[123]ENDYMIJON.
(Ułamek s poematu opisowego)
W jakimże woda żywsza potoku,
Na jakich barwy piękniejsze kwiatach,
Nad krew młodzieńca w szesnastym roku,
Nad inyśli jego w tych latach?
Spojrzy przed siebie — jeszcze tak mało
Ubiegł swej drogi na życia błoni,
I tę staranie przyjaznéj dłoni
Kwiatem i liściem usłało.
Spojrzy przed siebie — świat w ubiorach tęczy,
Niby Aglae, patrzy s pod róż wieńca,
Usta dziewiczym uśmiechem wdzięczy,
W syrenowe objęcie wołając młodzieńca.
[124]
On ku niej ściąga ręce. — Niby orle młode
Co wstawszy z gniazda waha skrzydłami,
I czuje moc ich, i widzi pogodę
Nieba, i coś w nim mówi, coś go mami:
Oh! jakby mile rzuciwszy gniazdo,
Jak niebo wielkie pod niebem latać,
To błędną chmurę gonić pod gwiazdą,
To łąk i jeziór powierzchnie zmiatać!
Nie wié, że może taż sama chinura
Karmi już piorun co szczęśliwemu
Połamie skrzydła, pokruszy pióra
I s pod olympu rzuci w głąb podziemu.
Serce w nim, niby puhar gdy go Hebe
Podając Bogom przepełni nektarem,
Nękane w sobie noszonym ciężarem,
Czuje zbyt jakieś, jakąś potrzebę
Ulgi, wylania się, podziału;
Gdzie wzrok nie sięgnie, myśli niedobiegą,
Chce się pioruna szybkością
Rosproszyć, rozwiać się, wniknąć do wszystkiego,
Ukochać wszystko — jedną, wielką miłością.
Aż z nad chaosu myśli wschodzi ideału
Postać; jéj kształty dotąd w duszy się błąkały,
Jak szczątki złota w iberijskim zdroju,
A teraz w jedną urodę się zlały,
Boska, oczéwista,
Jak ręką sięgnąć stoi przed młodzianem.
Zegnaj swobodo! żegnaj wczorajszy pokoju!
Na zawsze! — odtąd w życia bukiecie
Ta tylko róża wonna i kwiecista.
O! gdyby taką znalazł na tym świecie,
Duszy by własnej okupił ją wianem.
S podobném sercem, z wyobraźnią taką,
Karyjski pastérz Endymijon młody,
[125]
Nudził swą strzechą i wsią jednaką,
Porzucał rolę i łąki i trzody,
I gry pastérzy i pastérek tańce;
I gdy lat jego młodzi rowienicy
Burzą i stawią udawane szańce,
Albo disk gonią lotem błyskawicy,
On zamyślony, milczący, ponury,
Szedł dumać kędy ustroń dzika, głucha;
Gdzie się w nieładzie na góry pną góry,
Schody do tronu tych okolic ducha.
Albo gdzie skała dzikiego widoku,
Opasana jodłami kędy wiatry wyją,
Rosła, rosła i w siwym zginęła obłoku,
I nad obłokiem jeszcze czarną stérczy szyją.
Zda się Tyféj w téj chwili kiedy atlasowe
Ramiona wparłszy w niebo jodły wykorzeniał,
Piorunowy miecz Zeusa oderwał mu głowę,
A tułow zuchwałego sczerniał i skamieniał.
To kędy z góry pchnięta kaskada
Leci w dół stromo żaglem srébrzystym,
W koło szum, tuman, w tumanie przejrzystym
S tysiąca tęczy wiąże się arkada;
A pod nią przepaść, czasem jaskółka puszczowa
Porwana pędem do przepaści wleci,
Wraca tysiącem pereł bryllantowa,
I nad tumanem srebrną piersią świeci.
Lub gdzie drzew kilka na nadmorskiej skale,
Całe godziny oparty o drzewo,
Ścigał oczyma wiatrem gnane fale,
Lub za błądzącą nad wałami mewą;
Wał dawno zniknął w inne pogrążony,
Ptak dawno w dali zaginął,
On jeszcze patrzał, aż wzrok znużony
Łzami zapłynął.
