<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Echa muzyczne
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom V—VII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ECHA MUZYCZNE.
„Już nie pójdą za tobą, Orfeuszu, ani wolne stada dzikich zwierząt, ani szemrzące dęby, ani skały, roztkliwione twoim śpiewem. I nie zatrzymasz padającego gradu, ani wściekłości fal morskich, ani gwałtownych wichru podmuchów, ani nieskończonego pasma obłoków, które ciągną po niebie, bo — już niema cię, Orfeuszu... Napróżno leje łzy twoja matka, Kalliope. Daremne żale, skoro nawet wielcy bogowie nie mogą własnych dzieci uratować od zgonu...“
I. ORFEUSZ HANDLUJĄCY.

Podczas jednego z ostatnich wcieleń na ziemi, Orfeusz wziął na siebie postać dziecka, z niezwykle długiemi palcami i mocno odstającemi uszami. Ponieważ stało się to wśród muzykalnej rodziny, odrazu odgadnięto, że nowonarodzony będzie wielkim fortepianistą i w tym kierunku zaczęto go kształcić.
Talent istotnie był ogromny. Chłopak całe godziny spędzał nad fortepianem, nuty poznał w ciągu tygodnia, a najtrudniejsze melodje grał po jednorazowem usłyszeniu. W ósmym roku wcielenia grywał pod serwetą i na serwecie, nigdy nie chybiając klawisza, a ucho miał tak muzykalne, że naśladował nietylko sposób mówienia każdej znanej osoby, lecz w dodatku umiał udawać głosy wielu ptaków i zwierząt domowych, co było dowodem poczucia natury.
Odznaczał się pracowitością, dzięki której skończył parę konserwatorjów, brał lekcje od najznakomitszych wirtuozów i ostatecznie wyrósł na niepospolitego wykonawcę i erudyta. O erudycji najlepiej świadczyły jego własne kompozycje, oparte na motywach najmniej znanych światu autorów, których, jak mówili krytycy, rozwijał i uszlachetniał.
Ponieważ rodzina wciąż wyrażała przekonanie, że przy swoim genjuszu powinien zrobić majątek, więc młody Orfeusz dosyć wcześnie począł zastanawiać się nad sposobami przetwarzania muzyki na pieniądze. Pewnego dnia, uzyskawszy posłuchanie u Liszta, padł przed nim na kolana; innym razem miał szczęście ucałować rękę Verdiego; później napisał pochwałę Meyerbeera, a w pół roku odbył pielgrzymkę do Bayreuthu, aby tam, u stóp twórcy muzyki przyszłości, odwołać swoje dawniejsze błędy, usprawiedliwiając je nadmiarem zapału dla sztuki.
Tym sposobem pozyskał życzliwość różnych szkół i mistrzów. Otrzymał też lekcje u bankierów, zaprzyjaźnił się z dziennikarzami i wystąpił w kilku koncertach dworskich, jako fenomen. Za marsz wojenny dla armji księcia Monaco dostał order, a kontredans na cześć cesarzowej Eugenji zrobił go lubianym w kolach, nadających ton modzie.
Po wojnie w r. 1870, będąc w Paryżu, urządził koncert na rzecz Alzacji i Lotaryngji. Popularność jego dosięgła szczytu. Był już taką znakomitością, że go wzywano o pisywanie aforyzmów na cele dobroczynne. Pisał więc w Paryżu — o wolności i braterstwie ludów, w Madrycie — o wzniosłości religji katolickiej, w Berlinie — o filozofji muzyki, w Warszawie — o miłości ojczyzny, w Rzymie — przeciw doczesnej władzy papieża, a w Petersburgu — o pięknej przyszłości ludów słowiańskich. W owym czasie posiadał za kilkadziesiąt tysięcy franków akcyj najpewniejszych i największe przynoszących procenta, miał własnego sekretarza i jeździł darmo głównemi kolejami.
Jego system koncertowy był bardzo prosty. Co roku komponował jakiś utwór, o którym dużo, choć niewyraźnie pisali jego osobiści przyjaciele, znani w świecie krytycy, i uczył się grać jakiegoś trudnego kawała, ale tak biegle, że mu nikt nie wyrównał. Z temi nabytkami objeżdżał całą Europę, grając po jednym razu w Paryżu, Londynie, Berlinie i Wiedniu. Ze stolic świata wywoził przychylne recenzje, oprawne w album (nieprzychylnemi gardził), tudzież autografy miejscowych znakomitości. Ale cyfrę akcyj powiększał zapomocą koncertów w miastach drugorzędnych i w miejscach kąpielowych, gdzie zwykle na kilka dni przed występem poprzedzała go wiadomość, że „przyjeżdża,“ a potem druga, „że dał się namówić do zrobienia przyjemności miastu, głośnemu z amatorstwa i znawstwa muzyki.“
Rzeczy te załatwiał jego sekretarz, do którego obowiązków należało też odszukiwanie w różnych stronach świata wpływowych miłośników muzyki, tudzież dawnych przyjaciół i kolegów znakomitego fortepianisty, a przynajmniej ich imienników. Dziwnym zbiegiem okoliczności, starzy przyjaciele mistrza znajdowali się wszędzie, nie wyłączając Pekinów, Tonkinów i Chartumów.
Umiał też sekretarz wybierać czas przejazdu przez każdą miejscowość i zawsze trafiał w taką porę, kiedy tamtejsza śmietanka towarzystwa przygotowywała jakiś duży koncert na cele dobroczynne. Naturalnie maestro był proszony o udział naprzód nieśmiało, potem natarczywie, i grał — nie dużo, jakby od niechcenia, ale grał, za co dawano mu szalone oklaski.
Po pierwszym przygodnym występie, miasto zaczynało „pałać żądzą powtórnego usłyszenia mistrza.“ Dawni przyjaciele i koledzy, znawcy, pełnoletnie entuzjastki, bogate damy, pragnące ukazać się publicznie w nowych strojach, panny na wydaniu, młodzież, wynajdująca sposoby na zabijanie czasu, mężowie i ojcowie, chcący mieć spokój w domu, wszystko to rzewnie błagało wielkiego muzyka, ażeby pozwolił uwielbiać się na swój własny dochód.
Po niejakiem wahaniu mistrz ulegał.
Wynajęcie sali zazwyczaj kosztowało drogo, gdyż, jak mówili do sekretarza intendenci gmachów, „po każdym takim koncercie posadzka jest jak w stajni.“ Opłacało się to jednak. Zresztą dywanów i kwiatów na estradę dostarczali dawni przyjaciele i entuzjastki, a ceny miejsc były poczwórne. Ten ostatni wzgląd decydował o powodzeniu koncertu. Do garstki bowiem publiczności, chorującej na muzykalność, albo na nadmiar czasu, która mogła zapełnić ledwie parę rzędów krzeseł, przybywały legjony osób, które cenią tylko to, co dużo kosztuje, albo chcą się między takimi pokazać.
Wybija godzina uroczysta. Na schodach, wiodących do sali, cisną się strojne i pachnące tłumy, w przysionkach klną lokaje, kontramarkarze nie mogą nastarczyć z przyjmowaniem okryć i parasolów, policja jest zakłopotana. W sali ciasno i duszno, ludzie nie mogą wyszukać swoich krzeseł, damy lękają się o kwiaty i koronki, starzy mężowie o żony, emeryci o nagniotki. Na fotelach obok estrady dumają krytycy, nie o tem, co usłyszą, ale o tem, jakieby nowe zwroty napisać. Przyjaciele mistrza i znawcy tworzą grupy i szepczą:
I. — No, patrzcie na cud! Idzie hrabina X.
— Jeszcze dziś z rana miała być ciężko chora.
— A od dziesięciu lat nic nie słyszy.
— Przyszła tu przez wdzięczność za jego udział w koncercie dobroczynnym.
II. — Widzi pan, ile zbiera się u nas osób na koncerta?... A mówiłem Iksińskiemu: wydaj pan koncert, to będziesz miał z czego zwrócić mi dwieście rubli. I myślisz pan, że on co powiedział? Powiedział: „Nie warto, nasza publiczność nie zna się na muzyce.“ Słyszałeś pan co podobnego?
— Dziwak.
— Niech on będzie dziwak, to jego interes, ale za co ja mam tracić moje dwieście rubli?... On musi wydać koncert, albo ja wytoczę mu proces i zajmę ruchomości.
III. — Jego kompozycje niebardzo mi się podobały.
— Ale co to za wykonawca! jaka biegłość!... Naśladuje style najznakomitszych mistrzów.
— To dzisiaj jest dosyć pospolite.
— Ale biegłość, panie, biegłość!... Słowo honoru daję, że grał przy mnie wyjątki z „Lohengrina“ nogami!...
Wtem: aaa!... rozległo się po sali, i wybuchły oklaski, zainicjowane odrazu w kilku punktach. Wszystkie oczy i lornetki skierowały się na estradę. Wszedł mistrz, łagodnie promieniejący, jak pierwsza kwadra w maju.
Ukazanie się jego stanowiło epokę w miejscowych poglądach na sztukę. Finansiści zobaczyli na własne oczy muzyka, który posiadał akcje. Krytycy doszli do wniosku, że można być wielkim artystą, a jednak ubierać się według ostatniej mody. Panny przekonały się, że można głęboko poruszać serca, a mimo to wyglądać czerstwo i starannie utrzymywać włosy. Arystokracja patrzyła na niego z podwójnem uznaniem, dostrzegłszy, że nietylko jest dobroczynny, ale, że na czarnym fraku nosi olbrzymią gwiazdę. Demokraci zachwycali się, że ową gwiazdę do połowy przysłonił klapą fraka.
Wreszcie, ponieważ miał ogniste oczy i stojące wąsiki, okrzyknięto go za pięknego; krzywe zaś nogi policzono na karb naturalności.
Zagrał raz, zagrał drugi raz i — zupełnie oczarował słuchaczy. Dojrzałe entuzjastki wąchały trzeźwiące sole, ratując się od zemdlenia, a jedna z namiętnych pań uroniła aforyzm, który natychmiast zanotował sekretarz mistrza:
— Raz przetańczyć z nim walca i umrzeć!...
Po paru godzinach koncert skończył się, artyście rzucono pod nogi należytą liczbę bukietów, słuchacze zaczęli się rozchodzić.
— Djabelne nudy — rzekł jakiś profan, ziewając.
— Tak przecie mówić nie wypada — odparł kandydat na amatora. — Jego gra robi nadzwyczajne skutki. Moja żona, wyobraź pan sobie, płakała, a mnie samego tak wytrawiło w środku, że pierwszy raz od tygodnia będę jadł obiad z apetytem...
— No, tak, ale co po nim zostanie? Z pewnością ani ta suita, ani nokturn, któreśmy słyszeli.
— Jakto, co zostanie? — oburzył się kandydat na znawcę. — Pan wiesz, że on już dzisiaj ma ze trzysta tysięcy franków... Taki młody człowiek!
Na drugi dzień maestro odebrał kilka miłosnych listów od dojrzałych entuzjastek i raczył przyjąć obiad honorowy, na którym jeden z przyjaciół i kolegów nazwał go chlubą narodu. Krytyka, wedle zasady: „Sława obowiązuje,“ upadła przed nim na twarz, podziwiając szczególniej czarodziejską biegłość gry i nadmieniając dyskretnie, że król fortepianu potrafi ze swego narzędzia wydobywać harmonijne kombinacje nietylko palcami, lecz łokciami, nogami etc. Te jednak pochwały nie weszły już do aksamitnego albumu.
Wreszcie — odjechał, obiecując, że może jeszcze kiedy powróci do miasta, które posiada tylu prawdziwych znawców sztuki.
I tak podróżuje wciąż. Nie roztkliwia skał, nie porusza dębów, nie uspakaja burz morskich, niemniej jednak, wierny legendowej roli, ściąga chmury słuchaczy i grad — bankocetli.

