Emigracja — Rok 1863/Ostatnie manifestacje, 15 października 1861

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Emigracja — Rok 1863
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Ostatnie manifestacje, 15 października 1861.

Na ulicach Warszawy spokój, mało ludzi, wojska wiele. Obozuje po wszystkich placach, bezustannie krążą wojskowe patrole, niebezpiecznie zatrzymać się w gronie znajomych, bo mogą aresztować. Kobiety w czerni, ale każda z jakąś ponsową wstążką, czy kokardą, bo żałoby nosić niewolno.
Wojskowe rządy. Gorczakow nie żyje, a jego zastępca wierzy tylko w Cytadelę i nahajkę. Z Wielopolskim walka, oskarżają się wzajemnie przed cesarzem.
Margrabia bardzo zajęty szkolnictwem. Otworzył uniwersytet, który nazwał Szkołą Główną, bo inaczej nie pozwolono. Ale mniejsza o nazwę, kiedy rzecz jest dobra, a Szkoła Główna piękną zostawiła pamięć: z niej wyszli Prus, Sienkiewicz, Świętochowski i wielu innych znakomitych ludzi, choć istniała tak krótko, zaledwie lat kilka. Oprócz tego zakłada szkoły średnie i niższe, wybiera rozumnych, dobrych nauczycieli, ustanawia wizytatorów, którzy czuwają nad nauką i wychowaniem młodzieży. Takim wizytatorem był też znany pisarz, Józef Korzeniowski.
To praca bardzo piękna, pożyteczna, i nikt jej nie przeszkadza, tylko — choć manifestacje ucichły, łatwo zdać sobie sprawę, że coś się dzieje skrycie, coś się dzieje. Pod ziemią krąży jakieś życie tajemnicze.
W Warszawie ucisk straszny, zastępcy Gorczakowa zmieniają się jeden po drugim, coraz srożsi i okrutniejsi, oddychać tu niewolno pełną piersią.
Aż dnia jednego widzą z przerażeniem, że zniknęła żałoba. Kobiety w jasnych sukniach idą do kościołów, cicha modlitwa, potem zapełniają ogrody, aleje. Co to znaczy?
To 12 sierpnia, rocznica Unji Lubelskiej.
W Wilnie w kościołach nabożeństwa, śpiewy, pod Ostrą Bramą brzmi ogromnym chórem „Boże, coś Polskę“, a wieczorem zabawy, tańce, łączą się wszystkie stany.
W Lublinie pomnik Unji przybrano kwiatami, biały orzeł, śpiewy, zabawa. Powtarza się to w wielu innych miastach, lecz w Kownie uroczystość najwspanialsza.
Z kościoła wyszła procesja: panny w bieli, chorągwie, krzyże, kwiaty, wieńce, światła. Ze śpiewem dążą do mostu na Niemnie; bo tu się spotkać mają z procesją z polskiej strony.
Zastępują im drogę Kozacy. Krótki opór i nacisk, tłum przerwał linję pomimo nahajek i posuwa się dalej. Przed mostem znów Kozacy. Lud klęka na drodze i wśród płaczu modli się głośno. Kozacy zdjęli czapki, rozstąpili się na dwie strony.
Droga otwarta, lecz most rozerwany: usunięto łodzie środkowe, i dwie procesje złączyć się nie mogą. Więc klękają nad wodą Litwini i Polacy wyciągają ręce, pochylają się ku sobie z obu stron chorągwie, padają kwiaty, wieńce, księża błogosławią modlące się tłumy, wysoko wznoszą krzyże, z kilku tysięcy piersi brzmi śpiew uroczysty, modlitwa za ojczyznę i bolesna skarga.
A wtem przewoźnicy połączyli przęsła mostu, Polacy i Litwini rzucają się sobie w objęcia, płacz radosny, wróżby, okrzyki.
Więc nie stłumiono ruchu, uczuć nie wydarto z piersi, chociaż milczy pod batem Warszawa, choć i w Wilnie na Pohulance padło znów wiele ofiar niedaleko mogiły Konarskiego.
