Etapem na katorgę/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Kon
Tytuł Etapem na katorgę
Podtytuł Ze wspomnień proletarjatczyka
Wydawca Aleksander Heflich
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Władysława Teodorczuka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
NA KATORGĘ...

Długo, całą wieczność trwa ta podróż etapem. Mijają dni, tygodnie, miesiące... Towarzysze kolejno opuszczają nas, pozostając w przydrożnych miastach... Od Krasnojarska dalej na wschód już z politycznych idziemy tylko my jedni — trzej katorżanie... Zmieniają się partje, z któremi odbywamy wspólną podróż; zmieniają się miejscowości, zmienia się konwój, pozostajemy niezmienni tylko my i... nasze schronisko — etap, na wszystkich stacjach jednakowy, zbudowany jeszcze za czasów Katarzyny według jednego planu, milczący świadek męczarni i katuszy w ciągu całego wieku...
Na tych tapczanach, na których kładziemy się do odpoczynku po męczącej podróży, odpoczywali jeszcze „jeńcy wojenni“ 1831 roku, powstańcy 1863 roku. Szli z wiarą w świętość sprawy, w imię której powstali, z wiarą w zwycięstwo... I z wiarą tą umierali w tundrach i tajgach sybirskich, nad brzegami burzliwego Bajkału, w kopalniach Nerczyńskich... Szczęśliwi! Umarli wierząc! Stokroć nieszczęśliwsi ci, co ocaleli, co żyją dotąd, ale w których ta wiara umarła... Spotykaliśmy ich często i podczas podróży etapem i potym w Syberji. Materjalnie mieli się dobrze, ale ciężki osad rozczarowania i goryczy niemal w każdym wyczuć się dawał. Tęsknili do kraju, przez długie lata ciułali grosz na tę podróż w strony rodzinne, jak młode lekkomyślne chłopięta porzucali zajęcia, posady, jechali, a po kilku miesiącach powracali zgorzkniali: „Niema dla nas już miejsca w kraju... Zmądrzał kraj... Wytrzeźwiał!“ Wracali, dobrowolnie wracali na Sybir, by tu na obczyźnie, na wygnaniu ukryć się ze swym bólem...
Niektóre nazwiska powstańców 1863 roku jeszcze ocalały na brudnych ścianach etapowych budynków... Ocalały też niektóre napisy przez nich zrobione, świadczące wyraźnie o tym, że wolnej duszy bojowników o wolność narodu nie udało się skuć rządowi... Ale czyż nie udało się również z biegiem czasu złamać tych ludzi lub zgiąć?... Niestety! Życie, potężniejsze nad cary, wprzęgło do swego rydwanu tych, których carat nie był w stanie ukorzyć, i powoli, stopniowo ochładzało ich zbyt gorący zapał... Reszty dokonała troska o kęs czarnego chleba... Dziś ci dawni zapaleńcy zajmują urzędy w policji, wyzyskują tuziemców, handlują wódką... Są jeszcze gorsi... Ale są też i tacy, których nawet życie nie złamało, którzy dotąd zachowali młody zapał i dziś gotowi są tak samo z bronią w ręku wystąpić, jak wystąpili ongi... Zawsze po przyjściu na etap odszukiwaliśmy te drogie napisy, nie zważając na to, że obok tych szanowanych nazwisk, obok dyszących wiarą napisów, nieraz znajdowaliśmy brudne, cyniczne napisy kryminalistów...