Więc nie umarłeś, Orfeuszu... Ze wszystkich swoich dzieci, ciebie jednego uratowali od zgonu wielcy bogowie, przynajmniej dopóty, dopóki będą istnieć na ziemi trzy gracje: muzyka, spryt i pieniądze.


II. ORFEUSZ W NIEWOLI.

Trudno! nie można powstrzymać strumienia,
Ani młodzieńczych uniknąć nadużyć —
Kroczące naprzód nowe pokolenia
Kruszą narzędzia, co im nie chcą służyć.

Asnyk.

I on miał pociąg do fortepianu; odziedziczył go po matce, która była nauczycielką muzyki. Ciążyły jednak na nim dwa przekleństwa: nie miał majątku, ani sprytu.
W domu był stary klawikord i całe paki nut. Chłopiec już w piątym roku życia począł jednym palcem odegrywać usłyszane melodje, a w siódmym błagał matkę, aby go zapoznała z nutami. Prędko zdobył ten klucz muzycznej umiejętności i, podczas gdy inne dzieci puszczały latawca na podwórzu, albo bawiły się w Rinaldiniego, on przysuwał do klawikordu krzesło, kładł na niem kilkanaście opusów, wdrapywał się na tę piramidę, która mu pozwalała zgóry uderzać w klawisze, i — grał.
Czasem, zwabiony wesołym krzykiem rówieśników, schodził na podwórze, aby zostać „zbójcą“ lub „żołnierzem.“ Ale psuł zabawę swoją niezręcznością i wyśmiany, niekiedy pobity przez innych malców — wracał na górę. Był tu zupełnie samotny, ponieważ ojciec pracował w biurze, a matka na lekcji. Więc gdy po raz setny obejrzał wszystkie kąty małych pokoików i nie znalazł w nich nic nowego, znowu wdrapywał się na stos nut, leżących na krześle przed klawikordem, i znowu grał.
Pomimo tak niezwykłych objawów, nikt z bliższych nie nazywał go genjuszem. Matka, biorąca dwa złote za godzinę lekcji, nie miała powodu życzyć synowi muzykalnej karjery, a ojciec nawet gniewał się, że chłopak dla nut zaniedbuje książki. Tylko wszechmocny wypadek awansował go na cudowne dziecko i popchnął na drogę artystyczną.
W tym samym domu, o piętro wyżej, mieszkał introligator, który oprawiał książki jednemu z amatorów i znawców muzyki. Pewnego razu znawca wdrapywał się do introligatora, a jako człowiek nieco otyły, odpoczywał na każdem piętrze. Na drugiem usłyszał coś szczególnego, mianowicie piosenkę, graną na lichym instrumencie w niezwykły sposób. Wykonanie nie było poprawne, tempo zmienione, chwilami zdawało się, że artyście brakuje niektórych palców. Mimo to, czuć było pewność, a nawet fantazją wytrawnego muzyka, obok czegoś, co możnaby nazwać naiwną poezją.
Przysłuchawszy się dłużej, amator i znawca poznał, że owa piosenka jest tylko tematem, który nieznany artysta przerabiał na wszelkie możliwe sposoby, ani razu bez błędu, ale zawsze genjalnie.
— Co to jest? — szepnął, nie mogąc sobie zdać sprawy ze zjawiska.
Nagle otworzył drzwi mieszkania, skąd płynęły dziwne melodje, i pod oknem, na krześle i na pęku nut, zamiast wytrawnego muzyka, zobaczył — dziecko, mizerne, skulone, ubogo odziane, a tak zatopione w swojej grze, iż nie słyszało wejścia obcego człowieka.
Gość rzucił okiem po izdebce. Było tu czysto, ale biednie. Czarny stół, wiśniowa szafa, kanapka obita perkalem, gdzie niegdzie pocerowana, kwiaty i świeżo uprane firanki w oknie.
Teraz malec spostrzegł gościa; przestał grać i zalękniony, podniósł na niego szare oczy.
— To ty grasz, ty?... — dziwił się przybysz.
Chłopak zeskoczył ze swej piramidy, zmieszany, ukłonił się, ale milczał.
— Można tu usiąść?...
Dziecko z trudem przyniosło gościowi krzesełko,
— Jak ci na imię, mały? — pytał dalej znawca, poprawiając się na twardem krześle.
— Adaś.
— A rodziców masz?
— Mam, ale tatko jest w biurze, mama na lekcji, a Kazimierzowa wyszła po bułki.
— Aha! — rzekł gość. Pogłaskał malca i dodał — Zagrajno przy mnie.
Adaś trochę drżał, ale, przyzwyczajony do posłuszeństwa, zasiadł do klawikordu. Z początku mylił się raz za razem, lecz wkrótce zapanował nad nim duch sztuki, a może i oryginalność położenia. Wpadł więc z jednej ostateczności w drugą i przez kilkanaście minut grał wobec gościa, jak nigdy przedtem. Pierwszy obcy i życzliwy słuchacz stał się dla niego nowym bodźcem, spotęgował w nim siły i natchnienie.
Po próbie, gość zapytał chłopca o lata, o nazwisko rodziców i serdecznie pożegnawszy go, powlókł się o piętro wyżej, do introligatora.
— Wielki artysta... wielki artysta... — szeptał na schodach.
Los przyszłego muzyka był zdecydowany; amator zainteresował się nim. Nie był to bogacz, ale człowiek zamożny i posiadający niejakie stosunki. Ojcu Adasia wyjednał w biurze podwyżkę pensji o kilkadziesiąt rubli na rok, matce wyszukał dwie nowe lekcje na tydzień, po pięć złotych każda, małego zaś artystę wprowadzał w świat i płacił za niego wpisy szkolne.
Adaś skończył wprawdzie gimnazjum, lecz niewiele skorzystał z nauki. Był to dla niego rodzaj pańszczyzny, którą odrabiał, gdyż lękał się utracić łask protektora. Co roku przechodził z klasy do klasy, ale ani historja, ani literatura, ani matematyka, ani nauki przyrodnicze nie zostawiły śladów w jego umyśle. Nie rozumiał nawet, w jakim celu wbijają mu w pamięć tyle nazwisk i formuł, którym nic podobnego nie spotykał na świecie. Świat bowiem przedstawiał mu się tylko z jednej strony, jako niewysychające źródło tonów czystych albo nieczystych, rytmów i czasem melodyj. W śpiewie ptaków, w szelestach deszczu, w turkocie wozów, w nieustannym szmerze, jaki sprawiają na ulicach przechodnie, szukał on muzyki, lub jej składników. Reszta nie istniała dla niego.
Gdy wstąpił do konserwatorjum, jego protektor nagle umarł. Ojca stracił wcześniej, a matkę później, będąc na drugim kursie. Ledwie z Adasia wyrósł na pana Adama, był już zupełnym sierotą.
W konserwatorjum ceniono jego zdolności. Niewiele to jednak pomogło, nie dało mu nawet środków do wyjazdu zagranicę. Chcąc zebrać na ten cel jakiś fundusik, zaczął udzielać lekcyj na fortepianie. Miał dosyć zajęcia i niezłe dochody, ale, jako czystej krwi artysta, nie potrafił nic zaoszczędzić. Pieniądze z lekcyj i z paru dosyć pomyślnych koncertów znikały bez śladu, co można przypisać temu, że był trochę sławny, poszukiwany w towarzystwach i miał przyjaciół.
Tak upływały lata. Czasem ktoś ze znajomych, albo i on sam przypomniał sobie, że jego ukształcenie muzyczne nie jest zupełne, że należałoby wybrać się zagranicę. Raz nawet przyszło mu na myśl, że już pięć lat jak opuścił konserwatorjum, i — targnęło go za serce złe przeczucie. Przed czemś struchlał, może przed słówkiem: „Marnuję się“ — które gdzieś, niegdyś szepnięto. Ale otrząsnął się z bolesnego wrażenia.
