Ewa (Wassermann)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JAKÓB WASSERMANN
EWA
„CZŁOWIEK ZŁUDZEŃ“: POWIEŚĆ DRUGA
Z UPOWAŻNIENIA AUTORA PRZEŁOŻYŁ
F. MIRANDOLA
Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów

Copyright Instytut Wydawniczy „Renaissance“



Odbito czcionkami Drukarni Ludowej w Krakowie
pod zarządem Henryka Schiffa



Zanim pęknie srebrna nić.


1.

Panna von Einsiedel traktowała całkiem serjo miłosne gruchanie z Crammonem. Gdy to spostrzegł, ochłódł zaraz, bacząc by uniknąć zagrażającej, niemiłej sytuacji.
Posyłała mu przez pokojówkę natarczywe liściki, na które nie odpowiadał wcale. Poprosiła o schadzkę. Przyrzekł i nie zjawił się. Gdy czyniła wyrzuty, pytając o powód, spuścił oczy i odparł smętnie:
— Omyliłem się co do godziny, droga pani. W czasach ostatnich czuję jakieś jakby zaćmienie ducha. Budząc się rano, często mam wrażenie, że jest to wieczór. Siadam do stołu i zapominam o jedzeniu. Muszę się poddać kuracji i zasięgnąć porady lekarza. Bądź pani dla mnie pobłażliwą, Elizo.
Ale Eliza nie chciała tego zrozumieć. Crammon zaliczał ją z żalem i przyganą do kobiet, które z jednego pocałunku i jednej nocy, wysnuwają konsekwencje niejednokrotnie bardzo uciążliwe dla mężczyzny.
Crammon mówił sobie:
— Bądź twardy Bernardzie, Gerwazy. Nie daj się opanować przyrodzonej swej delikatności i zostać niedołęgą. Zastawiono na ciebie łapkę, słoninę czuć o milę. Taka ładna dziewczyna, a taka zaślepiona! Żaliż nie lepsza krótka przyjemność nad długą niedolę.

I na wszelki wypadek spakował kufry.

2.

Crammon dowiedział się gdzie był Krystjan w czasie dziewiczego wieczoru Judyty, oraz kto mu towarzyszył. Szofer wygadał się, a powodowany braterską troskliwością, Crammon zarządził dochodzenie, które potwierdziło niepewne pogłoski dochodzące do Wahnschaffeburga.
Pewnego dnia gdy byli razem w Christiansruh wszedł Crammon do gabinetu Krystjana i rzekł:
— Nie mogę milczeć dłużej. Dręczy mnie troska. Wstydź się Krystjanie swej skrytości. Bratasz się ze zbiegami, buntownikami, bombiarzami i przewracasz w głowach biednemu, niewinnemu ludowi szaleńczą hojnością swoją.
Krystjan uśmiechnął się w milczeniu.
— Jakże możesz siebie tak narażać! — wykrzyknął Crammon — rodzinę swą i przyjaciół! Słówko w zaufaniu, drogi mój. Mylisz się grubo sądząc, że wyzwoliłeś z niedoli tę kobietę, do której cię zawlókł rosyjski desperado. To złudzenie mogę, na szczęście rozwiać.
— Czy wiesz co o niej? — spytał Krystjan przedziwnie obojętnym tonem i z niewzruszonym wyrazem twarzy.
Crammon nadął się i jął opowiadać soczyście i szczegółowo:
— Tak jest. Wdałem się nawet w pertraktacje z świetną policją, szczędząc ci nieprzyjemności. Chciano tę kobietę aresztować i pieniądze wziąć w depozyt. Temu zdołałem na szczęście zapobiec. Chociaż bowiem mam przekonanie, że w państwie winien panować ład i porządek, to nie uważam za pożądane, by władze wtykały nos w nasze sprawy prywatne. Ma obowiązek czuwać nad naszą pomyślnością ziemską, więcej niczego nie żądamy. Dość tego jednak. Nic wesołego nie mogę ci donieść o twej protegowanej. Hołota oszalała wobec tego deszczu złota. Otoczono ją, żebrano, ten i ów skradł coś, powstała bójka, jeden wbił drugiemu nóż w brzuch, a rozwścieklona baba broniła się kociubą od pieca. W końcu wkroczyła policja. Potem kobieta owa najęła mieszkanie w innej dzielnicy, nakupiwszy różnych gratów, mebli, pościeli, odzieży, naczyń kuchennych, a nawet zegar z kukułką. Taki zegar, musisz wiedzieć, to coś okropnego. Co chwila wychodzi zeń kukułka i drze się. Bawiłem raz w gościnie u znajomych, którzy mieli trzy takie zegary. Ile razy zamknąłem oczy, potwór zaczynał wrzeszczeć. Można było oszaleć, chociaż pozatem ludzie ci byli nader mili. Ta baba Krolla zatraciła od czasu twego podarku ostatnie resztki rozsądku. Pieniądze nosi przy sobie w szkatułce, dniem i nocą nie spuszcza z nich oka. Gra na loterji i kupuje dziesięciofenigowe romansidła. Dzieci marnieją całkiem tak jak przedtem, gospodarstwo schodzi coraz bardziej na psy, a tylko szkaradna kukułka skrzeczy do wtóru. Czegóż tedy dokonałeś? Gdzież twe dobrodziejstwo? Lud nie znosi nagłego szczęścia. Nie znasz ludu, nic o nim nie wiesz, przeto zostawże go w spokoju.
Krystjan patrzył przez okno na chmurne niebo. Potem zwrócił oczy na Crammona. Po raz pierwszy jakby dopiero w tej chwili spostrzegł, że przyjaciel ma dość pulchne policzki i podbródek z dołeczkiem, spoczywający na miękkiej warstwie tłuszczu. Nie mogąc znaleźć odpowiedzi, uśmiechnął się tylko i skrzyżował nogi.
— Cóż za nogi! — pomyślał Crammon z westchnieniem. — Cóż za wspaniałe nogi.

3.

Kilka dni później zjawił się Crammon znowu, w celu wysondowania Krystjana.
— Nie podobasz mi się, mój drogi, — zaczął — skłamałbym, mówiąc, że mi się podobasz. Dziś mija tydzień od czasu, kiedy zażywamy tej wilegjatury. Przyznaję, jest to przepiękne miejsce wywczasów wiejskich, na wiosnę, czy w lecie, w wesołem towarzystwie, kiedy można urządzać festyny w parku, a miasta kipią nudą. Ale teraz, wśród zimy, bez orgji, szaleństw i dam, jakiż to ma cel? Czemuż się zakopujesz? Czemu zwieszasz głowę? Na co czekasz i jakie masz zamiary?
— Pytasz o tyle rzeczy, Bernardzie — odparł Krystjan — a nie powinienbyś tyle naraz zadawać pytań. Tu jest równie dobrze, jak gdzieindziej. Powiedz, gdzie może być lepiej.
Crammon odczuł nadzieję i wyraz jego twarzy rozjaśniło przeczucie wspólnych uciech.
— Gdzie może być lepiej? — rzekł. — Ależ drogi mój, każdy przedział wagonu jest lepszy, brudny przedpokój pani Simchowitz w Mannheimie jest lepszy. Zresztą porozumieć się trzeba. Przedkładam plan świetny. Naprzód Palermo, Conca d'oro, Monte Pellegrino, Sycyljanki idące do kościoła, zerkające pożądliwie z poza welonów cnotliwości. Stamtąd urocze zboczenie do Neapolu. Magnes: panna Ivonne. Najbardziej krucze włosy, najbielsze zęby i najdoskonalsze, maleńkie nóżki Europy. Okolice, leżące wśród tych granic... sublime. Potem zatelegrafujemy do Prospera Madruzzi, który siedzi osmętniały w Palazzo Venezia i czeka na to tylko, by nas wprowadzić w dostojne koła rzymskiej arystokracji. Tam napotkamy same tylko contezzy, marchezy i principessy. Oryginały wszystkich pięciu części świata roją się tłumnie w tym, przedziwnym domu warjatów. Tam wyrabiają hece z ognistymi lazaronami zimnokrwiste Amerykanki o bajecznych nazwiskach i szkaradnych pończochach jedwabnych. Każda psia buda ma pretensję osobliwości, każda kupa kamieni wzbogacić może wiedzę twoją, a co krok, potykasz się o gigantyczne arcydzieła sztuki.
Krystjan potrząsnął głową i odparł:
— To mnie nie nęci.
— A więc inny projekt! — ciągnął Crammon dalej. — Jedź ze mną do Wiednia. To miasto zasługuje chyba na twe zainteresowanie. Czy słyszałeś coś o Mesjaszu? Mesjasz, to osoba, na której żydzi zamierzaja[1] zakończyć erę swoją, a kiedy przybędzie powitają go muzyką na cymbałach i szałamajkach. Tak bywa we Wiedniu przyjmowaną każda wybitna osobistość. Kto robi nieco tajemniczą minę, nie skąpi napiwków, a przytem tu i ówdzie da po nosie natrętowi zbyt ciekawemu, ten ma wszystkich u stóp swoich. Panuje tam pewien rodzaj miłego niechlujstwa, które zezwala na wszystko co zabronione. Kobiety, bez konkurencji, sztuka mięsa u Sachera niezrównana, walec, gdziekolwiek znajdzie się muzykus i skrzypki, elektryzuje. Jestto podróż w krainę baśni, powiadam wyraźnie baśń czysta, senne marzenie. Zaprawdę, tęsknię za tem. Tęsknię za tą słodką atmosferą, pieczonemi kurczętami, sztrudlem ze śmietaną, za mem cichem retiro o meblach z czasów Marji Teresy i za memi drogiemi kobiecinami. Dalejże, otrząśnij się i jedź ze mną.
Krystjan potrząsnął głową:
— To nie dla mnie! — powiedział.
Twarz Crammona zapłonęła oburzeniem, a oczy jego rozbłysły.
— Nie dla ciebie? — zawołał — dobrze! Nie mogę ci dać do dyspozycji haremu sułtańskiego, ani raju proroka. Tedy zostawiam cię własnemu losowi i jadę sobie precz.
Krystjan uśmiechnął się, nie uwierzył bowiem. Ale nazajutrz, wielce wyraźnie zagniewany Crammon pożegnał go i wyjechał.

4.

Krystjan został w Christiansruh. Spadły obfite śniegi. Rok miał się ku końcowi.
Nie przyjmował nikogo i nie odpowiadał na zaproszenia przyjaciół. Święta Bożego Narodzenia miał spędzić u rodziców, w Wahnschaffeburgu, ale przeprosił i nie pojechał.
Christiansruh przeszło na wyłączną jego własność od czasu pełnoletności. Tutaj zgromadził wszystkie swe dzieła sztuki, plastyki, obrazy, minjatury, a zwłaszcza kolekcję tabakierek.
Handlarze przysyłali mu katalogi, a na znaczniejszych aukcjach miewał zawsze swego męża zaufania. Dawał mu zlecenia telegraficzne i niebawem otrzymywał tu puchar kryształowy, to serwis z meisseńskiej porcelany, to znów szkic węglowy van Gogha. Ale obejrzawszy nabytek, doznawał rozczarowania. Nie było to tak rzadkie i cenne, jak się spodziewał.
W ten sposób kupił raz Biblję z XVI wieku, drukowaną na pergaminie, z barwnymi inicjałami wewnątrz, a okutą w srebro na okładce. Kosztowała czternaście tysięcy marek i mieściła ex libris kurfirsta Augusta Saskiego. Przejrzał ją z zaciekawieniem, nie bacząc treści, obcej mu zgoła i nic nie mówiącej. Radował się tylko świadomością, jak jest rzadka i cenna. Zaraz atoli zapragnął czegoś jeszcze rzadszego i cenniejszego, niż ta księga.
Każdego ranka karmił ptaki. Wychodził przed portal, mając w dłoni koszyczek z okruszynami, a one zlatywały się ze wszystkich stron, znały go bowiem i porę uczty. Głodne były, on zaś przyglądał się jak gorliwie dziobią. Na ten widok zapominał pragnień swoich.
Pewnego dnia, przybrany w strój myśliwski ruszył w las i strzelił zająca. Gdy zwierzę leżało przed nim z oczyma mgłą zaszłemi, nie śmiał go tknąć. Mimo że upolował przedtem i nabił mnóstwo zwierza, uczuł teraz wstręt do tego rodzaju zabawki i zostawił na ziemi łup, do którego zaraz zleciały się z wrzaskiem kruki.
W przechadzkach swych przechodził często przez wieś, odległą o kwadrans drogi od parku christiansruheńskiego. Na końcu wsi, przy gościńcu, stała leśniczówka. Kilka razy dostrzegł mimochodem w oknie twarz młodzieńca, która go zainteresowała. Wydało mu się, że pamięta rysy. Musiał to być Amadeuszs[2], syn leśnika Vossa. Jako sześcioletni chłopiec bywał czasem na leśniczówce. Christiansruh zostało wybudowane później dopiero. Ojciec Krystjana dzierżawił tu wówczas polowanie i za każdym razem przebywał przez dni kilka na leśniczówce. Amadeusz bywał w tym czasie jego towarzyszem zabaw.
Oblicze budzące wspomnienie młodości było blade, o zapadłych policzkach, miało proste wąskie wargi, a głowę okrywały gładkie, bardzo jasne włosy. Lśniąco szlifowane szkła okularów, przez refleks światła sprawiały wrażenie, że oczu nie posiada.
Krystjan dziwił się, że młodzieniec dzień po dniu całemi godzinami siedzi u okna i patrzy tępo na gościniec. Tknęła go wyraźnie owa tajemnica, moc jakaś sięgnęła doń z głębi.
Raz spotkał wójta, tuż u bramy parku. Krystjan przystanął, pozdrawiając.
— Czy żyje jeszcze leśnik Voss? — spytał.
— Nie. Leśnik zmarł przed trzema łaty! — odparł wójt. — Ale wdowa jego mieszka dalej na leśniczówce. Zostawiono jej dwie izby. Obecny leśnik jest kawalerem i wdowa mu nie zawadza. Pan pyta pewnie ze względu na Amadeusza, który zjawił się tu znowu nagle, choć nikt nie wie dlaczego...
— Cóż się z nim dzieje? — badał Krystjan.
— Miał zostać księdzem i studjował w seminarjum katolickiem w Bambergu. Miał jaknajlepszą opinję, nauczyciele chwalili go i sławili, otrzymywał stypendja i spodziewano się cudów po nim. Ubiegłej zimy został przez przełożonego polecony jako wychowawca dyrektorowi banku, tajnemu radcy Ribbeckowi. Słyszał pan zapewne to nazwisko. Tajny radca to wielka ryba. Dwaj chłopcy, których miał wychowywać Voss, mieszkają w Halbertsroda, dobrach w górnej Frankonji, a rodzice zrzadka jeno odwiedzają dzieci. Jest to zresztą podobno małżeństwo nieszczęśliwe. Wszystko było z pozoru w największym porządku, a wszyscy sądzili, że niczego nie brak Amadeuszowi, wobec przyrodzonych uzdolnień jego i przy takich opiekunach. Nagle zjawił się tu z manatkami, siedzi po całych dniach w izbie, nie wdaje się z nikim, nie zaziera do książki, cięży oczywiście starej matce swojej, a gdy doń przemówić, warczy jak zły pies. Niesłychane rzeczy zdarzyć się musiały w Halbertsroda. Nie sposób dojść sprawy, czasem tylko wypływa pogłoska, czy podejrzenie, że zajść coś miało jakoby z radczynią.
— Wszakże leśnik miał jednego jeszcze syna? — przerwał gadule Krystjan, w którym obudziły się wspomnienia wczesnej młodości:
— Tak jest! — odparł wójt. — Miał jednego jeszcze syna, imieniem Dytrych, a był on głuchoniemy.
— Tak, był głuchoniemy! — potwierdził Krystjan.
— Zmarł w czternastym roku życia! — zauważył wójt. — Była to śmierć zagadkowa zresztą. Wieczór, w uroczystość sedańską poszedł przyjrzeć się watrom na górach, a nazajutrz znaleźliśmy jego ciało w stawie gminnym.
— Utonął?
— Zapewne musiał utonąć! — odparł wójt.
Krystjan skinął mu głową i przekroczywszy bramę, ruszył ku domowi.

