Etapem na katorgę/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Etapem na katorgę |
Podtytuł | Ze wspomnień proletarjatczyka |
Wydawca | Aleksander Heflich |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Władysława Teodorczuka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pierwsze dni podróży etapem sprawiają pewną przyjemność. Poznaje się nieznany świat, widzi się zupełnie obce dotąd życie, przyjemność sprawiają dzieciska, plączące się wśród dorosłych i bawiące się w „partję“ lub w żołnierzy, konwojujących ją. I ci mali spostrzegacze nieraz daleko prędzej niż dorośli podpatrzą wiele znamiennych rysów. Jeden malec wali drugiego, jak żołnierz aresztanta, inny umizga się do dziewczynki, jeszcze inny imituje artystycznie zdejmowanie kajdan. Ale ci mali mistrze imitacji nieraz używają też przez imitację takich słów i wyrażeń, że aż uszy więdną... a starsi, słysząc to, tylko się śmieją.
Wogóle aresztanci często się śmieją, gdy człowiek kulturalny wije się w bólu bezsilnym. Gdy oficer żąda żywego mięsa kobiecego aresztanci się śmieją; gdy towarzysz niedoli zgrał się do nitki, przegrał nietylko kilka kopiejek, wydawanych mu na kupienie całodziennego pokarmu, ale i rzeczy skarbowe: kożuch, kubrak, obuwie, nawet czapkę, i ma go za to spotkać chłosta, znowu aresztanci się śmieją; gdy zazdrosna żona pobije się z jedną z niezamężnych kobiet, i obie garściami wyrywają sobie włosy i lżą siebie w najokropniejszy sposób, aresztanci się znowu śmieją; gdy „sucharnik“, nędzarz zawsze głodny, zawsze marzący o sucharach, chudy i wyschnięty jak prawdziwy suchar, za kilka rubli zamieni się losem i osobą z innym skazanym na dożywotnie ciężkie roboty, po przegraniu tych kilku rubli zalewa się gorzkiemi łzami nad swą nieszczęsną dolą, znowu aresztanci śmieją się do rozpuku... Niekiedy śmieją się nawet wówczas, gdy żołnierz tak grzmotnie którego kolbą, że ten się przewróci...
To grzmocenie kolbą jest zresztą zjawiskiem dosyć rzadkim... Na ogół biorąc, żołnierze stale konwojujący partje przyzwyczajają się do aresztantów, widzą w nich ludzi i zadawalniają się... wymyślaniem. Szczególne względy u żołnierzy mają byli żołnierze, tak samo jak u oficerów byli oficerowie. Bardzo często miewaliśmy wizyty oficerów na etapie tylko dla tego, że jechał, a raczej szedł z nami oficer Luri. Dla niego mieli względy i feldfeblowie i nieraz głośno wyrażali się w sposób bardzo charakterystyczny: „Przecież to kapitan, chociaż teraz w nieszczęściu“.
Nie prędko posuwała się pierwszego dnia partja naprzód. Według instrukcji powinna przechodzić 4 wiorsty na godzinę i nie więcej nad 25—30 wiorst na dobę. Następnych dni, gdy już partja zaprawiła się do drogi, a szczególnie potym, w zimie, gdy mróz siarczysty, sybirski popędzał, szli aresztanci i po 5 wiorst na godzinę, ale pierwszego dnia partja jeszcze się nie wdrożyła w to, wielu się prędko męczyło po dłuższym pobycie w więzieniu.
Nie niecierpliwiła nas taka powolna podróż. Wiedzieliśmy z góry, że po dwu dniach chodzenia nastąpi dzień odpoczynku, potym znów dwa dni drogi i znów odpoczynek w ciągu dnia i tak do... nieskończoności, do przyjścia na błogosławioną Karę, rzeczkę w Nerczyńskim okręgu za Bajkałem, nad którą znajduje się słynne więzienie dla skazanych do ciężkich robót więźniów politycznych. 500 wiorst z Tomska do Krasnojarska mieliśmy przejść w ciągu miesiąca, następne 500 wiorst do Niżnie-Udińska znowu miesiąc i t. d.
Festina lente! Ten powolny pośpiech specjalnie dla kryminalistów, idących na Sybir, wymyślono. Oni się zawsze spieszą, czy deszcz, słota, gorąco czy mróz, pędzą jak na jarmark. Dlaczego? Ot tak sobie, to już leży w ich naturze.
W połowie drogi zazwyczaj na brzegu strumyka lub rzeczki partja się zatrzymywała na kwadrans lub pół godziny, na odpoczynek. Jeżeli kto miał co do zjedzenia, zjadał naprędce, zapijał wodą i odpocząwszy nieco, ruszał w drogę.