Szliśmy na Sybir w 20 lat po powstańcach i spotykając po etapach ich nazwiska, nieraz myśleliśmy o tym, co się z nami stanie po takim okresie czasu... Nieraz stawialiśmy sobie męczące pytanie, czy i dla nas po powrocie do kraju już się nie znajdzie miejsca... Nie była to małoduszność... Czyż nie spotykaliśmy już późniejszego pokolenia rewolucjonistów — rosyjskich „narodników“-ludowców, dla których cały ruch polityczny, zapoczątkowany przez „Narodną Wolę“, był zupełnie obcym dążeniem, którzy najzupełniej podzielali zdanie teraźniejszego leadera socjal-demokratów rosyjskich, Plechanowa, wypowiedziane przezeń na zjeździe partji „Ziemia i Wola“ w Woroneżu, że rewolucjoniści, przez przystąpienie do akcji politycznej, zdradzają sprawę ludu.., którzy też nie wracali do kraju, bo nie mieli „do czego“ wracać. Ale takie chwile niewesołych reminiscencji bywały rzadko. Im dalej posuwaliśmy się na wschód, tym częściej spotykaliśmy zesłanych przedstawicieli już nowego kierunku i myśl częściej się obracała w sferze teraźniejszości, niż w sferze zagadkowej przyszłości. Te spotkania z towarzyszami zawsze miały dla nas ogromny powab.
Całemi miesiącami pozbawieni wiadomości wszelkich ze świata, pozbawieni nawet gazet, od nich dowiadywaliśmy się o ważniejszych wypadkach, otrzymywaliśmy pisma, gazety, a niekiedy nawet listy. Kilka dni po takim spotkaniu żyliśmy wspomnieniem o nim, ale monotonne życie wkrótce zaciągało te światła błyski i znowu szare jednostajne przechodzenie z etapu na etap było naszym udziałem.
W końcu sierpnia przybyliśmy do Irkucka, gdzieśmy w ciągu całego tygodnia czekali na partję, z którą mieliśmy wyruszyć za Bajkał. Był to pierwszy odpoczynek po 2 miesiącach podróży. Tu czekały już na nas listy z kraju, upragnione wiadomości o najbliższych. W Irkucku również od dwu towarzyszek Rosjanek, siedzących tu w więzieniu, otrzymaliśmy pierwsze, bardziej ścisłe dane o warunkach pobytu na Karze. Obiedwie po kilka lat spędziły już w tym więzieniu, od powracających z Kary stale otrzymywały wiadomości o wszelkich zmianach, jakie z biegiem czasu tam zaszły i dzięki temu informacje ich były zupełnie prawdziwe. Były to: Marja Kowalewska i Marja Kutitońska. Pierwsza była skazaną w Kijowie w roku 1879 za zbrojny opór przy zaaresztowaniu na 14 lat i 10 miesięcy ciężkich robót i za bunty i protesty czasowo przeniesiono ją do więzienia w Irkucku. O niej nieraz jeszcze mi mówić wypadnie, gdyż odegrała wybitną rolę podczas słynnego protestu na Karze i przypłaciła go życiem. Druga — to jedna z bohaterek sybirskich, mścicielka za znęcanie się nad więźniami politycznemi na Karze. Skazana w Odesie na 4 lata ciężkich robót w r. 1879, w 1882 została wypuszczona z więzienia i wysłana na osiedlenie do jednego z miasteczek w kraju Zabajkalskim. Tu doszły do niej wieści o znęcaniu się gienerała Iljaszewicza nad politycznemi na Karze, dokonanym z następującego powodu. W połowie maja 1882 r. z Kary uciekło 8 politycznych (Myszkin, Chruszczow, M. Dikowskij, Leszczenko, Bałamez, Jurkowskij, Kryżanowskij i Minakow). Uciekli nie wszyscy odrazu, a po dwu, stopniowo, z przerwą po kilka dni pomiędzy ucieczką jednej pary a drugiej. Dla zamaskowania ucieczki pozostający zrobili podobno bardzo artystyczne manekiny w różnych pozycjach, leżące, siedzące i t. d., które władze podczas kontroli co rano i co wieczór bardzo skrupulatnie liczyły. Maskowanie ucieczki robiono tak zręcznie, że nie zauważyła jej nawet władza wyższa w osobie dyrektora głównego zarządu więziennego Gałkina Wrasskiego i gubernatora kraju Zabajkalskiego, gienerała Iljaszewicza, którzy najniespodzianiej w świecie dla więźniów w tym czasie