5.

Letycja była z mężem na przedstawieniu w operze w Buenos Aires. Grano operetkę, pustą i jałową, jak piach pampasu.
W loży sąsiedniej siedział przystojny młodzieniec i Letycja dostrzegała mimo woli raz po raz rzucane przezeń, pełne uwielbienia błyski oczu. Nagle uczuła silne szarpnięcie za ramię. Uczynił to Stefan, który bez słowa rozkazał, by z nim wyszła.
W przyciemnionym kurytarzu zbliżył swą błękitnawo białą twarz do jej ucha i syknął:
— Jeśli raz bodaj jeszcze zerkniesz ku temu błaznowi, wbiję ci sztylet w serce. Zastosuj się do mych słów. My nie bawimy się w ceregiele, gdy idzie o tego rodzaju sprawy.
Wrócili do loży. Stefan śmiał się, łyskał zębami jak torero i wsadził w usta kawałek czekolady. Letycja spoglądała nań z boku dumając z zaciekawieniem, czy istotnie ma przy sobie sztylet.
Gdy wrócili nocą do estancji, dławił ją Stefan formalnie uściskami. Odsuwała go, prosząc jednocześnie:
— Stefania, pokaż mi sztylet. Daj mi go, chcę widzieć.
— Co za sztylet, głupiutkie stworzenie? — spytał zdziwiony.
— Ten, który mi chciałeś wbić w serce.
— Daj pokój! — odparł głucho. — Nie pora teraz mówić o morderstwie i sztylecie.
Nalegała uporczywie, by jej pokazał sztylet. Wówczas odsunął się od niej i popadł w ponurą zadumę.
Letycja przekonała się, że może z nim igrać dowolnie. Nie bała się już jego ponurej zadumy, jego wielkiej czaszki, byczego karku, ust warg pozbawionych, bladej twarzy, ni małych, a tak silnych dłoni. Wiedziała już, że może z nim igrać do woli.
Wielkie świetliki latały po powietrzu, obsiadając gęsto trawę. Gdy powóz stanął przed willą, uczyniła gest okrężny, wydając okrzyki zachwytu. Padał istny deszcz skier. Świetliki otaczały ruchomą chmurą okna, dach, festony pnących roślin, a nawet wpadały do sieni.
Stojąc u ciemnych schodów, podziwiała fosforyczne błyski, potem zaś spytała głębokim tonem trwożnie, zaledwo dostrzegalnym nalotem autoszyderstwa:
— Drogi Stefanie... powiedz... czy one nie mogą wywołać pożaru?
Murzyn Scipio, który właśnie wyszedł przede drzwi z lampą, usłyszał to i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

6.

W dzień Trzech Króli przybył do Christiansruh Randolf von Stettner, wraz z kilku przyjaciółmi. Zapowiedzieli swój przyjazd telefonicznie, a pozbawiony tak długo towarzystwa Krystjan powitał ich ochotnie i ugościł. Miłym był zawsze Randolf. Wraz z nim przybyli dwaj towarzysze, baron Forbach, kapitan v. Griesingen, oraz młody docent dr. Leonard, który właśnie odbywał roczną służbę w bońskim pułku huzarów i był również w uniformie. Krystjan znał go z komersów korporacji Borusów.
Uczta była wyśmienita, potem zaś równie wyśmienite cygara i napitki.
— Z wielkiem zadowoleniem spostrzegam, że nie gardzisz jeszcze powabami życia! — rzekł Randolf v. Stettner do Krystjana.
Kapitan v. Griesingen westchnął:
— Któż mógłby gardzić tem, co nas tak uroczo wabi i tak nieodpornie pociąga! Wszystko jest godne pożądania, kobiety, konie, wino, władza, sława, pieniądze, miłość. Pewien jubiler we Frankfurcie, Dawid Markuse, nabył i ma na sprzedaż djament, który podobno kosztuje przeszło pół miljona marek. Nie kusi mnie on, coprawda, ale rzeczy te w każdym razie istnieją, są w posiadaniu ludzi i dają im szczęście.
— To djament Ignifer, — zauważył dr. Leonard — prawdziwy awanturnik pośród drogich kamieni.
— Ignifer, to miano odpowiednie dla djamentu, — — dodał Randolf — czemuż atoli mówisz pan o nim tak znacząco? Czemże wyróżnia się z pośród podobnych sobie, poza ceną. Żaliż miał niezwykłe losy?
— O tak, — odparł dr. Leonard — zaprawdę niezwykłe. Znam przypadkowo szczegóły, bowiem jako zamiłowany mineralog zajmuję się także czasem klejnotami.
— Opowiadajże pan! — zawołali młodzi oficerowie.
— Nabywca Ignifera dowiódłby, zaiste, wielkiej odwagi! — zaczął dr. Leonard. — Pierwszą jego posiadaczką była, jak to jest dowiedzione, pani de Montespan, zaraz potem odtrącona przez króla. Potem przeszedł w posiadanie Marji Antoniny. Ważył wówczas dziewięćdziesiąt pięć karatów. Czasu rewolucji skradziony, ukazał się dopiero w pięćdziesiąt lat później, rozłupany i ważył jeszcze tylko sześćdziesiąt karatów. Nabył go Anglik, Tomasz Horst, który skończył samobójstwem. Spadkobiercy sprzedali go do Ameryki, pewna nosząca go dama Mrs Melnecorst została podczas balu uduszona przez szaleńca. Potem kupił Ignifera książę Aleksander Czernyszew, zawiózł do Rosji i podarował, kochance swej, śpiewaczce. Zastrzelił ją w biały dzień, na ulicy drugi kochanek, książę zaś padł od kuli nihilisty. Kamień dostał się potem do Paryża, a sułtan Abdul Hamid kazał go kupić dla faworytki swojej. Została ona otruta, zaś los sułtana znany jest. Po rewolucji tureckiej powędrował Ignifer z powrotem na Zachód i znowu na Wschód, gdyż nabywca jego, niejaki Tavernier pojechał do Indji. Stracił życie podczas rozbicia okrętu pod Singapore. Długo myślano, że djament zginął wraz z nim. Rzecz się miała atoli inaczej. Klejnot zdeponowano w jednym z banków kalkuckich. Teraz wrócił znów do Europy i był na sprzedaż.
— Musi w nim siedzieć zły duch — powiedział Randolf — i wyznaję, że nie mam nań wcale ochoty. Nie jestem zgoła zabobonny, ale w tym przypadku fakty są tak przekonywujące, że zadają kłam najszczytniejszemu skeptycyzmowi.
— Cóż to znaczy, jeśli kamień jest piękny, niezrównanie piękny! — rzekł Krystjan, a twarz jego przybrała wyraz uporu i zadumy jednocześnie. Mówił nie wiele, chociaż rozmowa skierowała się na inny temat.
Nazajutrz po południu wziął auto i pojechał do Frankfurtu na Hochstrasse, gdzie miał swój magazyn jubiler, Dawid Markuse.

7.

Pan Markuse znał Krystjana.
Ignifer zamknięty był w kasie, wpuszczonej w ogniotrwałe i bezpieczne od włamania sklepienie. Dobył go z zamczystej, trudnej do otwarcia szkatułki i położył na zielonem suknie stołu. Potem cofnął się, patrząc na Krystjana.
Krystjan objął spojrzeniem migotliwą jaskrawą zjawę. Myślał przytem: Oto rzecz najrzadsza i najcenniejsza, niema chyba czegoś rzadszego i cenniejszego. I postanowił posiąść djament.
Kamień miał barwę potrosze cytrynowo żółtą i był wykonany, jako bogato fasetowana brjoletta. W czwartej części wysokości mieściło się uszko, tak że kobieta mogła nosić klejnot na szyi na sznurku, lub cienkim łańcuszku.
Markuse położył kamień na białym papierze, chuchnął nań i rzekł:
— Jest wprawdzie drugiej wody, niema atołi popiołu, rdzy, ni węzłów. Nie dostrzeże pan żyłek, pęknięć, ni wprysków, piór mgieł, ziarn i ani śladu słomek. To istny cud natury.
Cena wynosiła pięćset pięćdziesiąt tysięcy marek. Krystjan postawił ze swej strony ofertę. Markuse spojrzał na zegarek.
— Zobowiązałem się słowem wobec pewnej damy, — powiedział — ale czas minął właśnie.
Ugodzili się na pięćset dwadzieścia tysięcy. Połowa miała zostać wpłacona gotówką, reszta dwoma, różnoterminowymi wekslami.
— Nazwisko Wahnschaffe jest mi rękojmią dostateczną.
Krystjan zważył djament na dłoni i położył go na stół.
Dawid Markuse uśmiechnął się i rzekł, bez żadnej poufałości:
— W zawodzie moim poznaje się ludzi. Pan kupujesz ten klejnot w głębszym może celu, niż sam to sobie uświadamiasz. Uwiodła pana dusza djamentu. Albowiem posiada on duszę.
— Tak pan sądzisz istotnie?
— Wiem to napewne. Niektórzy ludzie, na widok takiego kamienia tracą panowanie nad sobą. Nozdrza im drgają, bledną policzki, palce chwytają niepewnie, źrenice są powiększone, a każdy ruch zdradza wrażenie. Inni znowu są onieśmieleni, oszołomieni, lub smutni. Przedziwne miewa się widowiska. Maski spadają. Djament czyni ludzi przeźroczystymi.
Nie podobał się Krystjanowi ten mało dyskretny zwrot rozmowy. Atoli często już doświadczał, że jest coś w jego istocie, co skłania innych do zwierzeń i opowiadań. Wstał, przyrzekając, że wróci wieczorem.
— Dama, o której wspomniałem, była tu wczoraj, — ciągnął dalej Markuse, odprowadzając go do drzwi — przedziwna, zaiste dama. Gdy weszła, pomyślałem: Czyż tak się chodzi? Czy możliwe jest tak chodzić? Niebawem dowiedziałem się, że jest to słynna tancerka. Stanęła w Palasthotelu a zatrzymała się na dzień jeden w przejeździe z Paryża do Rosji poto tylko, by zobaczyć Ignifera. Pokazałem jej djament. Conajmniej przez pięć minut stała bez ruchu, a miała taki wyraz twarzy, że gdyby klejnot nie stanowił znacznej części majątku mego, byłbym poprosił, by go raczyła przyjąć w darze. Nie często się to, coprawda przydarza w moim zawodzie. Miała wrócić tu dzisiaj, ale jak powiedziałem, minął czas.
— Może znasz pan jej nazwisko? — spytał Krystjan nieśmiało.
— Owszem. To Ewa Sorel. Czyś pan o niej słyszał?
Krew uderzyła Krystjanowi do twarzy. Puścił trzymaną w dłoni klamkę.
— Ewa Sorel, tutaj? — mruknął do siebie.
Opanował się coprędzej i otworzył drzwi, wiodące do pustego pokoju, którego posadzkę zaścielał czerwony dywan, a wzdłuż ścian widniały hebanowe szafy. W tejsamej niemal chwili rozwarto drzwi przeciwległe i w progu stanęła Ewa Sorel, za nią zaś widać było czterech mężczyzn.
Krystjan przystanął.
— Eidolon! — wykrzyknęła Ewa i złożyła ręce gestem sobie jeno właściwym, pełnym zachwytu i szczęścia.

8.

Krystjan nie znał panów, którzy jej towarzyszyli. Z rysów twarzy i stroju można ich było wziąć za cudzoziemców. Nawykli do najdziwniejszych przygód w codziennem życiu tancerki, spoglądali na Krystjana z chłodnem zaciekawieniem.
Ewa była od głowy do stóp otulona futrem z szarych kretów. Na kapturku widniała agrafa z prześlicznym rubinem i czaple pióro. Z pod kapturka wymykały się bujne zwoje włosów, barwy miodu. Twarz jej była lekko zaróżowiona od zimowego powiewu.
Uczyniła kilka gwałtownych kroków, a stanąwszy przed Krystjanem chwyciła obie jego dłonie rękami w białych rękawiczkach. Pod wpływem jej płomiennego spojrzenia skryły się w głąb jego duszy świadomość, radość, a nawet samo poczucie istnienia. Twarz jego wyrażała przestrach. Czuł się bezbronnym, jak piłka, którą ktoś rzuca i czekał na cel gdzie padnie.
— Kupiłeś Ignifera? — takie były jej pierwsze słowa, a gdy milczał zwróciła się, podnosząc brwi do Dawida Markuse.
Jubiler złożył ukłon i powiedział:
— Sądziłem, że nie mogę już liczyć na łaskawą panią. Bardzo mi przykro.
— Istotnie, wahałam się zbyt długo! — odparła swą melodyjną niemczyzną o wybitnie obcym tonie. Potem, zwracając się ponownie do Krystjana, ciągnęła dalej. — Eidelon, niema może w tem różnicy, czy ja go mam, czy ty. Przypomina serce, zmienione przez żądzę sławy w kryształ. Ty jednak żądny sławy nie jesteś. Gdybyś był, nie spotkalibyśmy się tutaj, jak dwa ptaki zagnane burzą w jedną rozpadlinę skalną. Ten klejnot czyni wrażenie widma i nie przyjęłabym go od nikogo, kto nie wie co on oznacza. Któżby zaś mógł wiedzieć to. Daje się towar i na tem koniec.
Dawid Markuse spojrzał na nią pełen podziwu i skinął głową.
Przynosi podobno nieszczęście posiadaczom swoim — powiedział Krystjan zcicha.
— Czy chcesz na nim zmierzyć siły swoje, Eidolon, czy chcesz zrobić próbę? Chcesz wyzwać demona, by wiedzieć szy coś przeciw tobie uczynić zdoła? Może mścił on się tylko na niegodnych, którzy go zdobyli podstępem. I mnie skusił także. Nazwa jego uczyniła mnie zazdrosną. Gdym go trzymała w dłoni, był czemś jak pępek Buddy. Nie można odeń oderwać myśli, ujrzawszy raz.
Spostrzegła, że obecność świadków onieśmiela Krystjana, ujęła go przeto pod,ramię i pociągnęła we wnęk okienny, przysłonięty firanką.
— Niewątpliwie ściąga na ludzi nieszczęście! — powtórzył mechanicznie. — Ale jakże go mam zatrzymać dla siebie, wobec tego, że ty, Ewo, chciałaś go posiąść.
— Weź go, weź i odczaruj! — odparła ze śmiechem.
Widząc jego powagę, przeprosiła za śmiech gestem,
jakby coś lekkiego wyrzucała z dłoni. Jęła nań spoglądać w milczeniu. W ostrym refleksie światła od śniegu, oczy jej miały zieloną barwę malachitu.
— Cóż ci jest? — spytała. — Masz spojrzenie samotnika.
— Dość już długo żyję niemal samotnie, — odrzekł Krystjan, jak zawsze oschle i ściśle — nawet Crammon mnie opuścił.
— Iwan Becker pisał mi o tobie, — powiedziała zcicha. — List ten ucałowałam. Nosiłam go na piersiach, powtarzając często półgłosem słowa. Czy istnieje zmartwychwstanie? Czy dusza może wykiełkować z ciemni, jak kwiat z korzenia? Czemuż tak stoisz bez ruchu? O ty pyszałku! Mów, czas krótki.
— Na cóż mówić! — zarzucił.
Mimo, że spojrzenie jego pozostało tępe, jakby niczego nie dostrzegał, zauważył zmianę w obliczu Ewy. Był tam nowy rys surowości, spotężniała wola przebijała przez muskulaturę, ogarniając nawet ruch długich rzęs. Doświadczenia poczynione z ludźmi i rzeczami przepoiły jej twarz lśnieniem, a zupełne owładnięcie sobą nadało ton dostojeństwa.
— Nie zapomniałam wcale, że tu mieszkasz, — zaczęła znowu, — ale wir zajęć nie zostawił miejsca dla ciebie. Oni liczą kroki moje i czyhają na chwilę, kiedy się obudzę. Powinnam pragnąć więzienia, lub bezinteresownego przyjaciela, któryby mnie zmusił szczędzić samej siebie. Podczas pobytu w Lizbonie dostałam od królowej prześlicznego, wielkiego psa, który tak był do mnie przywiązany, że czułam to wszystkiemi fibrami ciała. W tydzień potem leżał struty u furtki ogrodowej. O, jakże był milczący i czujny i jak umiał kochać. Omal nie wzięłam po nim żałoby! — Drżąc z chłodu, uniosła ramiona, opuściła je znowu i mówiła dalej spiesznie. — Zawezwę cię. Czy przybędziesz gdy cię wezwę? Czy będziesz gotów przybyć?
— Przybędę! — odpowiedział poprostu, ale serce mu zatętniło.
— Masz dla mnie jeszcze jakieś uczucie? Niezmienne? Nie zniszczalne? — spojrzenie jej miało nieopisany wzlot, a ciało pod tchnieniem ducha wymknęło się z codziennej osłony.
Pochylił jeno głowę.
— A cóż tam z Cortezją? — przystąpiła tak blisko, że Krystjan poczuł woń jej oddechu. — On się uśmiecha! — zawołała, cofając usta. — Miast paść raz choćby na kolana, szaleć, czy radować się, on się uśmiecha! Miej się na baczności z tym uśmiechem, gdyż może mi przyjść ochota zgasić go! — zerwała rękawiczkę z prawej dłoni i podała ja Krystjanowi, który posłusznie dotknął jej ustami. — A więc rzecz ułożona, Eidelon — powiedziała wesoło, tonem uwodzicielskim — jesteś gotów. Messieurs — zwróciła się wychodząc z wnęku do panów świty swojej, którzy po dwu, rozmawiali ze sobą szeptem — nous sommes bien presseés.
Pożegnała jubilera lekkim ruchem głowy, a panowie przepuścili mimo kroczącą żwawo, polem zaś bez szmeru, z czcią wielką poszli za nią.

