<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Emisarjusz
Wydawca Biblioteka Domu Polskiego
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia P. K. O.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



∗             ∗

Niema na świecie bardziej upokarzającej roli nad obowiązek gospodarza wobec nienawistnego gościa, którego dla pewnych względów poszanować potrzeba... Podsędek wyszedł, zmuszając się do uśmiechu, z rozradowaną twarzą, witać Szuwałę, zapewniając go, iż niezmiernie był zgryziony, że tak dawno jego wąsów nie oglądał, gdy w istocie klął w duszy natręta.
— Koniki do stajni! — zawołał. — Wyściskali się serdecznie i pułkownik w stroju podróżnym wszedł do salonu.
Tu już oczekiwał Załowicki i Rabczyński, a w dodatku kapitan Strzeżoga rezydent, niegdyś żołnierz napoleoński, z pokiereszowaną twarzą i legją honorową u surduta. Można sobie wystawić, jakie na nim Moskal wojskowy czynił wrażenie, dość powiedzieć, że był w pożarze Moskwy, pod Smoleńskiem i pod Borodino.
Sprawnik jednem wejrzeniem objął towarzystwo, jakby kogo szukał, obejrzał się po kątach, zdawał liczyć... przywitał się grzecznie, ale zimno i usiadł. Nie dano mu odpoczywać długo. Grześ w nowym szaraczkowym surducie, z guzikami białymi, nieposzlakowanej świeżości, wniósł tacę jedną, Antek drugą, Hanuśka trzecią... a gospodarz już ujął kieliszek i odetknął starkę.
Ale sprawnik, obejrzawszy starannie pana Załowickiego, Rabczyńskiego i kapitana, wciąż jeszcze kogoś szukał oczyma. Było to tak dalece widocznem, iż Załowicki musiał kichnąć, aby twarz zarumienioną niepokojem odwrócić.
— Pan dobrodziej z Kowieńskiego? — spytał Szuwała Rabczyńskiego.
— Tak jest, panie pułkowniku.
— I panowie sobie tak jeżdżą z powiatu do powiatu... swobodnie? hę? a to teraz taki znowu zamęt, straże, rogatki... bez paszportu można się na nieprzyjemność narazić.
— Jakto, mości dobrodzieju! — rzekł obrażony obywatel — ja mości bdzieju, znany jestem na dwadzieścia mil w koło... a mam też ten święty zwyczaj, że nigdy z domu nie ruszę bez dekretu heroldyjnego w kieszeni... to przecie za paszport stanie.
— Zapewne — rzekł, mierząc go oczyma Szuwała — ale zawsze paszport jest lepszy.
— Mój mości bdzieju — odparł Rabczyński — ja wam powiem jedną rzecz, że kto jedzie bez paszportu, tem ma pewnie sumienie czyste, a łotr mosanie opatrzy się zawsze... w papiery...
Pułkownik się uśmiechnął, zwracając do Załowickiego.
— Czy i pan dobrodziej z dekretem jeździ?
— Nie, ja jeżdżę bez dekretu i bez paszportu, powiat sąsiedni, wszyscy mnie znają... a że nas nasz sąd powiatowy obficie darzy powistkami... pewnie w kieszeni się zawsze znajdzie jaki papier urzędowy, do mnie adresowany, który osobistość moją poświadczy.
— Widzę, że panowie chyba nie wiedzą, co się w kraju dzieje! — rzekł sprawnik.
— A cóż się dziać może?
— Nowe odkryto spiski... kłopotu mamy dosyć, kraj zalany emisarjuszami... a my...
Nie dokończył sprawnik, gdyż właśnie na te jego wyrazy weszła panna Celina... usłyszała je... okiem rzuciła po salonie, nie znalazła w nim Pawłowskiego i coś tknęło ją w serce. Cała drżąca przywitała sprawnika, który na widok ślicznej panny zmiękł, ugrzeczniał i widocznie jakoś stał się bardziej człowiekiem. Szuwała znanym był z tego, iż miał słabość do płci pięknej, i ciężkie próby przebył w życiu, dając się chwytać pięknym oczom... z których potem czerpał tylko wzgardę.