— Dam koncert — pomyślał — i zbiorę pieniądze na wyjazd.
Lecz znowu utonął w wirze stosunków, melodyj i marzeń, a gdy po upływie dwu lat zdobył się na silniejsze postanowienie i już mając zagraniczny paszport w kieszeni, wystąpił z koncertem, przyszła na salę tak niewielka ilość słuchaczy, że ledwie pokrył koszta.
— Wybrałem zły czas — pomyślał.
Tymczasem w jego stosunkach zaszła zmiana. On zawsze pozostał tym samym szczupłym, trochę skulonym, trochę dzikim i marzącym artystą od stóp do głów, ale zmienili się ludzie. Jedni powydawali córki zamąż, inni pomarli, inni powyjeżdżali, a większość, nasyciwszy się przez lat kilka grą obiecującego fortepianisty, znowu zaczęła się skupiać około cudownych dzieci, nowych talentów, albo głośnych znakomitości.
O nim potrochu zapomniano. A gdy mu przyszło niejeden długi wieczór spędzić w domu, czuł, że na świecie zaczyna być pusto i tęskno.
W takim nastroju ducha spotkał panienkę ubogą, słabowitą, nawet niepiękną, ale tak samotną i cichą, jak on sam, i ożenił się z nią.
Był to w jego życiu punkt zwrotny, i stało się coś, czego nietylko nie przewidywał, ale nawet nie zrozumiał. Oto — ludzie jeszcze więcej odsunęli się od niego. Stracił parę lekcyj, w niektórych domach zaczęto przyjmować go chłodno, a w jednym, najbardziej życzliwym, gdy pewnego wieczoru zebrało się trochę gości, poproszono go, aby zagrał, ale nie koncert Szopena, jak dawniej, tylko coś — do tańca...
Zagrał, ale wnet opuścił towarzystwo i już nie pokazywał się nawet na tamtej ulicy.
Kiedy człowiek po spadzistej drodze zacznie schodzić z wysokości, to mu się wtedy i kamienie z pod nóg usuwają. Wówczas mimowoli przyśpiesza kroku, biegnie, wreszcie stacza się.
W rok po ślubie zachorowała panu Adamowi żona, wydawszy na świat córeczkę, i odtąd wciąż była chora. Przyjęto mamkę, lekarz prawie nie wychodził z domu, a receptami można było wylepić całe mieszkanie. Rzeczy takie pochłaniają dużo pieniędzy, a jeszcze więcej sił. W dodatku bowiem ubyły mu najlepiej płatne lekcje, naprzód dwurublowe, później dziesięciozłotowe.
Nie troszczył się jednak, miał jeszcze rublowe. Uczył więc po sześć i po osiem godzin na dzień, biegając z jednego końca miasta na drugi, piechotą, bo mu żal było wydawać na dorożki. Najczęściej nie pokazywał się w domu od rana do wieczora. Niekiedy, wróciwszy zmęczony, zastawał żonę słabszą, choć uśmiechała się i twierdziła, że jest lepiej. A gdy po nieprzespanej nocy biegł znowu na lekcją, żegnał ją ze zbolałem sercem, widząc, że z rana jest gorzej, niż było wieczorem.
Zawsze drażniła go zła muzyka uczniów i uczenie, z których większość nie miała zdolności. To też zwykle przy lekcjach czuł niesmak. Ale, gdy dziś, na duszę osłabioną smutkiem począł mu od rana do wieczora sypać się grad fałszywych gam i akordów, wpadł w rozdrażnienie i zrobił się przykrym na lekcjach. Więc znowu stracił parę dobrych miejsc.
Często musiał jadać obiady w restauracjach i, rozumie się, jadł jak najmniej, aby tanio. Przy tej jednak okazji zrobił fatalne odkrycie. Oto spostrzegł, że kieliszek wódki przed jedzeniem rodzi w nim jakieś swobodniejsze myśli i utrzymuje cierpliwość w czasie lekcyj.
Zauważył też, że dwa kieliszki wódki, a potem trzy, wypijane z rana, w południe i wieczór, wybornie podtrzymują jego siły, owszem robią go weselszym i rozmowniejszym. Że zaś dla nauczyciela muzyki dobrze jest być wesołym i rozmownym, więc korzystał z tych obserwacyj. Nie pił z upodobania, ani przekraczał normy, lecz kilka razy na dzień wzmacniał siły.
Po paru miesiącach tej praktyki, wychodząc raz od pewnych państwa, usłyszał w przedpokoju, jak uczenica mówiła do swej matki:
— Wie mama, zdaje mi się, że od niego czuć jakby... wódkę...
Po tych słowach, w oczach mu się zaćmiło; pomyślał, że chyba z tego przedpokoju nie wyjdzie. Wyszedł jednak, ale już tu nie wrócił i — znowu stracił jedną lekcją! Przez kilka następnych dni próbował nie brać do ust wódki. Ale czuł takie zgnębienie, taki rozstrój nerwowy przy lekcjach, że obawiając się utraty wszystkich zarobków i nędzy w domu, musiał znowu wypijać swoje trzy kieliszki, choć spostrzegł, że już dziś nie uspakajają go one tak, jak dawniej.
Nareszcie, po dziesięciu latach cierpień, umarła żona. Gdy na cmentarzu ksiądz odmówił ostatnie modlitwy i spuszczono trumnę, prawie obłąkany muzyk chciał rzucić się za nią do grobu, nie mogąc pogodzić się z myślą, że traci już ostatniego, a tak wiernego przyjaciela. Gwałtem zaprowadzono go do dorożki i wraz z córeczką odwieziono do domu.
Obecnie artysta był nietylko osierocony, ale i zrujnowany. Zadłużył się, miał zaledwie kilka lekcyj nędznie płatnych i dla podtrzymania sił musiał wypijać po sześć i siedem kieliszków wódki na dzień. W miesiąc po pogrzebie, wyprzedał większą część mebli, zostawiając sobie tylko fortepian i paki nut, i z dziewięcioletnią córeczką wyniósł się na poddasze drewnianego domu, gdzieś nad Wisłę.
Od tej pory znikł z oczu tym, którzy znali go w dniach krótkiego rozgłosu. Na estradach zajaśnieli nowi triumfatorowie, potem jeszcze nowsi i jeszcze nowsi, a on, zalany falą niepamięci, schodził w ludzkiem morzu coraz głębiej i głębiej, aż do najniższych piętr społecznego gmachu, o których mówi Orfeusz:

Powróciłem z podziemnej otchłani,
Z posępnego umarłych królestwa —
I wciąż widzę, jak cierpią skazani,
Widzę wieczność męki i nicestwa...
I straciłem u piekielnych progów
Pamięć szczęścia i słonecznych bogów.
Zostawiłem za straszliwą bramą
Mej miłości i walk moich ślady,
A wyniosłem ból i rozpacz samą...[1]


∗                ∗
Jest noc. Wąski pasek księżyca, zabłąkany między szczytami domów, chyli się do snu, a troskliwa ziemia ucisza miejskie hałasy. Posłuszne fabryki milkną jedna po drugiej, zamykają się sklepy, kipiąca fala ulicznego ruchu opada. Czasem tylko śmielej zaturkocze pusta dorożka, albo ciężko zachrzęści wóz ładowny; lecz wtedy kamienie chodników szemrzą rozgniewane: „Ciszej tam, ciszej!...“ Wówczas dorożka zwalnia kroku, wóz skręca do składu, a przechodnie biegną do domów zapalić światło w oknach, aby senny miesiąc nie rozbił się w drodze na nocleg.