9.

Krystjan szedł przez wieś. Zobaczywszy siedzącego przy oknie Amadeusza Vossa, przystanął.
Voss wstał porywczo, otworzył okno, a Krystjan podszedł bliżej.
Była odwilż. Woda kapała z rynien dachów. Krystjan z lubością oddychał ruchliwem, mokrem powietrzem.
Oczy Vossa, okryte lśniąco szlifowanemi szkłami połyskiwały żółto.
— Znamy się, pono! — powiedział. — Chociaż dużo minęło czasu od kiedy tam, w Hag zbieraliśmy ostrężyny. Bardzo to dawne dzieje! — zachichotał zcicha.
Krystjan postanowił skierować rozmowę na głuchoniemego brata Amadeusza. W mgle przeszłości tkwiło lam zdarzenie, którego wyjaśnić sobie nie mógł, mimo wszelkich wysiłków myśli.
— Ludzie łamią sobie nademną głowy? — spytał Amadeusz, tonem człowieka, który chciałby wiedzieć co inni mówią o nim. — Jestem, zda mi się, kamieniem obrazy. Cóż pan sądzi?
— Nie przyznaję sobie prawa sądu! — odrzekł Krystjan niechętnie.
— Jakimże tonem, mówisz pan to! — mruknął Amadeusz, mierząc go spojrzeniem od stóp do głowy. — Jesteś pan dumny. A z jakiegoż powodu, jeśli nie przez ciekawość zatrzymałeś się pan tutaj?
Krystjan wzruszył ramionami.
— Czy pamiętasz pan pewne zdarzenie z czasu, kiedy przebywałem z ojcem na leśniczówce? — zapytał łagodnie i grzecznie.
— Cóż to za zdarzenie? Nie wiem o niczem... Zresztą czekajże pan,... może idzie o tę historję ze świnią? Gdy raz w gospodzie bito świnię, a ja...
— Tak, tak, mam na myśli historję z ową świnią! — odparł Krystjan, uśmiechając się blado. chwili kiedy to wypowiedział, cała widownia i akcja stanęły mu żywo w myśli.
Stał pod bramą z Amadeuszem i głuchoniemym Dytrychem. Nagle świnia zaczęła kwiczeć. Amadeusz wzniósł w tej chwili ramiona, które drgały konwulsyjnie w powietrzu. Przeraźliwy, przez całe minuty trwający wrzask śmiertelny zwierzęcia był dla Krystjana nowością, przejął go dreszczem, jednocześnie wabiąc go ku miejscu skąd dolatał. Pobiegł tam i ujrzał lśniący nóż rzeźnika wznoszące się i opadające ramię jego, oraz szamotanie krótkich, szczecinowatych nóg i ciała ofiary, które wiło się w drgawkach po ziemi. Amadeusz, z pianą na ustach, podążył za nim chwiejnie i powtarzał, wskazując palcem: Krew! Krew! Krystjan ujrzał krew na ziemi, na nożu i na białym fartuchu rzeźnika. Co się działo potem, nie wiedział już. Wiedział to jednak Amadeusz Voss.
Powiedział:
— Ogarnął mnie jakiś straszny skurcz, gdy świnia kwiczała. Przez kilka godzin leżałem sztywny, jak kij. Rodzice przerazili się, gdyż przypadłości takich nie miałem dotąd. Pamiętasz pan zapewne, w jaki sposób usiłowałeś dodać mi otuchy, czy zawstydzić. Wszedłeś pan w kałużę krwi i łupałeś nogami, tak że krew tryskała wysoko. Mój głuchoniemy brat zauważył, że to zwiększa jeszcze moje podniecenie. Jął bełkotać i wzniósł prosząco ręce ku panu. Tymczasem matka wybiegła z domu. Pan wówczas uderzyłeś Dytrycha pięścią w twarz.
— To prawda! Uderzyłem go pięścią w twarz! — przyznał Krystjan i pobladł.
— A z jakiegóż powodu? Dlaczego biłeś go pan? Od tego czasu nie zetknęliśmy się już nigdy. Widywaliśmy się zdaleka, to znaczy ja widywałem pana, pan mnie nie. Byłeś pan zbyt wytworny i zawsze towarzyszył panu, pański Anglik na przechadzkach. Czemu uderzyłeś pan Dytrycha? Czcił on pana wszakże potajemnie, biegał wszędzie za panem, nieprawdaż? Nieraz śmialiśmy się z tego obaj. Od tego dnia zaszła w nim i to wyraźna zmiana.
— Przypuszczam, żem go nienawidził! — odparł zadumany Krystjan. — Nienawidziłem go dlatego, że nie słyszał i nie mówił. Uważałem to za złośliwość.
— Dziwne. Za złośliwość uważałeś pan to? Dziwna rzecz.
Umilkli obaj. Krystjan dotknął kapelusza i zabierał się iść. Voss oparł łokcie o deskę okienną, wychylił się i powiedział:
— Czytałem w dzienniku, że pan kupił djament za przeszło pół miljona marek. Czy to prawda?
— Tak, to prawda! — odrzekł.
— Za jeden, jedyny djament przeszło pół miljona! Sądziłem, że jest to gazeciarska blaga. Czy mógłbym kiedyś zobaczyć ten kamień? Czy mi go pan pokaże?
Twarz jego wyrażała taką otwartość, pożądliwość, a jednocześnie tyle było w niej szyderstwa, że Krystjan zdumiał się.
— Chętnie, jeśli pan pofatyguje się do mnie, — odparł, jednocześnie atoli postanowił zlecić służbie, by oświadczyła, że go niema, gdyby Amadeusz przyszedł naprawdę.
Tknęła go tajemnica, głębia rozwarła się, ramię jakieś sięgnęło po niego.

10.

Pewnej nocy zbudziła się Letycja. Usłyszała szybkie, posuwiste siąpania, zadyszane oddechy ściganych, szepty i chrypliwe klątwy, to blisko to znów dalej. Usiadła w łóżku, nadsłuchując. Sypialnia jej zwrócona była na wolną przestrzeń, a drzwi wiodły ku krągłej werandzie, otaczającej całe piętro domu.
Niebawem rozebrzmiały spieszne kroki. Dostrzegła postacie, zarysowane czarno na ciemni szybko przebiegające. Jednę, dwie, trzy, po chwili zaś czwartą. Bała się, nie mając jednak odwagi wołać. Stefan, spał w pokoju przyległym, a budzić go było zarówno dla niej, jak i dla innych rzeczą niebezpieczną, zacząłby bowiem ryczeć jak wół i drgać całem ciałem, niby pajac na sznurkach.
Na tę myśl roześmiała się i przejął ją dreszcz.
Zwalczając strach wstała, zarzuciła szlafrok i wyszła odważnie na werandę. W tej chwili rozstąpiły się ciężkie chmury, słoniące księżyc. Przerażone niespodzianą jasnością postacie zatrzymały się w biegu, wpadły na siebie wzajem i jęły patrzeć po sobie, dysząc ciężko.
Letycja ujrzała przed sobą starego Gotliba Gunderama, oraz trzech jego synów Riccorda, Paola i Demetrjusza, braci męża. Podejrzliwość nienasycona ( dzieliła stale ojca i synów, śledzili się wzajem i obwiniali. Ile razy była gotówka w domu, ojciec nie miał odwagi iść spać, a każdy z braci posądzał innych, że go chcą obrabować. Wiedziała o tem Letycja. Nowością było atoli dla niej to, że zdjęci zaciekłością, chytrze gonili za sobą po nocy dokoła werandy domu, każdy w roli napastnika i napastowanego jednocześnie, drżąc przed tym, który był w tyle, a pełen nienawiści dla poprzednika swego. Roześmiała się i przejął ją dreszcz.
Ojciec pierwszy uszedł chyłkiem. Wśliznąwszy się do swego pokoju legł w ubraniu na łóżku. Obok łóżka stały dwa, wielkie kufry podróżne, wypakowane i zamknięte. Od dwudziestu lat postanawiał codziennie jechać do domu rodzinnego w Buenos Aires, albo nawet do Stanów, ile razy mu dogryzły zwady, zrazu z żoną, potem zaś z synami. Mimo to nie wydalił się nigdy na odległość godziny drogi od estancji. Ale kufry były gotowe.
Cichaczem i chyłkiem opuścili w końcu i bracia werandę. Letycja oparta o parapet patrzyła w księżyc. Nagle rozebrzmiały chrobotliwe tony gramofonu. Riccardo kupił instrument niedawno w mieście i często zdarzało się, że go nakręcał późną nocą.
Letycja postąpiła kilka kroków i zajrzała do pokoju, gdzie trzej bracia z ponuremi minami, siedząc u stołu grali w pokera. Gramofon wyrzucał z mosiężnej paszczy akordy ordynarnego walca.
Roześmiała się Letycja i przejął ją dreszcz.

11.

