Emigracja — Rok 1863/Margrabia Wielopolski. 8 kwietnia 1861
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emigracja — Rok 1863 |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Margrabia Wielopolski. 8 kwietnia 1861.
„Padacie bezbronni pod ciosem przemocy
Od strzałów ulicznych, od razów z rąk wroga,
Śród lochów fortecznych, śród lodów północy,
Przed mordem gołemi stojący piersiami,
Przed gwałtem broniący się pieśnią do Boga —
O, biedni Polacy, Bóg z wami!“
Nie upłynął miesiąc od pogrzebu pięciu poległych, kiedy u steru rządu w Królestwie Polskiem stanął margrabia Aleksander Wielopolski, a pierwszym jego czynem było rozwiązanie Towarzystwa Rolniczego.
Musimy zdać sobie sprawę, kto to był Wielopolski i dlaczego tak postąpił.
Magnat polski, ambitny, dumny, wykształcony, człowiek żelaznej woli, należał do tych, którzy idą zawsze własną drogą.
Polityczne swoje przekonania wypowiedział otwarcie po rzezi galicyjskiej: wydał wtedy broszurkę pod tytułem: „List do księcia Metternicha“, to jest do austrjackiego ministra, który chytrze wypadki 46-go roku przygotował. W tym liście Wielopolski oburza się na Austrję, zdradzieckie jej postępowanie i wyraża się, że przyszłość Polski może być lepsza tylko w zjednoczeniu z Rosją, w zjednoczeniu wszystkich Słowian przeciw Niemcom.
Za ten list właśnie hrabia Andrzej Zamoyski nie przyjął go do Towarzystwa Rolniczego, jako Polaka, który wyrzekł się niepodległości ojczyzny.
Przeciwnie, rząd rosyjski miał do niego zaufanie i zwrócono się teraz do niego, ofiarując mu stanowisko dyrektora w Komisji spraw wewnętrznych i okręgu naukowego.
Wielopolski się zgodził, ale pod warunkiem przywrócenia w Warszawie uniwersytetu i wprowadzenia innych zmian w zarządzie, bardzo pożytecznych dla kraju.
Tym sposobem Wielopolski i Zamoyski stanęli naprzeciw siebie jako przeciwnicy, z których każdy inną drogą chciał prowadzić naród może — do jednego celu.
W Warszawie powitano go nieufnie, z ciekawością czekając, jak sobie pocznie dalej.
Dyrektorowi Komisji spraw wewnętrznych i komisji wyznań i oświecenia publicznego przedstawić się musiał liczny szereg urzędników; margrabia przyjął ich dumnie, wyniośle, traktował z góry, a moskaluszki karki zginali w pokorze. Sprawiało to powszechną radość. Powtarzano wyrazy, jakiemi powitał cenzorów: „Widzę, że w tym kraju więcej mażących, niż piszących“. Żydzi byli zadowoleni z łaskawego przyjęcia i obietnic, lecz z duchowieństwem katolickiem odrazu stanął na stopie wojennej.
Dlaczego?
Wielopolski postanowił położyć kres manifestacjom, skończyć z tem raz na zawsze. A przecież duchowieństwo brało w nich czynny udział, w jego przekonaniu było kierownikiem ruchu; surowo też wyraził się do delegacji, która przyszła przedstawić mu sprawy kościoła.
— Nie ścierpię rządu w rządzie.
Powtarzano te słowa z oburzeniem, a nazajutrz zniknęło ogrodzenie, którem nowy dyrektor kazał odgrodzić dla siebie kawałek uniwersyteckiego ogrodu. Do ostatniego pala przybito kartę z napisem:
„Nie ścierpimy ogrodu w ogrodzie“.
Z Andrzejem Zamoyskim szukał margrabia zbliżenia, rozumiał, że ono jest prawie konieczne, jeżeli chce zwyciężyć, uspokoić wzburzone umysły i uczucia. Lecz Zamoyski przyjął go zimno, unikał wszelkiego zetknięcia.
Wtem — dnia 6 kwietnia ogłoszono rozwiązanie Towarzystwa Rolniczego.
A więc otwarta wojna. Kto zwycięży?
W Warszawie zapanowało wzburzenie. Niechęć ku margrabiemu wybuchła płomieniem.