Tu już zwykle przyspieszano kroku: ludzie byli głodni, chwilowy odpoczynek zwiększał tylko jeszcze zawsze dobry apetyt wiecznie głodnego aresztanta. Myśmy zazwyczaj w tej drugiej połowie drogi zasiadali wraz ze swemi żołnierzami na furmanki i wyprzedzali partję. Oficer we własnym powoziku nam towarzyszył.
Partja przeciwko temu naszemu przywilejowi nic nie miała, zastrzegała tylko, byśmy nie przepłacali przekupkom, bo potym się drożą. I tegośmy się ściśle trzymali, targując się o każdy grosz.
O jakiej piątej normalnie partja przychodziła na etap.
Malarzowi, któryby chciał przedstawić obraz walki o byt, należałoby ściśle skopjować tę chwilę. Ustawieni w szeregi i przeliczeni aresztanci z natężeniem spoglądają na zamkniętą bramę etapu, gotowi rzucić się, jak tylko odchyloną zostanie. Przechodzi minuta, dwie... Bramę otwierają i cała ta rzesza, okutych i nieokutych w kajdany ludzi rzuca się naprzód, tratując po drodze wszystkich, w ten lub inny sposób tamujących przejście. Rwie się i huczy ten potok ludzki. Niektórzy padają, jedni przeskakują przez nich, inni wprost depczą po nich, niekiedy tworzy się cała góra ciał żywych na drodze, ale nikogo to nie powstrzymuje, wszyscy skaczą, pędzą, pracując nogami i łokciami, byle tylko wtargnąć na etap pierwszemi i zająć miejsce na tapczanach. Wśród tych uganiających się o lepsze miejsce, o lepsze warunki spania, przeważają młodzi mężczyźni, ale jak i w rzeczywistej walce o byt ubiegają się o lepsze warunki i najdzielniejsze i najzwinniejsze kobiety. Niewiele jest takich, ale czyż w prawdziwym życiu jest ich więcej? Kobiety, dzieci, mężczyźni w wieku podeszłym, niezręczni lub nieobrotni zazwyczaj pozostają w tyle... Zwycięzcy w tej walce wskakują na tapczany, na znak swego zwycięstwa uściełają je swemi kubrakami. Ale i ci najzwinniejsi, którzy z takiemi usiłowaniami, z takim poświęceniem zdobywali swe legowiska, znajdują najlepsze miejsca już zajętemi. Bo i tu, jak w zwykłym życiu, inicjatywie, sprytowi, umiejętności i sile przeciwstawia się siła... kapitału. Za kilka groszy żołnierze jeszcze przed otworzeniem bramy zajmują dla bogatszych dogodniejsze miejsca. I niechby kto spróbował zakwestjonować to prawo bogaczy. Więzienni Smiles’owie nie gorzej niż rzeczywiści udowodnią i uzasadnią to prawo.
Zziajani, zdyszani zwycięzcy nie mogą jeszcze spocząć na laurach. Czeka ich jeszcze jedna, nie mniej ważna i nie mniej trudna walka — walka o chleb, o pożywienie. W chwili przyjścia partji już na podwórzu etapowym czekają na nią straganiarki i by u straganów nie mogli zająć miejsca ci, co w walce o miejsce nie brali udziału — trzeba się spieszyć. Zaledwie potok ludzi wlał się do zabudowania etapowego, już z takim samym impetem rwie się z powrotem, znowu pomagając sobie i torując drogę pięścią i łokciami. I znowu górą zwycięzcy, górą mięśnie. I tu, jak w życiu, „bagnet góruje nad ścierką“ według obrazowego sformułowania Tichanowskiego. Ale w tym wypadku aresztanci górują nad zwykłemi śmiertelnikami zrozumieniem solidarności „klasowej“. Torować sobie pięścią drogę do straganów wolno, ale niechby się kto odważył dać grosz więcej za garnuszek mleka lub bułkę, setki pięści skierują się przeciwko takiemu aresztantowi.
Gdy już ci zwinni a zręczni patres familias załatwią się z temi najistotniejszemi dla nich sprawami, rozpoczyna się — oczywiście tylko w lecie — ta sielanka na podwórzu etapowym, którą już poprzednio opisałem.