Ci z przechodniów, którym do domu daleko, kryją się do zachodu księżyca w bawarjach i restauracjach, skąd grube ściany nie przepuszczają hałasu na ulicę. Jest tam tokarz z żoną i ze znajomym stolarzem, sklepikarz z pokątnym doradcą, furman bez miejsca z właścicielem kantoru sług, robotnik fabryki gazowej z pięcioletnią córeczką i wiele innych zacnych osób, które nie chcą niepokoić zaspanego księżyca na nowiu. Niech drzemie i niech rośnie, ażeby była ładna pełnia; oni tymczasem, obsiadłszy żółte stoliki, stojące wzdłuż ścian i na środku zadymionej izby, nagadają się, zjedzą kolacją i wypiją po kufelku piwa.
W jednym rogu bawarji, widać długi bufet, pełen przekąsek, z poza których wygląda zatłuszczony surdut i rumiana twarz gospodarza. Wita on gości słowami: „Moje uszanowanie panu dobrodziejowi!“ — i zaraz machinalnie dodaje w duchu: „10 groszy... 2 złote... 25 groszy...“ — a każda taka cyfra odpowiada nadziejom, jakie w gospodarzu obudzą nowy przybysz. Tylu konsumentów przesunęło mu się przed oczyma, tyle się napatrzył na ludzi otyłych, zjadających po dwie porcje, na chudych, wypijających po jednym kuflu, na czerwonych, którzy piją przez cały wieczór, a rozmawiają na sucho, że gdy na wchodzącego rzuci okiem, zaraz w duszy zarysowywa mu się jakaś cyfra.
Z równem skupieniem ducha zważa on na każdy kufelek piwa, wziętego z bufetu przez kelnerkę, i na to, czy goście tyle kładą na stole dziesiątek, ile przed nimi leży spodków. Liczne te jednak obserwacje nie przeszkadzają mu, od czasu do czasu, rzucić okiem do kuchni, umieszczonej za małym dziedzińcem, i widzieć, czy każdą, wychodzącą stamtąd porcją ogłasza się dzwonieniem tłuczka w moździerz? Zalatujący swąd donosi mu o rodzaju podawanej pieczeni i jarzyny, a także o tem, czy kucharz zamiast frytury nie używa do potraw masła. Wreszcie mniejszy lub większy blask na dziedzińcu ostrzega, że kuchcik albo zaniedbał dołożyć drzewa do ogniska, albo dołożył za wiele.
Lecz ani taksowanie przechodniów, ani ruch kufli, ani zjawiska, zachodzące w kuchni, nie wypełniają jeszcze całej głębokości umysłu gospodarza. Więc zwraca jeszcze uwagę i na powodzenie kelnerek u gości, aby w końcu miesiąca oddalić te, które smutną miną, czy dzikością paraliżują handlowy rozwój zakładu — albo też zrobić ojcowską wymówkę tym znowu, które mając szczęście do ludzi, za dużo jednak czasu poświęcają śmiechom i szeptom. W takich wypadkach pilny obserwator przemienia się w łagodnego moralistę, który woła z uśmiechem:
— Zosiu!... Zosiu!... będziesz miała na to czas, jak się buda zamknie, a teraz idź do kuchni, bo drugi raz dzwonią... Uniżony sługa pana dobrodzieja!...
Ale od kilku dni gospodarz jest nie w humorze: melancholijnie wita gości, ładną Zosię ostrzega krótko i sucho, a wymyśla brzydkiej Michasi. Gdy zaś jaki dobry znajomy zbliży się do bufetu z pytaniem:
— Jakże się kochany gospodarz miewa, jak interesa?...
Odpowiada mu, wzdychając:
— Zdrowie, dzięki Bogu jakie takie, ale fortepian!...
I rzuciwszy rozpaczliwie rękoma, szepcze znajomemu do ucha:
— Ten mój kapelmajster gra codzień gorzej. Poprostu wypędza mi gości!...
W zakładzie istotnie jest fortepian, ponieważ jednak mieści się w trzeciej sali, trzeba więc grać na nim z wielką siłą, ażeby muzyka wybiła się nad rozmowy zebranych, krzyki służby, dźwięki moździerzy i skwierczenie smażonego mięsa. Tymczasem artysta nie ma sił.
Chudy, skulony, rozgorączkowany, gra on ładnie, ale po największej części jakieś utwory smutne i zawikłane, których nie rozumieją ani damy w chustkach na głowie, ani mężczyźni bez krawatów. Natomiast polki, walce, a nadewszystko huczne mazury, pomimo ciągłych upomnień gospodarza, zbywa niedbale.
Nieraz, zniecierpliwiony gospodarz, opuściwszy bufet, biegnie do trzeciej sali i, aby nie kompromitować artysty, pochyla się nad jego krzesłem i szepcze:
— Bój się Boga, panie Adamie, mówisz, żeś dawał koncerty w resursie, a tu — partolisz, jakbyś trzy dni nie jadł?... Tak przecie grać nie można, bo mnie pan zrujnujesz... Przy mazurze albo oberku goście piją tak dużo, że parobek nie nastarczy z noszeniem antałków, ale jak pan zaczniesz te swoje „trulu lulu,“ to gość zamyśla się i siedzi nad jednym kuflem jak bocian nad stawem... Pan chyba jesteś chory, czy kiego djabła?...
Tak zakończył i odszedł, sapiąc, do swego bufetu.
Na twarz zgromionego muzyka wystąpiły ceglaste rumieńce. Zatarł ręce i począł bić niemi w fortepian, aż szyby drżały, a goście podnieśli głowy, mówiąc: „To ci rżnie!...“ Ale po paru minutach wysiłku, zrobiło się coś dziwnego: muzykowi zesztywniały palce, że prawie niemi nie poruszał, twarz mu zsiniała, a na czoło wystąpił pot kroplisty. Chciał się przemóc, uderzył jeszcze mocniej, ale ręce odmówiły mu posłuszeństwa.
Wtedy zerwał się od fortepianu i wybiegł przez dziedziniec do pokoiku, leżącego obok kuchni. Tam, wśród tumanów pary i swędu, oparta łokciem na brudnym stole, stała mizerna dziewczynka i uczyła się głośno z jakiejś książki. Im w kuchni był większy hałas, tem dziewczyna mocniej zatykała uszy i głośniej powtarzała swoją lekcją.
Tu wszedł muzyk, pociągnął łyk wódki z flaszy, która stała na stole, i trącił zaczytaną dziewczynkę.
— Wanda — rzekł — rozetrzyj-no mi ręce.
Dziewczynka ujęła chudemi rączynami jego sztywne i opuchłe palce i tarła, dopóki jej sił nie zabrakło.
— Ach! — mruczał muzyk — codzień mnie gorzej bolą... Już nie możesz trzeć?...
— Nie mogę, tatku — odparła zadyszana dziewczyna.