— Czy też przyjdzie? — myślał Krystjan. Upłynęły mu dwa dni w ponurem nieco napięciu.
Chciał się udać do Waldleiningen, by zajrzeć do koni swoich. Chwilami widział przed sobą, ich ogniste, a łagodne oczy, aksamitną sierć, oraz odczuwał ponętną nerwowość, wibrującą pomiędzy swawolą, a niepokojem. Przypominający piżmo zapach stajni nęcił go zmysłowo.
W wyścigach jesiennych miał brać udział pełnej krwi Szkot, kupiony od sir Denisa Lay. Doniesiono mu jednak, że koń ma się źle od kilku tygodni. Pewny był, że cierpi z powodu braku pieczołowitej jego opieki. Mimoto nie pojechał do Waldleiningen.
Trzeciego dnia zapytał Amadeusz za pośrednictwem głównego ogrodnika, czy może wieczorem odwiedzić Krystjana. Krystjan udał się popołudniu, około czwartej na leśniczówkę i zapukał do mieszkania wdowy Voss.
Twarz Amadeusza wyrażała podejrzliwe zdumienie. Instynktem klasy uciskanej odczuł, że Krystjan chce go trzymać zdala od swego domu. Ale Krystjan nie zdawał sobie z pobudek swoich sprawy tak jasno, jak to podejrzywał Amadeusz. Poczuł jeno niebezpieczeństwo, doznał pociągu magicznego i napoły nieświadomie wyszedł naprzeciw niego.
Mieszkanko nie było zdobne, ale schludne i panował w niem porządek. Rozglądając się zobaczył na bielonej ścianie nad łóżkiem kilka naklejonych kartek. Wypisane na nich były wielkiemi literami cytaty z Biblji, jak n. p. — Był dręczony i poniewierany, atoli nie rozwarł ust swoich, podobny jagnięciu wiedzionemu do rzeźni, tedy jako owieczka milczy przed postrzygaczem swoim, ust nie otworzył. — Był taki cytat:
— Nadchodzi dzień strachu, zamieszania i klęski przed Panem, Władcą świata na dolinie Sądu. Mury padają w gruz tak, że łoskot płynie aż po zbocza gór. Polem inny: — I rzekł do mnie Pan: Idź i postaw strażnika, niech patrzy i donosi! Ja zaś wykrzyknąłem, jako lew na straży: O Panie! Przez cały stałem dzień i całą noc pełniłem straż! A Pan rzekł mi: Rok jeszcze tylko, jak są lala zarobnika dziennego, a w niwecz pójdzie wspaniałość Kedara! — I dalej: — O, gdybyś był zimny, lub gorący, iżeś zaś jest ani zimny, ani gorący, ale letni, wyrzucę cię z ust moich. Kto ma uszy ku słuchaniu, niech baczy co doń mówi duch.
Krystjan patrzył długo, z ciekawością na Amadeusza Vossa.
— Czy pan jesteś pobożny? — spytał tonem ostrożnym, jednak z pewną przymieszką drwin, jakie z tem pojęciem łączyć zwykł każdy światowiec.
— Czy odpowiem tak, czy nie, — rzekł Voss marszcząc czoło — będzie to dla pana zupełnie obojętne. Czy pan przyszedł, by mnie badać? Cóż znaczyło pytanie. Czy łączy nas obu coś, co dałoby się zamknąć w tem słowie? Amadeusz Voss i Krystjan Wahnschaffe to jednostki biegunowe różne. Jakież równanie zdołałoby odzwierdciedlić przeciwieństwa nasze? Moja młodość, pańska młodość. Dziwne, że jest to możliwe na lej samej ziemi.
— Czy miałeś pan aż tak ciężka młodość?
Voss roześmiał się krótko i spojrzał z pod oka na Krystjana.
— Czy wiesz pan co to są obiady dobroczynne? Oczywiście nie. Dobrzy ludzie dają obiady, dobrzy, dobrotliwi ludziska. Jadasz każdego dnia tygodnia u innej rodziny i tak dalej, co tydzień po kolei. Wzamian za to trzeba być uległym i bardzo skromnym. Gdybyś miał nawet wstręt do jakiejś potrawy, trzeba udawać, że jest to smakołyk. Gdy dziadunio się roześmieje, śmiej się także. Gdy wujaszek powie dowcip, musisz wyszczerzyć zęby, a gdy córka domu jest bezczelną, powinieneś milczeć. Każde oddane pozdrowienie jest łaską, a wdzięczność dozgonną żyw za wyszarzały płaszcz o podartej podszewce, który ci dadzą na początku zimy. Zapoznasz się rychło z wszystkimi objawami złego humoru współbiesiadników, z całą nikłością poglądów z wszystkimi frazesami i obłudą a sam musisz na każdą godzinę z góry ułożyć odpowiedni sposób udawania. To są obiady dobroczynne.
Wstał, pochodził po izbie i usiadł znowu.
— Djabeł objawił mi się dość wcześnie! — rzekł głucho. — Być może bardziej sobie wziąłem do serca pewne przeżycie z lat dziecięcych, a może srożej mnie ono zatruło. Zapomnieć nie sposób widoku, kiedy pijany ojciec bije matkę. I to regularnie każdej soboty, jak Amen w pacierzu. Wżera się to w myśl i niczem zatrzeć nie da.
Krystjan nie spuszczał z oka twarzy Amadeusza.
Cichym głosem, patrząc tępo opowiadał Voss:
— Pewnej nocy, przed Wielkanocą, gdym miał około ośmiu lat zaczął ją bić znowu. Wybiegłem na podwórze, wołając do sąsiada, by pospieszył z pomocą. Wówczas zobaczyłem przy oknie, przy tem oknie matkę, która stojąc załamywała rozpacznie ręce. Była naga! — ciszej jeszcze, ledwo dosłyszalnie dodał: — Komuż to wolno patrzeć na nagość matki własnej?
Wsiał znowu i jął chodzić wokoło. Tak go opanowały te sprawy, że mówił do siebie wyłącznie:
— Dwie sprawy poruszały w dzieciństwie już myśl moją. Przedewszystkiem zainteresował mnie los licznych biedaków, którzy za drobne kradzieże drzewa dostawali się skutkiem doniesień ojca do więzienia. Często słyszałem jak stara kobiecina, albo brudny, wygłodniały wyrostek błagali o zmiłowanie. Ale ojciec nie znał litości. Był leśnikiem i oczywiście czynić tak musiał. Następnie dumałem o bogaczach lej właśnie okolicy, którzy mieszkają w pałacach swych i dobrach, wśród ciągłych zabaw i łowów, nie odmawiając sobie niczego, pod wrażeniem byle zachcianki, czy swawoli. Człowiek czuje, że stoi pomiędzy dwu walcami, które go z czasem zgnieść muszą.
Przez chwilę patrzył tępo przed siebie.
— Co myślisz pan o donosicielu? — spytał nagle.
— Nic dobrego, — odparł Krystjan, uśmiechając się z przymusem.
— Słuchajże pan. Miałem w seminarjum kolegę, nazwiskiem Dippel. Był to człowiek średnich zdolności, ale porządny i obowiązkowy. Ojciec jego pełnił funkcje strażnika kolejowego, zaliczał się tedy do wielkich biedaków, a syn stanowił całą jego dumę i nadzieję. Otóż Dippel zapoznał się z pewnym malarzem, studentem i dnia jednego ujrzał w jego mieszkaniu album z fotografjami kobiecych aktów. Przeglądał je długo, potem zaś poprosił malarza, by mu albumu tego pożyczył. Dippel spał w jednej ze mną sali. Byłem najstarszym w sypialni i spostrzegłem zaraz zmysłowe podniecenie i krzątaninę dokoła Dippla, który się zwierzył kilku kolegom. Przypominało to jątrzącą ranę. Rozwinąłem śledztwo i musiano mi wydać to bezeceństwo. Ale nie pomogło. Złożyłem donos, Dippla wzięto na spytki i wypędzono sromotnie. Nazajutrz znaleziono go, wiszącego na jabłoni w ogrodzie.
Twarz Krystjana oblał rumieniec. Bardziej jeszcze, niźli samo opowiadanie odpychał go ton spokojny Amadeusza.
Ciągnął dalej:
— Uważa pan, oczywiście, za nikczemność to co uczyniłem. Atoli, wedle wpajanych nam zasad, było to obowiązkiem moim. Miałem lat szesnaście, żyłem w ciemnej jamie, chciałem się wyrwać, wyżej i iść w świat. Było mi jak komuś, kio tkwiąc w ciżbie, duszony i gnieciony, nie może dostrzec tego, co tam gdzieś dalej jest do widzenia. Trawił mnie duszny niepokój... swobody... swobody... domagało się we mnie wszystko. Takich uczuć doznawać muszą ci, którzy żyją na ciemnej wieczyście stronie księżyca. Bałem się potęgi zła. Wszystko, czego od ludzi doznałem było mniej lub więcej złe. W duszy czułem wahające się szale wagi. Bywają godziny, kiedy możnaby równie dobrze mordować, jak umrzeć na krzyżu. Pożądałem szerokiego świata. W czasach owych dużo się modliłem, czytywałem książki nabożne i odprawiałem surowe ćwiczenia pokutne. Późną nocą, gdy wszystko spało zastawał mnie nasz pater we włosiennicy, pogrążonego w modłach. Podczas mszy i przy śpiewie chóralnym ogarniało mnie niewysłowione uniesienie duchowe. Z drugiej jednak strony widziałem inne rzeczy, ulice miasta przyozdobione flagami, strojne kobiety, lub na dworcu pociąg luksusowy, który szydził ze mnie. To znów ujrzałem człowieka, który skoczył z okna i leżał z rozpryśmętym mózgiem. Posłyszałem, że woła we mnie: Bracie! Bracie! Ujrzałem zło we własnej jego osobie i chciałem pochwycić szatana. O tak, zło ma kształt cielesny i tylko zło, a więc niesprawiedliwość, głupota, kłamstwo, to wszystko, co przenika nawskróś strachem, o ile się, oczywiście nie przyszło na świat ze srebrna łyżką w ustach. Chcąc sobie wywalczyć odrobinę światła, wyuczyłem się grać na organach. Niewiele to jednak pomogło. I cóż znaczy gra na organach? Czemże są wiersze, piękne obrazy, budowle, dzieła filozoficzne i cały ten strojny świat zewnętrzny? Przyjść do siebie nie mogę. Pomiędzy mną, a mną, jest coś, cóż to być może? Jakaś ściana z gorejącego szkła. Niektórzy są przeklęci od urodzenia. Zadaję sobie pytanie, coby się stać musiało, by przekleństwo przestało działać. I słyszę odpowiedź: Potworność słaćby się musiała, potworność! Tak sprawy stoją.
— Jakąż to potworność masz pan na myśli? — spytał zakłopotany Krystjan.
— Trzebaby przeżyć człowieka! — odparł Voss. — Nie rzecz, ale człowieka.
W zapadającym zmroku twarz jego miała siność kamienia. Rysy jego były regularne, delikatne, uduchowione, namiętne i nacechowane cierpieniem. Szkła okularów połyskiwały w ostatnich blaskach dnia, a na jasnych włosach leżała złotawa poświata.
— Czy zostaniesz pan tu, na wsi? — badał Krystjan, nie przez ciekawość, ale by przerwać kłopotliwe milczenie. Byłeś pan wszakże u tajnego radcy Ribbecka, czy nie zamierzasz pan wracać tam?
Voss drgnął całem ciałem.
— Wracać? Niema powrotu! — mruknął. — Czy znasz pan radcę? Ja go niemal nie znam. Widzieliśmy się zaledwo dwa razy. Po raz pierwszy, gdy przybył do seminarjum, by mnie zaangażować do synów swoich. Myśląc o tem, widzę przed sobą coś tłustego i lodowatego. Wybór padł zaraz na mnie. Posiadałem wysokie uznanie przełożonego, toteż chciał mi ułatwić drogę życia. Tak... Po raz drugi widziałem go pewnej nocy grudniowej, gdy przybył do Halberlsroda z komisarzem policji, by mnie wyrzucić na szczere pole. Nie patrz pan z takiem przerażeniem. Skutków dalszych nie było, zatajono wszystko.
Umilkł. Krystjan wstał. Voss nie zachęcał go do dłuższego pobytu, ale podprowadził do drzwi. Nagle rzekł innym tonem:
— Dziwny z pana człowiek, zaprawdę! Siedzisz pan i milczysz a drugi mówi i zwierza się. Cóż to właściwie znaczy?
— Jeśli pan żałuje, zapomnę o wszystkiem! — odparł Krystjan w zwykły swój przymilny i grzeczny sposób, nie całkiem wolny od dwuznaczności.
Voss zwiesił głowę.
— Zechciej pan wstąpić tu znowu kiedyś, przechodząc mimo, — poprosił zcicha — a może opowiem panu — wskazał palcem przez ramię — może opowiem o tamtem.
— Przyjdę! — rzekł Krystjan.

12.

Albrecht Wahnschaffe udał się do sypialni do leżącej w łóżku żony. Było to potężne łoże z baldachimem na kręconych slupach. Po obu stronach widniały na ścianie kosztowne gobeliny, wyobrażające sceny mitologiczne. Kołdra z błękitnego adamaszku osłaniała majestatyczną postać pani.
Pan Walinschaffe ucałował po rycersku dłoń żony, którą mu podała ruchem znużenia i osunął się w fotel.
— Chciałbym pomówić z tobą o Krystjanie, — zaczął — zachowanie jego niepokoi mnie od pewnego czasu. Zanadto już tej bezplanowości. Teraz znowu owo kupno djamentu. Taka rzecz działa wyzywająco. Psuje mi to humor.
Pani Richberta zmarszczyła czoło.
— Nie widzę wcale powodu do zaniepokojenia! — odparła. — Wielu synów bogatych sfer wiedzie takie, jak Krystjan życie. Przypominają szlachetne rośliny służące ku ozdobie. Zdaniem mojem, są oni wskaźnikami poziomu kultury, sami się uważają za doskonałych i mają rację zupełną. Urodzenie i majątek chronią ich od trudów zawodu. Istota ich, to nietykalność arystokratyczna i rezerwa.
Albrecht Wahnschaffe pochylił się i rzekł, bawiąc własnymi białymi palcami, których nie tknął ni cień starości:
— Przebacz, ale mam inne zapatrywanie. Sądzę, że w naszym świecie społecznym każdy powinien pełnić jakąś funkcję, pożyteczną dla ogółu. W tym poglądzie wychowałem się i nie mogę go zmienić na rzecz Krystjana. Pogodziłbym się zresztą z jego lekkomyślnością w używaniu pieniędzy, mimo że znacznie przekroczył w ostatnich miesiącach przyznany sobie budżet. Podkreślam, że majątek domu Wahnschaffe nie ucierpi skutkiem tego rodzaju wybryków. Dziwi mnie atoli brak punktu centralnego w życiu Krystjana? oraz niejednokrotnie przejawiona obojętność na zaszczyty i godności.
Pani Richberta spojrzała na męża chłodno z pod opuszczonych powiek. Gniewało ją, że chce wciągnąć w swe wirujące kręgi interesów Krystjana, stworzonego do wywczasu, zabawy, uciechy i piękna.
— Zostawiłeś mu dotąd swobodę, — rzekła — czekajże tedy i patrz co będzie dalej. Nie wszyscy muszą się pocić. Ruchliwość i interesy to rzeczy nie apetyczne zgoła. Urodziłam ci dwu synów, jednego dla ciebie, a dla siebie drugiego. Żądaj od swego co ci się podoba, on zaś niech czyni co może. O swoim chcę tylko myśleć i cieszyć się, że istnieje. Martwi mnie to tylko, że Krystjan, od czasu swej podróży do Anglji, coraz to bardziej odsuwa się od nas, a także jak słyszałam od wszystkich przyjaciół swoich. Mam nadzieję, że jest to drobiazg. Może tkwi w tem kobieta, a takie rzeczy mijają rychło. Nie zwykł robić w tych sprawach tragedji. Mówienie męczy mnie, Albrechcie. Jeśli masz jeszcze jakieś argumenty, to odłóż je, proszę na raz inny.
Obróciła głowę i zamknęła znużone powieki. Albrecht Wahnschaffe wstał, ucałował dłoń żony, w ten sam co przed rozmową sposób i odszedł.
Słowa żony, że urodziła dwu synów, jednego dla niego, drugiego dla siebie rozgoryczyły go na żonę, którą zawsze uważał za coś nietykalnego i wyższego. I na cóż to wszystko stworzyłem? Takie sobie zadawał pytanie, idąc wolnym krokiem przez wspaniałe komnaty.

Trudno mu było zbliżyć się do Krystjana, trudniej niż do ministra, czy otoczonego wielbicielami przybysza. Nie mógł się zdecydować, czy ma prosić, czy rozkazywać. Nie był pewny swego autorytetu, a mniej jeszcze przyjacielskiego porozumienia. Kiedy atoli udał się do Würzburga do siedziby rodowej, dla wypoczynku i rozrywki, posłał do Krystjana list z prośbą o rozmowę.
13.

