Ewa (Wassermann)/Bose nogi/21

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
21.

Krystjan i Amadeusz szli tamą w kierunku Duisbergen.
— Mam panu uczynić zwierzenie! — zaczął Amadeusz. — Grałem w ruletę w Ostendzie.
— Mówiono mi o tem! — odparł Krystjan z roztargnieniem. — Oczywiście, przegrałeś pan?
— Djabeł mi się ukazał! — rzekł Amadeusz głucho.
— Ileż pan przegrałeś? — spytał Krystjan.
— Masz pan zapewne na myśli jakiegoś wyrafinowanego djabła, jakąś halucynację, czy produkt fantazji poetyckiej? — ciągnął Amadeusz dalej, bez tchu niemal, tonem nieprzyjaznym. — Nie, nie, był to prawdziwy staromodny djabeł z capią głowa i pazurami. Powiedział mi:
— Bierz z ich nadmiaru. Okryj się pancerzem bezwrażliwości, nie daj się zastraszyć, nie pozwól, by wiew bezczelnie strojnego ich świata, zapędził cię w zakamarki cierpienia.
Rzekłszy to, wprawnymi palcami kierować zaczął małą kulką na moją korzyść. Światło lamp krzyczało, z twarzy kobiet opadała szminka, po drgających brodach ściekała jadowita piana brudnej zachłanności. A ja wygrywałem, wygrywałem. Krystjanie Wahnschaffe. Dziesięć, dwanaście tysięcy, sam już nie wiem ile. Taki banknot tysiącfrankowy wygląda jak wypełzły szmat chorągwi. Świetne sale, schody, ogrody, nakryte obrusami stoły, wiadra z szampanem, półmiski ostryg... oddycham, jestem panem. Obcy zgoła ludzie składają mi gratulacje, zaszczycają swem towarzystwem, biesiadują ze mną. Jest to śmietanka, osobniki przesiane przez sito, czcigodne. W hotelu de ta Plagę przybrał w końcu mój koźlogłowy djabeł postać symbolu godnego siebie. Był teraz pająkiem i ssał chciwie trzymane między nogami jaja ogromne. Był czemś, niby galareta, czekająca rozkosznej chwili pęknięcia.
Powinienbyś pan położyć się i wyspać! — zauważył Krystjan oschle. — Ileż pan ostatecznie przegrałeś?
— Istotnie, jestem trochę znużony! — przyznał. — Ile przegrałem? Mniej więcej czternaście tysięcy. Książę Wiguniewski pożyczył mi pieniędzy, pewny, że pan mu to zwrócisz. Jest to człowiek wykwintny, ani słowa.
— Załatwię z nim tę sprawę! — rzekł Krystjan.
— Nie dość tego, Wahnschaffe, nie dość tego! — zawołał Amadeusz drżącym głosem.
— Jakto?
— Muszę grać dalej. Muszę się odegrać. Nie chcę być dłużnikiem pańskim.
— Coraz gorzej będzie z panem, Amadeuszu. Ale nie stawiam przeszkód, o ile oznaczysz pan granicę.
Amadeusz wybuchnął śmiechem.
— Wiedziałem, że okażesz się pan wspaniałomyślnym, Krystjanie Wahnschaffe. Coraz głębiej kolec w ranę, coraz to głębiej.
— Nie rozumiem pana, — rzekł Krystjan, — możesz pan żądać odemnie ile chcesz pieniędzy, ale wolałbym na inny cel.
— Wspaniałomyślne to słowa, istolnie wspaniałomyślne! — urągał Amadeusz. — Jeśli mi jednak nie zależy na oznaczeniu granicy? Jeśli zechcę odrzucić wstydliwość żebraczą i zostać rozbójnikiem? Czy wówczas wyprzesz mnie się pan?
— Nie wiem co uczynię w takim razie, — odrzekł spokojnie, — spróbuję może przekonać pana, że źle czynisz.
