<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom IV
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XVI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
SPIRITUS FLAT, UBI VULT.

Każdemu człowiekowi zdarza się podczas zimowego dnia patrzeć na zapotniałe szyby. W widoku tym niema nic, na czem wartoby zatrzymać uwagę: jest przezroczysta tafla, która dzięki parze wygląda jak muślin, a zresztą nic do zapamiętania, nic, coby poruszyło ciekawość.
Wtem na dworze wionął wiatr chłodniejszy, temperatura spada o kilka stopni i — spotniała szyba zmienia się w jednej chwili. Muślin wilgoci zaczyna pokrywać się bogatym haftem, przedstawiającym liście dziwnych roślin, albo pióra nieznanych ptaków; z mgły powstaje wyrazistość, z jednostajności rozmaitość i formy.
Podobne zjawisko zaszło w duszy Solskiego. Od dzieciństwa patrzył na swój pałac, wypełniony służbą, na folwarki, rojące się ludźmi i bydłem, a od kilku miesięcy na budującą się cukrownię. Miał wyobrażenie: co każdy z tych ludzi robi w pokojach, w polu, na mularskiem rusztowaniu; ile go kosztuje, a ile mu przynosi zysku? Wszystko to jednak wydawało mu się jak szara mgła, która nużyła go jednostajnością i gdzie niepodobna było dopatrzeć duszy, ani fizjognomji. Dopiero dzisiejszego wieczora nagle zmieniło się to wszystko: skrystalizowało się jak rosa na szybach.
Z początku na herbacie u Ady, Solski był rozdrażniony na Madzię: jej litość nad stolarzami, bakałarzami, wędrownemi aktorkami wydawała mu się ślamazarnym sentymentalizmem, którego niecierpiał. Działało to na niego, jak wygrywanie na fleciku czułych i nudnych melodyj.
„Gdybym ja raz mógł nie słyszeć o bladościach, łzach i niedolach!...“ — pomyślał zniecierpliwiony.
Potem zabrał głos Dębicki i jednostajnym, profesorskim tonem zaczął wykładać rzeczy, które Solski znał, setki razy czytał o nich i rozmyślał, lecz które nic go nie nauczyły. Rodzina, warsztat, praca w małem kółku, organizm społeczny, ach!... jakież to oklepane frazesy...
Było jednak w tej prelekcji coś niezwykłego: oto — pewność, z jaką przemawiał Dębicki. Zdawało się, że ten człowiek, wpatrzony w próżnię, naprawdę widzi — duchy, unoszące się nad pracującemi machinami i nad każdem ludzkiem zbiorowiskiem, które skupia się w jakimś celu.
„Gdzie dwu, albo trzech zejdzie się w imię Moje — Ja tam będę...“ — przemknęło Solskiemu przez myśl.
I nagle w jego duszy zbiegły się: jego folwarki i cukrownia, wykład Dębickiego i opowiadania Madzi. Błyskawica rozświetliła jego wnętrze i zobaczył rzeczy, których dawniej nie widywał nigdy.
Zdawało mu się, że jego pałacowa służba, złożona z kilkudziesięciu osób, stopiła się w jakimś cudownym kotle, skąd niebawem wyszedł jeden tylko, ale olbrzym. Każda jego ręka była odlana z kilkudziesięciu rąk, pierś — z kilkudziesięciu piersi, głowa — z kilkudziesięciu głów. Olbrzym ten, nieźle odziany i syty, siedział przed bramą pałacu, od czasu do czasu jednym palcem przesuwał sprzęty, albo oddechem zdmuchiwał pyły z pokojów. Niekiedy spoglądał na Solskiego i spełniał rozkazy bez wahania, ale i bez zapału.
Na wsi zdarzyło się to samo. Parobcy ze wszystkich folwarków spłynęli się w jednego parobka, którego żołądek wart był kilkaset zwyczajnych żołądków, ręka — kilkaset rąk, wzrost — kilkaset wzrostów. Tylko głowa wydawała się nieproporcjonalnie drobną na postaci ogromnej jak skała.
Olbrzym ten, trochę bosy i trochę obdarty, powoli odrabiał swoje zajęcia, miał ociężałe ruchy, apatyczną twarz i nieufne spojrzenie.
Szybko chodząc po gabinecie, Solski wpatrywał się w te wizerunki własnej wyobraźni i poczuł dumę. Niedość, że zrozumiał teorję Dębickiego, ale nawet — przyoblekł ją w ciało! Od tej pory już nietylko będzie wiedział, że dom, folwark i fabryka są — organizmami, ale będzie — widział te organizmy w ich prawdziwym kształcie i rozmiarach.
Teraz dopiero Solski rozumie, że jest władcą i czarodziejem, który przywiązał do siebie wielkoludy zapomocą talizmanu... klucza od kasy!... Tym kluczem porusza z miejsca, budzi ze snu, zachęca do pracy, wywołuje radość, albo smutek w swoich ogromnych niewolnikach. Wprawdzie inni panowie robią to samo; ale oni nawet nie domyślają się tego, co robią, nie widzą — olbrzymów, lecz — drobne ich okruchy, niewarte spojrzenia.
Solski wciąż chodzi po swoim gabinecie, spoglądając od czasu do czasu za okno, gdzie widać księżyc w ostatniej kwadrze, powoli wznoszący się nad dachami.