swym przyjazdem zaszczycili Karę. Ci sumienni kontrolerzy czynności urzędników niższej rangi pochwalili władze więzienne za gorliwość w wykonywaniu służby i już opuścili Karę, gdy zdarzył się fakt, który odrazu wykrył ucieczkę. Jeden z uciekających w ostatniej parze, już po wyjeździe z Kary wszystkich dygnitarzy, przez jakiś nieostrożny krok zwrócił na się uwagę szyldwacha... Żołnierz wystrzelił i tym odrazu zaalarmował i władze i więźniów. W oka mgnieniu wszystkie manekiny zostały zniszczone i w chwili gdy władze wpadły do więzienia, by skontrolować kogo brak, już żadnego śladu tych manekinów nie pozostało... Władze własnym nie dowierzały oczom. Ośmiu więźniów brakło... Nie, być nie może! Liczono po raz drugi, trzeci, czwarty... Uwierzono wreszcie, ale przypuszczano, że tego samego dnia uciekli, że gdzieś w pobliżu znajdować się muszą, że ich łatwo będzie złapać... Rzucono się w pogoń, zmobilizowano wszystkich okolicznych mieszkańców, a pierwsza para uciekinierów już do Władywostoku się zbliżała... Jeden, dwa dni uratowałyby choć tych dwu, bo już wsiadali na statek angielski, gdy ich zaaresztowano... Złapano jednak wszystkich i kilku próbę ucieczki przypłaciło wieloletnim pobytem w Szlisselburgu i śmiercią w kazamatach tego okropnego więzienia.
Wieść o ucieczce do wściekłości doprowadziła wysokich dygnitarzy. Skontrolowali oni urzędników, uznali, że wszystko jest w porządku, pochwalili nawet nadzorcę, aż tu naraz tą ucieczką wobec władz petersburskich odsłonięta zostaje w całej okazałości ich niedbałość w wykonywaniu służby... Dano im znać i już następnego dnia byli z powrotem na Karze, by stanąć na czele „wyprawy karnej“.
Więźniowie wiedzieli, z kim mają do czynienia i żadnych złudzeń nie mieli co do tego, że ich czeka jak najokrutniejsze znęcanie się nad niemi władz wszelkiej rangi. Postanowiono się bronić. Zabarykadowano się w więzieniu, na dachach porozstawiano wartujących i w ciągu kilku dni i we dnie i w nocy bacznie śledzono wszelkie poruszenia obozu nieprzyjacielskiego... Władze nie decydowały się na wzięcie szturmem więzienia, wyczekiwały odpowiedniej chwili i znalazły ją. Po kilku dniach, gdy więźniowie już się względnie uspokoili, o świcie, znienacka wtargnęło do więzienia wojsko i rzuciło się na śpiących. Za włosy ściągano ludzi z tapczanów i rzucano na ziemię, kopano nogami, bito po głowie kolbami, wiązano... Wielu dotąd bez drżenia o tej słynnej „Majowej historji“ — jak ją nazywają w dziejach Kary, wspomnieć nie może. Kierownikiem całej tej akcji był gienerał Iljaszewicz. Na nim też postanowiła Kutitońska zemścić się za krzywdy towarzyszy, za podeptaną godność ludzką. Uciekła z miasteczka, wyznaczonego jej za miejsce osiedlenia, przyjechała do Czyty i tu, we własnym mieszkaniu gubernatora, strzeliła doń... Chybiła... Pomimo to jednak oddano ją pod sąd wojenny i skazano na śmierć, a następnie „ułaskawiono“: zamieniono wyrok śmierci na dożywotnie ciężkie roboty i wtrącono samą jedną do wilgotnej komórki w więzieniu w Wierchnieudińsku, bacznie przestrzegając, by żadnej komunikacji ze światem zewnętrznym nie miała, by nikt nawet z materjalną pomocą nie mógł pospieszyć skazanej... Prócz niej nikogo z politycznych w tym więzieniu nie było. Była sama jedna pośród kryminalistów. To ją ostatecznie zgnębić miało. Okazało się jednak, że zatwardziali w przestępstwach kryminaliści daleko więcej uczucia ludzkiego w sercu posiadali, niż postawieni na czele całego kraju gienerałowie. Aresztanci Wierchnieudińskiego więzienia odejmowali sobie od ust, byle tylko „męczennicy“, jak ją nazywali, dostarczyć lepszego pożywienia, gazety, nawet marki, by mogła list wysłać.