Crammon pisał do Krystjana: Czcigodny! Najszanowniejszy! Z niewysłowionem zadowoleniem dowiaduję się, że Wasza Miłość wrócił kornie na łono boga Djonizosa i na znak tego złożył na ołtarzu jego klejnot, którego cena wprawia w szczękanie zęby filistrów krajowych, oraz niebezpiecznie pobudza kulawą strawność ich żołądków. Niżej podpisany, natomiast, wyczytawszy dobrą wieść, wykonał w samotnej swej komnacie pogański taniec triumfu, tak że przerażone damy pałacowe wszczęły niezwłocznie telefoniczne rozmowy z psychiatrami. O tak, świat pozbawiony jest świadomości i niezdolny wznieść się na wyże wielkich wydarzeń.
Pędzę dość niemiłe chwile. Zaplątałem się w sprawki miłosne, które mnie nie radują, a po stronie drugiej, u biorących w nich udział, wywołują rozczarowanie. W tej chwili siedzę przy uroczym kominku, na którym płoną drwa i zamknąwszy oczy czytam księgę wspomnień. Flaszka złocistego koniaku jest mi towarzyszką. Serce me przenika sztuczne ciepło, a górne sfery myśli zapadają w chłodne misterjum tępoty. Władze mego umysłu maleją, a męskość dużo pozostawia do życzenia. Przed kilku laty poznałem w Paryżu szachistę. Był to stary, głupi Niemiec, przegrywający z każdym partnerem. Za każdym razem wykrzykiwał, aż huczało po całej Cafè de Regence: — Ach, gdzie te czasy, gdym bił Ciastka. Otóż Ciastek był to słynny szachista swego czasu. To zastosowanie wprawia mnie w zakłopotanie. Był raz pewien rzymski cesarz, który w ciągu jednej, jedynej nocy pozbawił sto czterdzieści dziewic germańskich tego, z czego jemu samemu nie przyszło nic. Zwał się, o ile wiem, Maksencjusz. Czyliż mam wołać: — O, gdzież te czasy, kiedy biłem Maksencjusza? Byłbym niegodnym pyszałkiem.
Szkoda, że nie możesz być świadkiem lej chwili, kiedy rano wstaję z łóżka. Widowisko to zasługuje, by je zbadali rzeczoznawcy, a wówczas widzowie cisnęliby się, jak ongiś do levers królów Francji. Arystokracja kraju składałaby mi hołdy, a piękne damy łaskotałyby mnie, by wywołać cień wesołości na twarzy. Młody, a błogosławiony przyjacielu i towarzyszu mych marzeń sennych, wiedz, że niewysłowiony smętek owiewa chwile, kiedy opuszczając mile wygrzaną własnem ciałem pościel wstaję, by w ciągu dziesięciu, czy jednastu godzin wyprawiać głupstwa. Siedzę na skraju łóżka i spoglądam z wściekłością na bieliznę swoją. Zbieram ze smutkiem resztki mej osobowości i nawiązuję nić w miejscu, gdzie ją przeciął Morfeusz. Dusza moja rozsypana jest wokół i toczy się, jak kulki rtęciowe rozbitego termometru. Z ziemią wiążą mnie na nowo i godzą z losem dopiero dymy ofiarne, wznoszące się z czajnika, zapach szynki i widok jajecznicy, słonecznikowej barwy, oraz łagodne słowa troskliwych zarządczyń domu.
Stary Regamey zmarł. Hrabiego Sinsleima tknął paraliż. Przyjaciółka moja, lady Konstancja Cunningham, dama z najwyższej arystokracji wyszła za amerykańskiego chama dolarowego. Najlepsi przepadają, drzewo życia traci liście. Jadąc tu, zatrzymałem się w Monachjum, w gościnie u młodych Imhoffów. Siostra twa Judyta budzi ogólne zainteresowanie. Malują ją malarze, rzeźbią rzeźbiarze, opiewają poeci. Ale ona sięga aspiracjami wyżej. Chce koniecznie małej, dziewięciopałkowej korony na bieliznę, liberję i cztery swe auta, toteż oczkuje z każdym kto idzie na dwór, lub zeń wraca. Natomiast poczciwy Feliks, zapalony demokrata, otacza się przedsiębiorcami, spekulantami, badaczami bieguna i podróżującymi po Afryce, oraz artystami obu płci. Dom jest wobec tego mieszaniną Guildhallu, giełdy, zgromadzenia rabulistów i Jockey-klubu. Pewnego wieczoru przyglądałem się temu przez chwilę, potem zaciągnąłem w cichy kącik, śliczną panienkę, prosząc by zbadała mój puls. Stało się tak i cierpiąca dusza doznała ulgi.
Słyszę, że nasz słodki Ariel wprawia w nastrój szampański Polaków w Warszawie i Moskali w Moskwie. W tem ostatniem mieście urządzili jej podobno studenci pochód z pochodniami i mimo mrozu i śniegu wysłali różami drogę od mieszkania do teatru. Słyszałem także, iż W. Książe Cyryl Aleksandrowicz, wielki mężobójca, jak go lam zowią, oszalał napoły z miłości dla niej i przewraca wszystko do góry nogami, by ją pochwycić. Pamiętasz jak woła królowa w Hamlecie: — Dość tego, dość! Miłość tak wielka może być jeno zdradą! — Z niesłychanym smutkiem wspominam, o Arjelu, że ongiś i mnie także owiało tchnienie twoje, Tylko tchnienie, ale dość mi tego. Le moulin n’y est plus, mais le vent y est encore.
Na tem kończę i polecam cię Bogu drogi bracie, którego nieobecność odczuwam boleśnie. Dajże znak życia twemu stęsknionemu Bernardowi, Gerwazemu C. v. W.
Skończywszy czytać, odłożył Krystjan, z uśmiechem, list na stronę.

14.

Krystjan i Amadeusz spotkali się niespodzianie na grzbiecie wzgórza ponad wsią.
— Przez cały tydzień czekałem na pana! — rzekł Voss.
— Miałem zamiar przyjść dziś właśnie! — odparł.— Może pójdziemy razem.
Amadeusz zawrócił i poszedł z Krystjanem. Dotarli do szczytu i ruszyli w stronę lasu. Kroczyli obok siebie w milczeniu. Słońce świeciło poprzez gałęzie, nastała odwilż, resztki śniegu leżały na zeschłych liściach, ślizko było pod nogami, a gościńcem spływała woda w głębokich koleinach. Gdy wyszli z lasu, spostrzegli, że słońce zachodzi, nieboskłon był zielono różowy, a w pobliżu domów Heftrichu zaszedł ich mrok. Przez cały czas nic zamienili ze sobą słowa. Z początku nie mógł Voss dotrzymywać kroku Krystjanowi. Mając krótsze nogi, musiał od czasu do czasu drepcić spiesznie, potem jednak ustalił się rytm, przypominający brzmienie słów rozmowy.
— Jestem głodny! — rzekł w końcu Amadeusz. — Tam widzę gospodę, wejdźmy.
Weszli do izby, która była pusta i siedli za stołem, w pobliżu pieca, gdyż na dworze oziębiło się znowu. Służąca zaświeciła lampę i przyniosła to co zamówili. Krystjana ogarnął strach, płoszący nawet ciekawość. — Cóż się teraz stanie? — myślał i patrzył z uwagą na Amadeusza.
— Niedawno czytałem w starej książce budującą opowieść! — zaczął Voss, wykluwając sobie zapałką zęby, co wprawiło Krystjana w nerwowe drżenie. — Oto pewien król zauważył, że w państwie jego coraz to bardziej pogarszają się ludzie i stosunki. Spytał czterech filozofów o powód. Po naradzie, udali się filozofowie do czterech bram miasta i każdy wypisał na swej bramie przyczynę zła. Pierwszy oświadczył: — Siła tutaj rządzi i dlatego kraj nie posiada praw, dzień jest nocą i dlatego niema w kraju dróg, walka staje się ucieczką i dlatego honor w tym kraju nie istnieje.
Drugi napisał: — Jedno równa się dwom i dlatego niema w kraju prawdy, przyjaciel jest wrogiem i dlatego brak w kraju wierności, złe jest dobrem i dlatego niema w kraju nabożności.
Trzeci napisał: — Ślimak chce być orłem, a złodzieje dzierżą władzę.
Czwarty wreszcie napisał: — Wola jest waszym doradcą, ale źle radzi. Obłudnik feruje wyrok i dlatego rządy są złe. Bóg zmarł i dlatego kraj roi się od grzechów.
Rzucił zapałkę i wsparł głowę na dłoni.
— W tejsamej książce znajduje się druga jeszcze opowieść! — ciągnął dalej. — Może pan wyczuje związek. Pośrodku Rzymu rozwarła się pewnego dnia ziemia i ujrzano przepastną otchłań. Zapylani o sprawę bogowie orzekli, że przepaść zawrze się zaraz gdy ktoś w nią skoczy dobrowolnie. Nikt nie miał ochoty, lecz w końcu znalazł się pewien młodzieniec, który przyrzekł skoczyć w przepaść dobrowolnie i radośnie, pod warunkiem, że wpierw przez cały rok będzie mu wolno żyć wedle upodobania. Postanowiono zaraz, że mu będzie dozwolone wszystko co zechce, on zaś korzystał z pełną swobodą i wedle zachceń z majątku i kobiet współobywateli. Oni, wyczekiwali z utęsknieniem chwili, w której go się pozbędą. Gdy minął rok, młodzieniec przyjechał istotnie na szlachetnym rumaku i skoczył w otchłań, która się za nim zaraz zawarła.
Krystjan wzruszył ramionami.
— Cóż to ma znaczyć? — spylał niechętnie. — Czyż chcesz mnie pan karmić staremi opowieściami? Nie rozumiem tego wcale.
— Jest pan ciężki w myśleniu! — zauważył Voss i zaśmiał się do siebie. — Duch tępy. Czyż nie miałeś pan ochoty skryć się w parabolę? Jest to kojący lek, wszakże.
— Nie wiem co pan masz na myśli! — powiedział Krystjan, a Amadeusz zaśmiał się znowu zcicha.
— Chodźmy! — oświadczył Krystjan, wstając.
— Dobrze, chodźmy! — zgodził się Voss, robiąc złośliwą minę.
Wyszli.

15.