Korzystamy z tego, by przyjrzeć się temu nowemu światu, choć rąbek zakrywającej go przed światem zasłony uchylić... Kompletne rozczarowanie! Romantycznie nastrojona wyobraźnia chciała w każdym ze skazańców ujrzeć co najmniej demonów zła, o silnych charakterach, o czarnej duszy... Rzeczywistość rozwiała te iluzje... Ci wszyscy „żonaci“ zbrodniarze byli to raczej ludzie słabi, łatwo ulegający pokusie, chciwi ale tchórzliwi, często narzędzia w obcych rękach, niekiedy nawet żon-megier... Dusze niewolnicze, służalcze... Gdyśmy z niemi rozpoczynali rozmowę, na miejscu usiedzieć nie mogli, ciągle się z niego zrywając, by się jak przed „naczalstwem“ wyprostować... Dla nich byliśmy „panami“, bez względu na strój aresztancki i na kajdany. Widzieli, że chcemy się z niemi poznajomić i stante pede korzystali z tego „kaprysu pańskiego“, by poskarżyć się na brak chleba i wyłudzić kilka groszy. Byli wstrętni.
Mniej natrętne były niezamężne kobiety. One na tym brudnym podwórku etapowym pozostawały sobą, cynicznie, niemal wyzywająco cynicznie zaczepiając nietylko żołnierzy, ale i nas, otwarcie, coram populo uprawiały swój proceder, ale poza tym nie czołgały się przed silnemi i możnemi. Tamci frymarczyli duszą, one zaś tylko ciałem...
Rażący kontrast z całą partją stanowili niektórzy wysyłani na mocy wyroków gmin i ofiary dramatów rodzinnych. Z tej kategorji przestępców zwracało uwagę jedno małżeństwo. Ona była skazana na ciężkie roboty za zamach na życie męża, on, ten sam mąż, za którego wyrodnej żonie mściło prawo, podzielił jej los i podążył za nią dobrowolnie. Kilka lat trwało śledztwo. Oskarżoną wypuszczono na wolność, pogodziła się z mężem, może nawet zrozumieli się po tym zamachu, bo odtąd zgoda i spokój zapanowały w małżeństwie, po roku doczekali się syna, a po dwu żonę na nowo aresztowano i skazano... Fiat justitia! W partji zwracali na się uwagę wszystkich rozrzewniającą harmonją, jaka pomiędzy niemi panowała. Ona jakby się starała oznakami przywiązania zatrzeć skutki okropnego czynu, on, jak istny lekarz jej zbolałej duszy, troskliwością o nią i o dziecko na każdym kroku dawał jej do poznania, że w jego stosunku do niej nic się nie zmieniło, że nie pamięta i nie chce pamiętać doznanej kiedyś krzywdy... Ta para „przestępców“ dziwnie odbijała na tym szarym tle „niewinnie“ zsyłanych ludzi... „Niewinnie“... Większość partji rodzinnej składała się z niewinnych... Trochę to przypominało słynną anegdotę o Mikołaju I. Zwiedził więzienie dla kryminalistów i każdemu z osobna zadawał pytanie, za co siedzi...
— Niewinnie, Wasza Cesarska Mość! — odpowiadali jeden po drugim więźniowie.
Tylko jeden jedyny w całym więzieniu przyznał się do popełnionego czynu.
— Ukradłem, Wasza Cesarska Mość!
— A wynoś-że się stąd co prędzej, złodzieju — oznajmił Mikołaj. — Tu tylko porządni ludzie siedzą... Zepsujesz ich jeszcze...
Tych „przestępców“ jednak nie wypędzono, zepsuć porządnych oczywiście nie byli w stanie, ale za to być ofiarą jak najbardziej okrutnych katuszy i mogli i byli.
— Patrzcie, patrzcie-no ich, jak gruchają! — zwracał ktoś uwagę na siedzących na ustroniu i rozmawiających małżonków.
— A no, matko, pocałuj go raz jeszcze siekierą, może jeszcze lepszy będzie!
Nie odpowiadali, bo cóż odpowiedzieć mogli... A gawiedź aresztancka zadowolona, zrobiwszy swoje, szła w inne miejsce, by znowu oblać kogoś pomyjami swego dowcipu.
Nie! Ani spółczucia, ani najmniejszej sympatji nie wzbudzała ta „rodzinna partja“. Przeciwnie, wstrętną była swą tchórzliwością, drobiazgowością i nie dającym się nawet opisać brakiem godności...
Zgoła inaczej wyglądała partja kawalerska, do której nas w Niżnie-Udińsku — powiatowym mieście Irkuckiej gubernji — przyłączyli. Tu byli przestępcy zbrodniarze, ale pamiętający o swej godności osobistej. Wykraczając przeciwko prawu i moralności powszechnie uznanej, kierowali się jednak swemi pojęciami o prawie i etyce, iskra boża tliła w ich duszy i kto wie, czy przy innych warunkach społecznych nie byliby pożytecznemi członkami tego społeczeństwa, które w obecnej dobie ich na śmietnik sybirski wyrzuca. — By się o tym przekonać, dosyć spojrzeć na stosunek wszystkich razem i każdego z osobna do tak zwanych „ojców“. Są to skazani za kazirodztwo, przeważnie za uwiedzenie własnych córek... Idą oddzielnie, nikt do nich nie przemówi, nikt ręki nie wyciągnie. Cała partja czuje do nich jakiś fizyczny wstręt. Z innych żartują, tych, jeżeli kto zaczepi, inni obruszą się nań. Sumienie aresztantów z tego rodzaju przestępstwem się nie godzi...