O, z jakim uczuciem wdzięczności opowiadała Kutitońska o tych swoich dobroczyńcach!
Nie wiele jednak ta ich troskliwość pomogła. Wycieńczona poprzednim siedzeniem w więzieniu, Kutitońska w Wierchnieudińsku dostała suchot... Przeniesiono ją do więzienia w Irkucku, ale i to niewiele pomogło. Podczas naszego pobytu w tym mieście już śmierć nałożyła swe piętno na jej młodą i nad wyraz ujmującą twarz, a w pół roku później już Kutitońska nie żyła.
Kutitońska i Kowalewska były pierwszemi spotkanemi przez nas katorżankami i obie wywarły na nas olbrzymie wrażenie. Pierwsza ujmowała łagodnością, wyrozumiałością i „miłością bliźniego“ — w najszerszym tego słowa znaczeniu. Przypominała męczennice chrześcijańskie — była człowiekiem wiary i dla tej swej wiary gotowa była na wszystko. Kowalewska natomiast o jakie 5 lat starsza od Kutitońskiej — gdyśmy spotkali się z nią, miała już 36 lat — była jedną z pierwszych pjonierek ruchu rewolucyjnego w Rosji i swym wykształceniem, zwłaszcza w dziedzinie nauk społecznych, znacznie górowała nad wszystkiemi, przedtym spotykanemi przez nas rewolucjonistkami. „Buntarka“ — bakunistka z przekonania, dziwnie harmonizowała to przekonanie z czynem, nie uznając aż do ostatniej chwili życia żadnego kompromisu, idąc na przebój do celu, własną piersią łamiąc i krusząc przeszkody, na każdym kroku nadstawiając w tej walce własną głowę. Dziesięć lat od chwili jej skazania do ciężkich robót aż do chwili śmierci były ani na chwilę nie przerywającym się pasmem walk.
I z niemi, oczywiście, mówiliśmy o kwestji polskiej, o ucisku narodowościowym, o gwałtach rusyfikacyjnych... One nas odrazu zrozumiały. Protestując przeciwko uciskowi jednostek, miałyżby nie zrozumieć, co czuje 20-miljonowy związek takich jednostek, scementowanych w jedną niepodzielną całość? Rozumiały nasze stanowisko, solidaryzowały się z nim, żartowały z tych, którzy żywy organizm narodu podporządkować pragnęli sztucznemu wytworowi — państwu. Trochę anarchistki wogóle o to państwo nie dbały.
— Ale gdy zażądacie Polski od morza do morza, o! wówczas porachujemy się z wami, pokłócimy, a może nawet i pobijemy się...
Takich zachłannych zamiarów nie mieliśmy, to też niczym niezamącona zgoda przez cały tydzień, spędzony pod jednym dachem, pomiędzy nami panowała. Widywaliśmy je tylko podczas ich spaceru z okna korytarza i w ten sposób, oddzieleni kratą więzienną, gawędziliśmy z niemi po trzy, cztery godziny dziennie. Ze względu na stan zdrowia Kutitońskiej pozwalano im dłużej spacerować w ogródku więziennym.
Któregoś dnia Kowalewska, już oczywiście nauczona doświadczeniem, zadała nam pytanie:
— A macie aby ciepłe ubranie na dalszą drogę?
Roześmieliśmy się. Jedziemy na Sybir, o mrozach sybirskich słyszeliśmy nieraz. Czyżbyśmy bez ciepłego ubrania jechać mieli? Mamy buty na ciepłej podszewce, kożuszki jeszcze warszawskie do kolan, rękawice futrzane.