Cichą, bezwietrzną nocą, pod chłodnem lśnieniem gwiazd opuścili wieś. Żaden odgłos nie mącił ciszy.
— Jak długo byłeś pan u Ribbecków? — spytał nagle Krystjan.
— Dziewięć miesięcy! — odrzekł Amadeusz. — Gdym przybył do Halbertsroda wszystko pokrywał śnieg i zamróz i taksamo było gdym wyjeżdżał. Czasu mego pobytu minęła wiosna, lalo i jesień.
Przystanął, spoglądając za jakiemś zwierzątkiem, które w ciemku przekroczyło ścieżkę i znikło w bruździe zagonu. Potem zaczął mówić, zrazu głosem urywanym, twardym, potem żywo, porywczo, w końcu zaś brakło mu oddechu. Zboczyli z drogi nie zauważywszy tego. Było już późno, oni jednak nie myśleli o godzinie.
Voss opowiadał:
— Nie widziałem nigdy jeszcze takiego domu. Dywany, obrazy, obicia, srebra stołowe, liczna służba, wszystko to było mi nowością. Nie jadałem nigdy takich potraw, nie spałem w takiem łóżku. Przybyłem z pośród czterech nagich ścian, gdzie się mieściła jeno półka z książkami i krucyfiks.
Chłopcy mieli jednaście i trzynaście lat. Starszy był jasnowłosy, smukły, młodszy czarny i przysadkowaty. Włosy spływały im jak grzywy, aż na ramiona. Od pierwszej chwili stawili urągliwy opór. Radczyni z początku nie widywałem wcale, dopiero po tygodniu wezwała mnie. Czyniła wrażenie młodej dziewczyny. Miała rdzawe włosy i bladą, onieśmieloną, nierozwiniętą twarz. Traktowała mnie z lekceważeniem, na które nie byłem przygotowany i krew uderzyła mi do głowy. Jadałem osobno, nie przy wspólnym stole, a służba obchodziła się ze mną jak z kolegą. Gryzło mnie to bardzo. Gdym, spotkawszy radczynię w ogrodzie składał ukłon, zaledwo raczyła odpowiedzieć, nieświadomie i bezczelnie zarazem gardząc człowiekiem, którego opłacała. Byłem dla niej niczem.
Taką jest zbrodnia popełniania od całych pokoleń na duszy mojej. O wy, którzy krzywdzicie duszę moją, czemuż skazaliście mnie na niedostatek? Czemuż mi zbrakło wszystkiego, podczas gdy wy żyjecie w przesycie? Jakże może człowiek głodny wytrzymać próbę, narzuconą mu przez kusiciela we własnej osobie? Nie sądź pan, że rozrzutność wasza przemija bez echa. Każdy czyn, zły, czy dobry tętni w całej naturze. Gdy winograd na Maderze zakwita ponownie, daleko za górami i lasami, wino w beczkach, zeń wyciśnięte porusza się i zaczyna fermentować raz jeszcze.
Pewnego dnia chłopcy zamknęli się w swoim pokoju i odmówili przybycia na lekcję. Targałem klamkę, oni zaś przedrżeźniali mi się wewnątrz. W kurytarzu służba śmiała się z mej niemocy. Poszedłem do ogrodnika, wziąłem siekierę i trzema ciosami przerąbałem wkładkę. Za chwilę byłem w pokoju. Chłopcy spoglądali ze zdumieniem, zrozumiawszy na koniec, że ze mną żartować nie można. Łoskot zwabił radczynię. Objęła spojrzeniem zrąbane drzwi, potem zaś mnie. Wzroku tego nie zapomnę nigdy. Nie spuszczała mnie z oczu przynajmniej przez dziesięć minut, podczas gdy mówiłem do jej synów.
— Na cóż się ważysz? Któż jesteś? — pytała bezgłośnie. Zobaczywszy pod drzwiami siekierę, przystanęła na chwilę i widziałem, że ją przejął dreszcz. Miałem świadomość, że chorągiewka na dachu zmieniła kierunek, a jednocześnie jasnem mi było, że mam przed sobą kobietę.
Nie położyło to końca znęcań się wychowanków moich. Przeciwnie, dokuczali mi co wlazło. Postępowali teraz tajemnie i przychwycić ich nie mogłem. Znajdywałem w łóżku kamienie i szpilki, plamy atramentowe w książkach, oraz rozdarli mi w sposób nieuleczalny najlepsze ubranie, jakie ze sobą przywiozłem. Szydzili ze mnie przy innych, miotali na mnie oszczerstwa wobec matki i spozierali na mnie wyzywająco, gdym ich t karcił. Nie były to zwyczajne figle głupich wyrostków. Byli oni bardzo wydelikaceni, rafinowani. Unikali przeciągu, kazali palić w pokojach tak, że się w głowie mąciło i mieli na myśli jeno własne wygody. Pewnego dnia pobili się i młodszy ukąsił starszego w palec. Poszkodowany legł na trzy dni do łóżka i zawezwano lekarza. I tutaj nie odgrywała głównej roli wrażliwość na ból, ale niezgłębiona złośliwość i żądza zemsty.
Traktowali mnie jako istotę daleko niższą od siebie i przy każdej sposobności dawali odczuwać zależność l swoją. Nieraz gorzko mi było, ale postanowiłem ćwiczyć się w cierpliwości.
Pewnego wieczoru, po godzinie wyznaczonej chłopcom, by szli spać, wszedłem do salonu. Radczyni siedziała na otomanie, a chłopcy przykucnęli po obu stronach matki, która im pokazywała obrazki w książce. Miała włosy rozpuszczone, co uznałem za niewłaściwe, a rudawa la fala okrywała ją, wraz z chłopcami jakby płaszczem z brokatu. Chłopcy wlepili we mnie złe, zielone oczy. Rozkazałem im, by natychmiast szli spać. Było w moim głosie coś, co ich przeraziło, zmuszając do posłuszeństwa. Wsiali bez oporu i wyszli.
Adelina została na otomanie. Będę ja zwał poprostu Adeliną, co czyniłem zresztą w późniejszych naszych stosunkach. Patrzyła na mnie taksamo jak w czasie sceny z siekierą. Nie sposób być chyba bledszym jak ona była zawsze, teraz zaś skóra jej nabrała przejrzystości i połysku łyszczyku. Wstała, podeszła do stołu, wzięła jakiś przedmiot i położyła go z powrotem. Miała na ustach drwiący uśmiech, który mnie przeniknął nawskróś. Cała ona zresztą przeniknęła mnie. Pan pewnie weźmie to opacznie, ale mniejsza. Jeśli pan nie zrozumie, na nic wszelkie objaśnienia. Zapadła się nademną skorupa i zobaczyłem co było powyż niej.
— Wierzę i rozumiem pana! — rzekł Krystjan.
— Zapytałem, czy życzy sobie może, bym jej dom opuścił. Ona odparła lodowało, że zaangażował mnie radca, przeto musi mu być powolną. Przedstawiłem, że wobec jej niechęci, nie mogę działać korzystnie i dać rezultatów. Spojrzawszy z pod oka powiedziała, że niezawodnie znajdzie się jakiś sposób wspólnej akcji, nad czem pomyśli.
Od tego czasu począwszy, jadałem przy wspólnym stole z nią i chłopcami, ona zaś traktowała mnie chociaż bez życzliwości, jednak z szacunkiem.
Pewnego dnia, późną porą wezwała mnie do siebie, prosząc, bym jej poczytał. Podała mi jakiś modny romans, ja zaś przeczytawszy stron kilka, odrzuciłem książkę, oświadczając, że brednie takie nużą mnie. Skinęła głową, mówiąc, że wyjawiam jasno odczucie, którego sobie uświadomić dotąd nie śmiała i złożyła mi podziękę za szczerość. Dobyłem Biblji i przeczytałem historję Samsona z Księgi Sędziów. Musiałem jej się wydać naiwnym, gdyż skończywszy, dostrzegłem tensam drwiący uśmiech. Potem spytała: — Wszakże nie Trzeba być bohaterem judzkim, by podzielić los Samsona, nieprawdaż? Czyż to co uczyniła Dalila jest tak trudną sztuczką? — Odparłem, że w tych sprawach brak mi doświadczenia, a ona roześmiała się.
W toku rozmowy, posunąłem się do zarzutu, że zaniedbuje dzieci swoje oraz przedstawiłem marność tego wszystkiego com dotąd widział w jej domu, a także obrażający ton postępowania. Z rozmysłem używałem słów ostrych, pewny, że się zerwie gniewna i pokaże mi drzwi, ona jednak siedziała spokojnie, prosząc, bym ją wtajemniczył w zapatrywania swoje. Uczyniłem, zapalając się coraz bardziej, a Adelina słuchała łaskawie. Kilka razy oddychała głęboko, przeciągała się zlekka, przymykała oczy, spierała się ze mną, godziła, broniła swej pozycji, a w końcu złożyła broń.
Powiedziałem jej, że la rzekoma miłość dla synów jest właściwie nienawiścią, a tłem jej jest samozatrucie krwi, kłamstwem. W duszy jej tkwi inne jeszcze życie i inna miłość, którym pozwala zbrodniczo schnąć i obumierać. Nie zrozumiała tego widocznie jak należy, gdyż spojrzała ze zdumieniem, i kazała odejść. Stojąc już przy drzwiach, usłyszałem łkanie, zwróciłem się wstecz. Siedziała ukrywszy twarz w dłoniach. Postąpiłem w jej stronę, ale gestem porywczym rozkazała, bym szedł. Wyszedłem tedy.
Nigdy przedtem, prócz matki, nie widziałem płaczącej kobiety. Przemilczę to com czuł. Inaczej pewnie postąpiłbym i miałbym inne wrażenia, gdybym się był wychowywał z siostrą. Adelina była pierwszą kobietą, z którą stanąłem oko w oko.
W kilka dni później, spytała, czy mam nadzieję z synów jej uczynić ludzi wedle myśli mojej. Rozważyła wszystko com jej przedstawił i doszła do przekonania, że tak dalej być nie może. Odpowiedziałem, że jeszcze nie wszystko przepadło, ona zaś prosiła, bym ratował co się da, nie chcąc mi zaś przeszkadzać w działaniu postanowiła wyjechać na kilka miesięcy. Trzeciego dnia wyjechała istotnie bez pożegnania, a tylko z Drezna napisała do nich.
Przeniosłem się z wychowańcami do pałacyku myśliwskiego w lesie, o dwie godziny drogi od Halbertsrody. Stanowił on część posiadłości Ribbecków i Adelina przeznaczyła mi go na schronisko. Urządziłem się tam i wziąłem chłopców w ryzy. Przedsięwzięcie swe uznałem za próbę siły serca i rozumu. Chybiłem może, oślepiony długim pobytem w ciemni, pod lodową skorupą, a może uwiodła mnie owa siekiera. Często drżałem wspominając słowa: — Czemuż ciągle zmieniasz drogę swoją? Zaprawdę, oszuka cię Egipcjanin, jak cię już oszukał Asyryjczyk.
Gotował dla nas stary, głuchy służący, a przysmaczki znikły zupełnie ze stołu. Chłopcy musieli modlić się, raz w tygodniu pościć, spać na twardem łożu i wstawać o piątej rano. Złamałem ich upór, używając rozmaitych sposobów, zwalczyłem tępe lenistwo, pożądliwość i chytrostki. Nie było mowy o zabawie, dzień miał porządek żelazny, a nie cofałem się przed najsurowszymi środkami. Biłem ich za najlżejszym uporem, harapem. Poznali, co znaczy ból. Nieraz leżeli przedemną nadzy, pokryci krwawemi pręgami, ja zaś opowiadałem im o męczeństwie świętych. Prowadziłem dziennik, by Adelina mogła się przekonać o wszystkiem. Drżeli posłyszawszy głos mój zdala, lub gdym podniósł głowę. Raz zasiałem ich na szeptach, leżących razem w łóżku. Wyrwałem ich z poduszek, oni zaś w samych jeno koszulach uciekli w las. Biegłem za nimi, za mną dwa psy, a deszcz rzęsisty padał na wszystkich. W końcu padli na ziemię, objęli me kolana, błagając o łaskę. Najtrudniej przyszło mi wymusić zeznanie, ale silniejszym będąc, niż zło tkwiące w nich, dokonałem swego. Był to czas straszny, ale zniosłem wszystko, wierny przyrzeczeniu, danemu Adelinie.
Weszli w siebie, złagodnieli i zcichli. Siedząc po kątach płakiwali. Po powrocie Adeliny zawiozłem ich do Halbertsrody, a matka osłupiała, widząc zmianę. Rzucili się jej w objęcia, ale nie oskarżyli mnie, nawet gdy zostali sami z matką. Zagroziłem, że w razie nieposłuszeństwa zabiorę ich znowu do pałacyku myśliwskiego. Jeden lub dwa dni w tygodniu spędzaliśmy tam zresztą stale. Potem zaczęli unikać matki, a Adelina również zobojętniała dla nich. To co ich przedtem łączyło, owa zniewieściałość, przeczulenie i duszność atmosfery utraciły już moc swoją.
Adelina szukała mego towarzystwa, rozmowy, obserwowała, była łaskawa, znużona, roztargniona i niespokojna. Stroiła się, jak do gości i fryzowała po trzy razy na dzień. Pozatem ulegała wszystkim zarządzeniom moim. Istnieją ludzie zużyci, robaczywi, dusze opuchłe, a ci gotowi zawsze paść na kolana przed siekierą w czyichś rękach, podczas gdy kpią z tego, kto do stóp im pada. Nieraz przerażał mnie jej wykwint i tajemniczość. Myślałem nieraz, że niema lu dla mnie miejsca, ale nagły błysk jej oczu kazał mi zapomnieć skąd przybyłem i czem dla niej jestem. Była na wszystko, zda się, gotowa. Mogła pewnej nocy podpalić dom, gdzie się nudziła, a raka moralnego, który toczył istotę jej powstrzymać nie mogło żadne szlachetniejsze uczucie. Mogła od południa do wieczora śledzić przed lustrem, pogłębiającą się zmarszczkę na czole. Wszystko było możliwe. Wszakże napisano: — Nikt nie wic co jest w człowieku, jeno duch, który w nim jest.
Kuszenie moje zaczęło się od tego, że co wieczora, podczas rozmowy kładła, niby bezwiednie, dłoń swą na mojej, cofając zaraz spiesznie. Wówczas traciłem świadomość najbliższego otoczenia. Stałem się niewolnikiem urojeń i żądz, które przerywały tok moich myśli.
Wezwała mnie, bym jej opowiedział swe życie, a ja, nieopatrzny, uczyniłem to.
Raz spotkałem ją o zmroku w sieni. Przystanęła, przeszywając mnie spojrzeniem. Potem zaśmiała się zcicha i poszła dalej. Nogi się podemną ugięły, a pot wystąpił na czoło.
Ciężko mi było w samotności. Jakieś zjawy płomieniem napełniały dom. Ginęły mi gdzieś książki do nabożeństwa i różaniec, tak że odnaleźć ich nie mogłem. Wołało we mnie nieustannie: — Raz tylko! Raz tylko zażyć rozkoszy! Raz jeden! — Zaraz jednak zjawiały się demony i zaczęły dręczyć, szarpiąc mięśnie, żyły i nerwy. — Czyńcie ze mną, na co Bóg zezwolił! — mówiłem im. — Serce moje gotowe! — Rzucało mną w czasie snu i uderzałem bezwiednie głową o ściany. Przez tydzień pościłem o chlebie i wodzie, ale to nie pomogło. Raz usiadłem do czytania. Nagle spostrzegłem obok siebie olbrzymia małpę, która przewracała kartki mojej książki. Co noc jawiła mi się Adelina w kuszącej postaci. Przystępując do łóżka, mówiła: — Przyszłam do ciebie, kochanku mój! — Wyskakiwałem z łóżka, biegając wokoło, ona jednak podążała za mną, szepcąc: — Uczynię cię bogaczem, zasypię pieniądzmi. Gdym ją zaś chwytał, okazywała wstręt i zaraz nadpływały wezwane na pomoc cienie, jakiś notarjusz z piórem i kałamarzem, ślusarz z rozpalonym do czerwoności młotem, murarz z kielnią, oficer z lśniącą szablą i uszminkowana kobieta.
Było ze mną tak źle, że zwolna dopiero wróciła mi zdolność zrozumienia strasznej rzeczywistości, jaka zaszła w tym czasie.
Pewnego ranka siedziałem z chłopcami przy lekcji. Adelina weszła do pokoju, usiadła i słuchała przez chwilę. Potem zdjęła z palca pierścień z wielką perłą, igrała z nim czas jakiś zadumana, przystąpiła do okna, przyjrzała się padającemu śniegowi i wyszła do ogrodu. Zbrakło mi tchu, nic nie widziałem, uczułem wielki ucisk na piersiach, co wszystko razem spowodowało, żem wyszedł na chwilę, dla zaczerpnięcia powietrza.
Za powrotem, spostrzegłem w oczach wychowańców nader złośliwe błyski. Nie zważałem na to, bowiem nieraz buntowali się przeciwko mnie. Siedząc skuleni odpowiadali na pytania z katechizmu trwożliwym szeptem. Po dziesięciu może minutach wróciła Adelina i spytała, czym nie widział, zostawionego przez nią pierścionka. Zaprzeczyłem, ona zaś zaczęła szukać, a ja z nią. Przywołała pokojówkę i lokaja, przetrząśnięto cały pokój, ale pierścionek przepadł. Adelina i służba patrzyli na mnie ze zdziwieniem, gdyż stałem nic mogąc wykonać ruchu. Odczułem zaraz wszystkiemi nerwami, że na mnie pada podejrzenie. Szukano w sieni, na schodach, potem w ogrodzie, na świeżym śniegu i znowu w pokoju, gdyż Adelina twierdziła stanowczo, że zdjęła pierścień i zapomniała na stole. Potwierdzałem to, mimo żem pierścienia na stole nie widział, a wszystko co czyniła było mi pół snem jeno. Słowa, jakie zamieniała ze służbą, wydały mi się skierowane przeciw mnie, w ich minach czytałem podejrzenie, pobladłem, poczerwieniałem i kazałem wrócić chłopcom, których zrazu odprawiłem, biorąc ich na spytki.
Powiedzieli, że należy szukać w ich pokoju i patrzyli mi w oczy urągliwie. Poprosiłem Adelinę, by kazała przetrząsnąć także i mój pokój. Uczyniła gest odmowny, zaraz jednak wspomniała, na swe usprawiedliwienie, że pierścień ten ma dla niej wyjątkową wartość i nie chciałaby go utracić. Tymczasem wszedł do pokoju zarządca dóbr, który przypadkowo nocował w Halbertsroda, i nie oddawszy mi ukłonu mierzył mnie w milczeniu ponuremi oczyma.
Zatrzęsło się we mnie wszystko, widziałem, że jestem bezbronny wobec podejrzenia i powiedziałem sobie: — A może istotnie skradłeś pierścionek. Upadek ze stanu poprzedniego w obecny nikczemny i szkaradny, nastąpił tak niespodzianie, że wybuchnąłem śmiechem i jąłem usilnie nalegać, by przeszukano mój pokój, rzeczy i mnie samego.
Zawiadowca dóbr poszeptał coś z Adeliną. Spojrzała nań pół przytomnie i wyszła. Opróżniłem wobec zawiadowcy kieszenie, polem ruszyłem z nim do mego pokoju. Usiadłem przy oknie, on zaś wyciągał szuflady komody jedną po drugiej, potem otworzył szafę. Pokojówka, lokaj i chłopcy siali pode drzwiami. Nagle wydal zawiadowca głuchy okrzyk i podniósł pierścionek z perłą. Na chwilę przedtem wiedziałem całkiem jasno, że pierścionek znajdą u mnie. Wyczytałem to wyraźnie z twarzy chłopców. Dlatego też nie ruszyłem się z miejsca, wszyscy zaś spoglądali po sobie, a potem wyszli. Zaryglowałem niezwłocznie drzwi i przez dwadzieścia cztery godziny chodziłem tam i z powrotem po pokoju. O świcie uczułem uroczysty spokój w duszy. Poleciłem, by spytano Adelinę, czy mogę z nią pomówić. Nie przyjęła mnie, a listownie usprawiedliwienie ubliżałoby mi. Byłem całkiem czysty i chłodny. Zawiadowca, jak się dnia tego dowiedziałem, rozgłosił już poprzednio, że katuję niemiłosiernie chłopców, którzy mnie obwiniają o cudzołożny stosunek z matką. Przyjeżdżał on kilka razy potajemnie, wypytywał służbę, a rano w dniu kradzieży pierścionka zaprowadził chłopców do pokoju gościnnego, kazał im się rozebrać i spostrzegł dawne i nowe ślady mego harapa. Ponieważ także inne objawy u chłopców wzbudziły jego troskę, przeto zatelegrafował do radcy, a on przybył nocą z urzędnikiem policji. Przypuszczam, że Adelina przewidziała zamach z pierścionkiem, gdyż nie było już o tem mowy. Urzędnik napadł na mnie ostro, mówił o złych skutkach, ja atoli nie uczyniłem żadnego wysiłku, by się usprawiedliwiać, czy wyjaśniać cokolwiek. Późną nocą opuściłem Halberlsrodę. Nigdy już nie widziałem Adeliny. Podobno ją umieszczono w lecznicy. Po trzech tygodniach otrzymałem pocztą małe pudełeczko i znalazłem w niem pierścionek z perłą. W podwórzu leśniczówki jest stara studnia z wiadrem. Rzuciłem w nią pierścionek.
Tak, teraz wiesz pan co zaszło tam, w wysokich sferach, w pałacu tajnego radcy Ribbecka.

16.

Szli przez chwilę jeszcze, zanim stanęli u bramy parkowej Christiansruh. W chwili, kiedy Voss chciał się żegnać, powiedział Krystjan:
— Pan pewnie znużony, pocóż tedy iść aż do wsi. Przenocuj pan u mnie.
— Jeśli panu nie sprawię kłopotu, przyjmuję! — odrzekł Amadeusz.
Weszli do domu, do oświetlonej hali, a Voss spoglądał wokoło ze zdumieniem. Schodami dostali się do jadalni w stylu Ludwika XV. Krystjan poprowadził gościa przez różne jeszcze komnaty do pokoju dlań przeznaczonego. Za każdym krokiem wzrastał podziw Amadeusza.
— To całkiem co innego, niż Halbertsroda! — mruczał do siebie. — Różnica jak pomiędzy świętem, a dniem powszednim. Siedzieli przez chwilę u stołu, milcząc, potem przesli do bibljoleki. Lokaj podał czarna kawę na srebrnej tacy. Voss stał oparły o filar, wtopiwszy spojrzenie w przestrzeń. Gdy lokaj odszedł, spylał:
— Słyszałeś pan może o zarazie telchińskiej? Jest to choroba wylęgła z zazdrości Telchinów, psów Akteona przemienionych w ludzi, a zwraca się ona złowrogo przeciw całemu otoczeniu. Pewien młodzieniec Eulelides, zazdrosnem spojrzeniem obaczył w źródle własną swą piękność i zwiądł niebawem skutkiem lej choroby.
Krystjan siedział cicho, zapatrzony przed siebie.
— Istnieje legenda o pewnym szlachcicu polskim — ciągnął Amadeusz dalej. — Mieszkał on w białem dworzyszczu nad Wisłą, a wszyscy sąsiedzi unikali go, bowiem zazdrosne spojrzenie jego sprowadzało nieszczęścia, porażał trzody, podpalał stodoły, a dzieci okrywał trądem. Pewnego dnia, uciekająca przed wilkami, piękna dziewczyna schroniła się do białego dworzyszcza. Zakochany w niej szlachcic, pojął ją za żonę, by zaś nie uległa urocznemu jego spojrzeniu, wyłupił sobie oczy. Zmieniły się one w lśniące kryształy, a on zakopał je pod murem ogrodowym. Ale i pod ziemią nie utraciły swej mocy, a służący, który je odkopał z chciwości, został zabiły.
Siedzący w niskim fotelu Krystjan objął ramionami kolana i spoglądał na Vossa.
— Trzeba od czasu do czasu rozgrzeszyć oczy! — powiedział Amadeusz. — Niedaleko stąd, w Nettersheim leży na łożu śmierci dziewczyna. Jest niesłychanie biedna i opuszczona. Leży w stajni za zagrodą, a chłopi nie wierząc w jej ciężki stan sądzą, że nie chce pracować.
Milczeli długo, gdy zaś zegar w wysokiej, gotyckiej szafie wydzwonił północ, każdy udał się do swego pokoju.