Modlić się za ojczyznę niewolno.
Jednak pogoda w Petersburgu zmienna; w walce z dzikimi ciemiężycielami zwyciężył Wielopolski: cesarz uznał, że trzeba pozyskać Polaków, dać im pewne ustępstwa, zastąpić srogość łagodnością. Inaczej — można się lękać wszystkiego.
Cesarz powstania nie chce. Wierzy Wielopolskiemu, że on zdoła kraj uspokoić, i odwoławszy zbirów, mianuje namiestnikiem człowieka z europejską kulturą, Francuza z pochodzenia, katolika. Nowy namiestnik, Lambert, powinien wzbudzić zaufanie, zjednać sobie przyjaciół, dążyć do zjednoczenia dwóch narodów.
Jest on istotnie grzeczny i wyrozumiały, umie bardzo pozyskiwać sobie ludzi, a Polak łatwo zapomina złego.
Ale cesarz takim ludziom niedowierza, dlatego dodał mu dozorcę, Gersztenzwejga. Ten pan, niby podwładny, generał, gra rolę Nowosilcowa: pilnuje, donosi, ma prawo nawet rozkazać, gdyby zaszła tego potrzeba. Czuwa on wciąż nad wszystkiem uważnie i bacznie, a na Lamberta patrzy podejrzliwie; nie lubią się nawzajem.
Musiało przyjść do starcia.
Sposobność zdarzyła się wkrótce. Dnia 10 października przypada rocznica Unji Horodelskiej, i Polacy nie pominęli sposobności, żeby okazać, czem są i co myślą.
Tym razem manifestacja miała się odbyć w Horodle, tem mieście pamiątkowem. Ze wszystkich dzielnic byłej Rzeczypospolitej tu zgromadzić się miały delegacje, procesje, przedstawiciele.
Lecz władze rosyjskie były uprzedzone. Przed morzem głów, płynących w stronę miasta, ukazała, się garstka oficerów, otaczająca już siwego generała.
Stanęli na drodze. Tłumy się wstrzymały.
— Dokąd idziecie?
— Do Horodła, uczcić pamiątkę przeszłości.
— Do miasta was nie wpuszczę — rzekł generał stanowczym tonem, ukazując stojące działa, przy nich kanonierów z lontami i długą linję wojska.
— Chcemy się modlić.
— Macie pola — i wskazał ręką na rozległe równiny zaoranej ziemi.
To niby pozwolenie, bo nie zamknie przecież do więzienia kilkunastu tysięcy ludzi.
Najwyższe wzgórze otoczono chorągwiami, wzniesiono na niem ołtarz, rozpoczęła się msza polowa, przemówienia, pochylało się czterdzieści chorągwi i znów wznosiły dumnie złocone przyczoły, łopotały z wiatrem ciężkie jedwabne materje, jak purpurowe maki zakwitały nad nieskończoną falą różnobarwnych strojów, głów pochylonych, albo wzniesionych ku niebu.
Obok Polaków stoją Litwini, Żmudzini, przedstawiciele Rusi, Kurpie, Pomorzanie, wszystkie dzielnice Polski z chorągwiami dawnych województw. I Żydzi stanowią tu oddzielną grupę.
Przemawia ksiądz Laurysiewicz, unita, Bazyljanin; kapucyn odprawia mszę świętą; płyną modły i śpiewy z tysięcy piersi, łkania, — wezbrane serca rwą się w głośnym szlochu, ramiona tulą się do matki ziemi, wspólnej matki wszystkich tych dzieci, choć w niewoli, w kajdanach.
Na zakończenie podpisano nowy akt unji Polski, Litwy i Rusi na zasadach braterstwa i równości.
W Warszawie tegoż dnia z wielką uroczystością i królewskim niemal przepychem odbył się pogrzeb arcybiskupa Fijałkowskiego, który od początków ruchu szedł z narodem i bronił praw jego całą swą mocą i władzą.