Nie przekonało, a ubawiło to Kowalewską. Niemal że zmusiła nas do kupienia miękkiego obuwia z wojłoku, futrzanych czapek i baszłyków z sukna wielbłądziego.
Nie wiecie, co to nasze mrozy sybirskie!
Często ją potym wspominaliśmy. Gdybyśmy jej nie posłuchali, gdyby ona nie przypomniała sobie o tym, że nas o to zapytać potrzeba, przypłacilibyśmy to co najmniej odmrożeniem sobie nóg, uszu, twarzy. Wiele lat potym przeżyłem mróz 66-stopniowy podług termometru Celsjusza, mróz, podczas którego słychać, jak zamarza oddech, ale wówczas już przystosowaliśmy się do tych mrozów, byliśmy odpowiednio ubrani, zaaklimatyzowaliśmy się już. Ale te pierwsze mrozy, za Bajkałem, po drodze na Karę wydały się nam czymś strasznym. Dusza drżała z zimna. Ani na chwilę nie wsiadaliśmy do furmanki, przez cały czas idąc z szybkością 5—6 wiorst na godzinę, a jednak rozgrzać się nie mogliśmy... Na szczęście przybyliśmy na Karę jeszcze przed nastaniem najsilniejszych mrozów, bo nie wiem doprawdy, coby się z nami stało...
Smutne było nasze pożegnanie z poznanemi w Irkucku towarzyszkami.
Co do Kutitońskiej, nie wątpiliśmy, że już jej nigdy nie zobaczymy, co do Kowalewskiej, trudno było cośkolwiek przewidywać. W więzieniu nigdy nikt nie jest pewnym... nie tylko jutra, ale nawet następnej godziny. Najdrobniejszy, najbardziej błahy fakt może w jednej chwili stać się czymś tak okropnym, że dziesiątki ludzi padają ofiarą.
Zwykłym „do widzenia“ żegnaliśmy się i, jak w tysiącu innych wypadkach, już ich nigdy więcej nie ujrzeliśmy.
Dalsza podróż — w szóstkę — bo w Niżnieudińsku, gubernji Irkuckiej, połączyliśmy się z Dulębą, Lurim i jego żoną, która dobrowolnie za nim na Sybir etapem podążyła — różniła się nieco od odbytej dotąd.
Przechodziliśmy przez najpiękniejsze miejsca Syberji, po brzegu Angary; przewieziono nas w berlince towarowej przez burzliwy Bajkał, szliśmy po drodze w skałach wykutej przez powstańców; od konwojujących nas żołnierzy i oficerów słuchaliśmy strasznej opowieści o „buncie zabajkalskim“ powstańców, tak mało u nas znanym, a takim krwawym i takim pouczającym...
Jeden szczególnie etap wrył mi się w pamięć... Z wierzchu nad Bajkałem groźna zawisła skała, na samym niemal brzegu — budynek etapowy... Pomiędzy skałą a morzem — 100 zaledwie kroków, i skała wisi nad budynkiem, w którym kilkuset okutych w kajdany więźniów szuka odpoczynku. Groza przejmuje na ten widok... Chwilami się zdaje, że runie skała i wszystkich: i nas i pilnujących nas żołnierzy strąci w przepaść morską... A w takich warunkach wygnańcy za powstanie spędzili lata całe... Czyż można się wobec tego dziwić, że uznali za „milszą śmierć niż niewolę“, że rzucili się z bronią w ręku na żołnierzy i władzę, rozbroili ich, uwięzili i udali się na południe, by przez Chiny przedostać się do Francji, do „tych braci z nad Sekwany“, z któremi razem jeszcze marzyli „pójść w tany z wrogiem“, a którzy wiele lat potym rzeczywiście przyszli do kraju carów, przyszli, nie by ująć się za krzywdy Polski, a na pokłon, by wyjęczyć u Rosji zgodę na sojusz...