17.

Powolny wezwaniu ojca, udał się Krystjan do Wurzburga.
Powitanie było ze stron obu bardzo uprzejme.
— Spodziewam się, że ci nie przeszkodziłem w czemś? — rzekł Albrecht Wahnschaffe.
— Jestem do twej dyspozycji, ojcze! — odparł Krystjan chłodno.
Odbyli przechadzkę po wałach miejskich, mówiąc atoli nie wiele ze sobą. Freja, piękna dobermanka, nieodstępna towarzyszka Albrechta, drepciła pomiędzy nimi. Ojciec zauważył ze zdziwieniem wnętrzną zmianę w rysach syna.
Wieczór, przy herbacie, uczynił Albrecht gest rycerski i rzekł:
— Muszę ci powinszować niezwykłego nabytku. Cały wieniec legend owiewa ten klejnot. Sprawa narobiła rozgłosu, wszyscy się dziwią i to słusznie, nie jesteś bowiem chyba angielskim książęciom, ni też hinduskim następcą tronu. Czy djament len jest istotnie tak godnym pożądania?
— Niezrównany to okaz! — zaręczył Krystjan i nagle przyszły mu na myśl słowa Vossa: — Trzeba od czasu do czasu rozgrzeszyć oczy.
Albrecht Wahnschaffe skinął głową.
— To dobrze, — powiedział — rozumiem tego rodzaju pasje, chociaż, jako kupiec pochwalać nie mogę unieruchomienia tak znacznego kapitału. To ekscentryczność, a nam, ludziom sianu średniego nie wolno być ekscentrycznymi, bez zachwiania porządku świata. Chcę ci poddać do rozwagi rzecz pewną. Wszystkie twe przywileje, a są niemałe, sądzę, wszystkie ułatwienia życia, możność zaspokajania zachcianek, czy namiętności, oraz szczytowe stanowisko społeczne, jakie zajmujesz, wszystko to jest owocem pracy... nie potrzebuję, chyba dodawać... owocem pracy ojca twego.
Leżąca w kącie pokoju suka Freja wsiała, podeszła do Krystjana i położyła mu przymilnie łeb na kolanie. Pod wrażeniem lekkiej zazdrości, dał jej Albrecht klapsa w bok, potem zaś ciągnął dalej:
— Taka miara pracy oznacza naturalnie wyrzeczenie się wszystkiego innego. Jest się pługiem, który kraje ziemię, a nie rdzewieje. Jest się drzewem, które daje płomień i zostaje strawione. Małżeństwo, rodzina, przyjaźń, sztuka, natura, nie istnieją dla mnie niemal. Spędziłem życie, jak górnik w swym szybie. I cóżem zyskał? Oszuści ludowi karmią masy bajką bezczelną, że my to właśnie jesteśmy wampirami, pijącymi krew uciskanych. Ci zatruwacze studzien nie znają, lub znać nie chcą wstrząśnień, cierpień i braków naszych, o których spokojny niewolnik zarobku nie ma pojęcia.
Freja przytuliła się bardziej jeszcze do Krystjana, polizała mu rękę i wzniosła oczy, błagając kornie o spojrzenie. Ta milcząca tkliwość zwierzęcia była mu miłą. Zmarszczył czoło i rzekł lakonicznie:
— Jeśli tak jest i tak czujesz, ojcze, pocóż pracować masz dalej?
— Istnieje, o ty leżący na puchu, istnieje przywiązanie do rzeczy i wierność! — powiedział Albrecht Wahnschaffe, a jego blado niebieskie oczy zabłysły gniewnie. — Byle chłop przywiązany jest do zagona, który uprawia w pocie czoła. Gdym rozpoczynał, kraj nasz był biedny, teraz jest bogaty. Nie powiem, że osobista działalność moja stanowi dużą wartość w stosunku do całości, w każdym jednak razie musi być objęta rachunkiem. Jest ona przejawem naszego rozwoju, młodocianej siły i powodzenia gospodarczego. Teraz zaliczamy się do narodów wielkich i mamy własną postać, oraz wyraz twarzy.
— Słuszne jest wszystko, coś powiedział, ojcze, — odparł Krystjan — ja jednak nie rozumiem tego. Pod tym względem jestem wybitnie źle zorganizowany.
— Przed dwudziestu pięciu laty — ciągnął dalej Albrecht, nie zważając na uwagę syna — przypadłby ci był los zarabiania na życie. Dziś jesteś potomkiem i dziedzicem moim. Pokolenie twe ma przed sobą świat i czas odmienny. Przypięliśmy wam skrzydła do ramion, wy zaś zapomnieliście, jak ciężko jest pełzać po ziemi.
Czując, instynktowną potrzebę czegoś ciepłego, ujął Krystjan w dłonie głowę suki, która mruknęła z zadowolenia i sparła mu łapy o ramię. Z uśmiechem, jakby szło o zabawę z Freją, rzekł Krystjan:
— Nikt nie gardzi tem, co mu spadnie w darze. Nie pytałem, coprawda nigdy, skąd się to bierze i jaki ma cel. Oczywiście można także inaczej żyć. Może i ja będę kiedyś żył inaczej. Pokazałoby się wówczas, czy człowiek zmienia swą istotę, gdy mu zbraknie środków pomocniczych, owych skrzydeł, o których mówiłeś ojcze! — w tej chwili miał poważny wyraz twarzy.
Albrecht Wahnschaffe czuł się mocno zakłopotany wobec tego pięknego, dumnego, a zgoła obcego człowieka, który był synem jego. Chcąc to ukryć odparł szorstko:
— Żyć inaczej! Otóż to właśnie mam na myśli. W przekonaniu, że znużysz się rychło temi wszystkiemi nicościami, postanowiłem zaproponować ci karjerę, odpowiadającą godnie siłom twym i zaletom. Cóż sądzisz o dyplomacji? Wolfgang czuje się bardzo zadowolony z możliwości jakie ona otwiera. I dla ciebie nie zapóźno jeszcze. Czas stracony powetować można. Nazwisko twe dorównuje tytułowi arystokraty. Pozostaniesz w odpowiedniej sferze, reszty zaś dokonają automatycznie wielkie środki twoje, uzdolnienie osobiste i niesłychane stosunki.
Krystjan potrząsnął głową.
— Mylisz się, ojcze! — rzekł zcicha, ale stanowczo.— Nie mam w tym kierunku żadnych zdolności, ani leż najmniejszej ochoty.
— Przypuszczałem to! — powiedział Albrecht żywo. — Dajmy tedy pokój. Drugim projektem, dla mnie sympatyczniejszym zresztą, jest byś się jął pracy we firmie. Chcę stworzyć dla ciebie stanowisko reprezentatywne w służbie wewnętrznej, lub zewnętrznej. Jeśli obierzesz to ostatnie, możesz zamieszkać za granicą n. p. w Japonji, albo Ameryce. Rozległe pełnomocnictwa pozwolą ci na niezawisłość. Weźmiesz odpowiedzialność zgoła nie ciążącą, a będą ci przysługiwać przywileje posła. Zgódź się tylko, a resztę sam załatwię.
Krystjan wstał.
— Ojcze, proszę cię serdecznie, porzuć len lemat! — powiedział chłodno, spuszczając oczy.
Albrecht Wahnschaffe wstał także.
— Nie czyń zbyt porywczych postanowień! — napomniał syna. — Nie taję wcale, że dotknęłaby mnie twoja stanowcza odmowa. Liczyłem na ciebie! — spojrzał z mocą na milczącego syna.
Po chwili spytał:
— Kiedyżto byłeś we fabrycznych zakładach naszych?
— Zdaje się, przed trzema, czy czterema laty! — odrzekł Krystjan.
— Było to w czasie Zielonych Świąt, przed trzema laty, o ile się nie mylę! — oświadczył Albrecht Wahnschaffe, dumny potrosze ze swej, nieomylnej pamięci.— Wybraliście się, wraz z kuzynem Theo Friesenem na wycieczkę do Harzu, a Theo chciał zboczyć, by obejrzeć nasze instytucje humanitarne, które go zainteresowały. Ale niedługo popasaliście tam, pono.
— Nie. Przekonałem Thea, że droga przed nami daleka, ja zaś chciałem się dostać pod dach.
Przypomniał sobie wszystko dokładnie. Auto jechało zwolna w porze wieczornej, ulicami ogromnego miasta maszyn. Uległ życzeniu kuzyna, ale nagle ogarnął go wstręt do tego świata utworzonego z dymu, kurzu, potu i żelaza. Nie chciał wysiąść i kazał szoferowi przyspieszyć tempo.
Usłyszał teraz ów śpiew piekielny, towarzyszący hukowi młotów i tętnieniu kół. Słyszał wyraźnie grzmoty, gwizdy, syki, krakanie i pukanie. Ujrzał mijające ich w przelocie kuźnie, walcownie, pompy, stalownie, miechy, piece topne, odlewarnie i kotłownie. Wszędzie tysiące uczernionych twarzy, ród podobny do ludzkiego, uczyniony z węgla, owiany białymi, lub czerwonymi błyskami. Księżyce elektryczne wisiały w powietrzu, wozy, podobne do karawanów wsiąkały w fioletowy mrok. Mieszkania, z pozoru dostatnie, a beznadziejnie smutne, łaźnie, czytelnie, domy zebrań, żłóbki, szpitale, przytułki dla niemowląt, sklepy, kościoły i kina. A wszystko miało cechę przymusu, niewolnictwa, tandety strojnej, szkaradnej, najszkaradniejszej pod słońcem, czegoś co groźne, a spętane i uszminkowane.
Kuzyn Friesen wydawał okrzyki podziwu, ale Krystjan odetchnął swobodnie dopiero na pustym gościńcu, gdy auto uciekało w panicznym strachu przed płomiennem widziadłem.
— Nie byłeś już lam polem? — spytał Albrecht Wahnschaffe.
— Nie byłem.
Milcząc, stali naprzeciwko siebie. Albrecht chwycił Freję za obrożę i powiedział z wyraźnym wysiłkiem:
— Namyśl się dobrze. Masz czas. Nie nalegam, mogę zaczekać. Zważ okoliczności i wniknij w siebie, a dojdziesz do wniosku, że pragnę szczęścia twego. Nie odpowiadaj teraz, a zawiadom mnie o postanowieniu swem dopiero po wszechstronnem rozważeniu sprawy.
— Czy mogę już odejść, ojcze? — spytał Krystjan.
Albrecht Wahnschaffe skinął głową, a Krystjan
skłonił się i wyszedł.
Na drugi dzień wyjechał do Christiansruh.

18.