Towarzystwo Rolnicze miało nieprzyjaciół, a przynajmniej krytyków: zarzucano mu, że niedosyć energicznie występowało w sprawie uwłaszczenia ludu, że sprzeciwiało się manifestacjom, — lecz teraz zapomniano o tem wszystkiem. Dziś pamiętano tylko, ile zrobiło dobrego, ile dzięki niemu powstało szkółek, fabryk, ilu ludzi znalazło pracę i dobrobyt, ile światła spłynęło w ciemności. Żal i współczucie były powszechne i szczere. Musiano je okazać.
Na gmachu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, gdzie mieściły się biura Tow. Rolniczego, ukazuje się orzeł biały na purpurze, wieńce, herby województw całej ziemi polskiej, a na ulicy tłum kilkutysięczny, rozlegają się śpiewy, przemówienia. Wielka znowu manifestacja.
Co z tem począć?
Zjawia się nowy oberpolicmajster, wybrany przez Polaków i lubiany, pyta, co to znaczy? po co się zebrali?
Obchodzimy pogrzeb Tow. Rolniczego — odpowiadają mu grzecznie, pół żartem. Namawia do rozejścia. Kończą śpiewy, odchodzą, lecz zjawiają się wkrótce przed pałacem hrabiego Andrzeja na Nowym Świecie.
I znowu mowy, śpiewy.
W zamku radzą, jak z tem postąpić. Wtem zbliżają się tłumy, otaczają zamek.
Gorczakow po wypadkach lutowych obiecał, że w razie potrzeby sam porozumie się z ludem, wysłucha zbiorowych żądań. Więc może uspokoi ich swoją osobą, ukazuje się w oknie, coś mówi, aby się rozeszli do domów.
Śmieją się i żartują. — Zamknij okno, staruszku, dostaniesz kataru.
Zjawia się wojsko, Kozacy, konnica, uderzają szablami, nahajkami. Tłum cofa się, lecz wraca, stoi niewzruszony.
Noc dopiero rozproszyła zbiegowisko. Ludzie rozchodzili się z zadowoleniem, z uczuciem odniesionego zwycięstwa, tryumfu. Wypowiedzieli otwarcie, co czuli.
I może byłby koniec.
Lecz nazajutrz czytają na rogach ulic ogłoszenia, zabraniające wszelkich zebrań i pochodów, ostrzegające, że użyta zostanie broń palna.
Czyżby się ośmielili? Pięciu poległych zbyt świeżo w pamięci: to się powtórzyć nie może. A wobec groźby niepodobna stchórzyć. Nie odważą się strzelać do bezbronnych.
Na placu przed zamkiem gromadzą się tłumy, wychodzą z bocznych ulic, tu i owdzie krzyże, śpiewają, potem stanęły w milczeniu. Naprzeciw nich piechota i Kozacy. Kozacy nie żałują świszczących nahajek, ale lud nie ustąpi. Znosi bicie, modli się głośno. Postanowił wytrwać: zginie, lecz nie ustąpi.
Modli się.
Tratatata! — odgłos bębna. Występuje naprzód piechota z karabinami. — Powtórny odgłos bębna. Gorczakow siedzi w oknie, patrzy na wszystko spokojnie. Generał Chrulew spogląda ku niemu, jakby czekał rozkazu.
Namiestnik skinął głową.
W tej samej chwili rozległa się salwa.
Odpowiedział jej krzyk rozpaczy, ale nie było w nim trwogi. Tłum upadł na kolana i z tysiąca piersi buchnęła krwawa skarga:
„Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej,
Do Ciebie, Panie, bije ten głos!“
Jakieś uniesienie ogarnęło wszystkich: zginąć tak! zginąć z modlitwą na ustach! Krew i życie oddając za ojczyznę.
Salwy brzmią jedna po drugiej, a lud klęczy, modli się głośno, umiera. Płyną strumienie krwi, nikt nie ucieka. Gdy padł chrześcijanin, trzymający krzyż, Żyd Lande go pochwycił i podniósł wysoko.
A strzały powtarzają się i powtarzają.
Tętent: kareta jedzie. Na koźle znany doktór Chałubiński wiezie margrabiego, aby rzeź powstrzymał. Zasypuje ich grad kamieni, z brzękiem wypadają szyby, — wojsko otacza jadących.
Noc zapadła, strzały umilkły nakoniec.
Lud rozchodzi się zwolna, w głębokiem milczeniu. Trupów zabrać nie pozwolono.
Około dwustu osób zostało na miejscu. A ilu rannych?
Zabitych pogrzebano w rowach Cytadeli.