Te trzeźwe i proste słowa uczyniły na Amadeuszu widoczne wrażenie. Spuścił głowę i rzeki po chwili:
— O jakże gnębi czekanie, aż mała kulka przestanie skakać, a sędzia ogłosi wyrok. Wypełzła tysiącfrankówka zbliża się z szelestem, albo szufla rzuca krągłą kupkę złotych monet. Utkwiła mi w głowie pewna liczba. Dzielę ośm liter na trzy i pięć. Imię i nazwisko. Raz w ten sposób wygrałem na jedno coup siedmnaście tysięcy, innym razem trzy.
Nie opuszczaj mnie pan, Wahnschaffe. I ja mam duszę. Trzy i pięć to problem. Rozbiję bank. Rozbiję go trzy razy, dziesięć razy po kolei. Jest to możliwe, nastąpi tedy niezawodnie. Czyżby, trzy i pięć mogło oprzeć się oberwaniu chmury złota? Czyżby odpędziła Danac Perseusza od siebie, lub czyżby żądała, by jej naprzód przyniósł głowę Gorgony?
Urwał nagle, gdyż Krystjan otoczył ramieniem plecy jego. Poufałość ta była mu tak niespodzianą nowością, że westchnął głęboko, jak dziecko przez sen.
— Wspomnij pan o tem co było, Amadeuszu, — rzekł Krystjan — wspomnij, jak mówiłeś do mnie — Możliwem jest, że się panu przydam na co, natomiast nie ulega wątpliwości, że bez pana zginę marnie. — Czyś pan o tem zapomniał? Czyś ty o tem zapomniał, Amadeuszu.
Na słowo: ty, drgnął Amadeusz. Przystanąwszy nagle, chwycił obie dłonie Krystjana i bąknął:
— Na miłość boską! W ten sposób nikt jeszcze do mnie... nikt do mnie nie mówił!
— Nie zapominaj o tem, Amadeuszu! — powiedział Krystjan zcicha.
Amadeusz zesłabł. Rozejrzawszy się niepewnie wokół, dostrzegł opodal niski słup betonowy, służący do umocowywania lin okrętowych. Usiadł na nim, kryjąc twarz w dłoniach. Polem jął mówić przez palce:
— Otóż, bracie, jestem jak pies obiły i niczem więcej nie jestem. Wydaje mi się, że zbyt długo stałem pod zimną, twardą, bieloną ścianą kościoła. Zamróz wszedł mi w kości, ale nie poddam się temu fatalnemu uczuciu.
Często pragnę być u boku kobiety. Żyć bez miłości nic mogę, a żyję tak ciągle, dzień w dzień. O jakże zimny ten mur! Jestem wszakże człowiekiem i muszę posiąść kobietę, inaczej zamarznę, czy skamienieję. Jesieni chrześćjaninem, przeto trudno mi iść do kobiety, mając pewien obraz w sercu. O bracie, dopomóż mi posiąść kobietę, proszę cię!
Krystjan stał zapatrzony w ciemne morze, odczuwał cały chłód świata i chaos spraw ludzkich.
Nagle usłyszał rozbrzmiewający od strony wydm jakby krzyk człowieka, znajdującego się w ostatniej opresji, w niebezpieczeństwie śmierci. Krzyk ten usłyszał także Amadeusz. Spojrzeli po sobie.
— Chodźmy! — powiedział Krystjan.
Skierowali się tam, skąd krzyk dolatał, ale tama była pusta, podobnie jak wybrzeże i wydmy. Trzy razy jeszcze usłyszeli ten krzyk, to gluchszy, to wyraźniejszy, bliższy, potem znów dalszy. Wracając, rzekł Amadeusz:
— To nic był krzyk człowieczy. Coś się ozwało w naturze, jako znak, zawołanie duchów. Wydarza się to, częściej nawet, niż przypuszczamy. Coś nas dokądś wzywa. Zawołany został jeden z nas.
— Rzecz możliwa! — odparł z uśmiechem Krystjan, którego zmysł rzeczywistości, za żart jeno mógł przyjąć tego rodzaju tłumaczenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.