Są natomiast typy, któremi aresztanci się chlubią. Takim był niejaki Golikow. Dobrze zbudowany, wysoki, z dumą jakąś nosił szary kubrak aresztancki z żółtym tuzem[1] na plecach, czapkę na bakier i wyzywająco pobrzękiwał kajdanami na rękach i nogach. Odrazu zwracał na siebie powszechną uwagę.
— Za cóż go skazano? — zapytałem starosty...
— Jedenaście razy uciekał — z uwielbieniem odpowiedział „dostojnik“ partyjny. — Jak zwierzę przewożono go z Orła do Moskwy w żelaznej klatce...
Uciekł...
Zapał i zachwyt dźwięczał w każdym słowie starosty.
Podszedłem do tego bohatera więziennego i zacząłem rozmowę.
Zachowywał się z godnością. Nie przymilając się, nie starając się wtórować każdemu słowu, nie chełpił się również. Ciekawy typ. Jego specjalnością były cerkwie. Ograbił ich bez liku.
Bogu najwyższemu pieniądze są niepotrzebne!
Osoby prywatnej nie tknie, potrzebującemu pomoże, ale niech ujrzy jaką cerkiew, natychmiast myśl o ograbieniu jej opanowuje go, i jak mistrz i wirtuoz buduje plany ograbienia. Dziś ma tysiące, jutro — ani grosza: pojedyńcze ruble zużył sam, setki rozdał potrzebującym...
Aresztanci inaczej nie zwracali się doń, jak dodając do imienia imię ojca, co, jak wiadomo, w Rosji jest oznaką uszanowania. Bez porady z nim nic w partji nie może się zrobić. Odpowiada po zastanowieniu się, świadomy ciążącej na nim odpowiedzialności, zawsze ostrożny, tylko w razie ostatecznym decyduje się na opór lub awanturę. Ale za to, gdy dla tych lub innych powodów zaczęło się starcie z władzą, Golikow stoi w pierwszym szeregu, zimny ale stanowczy i nieraz już kolby żołdactwa spadały na piersi tego bohatera-przestępcy.
Niewielu jest takich Golikowych w partji, są jednak i pewien koloryt takiej partji nadają. Pod tym względem znamiennym jest, że jeszcze przed 20 laty niemal w każdej partji szli na wygnanie włościanie-mściciele obszarnikom lub nawet poszczególnym urzędnikom za krzywdy ludu.
Byli to żywiołowi teroryści agrarni, ciemni, nieuświadomieni, ale szczerze miłujący i szanujący swój „mir“ — swoją gromadę i nienawidzący całą duszą uciskanego niewolnika umundurowanych i nieumundurowanych panów. Cisi, potulni i pokorni jak niewolnicy, i przed i po dokonaniu zemsty, szli na wygnanie, uważając, że za „mir“ powinni włożony na ich barki krzyż dźwigać, szli w krainę lodów, skazani przez sądy carskie, szli — głęboko przekonani, że gdyby udało im się dotrzeć do cara, opowiedzieć mu o krzywdach „miru“, car ująłby się za krzywdy ludu. Szli, klnąc urzędników i sławiąc cara, ojca i opiekuna ludu włościańskiego. Szli i z tą wiarą ginęli, nie doczekawszy się chwili, kiedy zorza rewolucji rzeczywiste oblicze tego ojca i opiekuna odsłoni i wiarę tę rozwieje.
Tych ukrzyżowanych za „mir“ — aresztanci czcili i szanowali. „Mirskoj czełowiek“ — człowiek gromadzki — mówili o nich z wielką czcią... Tacy ludzie przypominali aresztantom własne strzechy rodzinne, osieroconą rolę, opuszczone rodziny... Gotowi byli ich słuchać całemi godzinami i, jak mi się zawsze zdawało, słuchając ich dawali folgę uczuciu tęsknoty, niekiedy sztucznie dławionej.