Muzyk sam zaczął rozcierać zbolałe ręce, wznosił je dogóry, zapewne dla odprowadzenia nadmiaru krwi, a nawet obmywał wodą. Ale gdy i to nie pomogło, pociągał z flaszy drugi łyk wódki i podniecony nią, wracał do fortepianu.
Znowu zaczął grać hucznie, aż uśmiechnął się gospodarz a goście zawtórowali brzękiem kufli. Ale po kilku minutach nabrzmiałe palce znowu mu zesztywniały i uczuł straszny ból. Twarz muzyka zmieniła się, klawisze przestały mu odpowiadać, melodja rwała się. Więc jej nie dokończył i całkiem wyczerpany, oparł na kolanach bezwładne ręce.
Do sali wbiegł gospodarz.
— Co pan robisz, panie Adamie! — krzyknął rozgniewany. — Ludzie śmieją się z pana i mówią, żebyś szedł na koncert do resursy, a nie tu fuszerował!... Tu trzeba grać, panie!...
— Już nie mogę — szepnął muzyk.
— To się pan wynoś!... — wrzasnął gospodarz. — Jazda!... Jest tu lepszy na pańskie miejsce... Proszę pana, panie Fitulski, do fortepianu...
Chory muzyk machinalnie podniósł się z krzesła, a w tej chwili miejsce jego zajął jakiś olbrzym, pod którego palcami począł skakać cały fortepian.
— Ten gra, jak orkiestra — odezwał się jeden z gości.
— Chwat gospodarz, prędko się uwinął z tamtym — dodał drugi.
— Jemu do szpitala, nie do muzyki...
W taki sposób publiczność pożegnała muzyka, który zwolna powlókł się do izby, gdzie uczyła się jego córka.
— Chodź, Wanda — rzekł do dziewczynki.
Zdjął ze stołu niedopitą flaszkę wódki i schował do kieszeni.
Dziewczynka podniosła zdziwione oczy.
— Tatko już nie gra?
— Nie.
— A kto tam gra, jeżeli tatko nie gra?
— Inny — szepnął.
— A... — chciała dalej pytać, ale wstrzymała się.
Milcząc, zebrała swoje kajety i książki i wyszła z ojcem na ulicę.
Do kuchni wbiegła kelnerka.
— Wiecie — mówiła do kucharzy — stary wypędził tamtego kapelmajstra, a przyjął nowego.
— Za co go wypędził? — spytał młodszy kucharz.
— Bo grał tak źle, że goście coraz mniej pili piwa.
— Głupi on! — mruknął starszy kucharz do pomocnika. — Ma dwadzieścia lat restaurację, a jeszcze nie wie, że picie nie pochodzi z muzyki, tylko naprzód — od dobrego piwa, a po drugie — od mądrego kucharza. Jak ja do każdej porcji wsypię szczyptę papryki, to żeby sam święty — musi ciągnąć bawara, byle mu dali dobrego, nie lurę jak u nas. Muzyka przy piwie, to — tfu!... plunąć niewarto. Papryka to grunt...
Tak doświadczony kucharz oceniał wpływ muzyki.
Tymczasem pan Adam (on to był) wrócił z córką do izdebki na Powiśle. Dziś stracił ostatnie miejsce, ale był tak zmęczony, chory i rozmarzony wódką, że, nie rozmyślając nad swoją dolą, rzucił się na twarde łóżko i spał do południa na drugi dzień.
Ku wieczorowi wyszedł do miasta starać się o zajęcie, choćby w najpodrzędniejszej bawaryjce, lecz nie znalazł nic. Tak upływał mu dzień za dniem: spał do południa, a wieczorem szukał roboty. Żyli przez ten czas z dziesięciu rubli, jakie odłożył na opłacenie pensji za córkę. Ponieważ jednak przełożona zniecierpliwiła się długiem czekaniem na opłatę, więc, pewnego dnia, kazała dziewczynie wyjść z klasy. „Zrobiła jej wakacje“ — jak mówił, gorzko śmiejąc się, pan Adam.
Nareszcie, po parutygodniowym wypoczynku, znajomy faktor doniósł muzykowi, że ma dla niego miejsce, ale takie, gdzie grać potrzeba dopiero od jedynastej w nocy.
— Tam pan może mieć piękne zarobki — mówił faktor — tam nawet czasem i szampana postawią...
Muzyk smutnie pokiwał głową, ale — zgodził się.
Przymusowe bezrobocie wyszło mu na dobre; odpoczęły zbolałe ręce. Więc, aby odzyskać wprawę, usiadł pan Adam do żółtego, zdezelowanego klawikordu, gdyż fortepian z lepszych czasów dawno był sprzedany.
Zagrał mazura, polkę, kontredansa, ale znowu rozkołysała go muzyka, choć klawikord brzęczał jak zepsuta arfa. Nieznacznie od skocznych melodyj przeszedł do innych tematów. Oto koncert Szopena, niegdyś pole jego popisu... Oto pieśń, którą grał na cel dobroczynny... Nokturn z tych czasów, kiedy jeszcze uczył się w konserwatorjum... Pieśń Schumanna, którą tak lubiła jego żona...
Jeszcze jeden akord... „Co to jest?“ — pomyślał. Narazie nie mógł sobie przypomnieć, ale palce same przebiegły po klawiszach i usłyszał... ową melodją, którą grał jeszcze będąc dzieckiem, która zdecydowała o całej jego przyszłości, tak w początkach świetnej, a tak nieszczęsnej. Gorąca łza upadła mu na rękę.
— Boże mój — szepnął — co się ze mną stało i za co?... Jaki zły duch wprowadził do naszego domu człowieka, który chciał mi zrobić najlepiej i... zgubił...
Lecz wkrótce opanowała go potęga wspomnień, i przywidziało mu się, że jest małym chłopcem, że siedzi przy tym samym co niegdyś klawikordzie i — gra — co?... Albo on wiedział — co... Chyba dzieje swojej rozdartej i podeptanej duszy. W tej chwili marzył, że całe jego życie było tylko strasznym snem, ale że on obudzi się jako mały Adaś... Zaraz i matka tu wejdzie...
Wtem zatrząsł się od stóp do głów. Drzwi istotnie były otwarte, i wśród wieczornego cieniu ukazała się w nich jakaś kobieta.
— Matka?... — szepnął jeszcze nieotrzeźwiony.
Ale kobieta odezwała się szorstkim tonem:
— Panią gospodynię głowa boli i przysyła mnie tu, żeby pan nie robił takich hałasów. Cóżto pusty dom, czy bawarja?...
— Pani gospodyni?... — odparł zdziwiony. — Jaka pani gospodyni?... Aha!...
Teraz oprzytomniał i cofnął się od klawikordu. Następnie powlókł się do szafy, wziął jeszcze nietkniętą butelkę wódki i — wypił odrazu czwartą część.
Wieczorem wyszedł do miasta, na robotę.