[126]
Gdy ziemią nudził, ległszy na darnie
Patrzał jak wicher po niebios rowninie
Obłoki zgarnie, rozgarnie,
I w tysiąc kształtów rozwinie.
Tu zda się rycerz spotkał rycerza,
Ale walczących skryła kurzu chmura,
Tylko s téj strony widny brzeg puklerza,
S tamtéj hełm stérczy, którego pióra
Nikną w błękicie; indziej szaty kawał,
Lecz dalsze kształty we mroku zamierzchły.
Wzrok je pastérza śledził, poznawał,
Nagle wiatr dmuchnął, obłoki pierzchły.
Zmienia się scena. — Po lazurze wody
Płynie najbielszych łabędzi stado,
Za niémi piana mieni się blado
I taki bije blask od ich urody
Że czują oczy pasterza,
I gładkość i miękkość piérza.
Tam znów gdzie lazur nieba się rozléwa,
Kapryśne w kształtach, liczbą obfite
Pływają wyspy, na wyspach drzewa
Kwiatem czy liściem błękitnym okryte,
Gdzie niegdzie tylko krzewinę narożną,
Lub krawędź wyspy ozłocił blask Feba.
O! jak mu słodko wysłać myśl podróżną
Na ten nieznany archipelag nieba,
Rojonych światów bawić się widokiem,
A rzeczywistą roskosz czuć głęboko,
I te istoty widzieć duszy okiem,
Których nie ujrzy nigdy ciała oko.
Lecz już powoli zmierzchać się zaczyna,
Po dniu tak błogim! — przychodzi godzina
[127]
Gdy się w blask dzienny piérwsza mgła rosproszy,
O woni kwiatów, o słowika śpiéwie;
Gdy ciche słówko miłości, roskoszy,
Drży w każdym listku, szepce w każdym krzewie;
I wody bliskie i wiatry łagodne
Słodko dla ucha samotnego grają.
I zwilgotnione rosą kwiaty chłodne,
I gdy się błędne gwiazdy spotykają,
I bława fala coraz bardziéj mglista,
I traw zieloność coraz bardziéj mroczna,
I na podniebiu ta barwa uroczna,
Tak czysto ciemna, tak ciemno przejrzysta — [1]
Wiódł Endymijon przed siebie, za siebie
Oczarowane oczy. Z nad głębini
Morza wstał księżyc na wschodniém niebie.
Po bóstwie nocy najstarsza bogini
W państwach ciemności. Blada, uwieńczona
Laurem z promieni i gwiazd zwolna płynie.
I tak łagodnie, tak melancholijnie,
Tak słodko patrzy na Endymijona.
Słuchaj od morza rozległ się głos liry
Półcichy z razu, potém pełny, szczéry,
Zagrzmiał, rozlał się w całej okolicy;
I znów złagodniał, znów dźwięki mdlejące
Zbiegły i rossypały się w pereł tysiące.
Zda się fontanna tonow ze dźwięku krynicy
Wybiła, roskwitnęła, w powietrzu zawisa,
Urwie się i upadnie w dół deszczem klejnotów;
Znów lubym szmerem fala się kołysa,
I znów wsięka, do nowych gotując się lotów.
Nie to nie ludzki palec te strony porusza,
To Olympu muzyka. — Słuchaj, patrz jak zgodnie
[128]
Jéj wtórują noc, niebo błyszczące pogodnie,
Jak się w jéj dźwiękach roskoszuje dusza!
Nie! to nie ziemska roskosz; z Bogow tylko daru
Tyle uroczna przybywa nam chwila,
To kropla z ich nektaru!
Endymijon ku niebu spójrzał, głowę schyla, —
I już jej więcej nie podniosł. — Bo roskosz jak wino,
Gdy piérwsze, lube chwile odurzenia miną,
Póty w nas cięży, póty swym tchem na nas dysze,
Aż zmordowane zmysły do snu ukołysze — ....
r. 1826.
|