Daleko mniej popularni byli w partji sektanci, wyrzuceni z kraju rodzinnego, jako „inakowierujuszczije“ — inaczej wierzący. W Rosji inaczej wierzyć, jak rząd nakazuje, nie wolno... To też z kraju rok rocznie setki najuczciwszych ludzi, dzielnych rolników i najbardziej kulturalnych włościan, skazanych przez carskie rządy za sekciarstwo, zaludniają Syberję. Najzajadlejsze represje sypią się na głowy sekt racjonalistycznych, którebym raczej nazwał religijno-socjalnemi, dążących do wcielenia w życie nauk Chrystusowych w całej ich objętości. Tu na pierwszym miejscu muszę postawić sztundystów i duchoborów. Pamiętam swe zdumienie, gdym wiele lat potym, spotkawszy podczas Wielkiejnocy duchobora, przywitał go zwykłym w Rosji „Christos woskres“ (zmartwychwstał Chrystus) i zamiast odpowiedzi: „Wo istinu woskres“ (zaprawdę zmartwychwstał), usłyszałem: Wo istinnych woskres (zmartwychwstał w osobie sprawiedliwych).
Tych sektantów aresztanci tolerowali. Kwestje religijne były im obce, nie interesowały ich, i raczej dla rozrywki niż z zainteresowania słuchali dyskusji pomiędzy przedstawicielami różnych sekt. Ciekawe były te dyskusje ze względu na formę. Ludzie, niekiedy wcale nie umiejący czytać, cytowali całe urywki z pisma świętego, niemiłosiernie przekręcając tekst, jeszcze częściej nie rozumiejąc sami bardzo wielu używanych w cytatach starosłowiańskich wyrażeń. Najlepsi mówcy odznaczali się zadziwiającą zdolnością do... rymowania. Gdy jeden z dysputujących coś powie, drugi mu odpowiada do rymu.
Jeden np. mówi: Eto sdiełał bies. — To uczynił bies.
Drugi odpowiada: Smotri, cztob w tiebia nie wliez. — Patrz, by w ciebie się nie wcielił...
To rymowanie aresztantom nadzwyczaj się podoba i długo potym opowiadają o mówcy, który tak umiejętnie „podkuł“ przeciwnika. Ale poza tym zachwytem co do formy aresztanci pozostawali zupełnie obojętni na treść dyskusji, jakby uważając te wszystkie spory za nie swoją rzecz.
Jedyny wyjątek pod tym względem stanowili „skopcy“ — sekta kastratów. Ta raziła ich, przejmowała wstrętem i często bywała napastowaną przez pojedyńczych aresztantów. Odbierałem wrażenie, jak gdyby tak wrogo usposabiał ich zewnętrzny wygląd lśniących od tłuszczu, z wyrazem bezmyślności na twarzy kastratów. Reszty dopełniał dziecięcy głos „skopców“ wprost rażący przy ich olbrzymiej tuszy. Bez względu jednak na ten wstręt wypadki pobicia skopców przez aresztantów należały do wyjątków.
Jeżeli dodam, że skopcy trzymali się razem i nie mieszali z ogółem aresztantów, na których spoglądali wcale z niechrześcijańską pogardą, odmawiając grosza nawet w największej potrzebie, to obraz wzajemnych stosunków partji i skopców będzie zrozumiałym.
Na pierwszy rzut oka wyda się dziwnym, że z kolei przechodzę do wzajemnego stosunku aresztantów politycznych i kryminalnych; bez kilku słów wyjaśnienia, stosunek ten mógłby być niezrozumiałym.
Chociaż wszyscy w partji byli socjalistami, to jednak w wielu kwestjach zasadniczo się między sobą różnili. Jedni kwestję przestępstw kryminalnych rozstrzygali krótko i węzłowato. Każdy przestępca jest wytworem warunków społecznych, wobec czego, jako bierna ofiara stosunków, jest takim samym człowiekiem, jak i wszelki inny obywatel państwa rosyjskiego, może tylko bardziej nieszczęśliwy, a zatym i bardziej pożałowania godny. Inni szli daleko dalej i w kryminalistach widzieli żywiołowych opozycjonistów przeciwko ustrojowi istniejącemu i chociaż nie posuwali się tak daleko, jak ongi Nieczajew, który nakazywał łączenie się ze światem rozbójników, tych — naturalnych, przez życie wysuniętych na czoło, socjalistów-rewolucjonistów, to jednak byli niedalecy od poglądu na nich co najmniej jako na wodzów ludowych w rodzaju Stieńki Razina... Wreszcie jeszcze inni grzeszyli drugą krańcowością i uważając kryminalistów za wyrzutki społeczeństwa, odmawiali im wszelkich rysów ludzkich, widząc w nich, że tak powiem, uosobienie zbrodni.