Panna Celina zrobiła na nim wrażenie potężne... udobruchał się... przestał mówić... patrzał w nią, jak w tęcze...
Ona za to ciągle na drzwi poglądała, jakby wyczekując kogoś jeszcze.
Załowicki, który odgadł, że może zapytać o Pawłowskiego, w śmiertelnej trwodze zbierał się ją odciągnąć pod jakimś pozorem na stronę, gdy Szuwała rozpoczął bardzo piękną francuzczyzną rozmowę z panną.
Zdziwiona tą umiejętnością panna Celina nieco grzeczniej mu odpowiadała, ale wstręt do Moskala mimo to nie dozwalał na dłuższą myśli i frazesów wymianę.
Wielki fizjognomista sprawnik, choć zajęty śniadaniem i rozmową, dostrzegł na twarzy pana Załowickiego jakiś niepokój i w twarzy panny coś zwiastującego... oczekiwanie i zdziwienie. Nie spuszczał ich z oka. Parę razy chciał Załowicki dać znak pannie Celinie, ale spotkał wejrzenie Szuwały i postanowił losom powierzyć dalszy przebieg sprawy. Ale mimo siły, jaką miał nad sobą, rysy jego zdradzały, że wewnątrz drżał i marł z połkniętego strachu.
Na twarzy panny Celiny niepokój coraz się stawał wyraźniejszym... kilka razy otwierała już usta. Załowicki zagadywał.
Nieostrożny gospodarz tymczasem wyrwał się.
— Możeby co panu Pawłowskiemu posłać, kiedy...
— A cóż mu jest? — przerwała żywo panna.
— Od wczoraj, od wczoraj ma tę nieszczęśliwą migrenę, na którą okrutnie cierpi — pochwycił Załowicki — nic mu nie trzeba, tylko wyleżeć się spokojnie, póki nie przejdzie.
Sprawnik drgnął.
— Dosyć, że u pana podsędka zawsze gości pełno — rzekł żywo.
— Ten gość to sąsiad pana Załowickiego — odezwał się gospodarz — Pawłowski z Dubieńskiego powiatu.
— Pawłowski? — dodał sprawnik — jest ich tam kilku... znam niektórych... czy Ludwik, czy Hieronim?
— Nie... Antoni... Antoni — żywo podchwycił Załowicki.
— Brat Ludwika?
Załowicki zagadnięty tak prędko, nieprzygotowany, zdradzał w odpowiedziach pewne pomieszanie, ale naprawił to śmiechem.
— Ani brat, ani swat, a nawet innych Pawłowskich — rzekł, ruszając ramionami. — Ma koło mnie część wsi w Paminkowie. Służył w wojsku rosyjskiem.
Szuwała jakoś uspokojony, urwał na tem, a Załowicki począł zajadać szynkę tak, jakby od tygodnia nic nie miał w ustach.
W czasie tego badania o Pawłowskiego panna Celina bladła i czerwieniała. Szczęściem Szuwała sobie pomyślał:
— Gdyby był kto podejrzany, toby się gospodarz z nim nie wygadał.
Po śniadaniu co było robić? Sprawnik się nie wybierał — ustawiono stolik do wista, do którego zasiedli Szuwała, gospodarz, Załowicki i Rabczyński, ale jeden z nich wychodził. Napoleoński wiarus po śniadaniu poszedł zaraz do oficyny.
Panna Celina przechadzała się po salonie, goniona oczyma sprawnika. Chociaż człek i mundur był dla niej wstrętliwy, nie powiemy, aby wyraz uwielbienia który w oczach jego czytała, był dla niej przykrym.
Tymczasem o trzy kroki ztamtąd, o ścianę obwinięty kołdrą leżał na łóżku mniemany Pawłowski i jedną ręką ściskał paczkę z papierami, drugą rewolwer, który go nigdy nie opuszczał. Mimo odwagi, zimny pot oblewał mu skronie, słuchając rozmowy sługi i sekretarza, obok kłócących się w tym miłym języku moskiewskim, który na nas robi wrażenie brzęku kajdan i skrzypienia szubienicy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.