III. ORFEUSZ.

Losowanie skończyło się, a feldfebel odprowadzał rekrutów do tymczasowych koszar. Byli tam chłopi z włosami podciętemi na czole, w nowych butach i świątecznych sukmanach — mieszczanie w granatowych kaszkietach i szaraczkowych kapotach — wybladły Żydek, z pejsami, w atłasowym chałacie — drugi Żydek, felczer, w jasnej chustce na szyi i w letniej marynarce, wreszcie ubogi szlachcic w burce. Niektórzy nieśli w rękach węzełki, inni na plecach dźwigali duże tłomoki, a inni nie mieli nic; los zaskoczył ich niespodzianie.
Feldfebel ustawił rekrutów we dwójki, najwyższych na prawem skrzydle, najniższych na lewem. Uszykowali się butnie, śmiejąc się i żartując.
— Wyprostuj nogi, panie wojak, bo ci pałąkowato stoją — mówił parobczak do Żydka w atłasowym chałacie.
— Ja wszystkich oficerów będę golił, zobaczycie!... — wołał Żydek felczer, wyobrażając sobie, że powiedział wielki dowcip.
— Idziemy na Turka!... — krzyknął jeden z mieszczan.
Feldfebel spojrzał po nich zadowolony i mruknął pod nosem: „Chwaty chłopcy!...“ Policzył w jedną i w drugą stronę i zakomenderował.
— W prawo!...
Na to hasło wszyscy zwrócili się natychmiast, ale jedni w prawo, inni w lewo, a Żydek z pejsami wyleciał przed szereg. Zrobiło się zamieszanie, rekruci wybuchli śmiechem, aż uciszył ich i ustawił feldfebel.
— Marsz! — i kolumna ruszyła naprzód, a feldfebel szedł obok pierwszej dwójki. Był to człowiek olbrzymiego wzrostu i barczysty; pałasz w żelaznej pochwie zapiął na haczyk i szedł krokiem miarowym, sztywny, zimny, w szarym płaszczu, podobny do piaskowcowej karjatydy z twarzą bronzową.
Był już koniec listopada. Z ołowianego nieba mżyło, czworokątny rynek miasteczka zamienił się w kałużę. Feldfebel skręcił na środek, a z nim kolumna. Rekruci szli ostro, ze zgiełkiem i śmiechem, podpowiadając sobie: „Raz — dwa!... raz — dwa!...“ — w asystencji kilku pauprów, z których jeden trąbił im na szyjce od butelki, drugi bił kijem w deskę, trzeci obracał hałaśliwą grzechotkę, a wszyscy wrzeszczeli.
Wtem od strony zajazdu ukazała się bezładna gromada kobiet i starszych mężczyzn. Z głośnym płaczem zabiegli drogę rekrutom, wyciągając do nich ręce i potykając się w błocie. Dopadli do maszerującej kolumny, zmieszali się z nią i zatrzymali pochód.
— Nabok, baby, bo tu wojsko!... — zawołał któryś z rekrutów.
— Waluś!... — krzyknęła jakaś kobiecina, rzucając się ku czerstwemu parobkowi — Waluś!... a dyć pożegnaj się ze mną... Nie dali mi się tobą nawet nacieszyć ostatni raz... Naści, synu, złotówkę... O, Jezu, i kiedyż ja cię zobaczę, sierota?...
I objęła go za szyję, całując i oblewając łzami.
— Z drogi, baby, kiedy wojsko idzie!... — wrzeszczeli rekruci.
— Marsz! — komenderował feldfebel.
W tej chwili stary Żyd porwał za rękę Żydka w chałacie i szlochając, z czerwonemi jak królik oczyma, szeptał mu do ucha:
— Ty, Moszek, idź zaraz do szpitala... Ja wszystko sprzedam, ażeby cię uwolnić...
— Marsz! marsz! — powtarzał feldfebel spokojnie, przypatrując się żałosnemu widowisku.
— No, idźtaże!... — wołali rekruci, przeciskając się między tłumem.
Już dochodzili do koszarowego budynku, kiedy dognała ich młoda mieszczanka z dzieckiem u piersi.
— Józek... ty tu?... — zawołała tonem bolesnego zdumienia. — Przecie mówili, żeś dobry numer wyciągnął?...
Zapytany, nie patrząc na nią, machnął ręką i ukradkiem otarł łzę.
— Józek... wstąpże do domu... Tak przecie iść nie możesz nawet do wojska; muszę ci co wyładować na drogę... O, Panno Przenajświętsza!... całą wotywę leżałam dziś krzyżem, myślałam, że ci nic nie będzie, a ty tu, Józek, ty tu?...
Kolumna doszła do drzwi, z coraz większym hałasem. Rekruci, na znak wielkiej ochoty, zaczęli popychać się bokami, a Żydek felczer, stanąwszy na progu, wyrzucił wgórę starą jedwabną czapeczkę i zsiniałemi ustami wykrzyknął: „hura!...“
Już wszyscy weszli na korytarz; przed progiem został tylko mieszczanin, któremu żona uczepiła się u ręki.
— Idź! — rzekł feldfebel, wskazując mu drzwi.
— On nie pójdzie! — mówiła kobieta — bo przecie nic jeszcze nie ma na drogę...
— W wojsku dadzą mu wszystko — odparł feldfebel tonem głębokiego przekonania.
— Co, w wojsku?... ja nie chcę wojska!... A kiedyście go wzięli, to i ja z nim pójdę...
— Nie wolno.
— Może komu nie wolno, ale nie mnie; ja przecie jego żona...
Feldfebel popchnął rekruta do sieni i sam wszedł za nim.
— Józek, pocałujże choć syna!... — wołała kobieta, rwąc się za próg. Ale ją odsunął sołtys z policjantem i zamknięto drzwi.
— Hura!... — krzyknęli na korytarzu rekruci.
Ze dworu odpowiedział im zgiełk tłumu i jękliwe błogosławieństwo starego Żyda. Potem ktoś zaczął bić ręką we drzwi i krzyczeć rozdzierającym głosem:
— Józek!... Józek!...
Minąwszy ciemny i pełen wybojów korytarz, rekruci znaleźli się w dużej izbie o trzech zakratowanych oknach. Stało tu kilka ławek, a wzdłuż ścian leżała słoma, przygotowana na noclegi; na kominie płonął ogromny ogień i oświetlał szarą wilgoć murów; powietrze było surowe i przejęte dymem.
Tu weszli rekruci, i nagle — zatrzymali się jak odurzeni. Może podziałała na nich cisza, do tej bowiem izby nie dochodził żaden głos z rynku. Stali długą chwilę, przysłuchując się w milczeniu, uśmiechy znikły im z twarzy, głowy pochyliły się; potem zaczęli nawzajem spoglądać po sobie, zdziwieni i zakłopotani.
Pierwszy ocknął się Żydek felczer. Zatarł gorączkowo ręce i rzekł do jednego z mieszczan:
— Ja się nic nie boję!... Ja felczer... Zaraz pewnie zostanę młodszym felczerem, potem starszym, a może kiedy doktorem... W wojsku jest przecie awans!...
Ale że nikt mu nie odpowiedział, więc stanął przed ogniskiem i trząsł się jak w febrze.
— Bardzo zimno!... — mruknął.
Ubogi szlachcic rzucił burkę na słomę i legł na niej, przymykając oczy. Jeden z mieszczan odwrócił się do okna, oparł na kracie głowę i cicho płakał. Chłopi, oglądając się na wszystkie strony, zasiedli ławy i poczęli szeptać.
— No, cóż tak ucichliście? Na ulicy to chwaty, a w koszarach baby!... Wstyd!...
— Ja się wcale nie boję! — wrzasnął od komina Żydek w letniej marynarce. — Ja przecie felczer... Może pan starszy chce, to ja zaraz pana ogolę?... A może pan starszy potrzebuje pieniędzy, to ja mogę pożyczyć?... — szepnął.
— Nie potrzeba — odparł obojętnie feldfebel.
— No, ruszajcie się, chłopcy! — zwrócił się do rekrutów. — W wojsku dobrze. Tylko z początku wydaje się smutno, ale po roku żadnegoby z was nawet nie wygnał.
— Jabym ta poszedł do domu choćby i zaraz! — mruknął jeden z najhałaśliwszych parobków.
— Co ty wiesz — mówił feldfebel. — Na wsi miałeś kartofle, dziurawą sukmanę i bose nogi, a w wojsku będziesz miał czysty mundur, buty i codzień mięso. A jaki dostaniesz karabin!... o tysiąc pięćset kroków trafisz w nieprzyjaciela.
— Albo on we mnie — szepnął jeden z mieszczan.
Feldfebel spojrzał na niego zukosa, splunął i cofnął się do swojej izdebki. Za nim wyszedł felczer.
— Oni zarazby się rozweselili — rzekł — gdyby pan starszy kazał tu przyjść tym babom... ze dworu...
— Nie wolno — odparł feldfebel.
— Jak nie, to nie. Więc niech pan starszy poszle kogo po wódkę. My damy pieniędzy, i pan sam z nami wypije...
— Nie wolno.
— Nie wolno?... Nu — to niech pan starszy poszle do mego domu po karty. Jak oni sobie zaczną grać, to się i tak rozweselą.
— Kart nie wolno.
Żydek skrzywił się i zatarł ręce; było mu coraz chłodniej. Chciał jednak wejść w bliższe stosunki z feldfeblem.
— Pan starszy z daleka?... — zapytał po chwili.
Chmura przesunęła się po czole feldfebla, lecz odparł spokojnie:
— Co tobie do tego?... Ty myśl, jak masz sam odpowiadać, kiedy ciebie zapytają.
Żydek stropił się. Ale jeszcze nie stracił otuchy i rzekł po chwili:
— Bardzo ładne panienki mamy w mieście...
Niebieskie oko feldfebla błysnęło gniewem.
— Precz! — krzyknął tak podniesionym głosem, że pozieleniały ze strachu Żydek wpadł do ogólnej izby i rzucił się na słomę obok szlachcica.
Przez kilka minut nie mógł przemówić ani wyrazu, potem przysunąwszy się do sąsiada, zaczął szeptać:
— Nu, to myśmy wpadli w wielką biedę!... W wojsku gorzej niż w samym kryminale... Ja nie mogę w wojsku służyć, choćbym chciał, bo ja mam defekt w sercu... Widzi pan, jak mnie rzuca? Kiedy przyjdziemy do gubernji, to niech pan zaraz poświadczy, co mnie dziś bardzo rzucało... Aj! czemu ja nie jechałem zagranicę...
