Echa zimowe (wyd. 1898)
I.
Motyli białych — kwiatów białych,
Padły na ziemię gęste roje:
W dziecinnych pląsach rozszalałych,
Złożyły senne płatki swoje.
Spuściło niebo swe muśliny,
I otuliło świat ich bielą...
Nadeszły białych snów godziny,
Pod śnieżną, ciepłą ich pościelą.
Z niebieskich wyżyn pozaświatów,
Dziewica zeszła niewidzialna:
W wieńcu srebrzystych białych kwiatów,
Spokoju wróżka tryumfalna.
I rzekła: Stańcie — płynnym zdrojom.
Spocznijcie! — rzekła kwiatom leśnym,
Uśnijcie! — rzekła pszczelnym rojom —
I polom niemym i bezkreśnym.
I szkłem osnuła wód kryształy,
Osnuła ziemię futrem puchów;
Śpi duch przyrody w bieli cały,
Lecz nie ma snu dla ludzkich duchów.
II.
Niby potoki łez zmarzniętych,
Po niebie lila jasno-bladem,
Na srebrnych żaglach rozwiniętych,
Maleńkie chmurki płyną stadem.
Lodowym blaskiem gwiazd promienie
Skrzą się nad pola śnieżno–białe,
I rozlewają w krąg milczenie
Melancholijne, oniemiałe.
I jakiś pokój dziwnie błogi
Ogarnął śnieżne mgły srebrzyste;
Na senne chaty, pola, drogi
Milczenie padło uroczyste.
I zamilkł wiatr, ucichły szumy
Korony topól szkieletowej;
Marzenia pełne i zadumy,
W błękity patrzą nieme sowy.
I tylko zdala niespokojne
Słychać huczenie śmig wiatraka;
I duch ze sobą toczy wojnę
I w nim, śród ciszy, wrzawa taka!
III.
W noc księżycową, w noc styczniową,
Na wytoczonych pędzę saniach;
W ciszę zimową, bezechową,
W łagodnych, sennych kołysaniach.
Bułane konie mkną, jak strzała,
I srebne dzwonki cicho dzwonią,
Aż dusza świata zapomniała,
Szczęśliwa nowych mar pogonią.
Srebrzysty księżyc w złotem kole
Gwiazd na szerokie, bezgraniczne,
Niepokalane rzuca pole
Tęczowe błyski krystaliczne.
W noc księżycową, w noc styczniową,
W białych obszarów ciszę płynę,
W ciszę zimową, bezechową,
W śnieżystych mar i snów krainę!
I roję jakiś step bezmierny,
Gdzie niema nic, prócz bieli śniegu;
I gdzie lodowisk kształt misterny,
W nieznanych błyska widm szeregu.
I chciałbym płynąć tak bez końca,
W tę śniegów puszczę bieliźnianą,
Gdzie dusza senna i milcząca,
Ciszą oddycha nieprzerwaną.
IV.
Na srebrny śnieg blask słońca złoty,
Oślepiającą pada smugą...
I w gajach ptasząt brzmią szczebioty,
I słońcu pieśń śpiewają długą.
Lecz słońce płynie wciąż do góry,
Aż zagorzało krwawą łuną
I zlewa ognie swej purpury
Na śnieżnych owiec białe runo.
A oto noc na lazur czysty,
Błękitne pędzi swe tumany:
Skrzy się lazurem śnieg srebrzysty,
W błękitach nocy wykąpany.
V.
Na rozorane pługów nożem,
Szerokie pole wygarbione,
Spłynęły białem nieb bezdrożem
Dziewice z śniegu urodzone.
Spłynęły cicho, tajemniczo,
Jakby aniołów rój skrzydlaty,
By chronić piersią swą dziewiczą,
Nieurodzone jeszcze kwiaty.
I do snu cicho się pokładły,
Jak białe nimfy obok siebie:
By mógł pod ziemią kwiat osiadły,
O nowej wiosny roić niebie.
I niewidzialnie czuwa świętych
Rodzina białych nimf uśpiona:
I tylko w garbach pól pociętych
Widać niebianek śnieżne łona.
VI.
Lubię ja srebrną zimy szatę,
Tak nieskończenie biało-śnieżną,
Jak białe sny powinowate
Z nieskończoności mgłą bezbrzeżną.
I kiedy wichry wyją gniewne
I gdy tumanem dmie śnieżyca,
Zaczarowaną gdzieś królewnę,
Widzę w objęciach królewica.
On ją porywa i unosi
I ulatuje z nią w błękity,
Na niewiadomej płynąc osi
Ku jakiejś ziemi srebrnolitej.
Królewna srebrną nosi szatę,
Jak blado-srebrna twarz księżyca:
Aż jękły dęby rosochate,
Dmie, huczy, wyje, grzmi śnieżyca!
Przez niewidzialne mgieł krawędzie,
Lecą za nimi, jak lawiny,
Kąpane w mleku snów łabędzie
I nieskalanych mew drużyny.
Do mew uśmiecha się dziewica,
Łabędziej pieśni tkliwie słucha.
Dmie, huczy, wyje, grzmi śnieżyca,
Wiatr tumanami wciąż wybucha.
Ucichła wieja... Uciszona,
Oddycha wolniej pierś natury:
Królewna uszła upojona,
Za białośnieżne śnić marmury.
VII.
Naraz nad polem ubielonem,
Od boru - lasu, leci zdala
Stadem ogromnem, niezliczonem,
Wron krakających czarna fala.
I zwisły jedną chmurą czarną
Na starej, pochylonej sośnie;
I kraczą niespokojnie, gwarno,
I kraczą dziko i żałośnie...
I kraczą z takich skarg rozpaczą,
I tak boleśnie, tak ponuro...
O, czemu płaczą, czemu kraczą,
Czemu tak czarną płyną chmurą?
Jak gdyby czarny sen cmentarza,
Legły na biały puch łabędzi:
Coś je oburza, coś przeraża
I na śmiertelne boje pędzi!
VIII.
Tak przytuliły się do siebie,
Jakby się martwym stały głazem:
Bo głód na ziemi, mróz na niebie...
A kiedy umrzeć, umrzeć razem!
Bo połów ziarn nie bywa łatwy,
Gdy zima łona pól oziębi,
I giną biedne kuropatwy,
I głodem wyje pierś jastrzębi.
Z wyżyny niebios niedojrzanej,
Szeroko skrzydła rozpostarłszy:
Na nieskończone rzuca łany
Ogromny jastrząb wzrok monarszy.
W spoczynku biały, czarny w locie,
Zlekka na chmurze się kołysze:
W drapieżnej rozwarł dziób tęsknocie
I szpony w dół opuścił — w ciszę.
I dojrzał przytulone stada
I już spojrzeniem się nasyca —
I naraz im na karki spada,
Jak niespodziana błyskawica!
IX.
Maleńka wioska na dolinie,
Nad szklanym stawem odpoczywa;
A czarne chaty śpią w pierzynie,
Nad którą blady księżyc spływa.
Światełka w oknach lśnią zdaleka,
Wieś, zda się w ciszy śni głębokiej,
I tylko czasem pies zaszczeka,
Lub stróżów nocnych słychać kroki.
I naraz ciszy senną falę
Przerywa jakiś śpiew stugłosy:
Lud boży śpiewa gorzkie żale,
A pieśń ulata pod niebiosy.
Pieścidła, 1895.