Niesiono też przed trumną koronę cierniową, orła, berło, śpiewano pieśni narodowe, wygłaszano mowy pełne miłości ojczyzny, wzywające do ofiar i wytrwania.
Gersztenzwejg zgrzytał zębami. Na to nie pozwoli więcej: pobłażliwość Lamberta rozzuchwala, on ma prawo temu zapobiec. A ponieważ wkrótce potem przypadały smutne rocznice śmierci Kościuszki i księcia Józefa, które miały być obchodzone uroczyście, wymógł rozporządzenie, wzbraniające zebrań ulicznych i pamiątkowych obchodów w kościołach.
Lambert uległ bardzo niechętnie, lecz uległ i podpisał zakaz.
Pogodny zaświtał ranek dn. 15 października. Nabożeństwa przygotowane w kościołach, czyż nikt się modlić nie ośmieli? Czy można zakazać modlitwy?
Bez pochodu, spokojnie i w milczeniu zapełniają ludzie kościoły Ś-tego Krzyża, Bernardynów i Katedralny. Po nabożeństwie powrócą do domów, lecz kościoła się nie wyrzekną. To przecież miejsce święte, nietykalne.
Gersztenzwejg wściekły, zażądał natychmiast, aby kościoły otoczono wojskiem. Lambert nie śmie tego uczynić. Znowu spory. Wreszcie Lambert ulega. Gersztenzwejg daje słowo, że nie popełni gwałtu.
Kościoły otoczone i lud w nich zamknięty, nikt nie wychodzi.
Upływają długie godziny. W mieście zdenerwowanie i na zamku także. Tego się nikt nie spodziewał.
Wieczór i noc zapada. Ciemność na ulicach. Rozkazano rozpalić ognie. Miasto wygląda ponuro i groźnie. Krążą plotki, że lud się rzuci na żołnierzy, aby odbić zamkniętych, że nastąpi wybuch powstania.
Lęk ogarnia wszystkich, nikt nie wie, co począć.
Wreszcie około północy Gersztenzwejg zdenerwowany każe wojsku wejść do kościołów, aresztować obecnych.
Otwierają przemocą kościół Ś-tego Krzyża: ciemno w nim, pusto. Nikogo tu niema.
Publiczność się rozeszła w ciągu dnia tylnem wejściem przez sąsiednie domy.
Kościół Święto Jański jaśniał od świateł płonących; na środku wspaniały katafalk żałobny pod srebrnym baldachimem i portret Kościuszki; księża w lśniących ornatach, lud milczący klęczy, ku ołtarzowi zwrócony.
Gersztenzwejg osobiście wezwał do rozejścia, lecz nikt nie odpowiedział. Klęczeli wszyscy, jakby skamienieli, nieruchomi, milczący, martwi. A światła wkoło płoną uroczyście, lśnią srebrne ozdoby na kirach żałobnych.
Padł rozkaz aresztowania. Żołnierze weszli do świątyni, otaczali z brzegu niewielkie gromadki i prowadzili na zamek. Lud nie stawiał oporu. Wtem ktoś uderzył w dzwony, i groźnie, ponuro popłynęły śpiżowe dźwięki niby skarga.
U Bernardynów broniono się ławkami przed żołnierstwem. Ukończono aresztowania już nad ranem; około piątej więźniów pod konwojem prowadzono do Cytadeli.
— Ilu? — zapytał Lambert, gdy Gersztenzwejg zdawał mu sprawę z czynności.
— Około trzech tysięcy.
Lambert wybuchnął gniewem i rozpaczą, kazał uwolnić wszystkich. Widział, że praca jego zmarnowana, lud wzburzony i groźny zapełnia ulice, — niewiadomo, co stać się może.
Wtedy z Gersztenzwejgiem nastąpiła kłótnia, pojedynek amerykański i w parę godzin potem dziki tryumfator odebrał sobie życie.
Lambert zachorował ciężko i wyjechał.
Kościoły duchowieństwo rozkazało zamknąć, by uchronić je na przyszłość od zniewagi.











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.