Niepomyślne zabiegi felczera, wybuch feldfebla, jeszcze bardziej zgnębiły rekrutów: już poczuli żelazne pęta wojskowej karności, i ogarnął ich smutek. Żydek w atłasowym chałacie siedział pod ścianą blady, zapatrzony w jeden punkt, nie wiedząc, co się koło niego dzieje; żonaty mieszczanin zasłaniał ręką usta, ażeby inni nie słyszeli jego łkań, a nawet ten, co w rynku najgłośniej krzyczał: „Nabok, baby!“ — uczuł żal i tęsknotę. W izbie zrobiło się cicho, jakgdyby wszyscy posnęli.
Ubogi szlachcic leżał spokojnie. Nie odezwał się, nawet nie westchnął, tylko przygryzał młode wąsy, a serce szarpał mu jakiś ból bezmierny. Do tej pory zawsze służyło mu szczęście. Rok temu chciał dostać posadę w dużym majątku i dostał ją — wziął pół ćwiartki na loterją i wygrał paręset rubli — wreszcie oświadczył się pewnej miłej panience, i ta go przyjęła, pomimo kilku innych, bogatszych niż on, konkurentów. Więc zaufał swemu szczęściu i, choć onegdaj śniło mu się, że go przywalił młyński kamień, dziś szedł do losowania pełen otuchy i wyciągnął — jeden z pierwszych numerów...
Przez chwilę zdawało mu się niepodobieństwem, ażeby wzięli go do wojska, jego, który ma takie dobre miejsce, kilkaset rubli gotówką, i który w dodatku ma się żenić z panną Jadwigą. Ale gdy mu zaczęto winszować, że zapewne wstąpi do gwardji, a nadewszystko, gdy mu nie pozwolono wyjść do miasta, uczuł, że w jego życiu zaszła jakaś wielka zmiana.
Już nie wróci na wieś do swego pokoiku, już nie będzie oczekiwał na pannę Jadwigę, ażeby ukradkiem pocałować ją w rączkę. Co ona robi w tej chwili i czy wie, jaki go los spotkał? Co robi stary rządca, którego, pomimo wiecznych sporów, tak kochał? A poczciwy pies Zagraj?... kto go przygarnie, z kim on będzie chodził na kaczki?...
Przy gospodarstwie nigdy mu nie brakło przykrości, ze wszystkimi musiał się kłócić; lecz mimo to, wszystkich teraz żałował. Zdawało mu się, że gdyby zobaczył najzuchwalszego parobka, rzuciłby mu się na szyję, tak czuł potrzebę przytulić się do kogoś znajomego i powiedzieć: „Patrz! co się ze mną stało!...“ Nie bał się wojny, ani śmierci, ale tej nowej przyszłości, o której nie miał pojęcia. Czuł tylko, że jest jak wyrwane drzewo, że mu zabrakło ziemi pod nogami, że stracił wszystko, do czego się przywiązał.
Spojrzał na swoich towarzyszy. Gdzież ich butna wesołość, którą tak chełpili się, przechodząc rynek?...
Oto siedzą posępni, zniechęceni, z wyrazem żalu na twarzach. Jeden bezmyślnie miętosi w rękach sukmanę, drugi co chwilę targa włosy, jakby chcąc się obudzić, inny zerwie się z ławy, przejdzie po izbie i znowu siada, nie mogąc znaleźć miejsca, a najweselsi pokładli się na słomie, chcąc zaspać czas.
— Gdyby tak można zasnąć na kilka lat? — szepnął i znowu przymknął oczy.
Feldfebel w obocznej izdebce przeglądał papiery i rozmyślał.
„O szóstej przyjadą podwody, o siódmej ruszymy w drogę, po południu będziemy w gubernji, tam Moszek Bizmut pójdzie do szpitala na zbadanie stanu zdrowia, a reszta do koszar.“
— Który to Moszek Bizmut? — mruknął feldfebel, a ponieważ miał bardzo słabą wyobraźnią, więc, aby uprzytomnić sobie rysy chorego Żydka, musiał wejść do izby ogólnej.
Tam, przypatrzywszy się żółtej cerze i wąskim piersiom rekruta, splunął z gniewu na ziemię.
— Podlec!... — szepnął. Zdawało mu się bowiem, że widzi Moszka Bizmuta, w atłasowym żupanie, stojącego na zgiętych nogach w czasie rewji przed frontem...
— Panie starszy! — odezwał się do niego mieszczanin — pozwólcie tu przyjść mojej żonie. Ona pewnie czeka pod sienią...
— Tobie naco żona?...
— Tęskno mi...
Feldfebel wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział. Mimochodem spojrzenie jego padło na szlachcica, coś sobie przypomniał i znowu zajrzał do papierów.
— Pan rodził się w Wólce? — spytał szlachcica.
— Tak.
— Bo i ja tamtejszy — rzekł feldfebel, widocznie chcąc pogadać o swoich stronach, ale spostrzegły, że felczer błysnął ciekawie oczyma, odwrócił się z niechęcią i odszedł do swej izdebki.
Milczenie rekrutów nudziło go, a że nie umiał marzyć, więc wydobył z torby podręcznik dla podoficerów, i już niewiadomo po raz który w życiu czytał powoli, półgłosem:
„Feldfebel jest naczelnikiem wszystkich niższych stopni w kompanji, z wyjątkiem podchorążych, którzy zależą od komendanta kompanji. Jest on obowiązany: po pierwsze, pilnować w kompanji porządku, moralności i postępowania żołnierzy i podoficerów, tudzież punktualnego wypełniania obowiązków przez dyżurnych — po drugie, komunikować niższym stopniom polecenia dowódcy kompanji, a także odczytywać rozkazy — po trzecie, wykonywać polecenia dyżurnych oficerów i zawiadamiać o nich dowódcę...“
Przy tych wyrazach zdrzemnął się. I śniło mu się, że był feldfeblem, że był delegowanym do odprowadzenia kilkunastu rekrutów, że jeden z nich koniecznie chciał widzieć się ze swoją żoną, i że on sam, czytając podręcznik dla podoficerów, zasnął przy końcu trzeciego paragrafu przepisów, określających obowiązki feldfebla.
Ocknął się. Jego książka leżała na tem samem miejscu, a w izbie rekrutów panował ten sam martwy spokój.
Feldfebel zerwał się na równe nogi, policzył zebranych, lękając się, czy który podczas jego drzemki nie umknął, albo czy nie weszła tu kobieta z dzieckiem, a sprawdziwszy, że wszystko jest w porządku i że żonaty mieszczanin wciąż wzdycha, mruknął:
— Ot, głupi chłopak, jak on się martwi za żoną!... Chyba ja nie byłem taki błazen, kiedym szedł do wojska...
Oparł głowę na ręku i z wielką pracą usiłował przypomnieć sobie przeszłość.
— Teraz spałem, przedtem czytałem przepisy o obowiązkach feldfeblów, jeszcze przedtem odebrałem rekrutów z komisji i przyprowadziłem ich tutaj. A dawniej?... W roku zeszłym byłem feldfeblem w Odesie, przed dwoma laty feldfeblem w Kałudze, przed trzema feldfeblem w Tambowie, przed czterema feldfeblem... — I tak cofając się wstecz rok za rokiem, zawsze widział się tylko feldfeblem. Zdawało mu się, że nigdy nie był niczem innem, tylko feldfeblem, nawet w Wólce, i że zawsze miał u boku z prawej strony rewolwer w lakierowanem olstrze, z lewej pałasz w żelaznej pochwie.
Ale żeby kiedy tęsknił do domu, albo martwił się, że jest w wojsku, tego wcale nie pamiętał.
Teraz zbliżył się do niego szlachcic.
— Panie feldfeblu — rzekł — pozwól temu biedakowi pogadać z żoną.
— Dla żołnierza niema żony, jest tylko jego kompanja — odparł feldfebel.
— Nasiedzi się jeszcze w waszej kompanji, a teraz niech choć pożegna kobietę, to mniej będzie tęsknił.
— Ot, pan szlachcic i nie masz rozumu! — odparł feldfebel. — Przecie on dziś czy jutro musi rozdzielić się z żoną; a jeżeli takie jest prawo, więc lepiej wypełnić je odrazu, nie ciągle witać się i żegnać na nowo. Z was czyste baby! Wstępujecie do wojska jak Żyd do wody. Chcielibyście umoczyć naprzód palec, potem kawałek nogi, potem wejść po kolana, byle potrochu. To nieładnie. Trzeba raz skoczyć i nie oglądać się ani na żonę, ani na matkę, dopóki nie wyjdzie czas służby. Żołnierz powinien postępować po żołniersku. Zresztą ja nie lubię bab w koszarach.
Rekruci z uwagą przysłuchiwali się tej teorji, i zrobiło im się jeszcze smutniej.
„No, będzie piękne wojsko z tej hołoty, nie daj Boże! — myślał feldfebel. — Jeżeli rekrut nie może odejść od baby, to czy żołnierz będzie mógł pójść w ogień?... Czysta swołocz!...“
Rozparł się na krześle, zapalił papierosa i znowu zaczął drzemać. I śniło mu się, że był feldfeblem kompanji, odzianej w sukmany i chałaty, w której ani jeden żołnierz nie miał broni i nie umiał obrócić się w prawo, ani w lewo. A tu ma odbyć się parada, i już na placu musztry widać galopujący sztab pułku. Feldfeblowi pot wystąpił na czoło. — „Boże mój — myślał — jaka hańba!... Gdybym miał pod ręką choć jaszczyk prochu, wysadziłbym w powietrze tych podłych i nawet siebie...“
Nagle ocknął się i mruknął:
— No, damże ja wam na służbie! Już albo wy mi hańby nie zrobicie, albo ja wszystkich was roz...
Nie dokończył, w tej chwili bowiem rekruci zerwali się z miejsc i gromadą pobiegli do okien.
— Bunt? — pomyślał zdumiony feldfebel i machinalnie opuścił rękę do rewolweru.
Rekruci tymczasem pootwierali okna i poczęli radośnie wykrzykiwać:
— Jasiek!... skrzypiciel!... Bywaj!...
Teraz feldfebel usłyszał dolatujące od strony parkanu dźwięki skrzypców, na których grano melodją:

