do garstki bowiem publiczności, chorującej na muzykalność, albo na nadmiar czasu, która mogła zapełnić ledwie parę rzędów krzeseł, przybywały legjony osób, które cenią tylko to, co dużo kosztuje, albo chcą się między takimi pokazać.
Wybija godzina uroczysta. Na schodach, wiodących do sali, cisną się strojne i pachnące tłumy, w przysionkach klną lokaje, kontramarkarze nie mogą nastarczyć z przyjmowaniem okryć i parasolów, policja jest zakłopotana. W sali ciasno i duszno, ludzie nie mogą wyszukać swoich krzeseł, damy lękają się o kwiaty i koronki, starzy mężowie o żony, emeryci o nagniotki. Na fotelach obok estrady dumają krytycy, nie o tem, co usłyszą, ale o tem, jakieby nowe zwroty napisać. Przyjaciele mistrza i znawcy tworzą grupy i szepczą:
I. — No, patrzcie na cud! Idzie hrabina X.
— Jeszcze dziś z rana miała być ciężko chora.
— A od dziesięciu lat nic nie słyszy.
— Przyszła tu przez wdzięczność za jego udział w koncercie dobroczynnym.
II. — Widzi pan, ile zbiera się u nas osób na koncerta?... A mówiłem Iksińskiemu: wydaj pan koncert, to będziesz miał z czego zwrócić mi dwieście rubli. I myślisz pan, że on co powiedział? Powiedział: „Nie warto, nasza publiczność nie zna się na muzyce.“ Słyszałeś pan co podobnego?
— Dziwak.
— Niech on będzie dziwak, to jego interes, ale za co ja mam tracić moje dwieście rubli?... On musi wydać koncert, albo ja wytoczę mu proces i zajmę ruchomości.
III. — Jego kompozycje niebardzo mi się podobały.
— Ale co to za wykonawca! jaka biegłość!... Naśladuje style najznakomitszych mistrzów.
— To dzisiaj jest dosyć pospolite.
— Ale biegłość, panie, biegłość!... Słowo honoru daję, że grał przy mnie wyjątki z „Lohengrina“ nogami!...
Wtem: aaa!... rozległo się po sali, i wybuchły oklaski, zainicjowane odrazu w kilku punktach. Wszystkie oczy i lornetki skierowały się na estradę. Wszedł mistrz, łagodnie promieniejący, jak pierwsza kwadra w maju.
Ukazanie się jego stanowiło epokę w miejscowych poglądach na sztukę. Finansiści zobaczyli na własne oczy muzyka, który posiadał akcje. Krytycy doszli do wniosku, że można być wielkim artystą, a jednak ubierać się według ostatniej mody. Panny przekonały się, że można głęboko poruszać serca, a mimo to wyglądać czerstwo i starannie utrzymywać włosy. Arystokracja patrzyła na niego z podwójnem uznaniem, dostrzegłszy, że nietylko jest dobroczynny, ale, że na czarnym fraku nosi olbrzymią gwiazdę. Demokraci zachwycali się, że ową gwiazdę do połowy przysłonił klapą fraka.
Wreszcie, ponieważ miał ogniste oczy i stojące wąsiki, okrzyknięto go za pięknego; krzywe zaś nogi policzono na karb naturalności.
Zagrał raz, zagrał drugi raz i — zupełnie oczarował słuchaczy. Dojrzałe entuzjastki wąchały trzeźwiące sole, ratując się od zemdlenia, a jedna z namiętnych pań uroniła aforyzm, który natychmiast zanotował sekretarz mistrza:
— Raz przetańczyć z nim walca i umrzeć!...
Po paru godzinach koncert skończył się, artyście rzucono pod nogi należytą liczbę bukietów, słuchacze zaczęli się rozchodzić.
— Djabelne nudy — rzekł jakiś profan, ziewając.
— Tak przecie mówić nie wypada — odparł kandydat na amatora. — Jego gra robi nadzwyczajne skutki. Moja żona, wyobraź pan sobie, płakała, a mnie samego tak wytrawiło w środku, że pierwszy raz od tygodnia będę jadł obiad z apetytem...
— No, tak, ale co po nim zostanie? Z pewnością ani ta suita, ani nokturn, któreśmy słyszeli.
— Jakto, co zostanie? — oburzył się kandydat na znawcę. — Pan wiesz, że on już dzisiaj ma ze trzysta tysięcy franków... Taki młody człowiek!
Na drugi dzień maestro odebrał kilka miłosnych listów od dojrzałych entuzjastek i raczył przyjąć obiad honorowy, na którym jeden z przyjaciół i kolegów nazwał go chlubą narodu. Krytyka, wedle zasady: „Sława obowiązuje,“ upadła przed nim na twarz, podziwiając szczególniej czarodziejską biegłość gry i nadmieniając dyskretnie, że król fortepianu potrafi ze swego narzędzia wydobywać harmonijne kombinacje nietylko palcami, lecz łokciami, nogami etc. Te jednak pochwały nie weszły już do aksamitnego albumu.
Wreszcie — odjechał, obiecując, że może jeszcze kiedy powróci do miasta, które posiada tylu prawdziwych znawców sztuki.
I tak podróżuje wciąż. Nie roztkliwia skał, nie porusza dębów, nie uspakaja burz morskich, niemniej jednak, wierny legendowej roli, ściąga chmury słuchaczy i grad — bankocetli.
Więc nie umarłeś, Orfeuszu... Ze wszystkich swoich dzieci, ciebie jednego uratowali od zgonu wielcy bogowie, przynajmniej dopóty, dopóki będą istnieć na ziemi trzy gracje: muzyka, spryt i pieniądze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.