Nie udała się ta ucieczka. Jednych schwytali burjaci, drudzy, mrąc z głodu, zdecydowali się sami oddać się w ręce władzy, wielu zginęło w tajdze, lub na stryczku... Po tej ziemi przesiąkniętej krwią tych bohaterów kroczyliśmy w ciągu tygodnia, coraz dalej posuwając się na wschód. Zniknęły góry, zniknęła ludność rosyjska, wkroczyliśmy w olbrzymie stepy upstrzone to tu, to ówdzie aułami burjatów... Słysząc dźwięki kajdan, wychodzili ci aborigeni ze swych jurt wojłokowych, rzędem siadali po mongolsku w kuczki i przyglądali się nam z ciekawością i trwogą. Byli wstrętnie brudni; tłuste, niemal że okrągłe twarze mongolskie ze spłaszczonemi nosami i małemi, wązkiemi jak szczeliny skośnemi oczkami, wywoływały odrazę, tchnęły jakimś bydlęcym zadowoleniem już z samego faktu istnienia... Kobiety, jak u wszystkich mongolskich narodów, były upośledzone. Żadna nie śmiała usiąść tuż w jednym rzędzie z mężczyznami, którzy i pomiędzy sobą zachowywali stosunek wynikający z położenia, jakie wśród spółrodaków zajmowali: kler i urzędnicy siadali z początku, potym już plebs. Kler w żółtej lub czerwonej szacie różnił się od innych śmiertelników tym, że golił włosy na głowie, podczas gdy inni nosili długie warkocze — tym dłuższe, im bogatszym lub „szlachetniejszym“ był właściciel warkocza, bo długość tę w znacznym stopniu warunkował jedwab czarny chiński wplatany we włosy...
Nie rozmawialiśmy niemal nawet z niemi. Oni na nas spoglądali jak na zamorskich djabłów, my na nich jako na pół-ludzi... Nie znaliśmy ich jeszcze wówczas, nie wiedzieliśmy, że stanowią niemal jedyny z sybirskich ludów, borykający się z powodzeniem z zalewem rusyfikacji i już choćby z tego względu zasługujący na uwagę... Widzieliśmy w nich tylko tych, z których ręki padło wielu powstańców podczas buntu Zabajkalskiego, wielu uciekających z ciężkich robót. To nas odpychało od nich...
Miesiąc cały szliśmy przez ich ziemie, póki nie doszliśmy do Czyty — stołecznego miasta kraju Zabajkalskiego.
Tu spotkaliśmy dosyć liczną kolonję byłych Karyjczyków, pomiędzy innemi słynnego robotnika Obnorskiego, który wespół z Chałturinem — twórcą zamachu na pałac zimowy w 1880 r. w Petersburgu, założył „Północno-rosyjski związek robotniczy“, — pierwszą organizację w Rosji, która stojąc na ściśle socjalistycznym stanowisku, uznawała i uzasadniała konieczność prowadzenia walki politycznej, jako niezbędnej organicznej części walki o wyzwolenie klasy robotniczej.
Na kolonji Czytyńskiej już znać było, że się tak wyrażę, wychowanie karyjskie. Tworzyli „komunę“, mieli wspólny warsztat stolarski, w którym pracowali, trzymali się kupą i nie zrywali więzów z Karą. Przeciwnie, przez cały czas istnienia Kary kolonja Czytyńska była żywym łącznikiem pomiędzy nią a pozostałym światem. Każdą przechodzącą na Karę partję politycznych tu spotykano, informowano o wszystkim, wskazywano zamożniejszym partjom, co w danej chwili jest najbardziej dla Karyjczyków pożądanym i korzystano z okazji, by przesłać listy na Karę. Myśmy względnie byli bardzo zamożną partją. Już w Moskwie przed wysłaniem, na walnym zebraniu, administracyjni postanowili wprowadzić możliwe oszczędności, byle tylko jak najwięcej dostarczyć tym, którzy lata całe już spędzili i jeszcze spędzić będą musieli na Karze. W myśl tej uchwały i myśmy byli bardzo oszczędni. Przez całą drogę piliśmy obrzydliwy „kirpicznyj czaj“ — prasowane szczątki herbaty, pozostające po sortowaniu — z minimalną ilością cukru, paliliśmy obrzydliwą machorkę itd. Dzięki temu mieliśmy kilkaset rubli w zapasie.