A kto chce rozkoszy użyć,
Niech idzie do wojska służyć...

— Jasiek!... chodź do nas!... zagraj nam ostatni raz...

Skrzypce umilkły, lecz wnet na płaskim szczycie parkanu, stojącego o kilka kroków od okien, ukazał się sam grajek. Był to człowiek niemłody, brzydki i obdarty; słynął w całej okolicy jako najlepszy skrzypek, który dużo pił, a mało zarabiał. Miał bowiem swoje kaprysy: najczęściej wysługiwał się darmo, lecz czasem nie chciał grać i za największe pieniądze. Zresztą nigdzie nie mieszkał, a odziewał się o tyle, o ile mu podarowali jaką szmatę poczciwi ludzie.
Grajek usadowił się na parkanie i strojąc skrzypki, mówił urywanym, zachrypłym głosem:
— Wlokę się rynkiem, patrzę, a baby pod magistratem płaczą. Więc mówię: czego baby wyjecie?... — A, bo naszych chłopców wzięli do wojska... — Gdzież oni są, mówię, wasze chłopcy?... — A na starym odwachu, ale nas tam nie puszcza psia wiara feldfebel. — No, mówię, mnie puści — i idę se pod ten parkan. Słucham, a u was cicho. Myślę: czy śpią?... A sołtys mówi: Oni się tak martwią, bo mają strasznie ostrego feldfebla. — No, myślę, kiedy z wami, chłopcy, taka bieda, to już ja was rozweselę... Nie takich ja rozweselałem!...
Tak prawiąc, śmiał się zaklęśniętemi ustami, przyciskał brodą skrzypce i wywijał smyczkiem.
— Patrzcie ino, jak on se siedzi na parkanie!... Żeby mu tak wódki podlać, toby grał!... — mówili rekruci.
Feldfebel zdziwił się. Jak to może być, ażeby jeden brudny i brzydki człowiek odrazu ożywił całą gromadę? Nawet płaksiwy mieszczanin rozruszał się, nawet wyżółkły Moszek Bizmut począł się uśmiechać.
— Ej, w tem coś jest!... — mruknął podejrzliwie feldfebel, zapytując się w duszy, czy nie należałoby spędzić grajka.

W tej chwili skrzypek dotknął strun. Ledwie zdążył zagrać parę taktów, wnet jeden rekrut pochwycił melodją i zaśpiewał:

Nie dlatego śpiewam, coby słychać było,
A ino dlatego, żeby się nie cniło.

I zaraz zawtórowali mu inni:

Nie dlatego śpiewam, żebyście słyszeli,
A ino dlatego — niech się świat weseli! — hu! — ha!...

Feldfebel przysłuchiwał się ciekawie. Znał on i nutę, i pieśń, lecz - dawno o nich zapomniał.
Skrzypek zmienił melodją, i zaraz odpowiedział mu chór, śpiewając:

Nieszczęśliwy czasie, pokochaliśma się;
Przyszła ta godzina, rozejść się musima.
Choć się rozejdziemy, każde w inną stronę,
Przecie nasze serca są nierozłączone ...
Najświętsza Panienko! pocieszże mnie, pociesz,
Bo mnie nie pocieszy matka, ani ociec.
Najświętsza Panienko! tyści matka moja,
Pocieszże mnie, pociesz, jeśli wola Twoja!

I tak melodja szła za melodją, pieśń za pieśnią, a zdziwiony feldfebel przypominał sobie każdą z nich. Lecz nietylko to go zastanawiało. Stary skrzypek wydobywał niekiedy tak szczególne dźwięki, że feldfebla dreszcz przechodził. Nieraz przecie słyszał on orkiestry kilku pułków, nigdy jednak nie obiły mu się o ucho tak przejmujące tony, które, zdawało się, że kłują pierś i wciskają się aż na dno serca.
— Cudak! — szepnął feldfebel, patrząc przez zapotniałe szyby na grajka, który, założywszy nogę na nogę, siedział na szczycie parkanu, jak na krześle.
Rekruci wciąż śpiewali, a feldfebel już nie rozumiał słów. Uwagę jego pochłonęły owe szczególne tony skrzypców, których mnożyło się coraz więcej. To nie były dźwięki martwego instrumentu, ale płacz, westchnienia, żal, tęsknota, wydobywające się z ludzkiej piersi. On się z tem niegdyś znał, ale kiedy?... Może, gdy był podoficerem?... Nie, jeszcze dawniej, wówczas, gdy sam dziecinnym głosem śpiewał te pieśni:

Szła sierotka po wsi — obsiedli ją źli psi;
Nie miał się kto obrać — sieroteczkę ognać.
Obrał ci się, obrał — sam Pan Jezus z nieba,
I sierotkę ognał — kawałeczkiem chleba...

I stała się rzecz niezwykła. Ten kamienny człowiek, który nigdy nie marzył, w tej chwili uległ przywidzeniu. Znikły mu w oczach koszary i rekruci, a na ich miejsce rozciągnęła się łąka, oświetlona majowem słońcem. Poznaje krętą rzeczułkę, i las na wzgórzu, i bydło szczypiące trawę. Oto krowa jego matki, biała w kasztanowate łaty. Oto gromada wiejskich pastuszków, a między nimi... on sam!... Nie myli się, to on, w szarym słomianym kapeluszu i granatowej kamizeli. Jeden z chłopców, dziesięcioletni Tomek, gra na fujarce, inni śpiewają, a on wyraźnie słyszy żałosną nutę i powtarza wyrazy:

Idź, moja dziecino, do cudzej macierze,
Niechże ona tobie koszulkę wypierze.
Oj, jak mi ją pierze — lecą z niej paździerze,
A jak mnie obłóczy, po ziemi mnie włóczy...

Teraz ode wsi idzie jego siostra i niesie mu obiad w dwuniaczkach. Te same włosy płowe, różowa spódnica i niebieski fartuch. Wpatrzywszy się lepiej, widzi jej owiązaną w szmatę nogę, którą sobie skaleczyła, zbierając chróst w lesie.
Feldfebel otrząsnął się, mocno przetarł oczy i marzenie znikło. Widzi znowu koszary i słyszy śpiew rekrutów, nad którym górują dźwięki skrzypców za oknem.
— Co za czort! — szepnął — czym ja pijany? Nie. Nie miałem dziś wódki w ustach. Czym chory?...
Istotnie przypomniał sobie, że już raz ukazywały mu się podobne widma, gdy miał tyfus. Wówczas jednak robiło mu to przykrość, a dziś przeciwnie — serce jego napełniała dziwna mieszanina radości i żalu.
Skrzypce znowu rzewniej zapłakały w rękach grajka, i żołnierz znowu im uległ.

W zielonym gaiku ptaszkowie śpiewają,
A mego Jasieńka na wojnę wołają.
Już nie roczek, nie dwa, jak się wojna toczy,
Moja maluleńka wypłakała oczy...

Tak, to ta sama pieśń, którą go odprowadzili w rekruty! Oto siedzi na wasągu, a na pierwszym wozie jadą grajkowie i grają, co sił starczy. Słyszy krzyk i widzi matkę obok drogi...
Feldfebel upadł na krzesło.
— Boże, mój Boże!... — szeptał, ciężko dysząc.
Łzy cisnęły mu się do oczu, westchnienia rozsadzały piersi, ale tylko dławił się niemi, bo nie mógł zapłakać.
Skrzypce na chwilę umilkły, i żołnierz oprzytomniał. Spojrzał przez okno. Na parkanie wciąż siedział grajek, brzydki, z kudłatą głową, i nawiązywał strunę do skrzypców, z komina w sali padał na niego czerwony blask ognia, nadając mu jakieś nadludzkie kształty.
Teraz spostrzegł feldfebla skrzypek.
— Panie wojak! — krzyknął, pochylając się do okna jego izby — a puśćcie baby do rekrutów... bo chłopcy tęsknią!...
Usłyszawszy to, rekruci umilkli i niespokojnie patrzyli w twarz swojego dozorcy.
Feldfebel zawahał się, lecz po chwili zawołał policjanta i nie patrząc mu w oczy, rzekł:
— Przyprowadź baby do tych okien. Niech się nacieszą rekruty.
Potem mruknął do siebie:
— On czort, ten skrzypek, on umie zaklinać duchy... On mnie matkę moją rodzoną pokazał i naszą Wólkę... Boże, zmiłuj się! — dodał, żegnając się.
W kilka minut później, przez kraty okien mieszczanin ściskał swoją żonę, wiejska kobiecina swego Walka, a stary Bizmut szeptał do Moszka:
— Ty, Moszek, zaraz idź do szpitala... Ty będziesz wolny...
Grajka już na parkanie nie było, lecz feldfebel, ile razy wyjrzał przez okno, żegnał się i szeptał:
— Czort!... on umie wywoływać duchy...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.