Przy takiej rozbieżności poglądów niełatwo było ustalić normalne stosunki z kryminalistami, to też początkowo ogół zajął bierne, wyczekujące stanowisko. Ale z biegiem czasu, w miarę bliższego znajomienia się z tym światem, stosunki się zaznaczyły wyraźniej i streszczały się w sławetnym: „my sobie, oni sobie“, przyczym każda strona starała się nie wchodzić w drogę innej, nie wywoływać niezadowolenia w drugiej. Myśmy baczyli na to, by nie wstawać zbyt późno i przez to nie zatrzymywać partji. Przy ograniczonej ilości furmanek nie domagaliśmy się ich dla siebie z uszczerbkiem dla nich. Wreszcie w wydatkach ponoszonych przez całą partję braliśmy zawsze znaczny udział. Oni nigdy nie stawali po stronie władzy nawet, gdy na skutek naszego z nią zatargu pośrednio odbijało się to na nich. Owszem, nawet z pewną sympatją odnosili się do nas, zwłaszcza zaś partja kawalerska, widząc, jak my, szczupła garstka, nieraz 5—6 ludzi, stawiamy opór władzy i zmuszamy ją do wykonania naszych żądań. Poza tym, jakem to już nadmieniał, spoglądali na nas, jak na tych, z których można ciągnąć te lub inne zyski. Mieliśmy ze sobą apteczkę i, o ileśmy mogli, udzielaliśmy chorym lekarstwa. Zdarzało się, że budzono nas w nocy do chorego. Chętnie oczywiście szliśmy na każde zawołanie, aczkolwiek lekarza między nami nie było. Aresztanci rozumieli i oceniali jeszcze inną stronę tej pomocy. Lekarz urzędujący tylko na etapach, znajdujących się w pobliżu większych wsi, inaczej traktował chorych, gdy ich pielęgnował polityczny, a inaczej gdy działał bez żadnej kontroli. Za tę pomoc partja była nam szczerze wdzięczną i nieraz tę wdzięczność wyrażała. Niemniej gorliwie pomagaliśmy tym wszystkim, którzy zamierzali uciekać.
Dla tych, którzy nigdy pod kluczem nie byli, będzie ta pomoc niezrozumiałą i dziwną. Wszak to zbrodniarze. Ułatwiać im ucieczkę, to znaczy ułatwiać im możność dalszego dokonywania przestępstw. Nad tą stroną kwestji nawet nie zastanawialiśmy się. Dla nas byli to przedewszystkim ludzie pozbawieni najdroższego dla człowieka skarbu — wolności. Solidarność aresztancka, a może i odczuwane więzy własnej niewoli, nakazywały nam pomoc tym, którzy z tej niewoli pragnęli się wyrwać. Pod tym względem i oni, ci wyzuci z czci i wiary zbrodniarze, kierowani tym samym uczuciem, niczego nie pożałowaliby, by i nam również ułatwić ucieczkę. Myśmy im mogli pomóc tylko materjalnie — pieniędzmi, oni nieraz czynnie z narażeniem się stwierdzali tę gotowość. To też, ilekroć zwracali się do nas o składkę na uciekającego, nie było wypadku, żebyśmy im tej składki odmówili.
Zupełnie inaczej rzecz się miała w stosunku do tak zwanej „smienki“ — zamiany jednej osoby przez drugą, o której już raz wspominałem. O tej „smience“, jako zjawisku możliwym tylko na gruncie stosunków rosyjskich, słów kilka muszę powiedzieć.
W partjach udają się na wygnanie aresztanci jak najrozmaitszych kategorji: administracyjni bez wszelkiego pozbawienia lub ograniczenia praw; tak zwani „żitiejcy“, skazani na pobyt w Syberji z ograniczeniem pewnych praw i przywilejów; osiedleńcy pozbawieni wszelkich praw; nareszcie skazani do ciężkich robót na jak najrozmaitsze terminy od 2 i 3 lat do robót bezterminowych włącznie. Najwyższe kary spotykają zazwyczaj przestępców zawodowych, a zatym tych właśnie Iwanów, o których wspominałem, którzy wodzą rej w partji i którzy stanowią niemal zorganizowaną grupę. Każdy taki Iwan, oczywiście, we dnie i w nocy marzy o wydobyciu się na wolność. Jednym ze środków do osiągnięcia tego celu jest zamiana osoby i nazwiska a zarazem i kary z jednym z osiedleńców lub nawet skazanych na 2—3 lata katorgi, gdyż mając już niewiele lat katorgi na karku, można się po raz drugi zamienić z osiedleńcem. Oczywiście amatorów na taką zamianę jest niewielu, ale głód i nędza zmuszają „sucharników“ do tego, szczególniej gdy się zgrają w karty i gdy „majdanszczyk“, sklepikarz-aresztant, prowadzący mały handelek i wynajmujący karty do gry, podjudzony przez Iwanów przyciśnie takiego nędzarza i odmówi mu kredytu. I oto za pewne wynagrodzenie za 20—30 rubli zebrane w partji — i nieraz w ciągu 3—4 dni przez szulerów partyjnych wygrane — taki nieborak zgadza się na zamianę. Ale od tego zaczyna się dopiero ofiara, a nie kończy. Zamieniający są nie zawsze do siebie podobni. Nieraz „Iwan“ ma szramę na czole, nos