— Kupcie cukru i herbaty na podarunek dla Karyjczyków. Ogromną frajdę wszystkim sprawicie...
Oczywiście kupiliśmy to, kupiliśmy nadto kilka funtów tytoniu i rzeczywiście sprawiliśmy frajdę uwięzionym.
Po drodze z Czyty do Nerczyńska na etapach spotkaliśmy znowu kilku powracających z Kary: Kalienkinę, Fridensohna, Troszczańskiego... Po dziennej podróży per pedes apostolorum spędzaliśmy całe noce na rozmowie z niemi... Ale nie żałowaliśmy tego... Powracający byli po dawnemu młodzi duchem, żywo interesowali się wszystkim, co się na świecie żywych działo... Więzienie jak gdyby zakonserwowało ich in statu quo ante... Widok tych „młodych“ (wszyscy mieli więcej niż 30 lat) ludzi, pełnych wiary, dodawał nam siły... Wierzyliśmy, że i nas katorga nie złamie, że doczekamy się chwili, kiedy wydostaniemy się z murów więziennych i pokażemy jeszcze komu należy, „jak wolność czuć“!
W Nerczyńsku spotkaliśmy jeszcze jednego z byłych Karyjczyków — Aleksego Kuzniecowa. Był to jeden z uczestników procesu Nieczajewa... O całym procesie szerszy ogół, zwłaszcza w Rosji, wyrobił sobie zdanie na zasadzie słynnego utworu Dostojewskiego „Biesy“. I sam Nieczajew i wszyscy jego towarzysze powszechnie uważani są za demonów zła, za uosobnienie negacji, ludzi być może że rozwiniętych, ale bez serca i sumienia... Kuzniecow, wówczas już honorowy obywatel (poczotnyj grażdanin) miasta Nerczyńska stanowił żywe zaprzeczenie tego. Wysoce rozwinięty, szlachetny, ofiarny, spieszący zawsze z pomocą każdemu, komu tylko ta pomoc była potrzebną, Kuzniecow w krótkim czasie po przybyciu do Nerczyńska zaskarbił sobie powszechne poważanie. Zamiłowany przyrodnik, założył muzeum i ofiarował je miastu, kierując i nadal tą instytucją. Gdyśmy przejeżdżali przez Nerczyńsk, był już jedną z najpopularniejszych osób w mieście. Z biegiem czasu przeniósł się na stałe do Czyty, gdzie był jednym z założycieli Towarzystwa Gieograficznego w kraju Zabajkalskim. Zdawało się, że ta wywołująca powszechny podziw ciągła praca dla kraju, do którego rzuciły go losy, ubezpieczy go od wszelkich wybryków władzy... Przez pewien czas tak rzeczywiście było, ale po tak zwanych „dniach wolnościowych“, już za konstytucyjnych rządów Wittego, Kuzniecow, wówczas już przeszło 60-letni starzec, dostał się w ręce Renenkampfa; został skazany na śmierć, a potym „ułaskawiony“ na dożywotnie ciężkie roboty, w których się dotąd znajduje...
Od Nerczyńska do Kary jest już „bardzo blizko“ — z jakie 350 do 400 wiorst — nie więcej. Po tylu miesiącach podróży, to rzeczywiście było już blizko... Jeszcze z jakie 2 tygodnie i będziemy na miejscu... Byliśmy radzi... Tylko raz nas w ciągu całej drogi pobito kolbami, nikt z nas nie chorował w drodze, nikt nie upadł na duchu, przeciwnie, z wiarą w swe siły zbliżaliśmy się do tego przystanku życiowego — czyż mogliśmy się nie radować?

separator poziomy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Kon.