Nareszcie!... Nareszcie znalazł to, czego pragnął: władzę nad czemś wielkiem. Jeden wielkolud czuwa nad jego wygodami, drugi wielkolud uprawia pola, trzeci będzie pracował w fabryce. Każdy z nich może jeszcze urosnąć, nabrać lepszej cery i humoru, jeżeli tak podoba się jemu — Solskiemu; albo może zniknąć z powierzchni ziemi, gdy tak zechce on, Solski.
Lecz któżby marnował takie istoty: chyba warjat, albo człowiek, który ich nie widzi i nie cieszy się władzą nad niemi? Owszem, niech rosną i nabierają sił, niech będą dobrze odziani, syci i zadowoleni, niechaj leniwe ich ruchy nabiorą zręczności, apatyczne twarze — wyrazu. A nadewszystko niechaj porosną im zbyt drobne głowy, oni zaś sami niechaj — kochają Solskiego.
Oto są żyjące posągi, które on ma kształtować! Oto praca, jakiej od tylu lat pożądał! Teraz dopiero zrozumiał, że folwarki i fabryki warte są jego zdolności i zajęcia.
Ponieważ szczęście nie chodzi samotnie, więc w tym dniu Solskiemu trafił się jeszcze jeden pomyślny wypadek, może najpomyślniejszy. Te jego olbrzymy — mają jakieś potrzeby, które on niezawsze odczuwa; nadto zaś, jeżeli pojmują ludzki język, to chyba język serca, którego Solski nie posiada. Ma on energję, ma twórczą myśl, ale... sentymentalnym być nie potrafi, to darmo!...
I otóż w takiej chwili znajduje się pod jego dachem Madzia, istota wrażliwa, jakby utkana ze współczucia i miłości. Ona chwyta wlot każdą cudzą potrzebę, odczuwa ją i znajduje natychmiastową odpowiedź. Ona jedna potrafi rozmówić się nawet z tym wielkoludem, który obok żołądka, złożonego z kilkuset żołądków, posiada głowę, wartą ledwie kilkanaście głów.
Jest tedy trzy rzeczy: materjał na żywe posągi — rzeźbiarz, który chce je ciosać, i — pomost między materjałem a rzeźbiarzem — Madzia...
Solski rzucił się na kanapę, ściskając rozpalone czoło.
„Uboga — myślał — ale naco mi pieniądze?... Żadne nazwisko, ale będzie miała moje... Żadne stosunki!... Nie, to nie są żadne stosunki... to są te, o które najwięcej chodzi mi w życiu... A gdzie ja znajdę podobną wrażliwość i taki bezmiar uczucia?... Przecież to posag, jakiego nie dostałbym za miljony!...“
Odgrzebywał w pamięci wszystkie kobiety, które kochał albo podziwiał. Były to osoby rozumne, dowcipne, piękne, eleganckie, oryginalne, ale — żadna taka!... Były to brylanty, szmaragdy, szafiry, które warto posiadać, ale żadna nie była tem, czem Madzia: promieniem światła, bez którego nawet klejnoty nie mają piękności.
„Czy ożeniwszy się z nią — myślał Solski — nigdybym jej nie zdradził?... Naturalnie, sto razy zdradziłbym ją dla każdej, któraby mi się podobała... A czy mógłbym ją porzucić?... Nigdy!... jak nie mógłbym rzucić własnego serca...“
„A może ona kocha Norskiego?... — przeleciało mu przez głowę. — Jej płacz u Arnoldów... rumieńce... unikanie jego spojrzeń...“
Solski zerwał się z kanapy.
— Czyby to być mogło?... — szepnął. — Ależ to całe moje życie zrujnowane...
Wyszedł do przedpokoju, włożył palto i wybiegł na pustą ulicę. Wrócił do domu, kiedy księżyc zaczął pochylać się ku zachodowi, a na wschodzie świtało.
„Muszę to wyjaśnić i zakończyć — mówił, rozbierając się. — Ada zgodzi się natychmiast, ciotka Gabrjela podąsa się, ale także ustąpi. No — a w naszej rodzinie nie wszyscy przecież są tak źli, ażeby nie potrafili ocenić Magdaleny.“
O tej samej godzinie, kiedy w duszy Solskiego rozegrywała się jej przyszłość, Madzia nie mogła zasnąć.
Nagłe przerzucenie się Ady z towarzystwa kobiet pracujących do spirytyzmu przestraszyło Madzię. Cierpki zaś ton, jakim parę razy odezwał się do niej Solski, zranił jej dumę.
„Wielcy panowie — myślała — łatwo zmieniają upodobania i... lekceważą ludzi!... Wolę stąd usunąć się pierwej, zanim mnie wypędzą...“
Potem zrobiło jej się żal Ady, która mogłaby sądzić, że Madzia porzuca ją przez kaprys, a nareszcie postanowiła — zaczekać parę tygodni, może parę dni...
„Prawda, że pan Stefan, odchodząc, uznał swój błąd. Ale jakim tonem on mówił, że nie będzie zbierał niedołęgów, ażeby zapełnić nimi fabrykę!... A w jaki sposób odpowiadał Dębickiemu?...“
„To nie mój świat... nie mój... nie mój!... Trzeba stąd uciekać...“ — myślała Madzia, patrząc, że już świta na dworze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.