przetrącony lub brak mu kilku zębów. I oto dla urobienia podobieństwa, byłego sucharnika „specjaliści“ poddają wszelkiego rodzaju barbarzyńskim, a okrutnie bolesnym operacjom: rwą mu zęby na sposób najpierwotniejszy, przetrącają uszy, rozcinają skórę. Nieraz wśród ciszy nocnej słyszeliśmy jęki, dławione zarzucanemi na tych torturowanych ludzi kubrakami. Myliłby się ten, ktoby przypuszczał, że ofiara tych tortur potym staje się przedmiotem spółczucia... Nie! Od chwili gdy wydarto odeń zgodę, taki sucharnik, do chwili rozstania się z tym, którego wybawił od długoletnich ciężkich robót, jest przez Iwanów, ewentualnie przez partję tolerowanym, później zaś pomiatają nim bardziej jeszcze niż dawniej, na każdym kroku wymawiając mu, że za suchary sprzedał wolność. I niechby taki parjas spróbował przedwcześnie przyznać się władzom do winy — czeka go niechybna śmierć. Były wypadki, że wiedząc z góry, jaki go los za to czeka, taki „smienszczyk“ pozostawał w mieście powiatowym i krył się za zgodą władzy w sekretnych celach, ale karząca ręka Iwanów i tam go dosięgała.
Oczywiście „smienszczyk“ nigdy prawie nie ryzykuje i nie dopuszcza się takiego wiarołomstwa, tymbardziej, że po przybyciu na miejsce swego przeznaczenia, po dwu lub trzech miesiącach nic mu nie przeszkadza przyznać się do tej szacherki... Władze sprawdzą jego zeznania, winny otrzyma chłostę — a w tej sferze tylko pierwsza chłosta sprawia wrażenie — sprawiedliwości stanie się zadość i zaprzedany znowu staje się sobą. A ten, którego przy spółudziale partji uratował, w tym czasie już dawno buja po świecie, jako włóczęga, „nie pamiętający swego pochodzenia“, drepcząc przez góry i lasy w stronę Uralu, w kierunku swej wsi rodzinnej, osieroconej roli i rodziny...
Zmierzchało. Grupy aresztantów stopniowo znikać zaczęły z podwórka etapowego... Zwołano na „powierkę“ (kontrolę), przeliczono ich i zamknięto w brudnym budynku etapowym... Na drewnianych tapczanach nie starczyło miejsca nawet dla połowy więźniów, znaczna większość układała się do spoczynku pod tapczanami, kilkudziesięciu na podłodze, nawet w korytarzyku obok sławetnej cuchnącej „paraszy“ (kubła), niekiedy nawet cieknącego... Mężczyźni, kobiety, dzieci spali razem obok siebie, niemal że potrącając się przy przewracaniu się z jednego boku na drugi. A w kącie przy cuchnącej świeczce łojowej szulerzy i namiętni gracze do późna w nocy ogrywali się wzajemnie w karty, oszukując, zaglądając w karty przeciwnikowi i klnąc brzydko...
Kobiety niezamężne w innej nocowały celi. Tu było znacznie więcej miejsca, rzekłbyś, że rząd przewidywał „potrzeby“ konwojujących partję żołnierzy i obok wysyłanych kobiet miejsce dla nich rezerwował. Ilekroć przeznaczona dla politycznych cela znajdowała się w bezpośrednim sąsiedztwie z celą niezamężnych kobiet, spędzaliśmy noce bezsennie: odbywające się tam orgje zmrużyć nam oczu nie dawały... Niekiedy orgje takie już jakby się zmieścić nie mogą w granicach celi i rozlewają się po całym budynku etapowym... Wszczyna się wrzask i zgiełk nie do wytrzymania... Jedna z takich orgji na zawsze mi utkwiła w pamięci. Było to pod Kańskiem w Jenisiejskiej gubernji. Naczelnik etapu, młody, dwudziestokilkoletni oficer, natychmiast po przybyciu partji na etap zażądał od starosty haraczu w postaci żywego kobiecego ciała. Wśród niezamężnych kobiet zawrzało jak w ulu. Każda uważała siebie za najbardziej godną do tej szczytnej misji. Skakały sobie do oczu, niemal że do bójki nie doszło... Szło tu nie o zarobek, nie o bardziej smaczny kąsek chleba, a li tylko o zaszczyt... „Sam naczelnik etapu“... W tym świecie ma to walor niemały... Wreszcie wybór pada na młodą, 18 lat zaledwie liczącą „brodiażkę“ (włóczęgę) Saszę. Wyboru w ostatniej instancji dokonywa starosta, i konkurentki volens nolens ustąpić muszą... Z hardo podniesionym czołem, dumna ze zwycięstwa, jakie zawdzięcza swej urodzie, z całą świadomością swej wyższości, z góry spoglądając na towarzyszy niedoli, idzie Sasza na pokoje oficera... A za odchodzącą spoglądają z pewnym nawet podziwem zamężne kobiety, chłopki, któreby jeszcze przed kilkoma miesiącami u siebie na wsi taką Saszę ukamienować były gotowe; spoglądają dziewczęta 13—14-letnie, wreszcie mali chłopcy... Nie tylko we własnych oczach, ale w oczach całego aresztanckiego ogółu jest taka Sasza bohaterką.
Za przykładem oficera idzie feldfebel, podoficerowie, żołnierze z tą tylko różnicą, że oni nie polegają na wyborze starosty i wybierają sami.
Pełnienie służby nie daje możności oddania się rozkoszy. Żołnierze się spieszą, „powierka“ odbywa się wcześniej niż zazwyczaj... Zaledwie zmierzch, a już wszyscy są pod kluczem... Brudny budynek etapowy przekształca się w olbrzymi dom rozpusty. Żołnierze częstują swe bogdanki wódką, słychać dźwięki „bałałajki“, tupanie tańczących.
Naraz rozlegają się dźwięki dzwonków i gwizdki wartujących z zewnątrz ogrodzenia żołnierzy... Nadjechała „partja szlachecka“...
Kilka słów o tej partji, jako o swojego rodzaju „rarytesie“.
Kodeks rosyjski, stojąc na gruncie: „noblesse oblige“, za różne przestępstwa (kradzież, zabójstwo i t. p.) bardziej surowo karze przedstawicieli stanów uprzywilejowanych niż plebejuszów. Ale gdy papierowej sprawiedliwości już zadość się stanie, rząd, pomny na to, że ci przestępcy (urzędnicy i szlachcice) są kością z jego kości i krwią z jego krwi, od najsurowszej kary — zwykłej pieszej wędrówki z etapu na etap — ich zwalnia. Ci „panowie przestępcy“, jak ich ich nazywają żołnierze i kryminaliści, jadą furmankami po 45—50 wiorst dziennie, półtora razy większą kwotę pieniędzy otrzymują na żywność i tylko na noclegi zjeżdżają na etap.
Klnąc, tak jak tylko żołnierz rosyjski kląć potrafi, zrywają się żołnierze z posłania i wychodzą na spotkanie partji, ale przy spotkaniu tłumią niezadowolenie i uprzejmie i grzecznie witają nowoprzybyłych. Dla tych chłopów w mundurach nie utracili oni uroku „panów“. Spieszą się żołnierze z przyjęciem szlachciców... Wracają do opuszczonej celi... Nikogo... Piękności etapowe znikły. Pociągnięte urokiem paniczyków, w ich objęciach szukały ukojenia za krzywdę doznaną przy wyborze bogdanki dla oficera.
Tego już było dla żołnierzy zanadto. Oburzeni, gwałtem wpychali kobiety do poprzedniej celi. One, podchmielone i podniecone, wyrywały się z ich rąk, klęły na czym świat stoi, chowały się pod tapczanami w celach... Wyciągano je stamtąd... Znowu się wyrywały i kryły... Cała partja się żywo tym borykaniem zainteresowała... Sympatje po stronie kobiet... Ale żołnierze nie ustępują placu... Lubieżni kochankowie w jednej chwili przekształcają się w władzę... Powołują się na prawo, żądają od kobiet powrotu do wyznaczonych im cel... Te nie rozumieją tej nagłej metamorfozy, jaka się w oka mgnieniu dokonała, okazują opór... W korytarzach gromadzi się coraz więcej żołnierzy, wszczyna się bój, przynoszą ręczne kajdanki i byłe kochanki okrwawione, w poszarpanej odzieży, okute w kajdany, zwyciężone, wtrącone zostają do celi.
Krzyki i złorzeczenia 300 ludzi w pozostałych celach, płacz dzieci zbudzonych tym hałasem ze snu, przekleństwa szulerów, którym przerwano grę, wtórują temu „wprowadzeniu porządku“... Wzburzenie jeszcze długo panuje na etapie, a następnego dnia już o 5-ej godzinie z rana musi być partja gotowa do wymarszu... Niewyspani, podrażnieni aresztanci... Urażeni i zdenerwowani żołnierze... Co chwila wybucha bądź jedna, bądź druga strona. Zatargi, starcia...
Ale za to oficer suto się ufetował...