W bocznej ulicy, najbardziej ożywionej części Buenos Aires stał dom rodziny Gunderamów. Kupili go rodzice Gotfryda Gunderama, przybywszy do Argentyny w połowie XIX wieku. Kosztował nie wiele, ale rozwój miasta zwiększył ogromnie wartość jego. Gotfryd Gunderam otrzymywał ponętne propozycje, nietylko od osób prywatnych, ale także od gminy, która chciała rozlatujący się dom zburzyć i wystawić olbrzymi, nowożytny hotel.
Ale Gotfryd Gunderam opierał się wszelakim pokusom, powtarzając:
— Nie wypuszczę z rąk domu, w którym zakończyła życia matka moja! Nie oddam go obcym, aż do ostatniego tchu.
Upór ten nie był przejawem miłości synowskiej, ale zabobonu, głuszącego samą nawet żądzę pieniędzy. Obawiał się, że matka wstanie z grobu i weźmie straszliwą pomstę za to, że sprzedał osiedle rodzinne i dał je zburzyć. Był przekonany, że od tego zawisło bogactwo, pomyślne zbiory i długie życie. Do domu tego nie wpuszczano niepowołanych, a synowie i krewni zwali go szyderczo Eskurialem. Gotfryd nie zważał na te kpiny i nawykł z czasem zwać zupełnie serjo swój dom Eskurialem.
Niedługo przed wyjazdem do Niemiec, wydarł Stefan podpitemu ojcu przyrzeczenie, iż dostanie Eskurial, gdy się ożeni. Wróciwszy z Letycją, był pewny swego. Chciał osiąść w Buenos Aires jako adwokat i zmurszała ruinę, przemienić w wygodną siedzibę.
Przypomniał ojcu obietnicę, ale Gotfryd zaprzeczył wręcz.
— Czy możesz mi to pokazać czarne na białem, czy nie? — powiedział, mrużąc oczy. — Czegóż tedy chcesz? Ładny z ciebie prawnik, skoro zamierzasz realizować pretensje nie pisane!
Stefan zmilczał, poprzestając na przypominaniu się ojcu od czasu do czasu, w sposób chłodny, melodyczny i spokojny.
Gotfryd mawiał: — Nie podoba mi się żona twoja. Jest nie na miejscu w naszem środowisku. Do djaska! Ciągle czyta książki! To delikatna laleczka bez rasy. Niech na tem poprzestanie co ma. Nie głupim sobie robić koszta z jej powodu. Drogi to żarcik przemienić Eskurial w eleganckie mieszkanie, a ja nie mam pieniędzy, nie mam wcale pieniędzy.
Stefan oceniał samą gotówkę ojca na cztery, do pięciu miljonów franków, toteż odpowiedział raz:
— Winien mi jesteś ojcze mą część dziedzictwa.
— Winienem ci cios pięścią w zęby! — odkrzyknął ze złością.
— Czy to ostatnie słowo twoje, ojcze?
— Nie prędko jeszcze wyrzeknę ostatnie słowo moje! — sierdził się starzec.— Zaczekasz na to jeszcze z dwanaście lat. Ale zawrzyjmy ugodę, gdyż lubię żyć w dobrych stosunkach z rodziną. Słuchaj tedy. Jeśli żona twa powije syna, dostaniesz Eskurial i ponadto pięćdziesiąt tysięcy pesos.
— Napisz mi to ojcze, bym miał czarne na białem.
Starzec zaśmiał się.
— Brawo! — wykrzyknął, mrużąc oczy. — Teraz jesteś mądry prawnik. Nie nadaremnie, widzę, przestudjowałeś tysiące.
Z przedziwną gotowością usiadł do biurka i napisał żądane oświadczenie.
W kilka tygodni polem powiedział Stefan Letycji:
— Pojedziemy dziś do miasta, pokażę ci Eskurial.
Jedyną mieszkanką Eskurialu była dziewięćdziesięcioletnia mulatka i Trzeba było rzucać kamieniami w szyby, aby ją wywabić z nory. Była koślawa, napół ślepa, okryła łachmanami i miała wielki, żółty guz na czole.
Przed stu laty miała ulica poziom o metr niższy. Toteż do bramy przystawiono drabinę i po niej musieli wejść oboje. Wewnątrz wszystko było zgnite i zbutwiałe zarówno meble, jak podłogi. Tapety zwisały strzępami ze ścian, szyby były porozbijane, a kominki zawaliły się.
Ale w sypialni matki, gdzie zmarła, stal stół z piękną intursją, stary zabytek z sieneńskiego klasztoru. Widniały tam dwa aniołki z pochylonemi ku sobie gałęźmi palmowemi, a pomiędzy nimi siedział skulony orzeł. Na stole tym leżały wszystkie klejnoty zmarłej, broszki, łańcuszki, kolczyki, pierścienie i branzolety. Leżały tu od bardzo długich lat, pokryte grubą warstwą pyłu, a zła opinja domu chroniła je lepiej, niźli kraty.
Letycja myślała z przerażeniem, że ma zamieszkać tu, gdzie może przychodzą nocami duchy, by się stroić.
Poweselała jednak zaraz posłyszawszy o planach przebudowy i odświeżenia i oczom jej zjawiły się miast strupieszałych komnat, ponętne saloniki, buduary, jasne, chłodne sale o wysokich oknach, schody zaścielone dywanami i estrady.
— Od ciebie zależy wyłącznie, byśmy posiedli piękny, wygodny dom, — powiedział Stefan. — Ja pełnię swój obowiązek, o tobie jednak nie można powiedzieć tegosamego.
Letycja spuściła oczy, znany był jej bowiem warunek starego Gunderama.
Co kilka miesięcy musiała przyznawać, że nadzieje jej nie iszczą się wcale. Eskurial był dalej pogrążony w głębokim śnie, a oblicze Stefana stawało się coraz posępniejsze. Posyłał ją do kościoła, by się modliła, sypał mielone orzechy na łóżko, dawał do picia proszek kościany z winem. W końcu wezwał kobietę, znającą potężne zaklęcia. Letycja musiała się rozebrać, obstawiono ją siedmiu, płonącemi świecami i poddano jej ciało potędze czarodziejskich zaklęć. Chodziła po kościołach i modliła się, nie wierząc w modlitwę, nie czując nabożeństwa i nie wiedząc nic o Bogu. Podczas mruczenia włoskiej czarownicy ogarniało ją drżenie, ale gdy się ceremonja skończyła, podrwiwała sobie z jej bełkotania i sztuczek.
Wytworzyła sobie w duchu obraz dziecka, którego urodzić nie mogła. Nie miało płci wyraźnej, ale było doskonale piękne. Miało sarnie oczy, rysy aniołka rafaelowskiego, a duszę subtelną, jak oda Hólderlina. Przeznaczeniem jego było coś wielkiego, miało się wznieść wysoko. Myśl o wyśnionem dziecięciu przepełniła ją marzeniami, tak że dziwiła się, iż Stefan jest coraz to gniewniejszy i bardziej niespokojny. Nie czuła żadnej winy.
Donna Barbara, matka Stefana powiedziała pewnego dnia synowi:
— Dałam twemu ojcu ośmioro. Z tego troje zmarło, a czterej wyrośli na mężczyzn, nie liczę już nawet siostry twej Esmeraldy. Czemuż ona tedy ma być bezpłodna. Ukarz ją, obij ją, synu mój.
Stefan zgrzytnął zębami i chwycił harap.

19.

Był wieczór, a Krystjan kroczył w kierunku leśniczówki. Wydało mu się to zupełnie naturalne, a nie zdawał sobie sprawy, że działa pod przymusem.
Amadeusz Voss siedział przy lampie i czytał zniszczoną mocno książkę. W drugich drzwiach przemknął cień jego matki.
Po chwili spytał Amadeusz:
— Czy pójdziesz pan ze mną jutro do Nettersheim?
— Cóż tam po mnie? — odrzucił Krystjan pytanie.
Voss zwrócił się ku niemu, a szkła okularów zabłysły
w półmroku.
— Może ona zmarła już? — mruknął.
Jął bębnić palcami po kolanie. Krystjan milczał, on zaś zaczął opowiadać o dziewczynie, Walpurdze, która służyła u jego wuja kmiecia Borschego.
— Urodziła się w tej wsi. Była córką komornika. Mając lat piętnaście powędrowała do miasta. Słyszała dużo o pięknem życiu miejskiem i pewna była, że niesłychane osiągnie powodzenie. Sługiwała po różnych domach, aż w końcu syn pewnego kupca uwiódł ją i jak to bywa zawsze, została wygnaną. A więc ofiara, ponosi w takich razach jeszcze karę.
Urodziła dziecko, które zmarło zaraz, ona zaś staczała się coraz niżej. Handlarz żywym towarem umieścił ją w domu rozpusty, skąd po krótkim pobycie poszła na ulicę. Zawód ten wykonywała w Bochum i Elberfeldzie, ale nie wiodło jej się i popadła w nędzę. Pewnego dnia, ogarnięta tęsknotą, zebrała wszystkie siły i wróciła do wsi uboga, chora, ale zdecydowana zarabiać na chleb powszedni bez względu na trud i wynagrodzenie.
Ale nikt jej przyjąć nie chciał. Rodzice zmarli, krewnych nie miała, toteż siała się ciężarem dla gminy i dawano jej to wyraźnie do poznania. Pewnej niedzieli zgromił ja proboszcz z kazalnicy. Nie wymienił wprawdzie nazwiska, ale piorunował na życie rozwiązłe, na bagno grzechu, oraz przedstawiał, jak to gniew Pański wyraźnie przejawia w oczach wszystkich członków parafji. Napiętnowana i rzucona na łup wzgardy publicznej, postanowiła położyć kres życiu swemu.
Kmieć Borsche, wracając pewnego wieczoru z gospody, ujarzł[3] leżącą w strasznych drgawkach na gościńcu kobietę. Była to Walpurga, wszetecznica miejska, jak ją zwano we wsi. Wokół nie dojrzał nigdzie człowieka, wziął ją tedy na szerokie bary i zaniósł do swego osiedla. Wyznała zaraz, że naskrobawszy fosforu z zapałek połknęła to. Kmieć dał jej mleka, dziewczyna przyszła do siebie i nie wypędzono jej już.
Czasem była w stanie zawlec się w pole i pracować, czasem znowu legała gdzieś w kątku bezsilna zupełnie. Wszyscy parobcy uważali ciało jej za rzecz bezpańską, żaden opór nie zdał się na nic. Zmiana nastąpiła dopiero po interwencji gospodarza domu. Miała zaledwo dwadzieścia trzy lat, a mimo choroby, oraz przebytej nędzy, wyglądała świetnie. Policzki jej pokrywały zawsze rumieńce, a oczy lśniły rzeźwo. Toteż, ile razy nie poszła do roboty, napastowały ją inne dziewki czeladne, zwąc oszustką.
Dwa tygodnie temu odbyłem wycieczkę do Nettersheimu i zaszedłem do Borschów. Przyjęli mnie życzliwie, jako przyszłego kapłana. Rozmowa skierowała się na Walpurgę, gospodarz opowiedział mi jej dzieje i poprosił, bym naocznie zbadał czy jej choroba nie jest prostem udawaniem. Spytałem, czemu nie wezwą lekarza, ale powiedziano mi, że lekarz był i nic nie znalazł. Poszedłem do niej. Leżała w stajni, deskami tylko oddzielona od bydła, na snopie słomy, chroniącym od wilgotnej ziemi, nakryła starą derą końską. Nie złudziły mnie jej rumieńce, ni pozory zdrowia i powiedziałem Borschemu: — Ona już dogasa! — Gospodarz i żona jego dali wiarę słowom moim, gdym jednak ich poprosił, by chorą umieścili w miejscu odpowiedniejszem, wzruszyli ramionami. Nigdzie cieplej, niż w stajni być nie może, któżby zresztą ściągał na siebie kłopoty z powodu takiej, powszechnie unikanej nędznej istoty.
Poszedłem tam dnia trzeciego, polem zaś chodziłem stale. Nie mogłem poprostu myśli od niej oderwać. W ciągu całego życia nikt mi się tak głęboko nie wdarł w serce. Najzłośliwsi widzieli teraz, że już wsiać nie może. Siadywałem na drewnianej ławie, w dusznem zagrodzeniu u jej barłoga, ona zaś wilała mnie coraz to radośniej. Zerwane przezemnie po drodze kwiaty polne przyciskała do piersi, trzymając je w złożonych modlitewnie rękach. Powiedziano jej kim jestem i zaczęła mi zadawać mnóstwo pylań, na lemat życia pośmiertnego i zbawienia.
Chciała wiedzieć, czy Chrystus i za nią także poniósł mękę krzyżową. Bała się czyśćca, mówiąc, że jeśli tam tak źle, jak pośród ludzi, to dusza jej drży z trwogi. Nie było w tem urągowiska, ni skargi, chciała tylko wiedzieć.
Cóż jej mogłem odrzec. Zapewniłem, że Chrystus i ją takźe odkupił męką krzyżową. Na inne pytania nie dałem odpowiedzi. Milczymy i stajemy dzikimi, gdy żywe serce łaknie prawdy, i zawarty w niem zmrożony Chrystus chciałby odżyć i ujrzeć słońce nowego dnia. Gdzież jest prawdziwe królestwo szatana tu, czy... tam, gdzieś na jakiejś bardziej jeszcze przeklętej gwieździe. Dusze jęczą w męce, a Bóg nie unicestwia zła. Napisano, że Pan rzekł szatanowi: — Skąd idziesz? — A szatan odrzekł: — Chodzę po ziemi i węszę!
Poprosiła, bym wysłuchał jej spowiedzi i dał rozgrzeszenie. Nic atoli nie wydało mi się w niej grzesznem. Ujrzałem jeno pustkę i opuszczenie, gołe ściany izby, ulice oświetlone migotliwemi latarniami i ludzi o spojrzeniu bezlitosnem. To wszystko zobaczyłem wyraźnie i uznałem ją za wolną od wszelkiej winy, obiecując niebo. Uśmiechnęła się, a gdym jej na żądanie podał rękę, ucałowała ją, zanim mogłem cofnąć. To było wczoraj.
Milczał przez chwilę zadumany, potem coś powtórzył:
— To było wczoraj, dzisiaj zaś nie poszedłem tam ze strachu przed jej śmiercią. Może już nie żyje.
— Jeśli pan chce iść zaraz, gotów jestem! — rzekł Krystjan nieśmiało. — Za godzinę będziemy na miejscu. Pójdę z panem.
— A więc chodźmy! — odparł Amadeusz, odetchnął głęboko i wstał.

20.

W godzinę potem stanęli w osiedlu kmiecia. Drzwi stajni otwarto na ścieżaj. Otaczali je parobcy i dziewki. Stary parobek trzymał wzniesioną wielką latarnię, a wszyscy zaglądali do zagrodzenia. W tem chwiejnem i skąpem świetle miały te twarze wyraz zdziwienia i skupienia modlitewnego. Wewnątrz na mierzwie leżały zwłoki Walpurgi. Policzki jej były różane, nic nie przywodziło na myśl śmierci, a tylko sen spokojny.
Na ławie stała dopalająca się świeca.
Amadeusz utorował sobie drogę przez ciżbę i klęknął u stóp zmarłej. Stary parobek trzymający latarnię, szepnął coś i zaraz pouklękali wszyscy, składając do modlitwy ręce.
Jedna z krów zaryczała, potem rozebrzmiały dzwonki zaniepokojonej trzody. Krystjan widział, jak przez mgłę ciemń stajni, twarz zmarłej, jakby wymalowaną, oblane żółtem światłem głowy klęczących o płaskich czołach i zaciśniętych wargach.
Zatrzymał się w ciemnem podwórzu. W chwili, gdy Amadeusz zbliżył się doń, nadszedł cieśla wiejski, by wziąć miarę na trumnę. Ruszyli w milczeniu z powrotem.
Krystjan przystanął nagle u drogowskazu, objął ramionami słup i zadarłszy głowę jął z napięciem obserwować płynące chmury nocne. Usłyszał słowa Amadeusza:
— Czyżby to było możliwe? Czyż podobna?
Zwrócił ku niemu twarz.
— Krystjanie Wahnschaffe! — powiedział Amadeusz bezdźwięcznie, głucho. — Towarzystwo pańskie dziwny wpływ na mnie wywiera! — potem mruknął znowu do siebie: — Czyżby to było możliwe? Czyż rzecz ta, niesłychana ziścić się może?
Krystjan nie rzekł słowa i poszli dalej.

21.

Crammon miał gości, ale nie u siebie w domu, gdyż zebrań pewnego rodzaju nie dopuszczała czcigodna obecność dwu starych panien, Aglaji i Konstancji. Byłyby boleśnie rozczarowane, bowiem wierzyły w cnotliwość swego pana i opiekuna równie silnie, jak w majestat cesarza.
Dawniej, gdy był młody, przypuszczały pewne zboczenia uwielbianego człowieka i patrzyły przez palce. Jakżeby jednak mógł to czynić teraz, będąc tak poważnym i statecznym.
Crammon zaprosił swych gości do gabinetu wykwintnego hotelu, gdzie go znano i ceniono wielce. Było kilku młodzieńców z arystokracji, wobec których miał Crammon zobowiązania, zaś żeńską część stanowiły trzy, w sam raz zabawne, eleganckie i potulne dziewczęta. Crammon zwał je przyjaciółkami swemi, ale traktował ospale i cierpko, dając do zrozumienia, że jest tylko kierownikiem zabawy, która go zgoła nie obchodzi.
Wszyscy zebrani byli mu obojętni, a najwięcej sympatji odczuwał dla szpakowatego fortepianisty, o długich lokach. Muzykus przymykał oczy i uśmiechał się, grając coś melancholijnego, zupełnie tak jak dwadzieścia lal temu, gdy Crammon rwał się na podbój nieba. Toteż podsuwał mu raz po raz łakocie i papierosy.
Stół uginał się pod ciężarem potraw i win. Dosypywano pieprzu do szampana, by zwiększyć pragnienie. Panowie zabawiali się w ten sposób, że jedząc wiśnie, rzucali pestki za gorsy dam. Damy coraz to wprawniej pokonywały prawo grawitacji, ukazując urocze trzewiczki i szeleszczące jedwabiem, oraz koronkami nóżki tam, gdzie zazwyczaj obowiązuje szanowna pozycja pionowa. Najruchliwsza z nich, subretka znana w mieście, skoczyła na płytę fortepianu i przy akompanjamencie szpakowatego muzykusa krzykliwie śpiewała najmodniejsze kuplety.
Młodzieńcy powtarzali refreny, a Crammon bił oklaski dwoma palcami.
— Coś mnie korci! — powiedział zcicha, wśród rozgwaru. Wstał i wyszedł.
W kurytarzu zastał opartego o ramę zwierciadła znużonego Ferdynanda, starszego kelnera. Zażyłość dwudziestoletnia łączyła Crammona z tym człowiekiem, który nie popełnił w życiu jednej niedyskrecji, mimo że przejrzał bezlik tajemnic.
— Złe czasy, przyjacielu! — rzekł Crammon. — Coś się psuje w świecie.
— Trzeba brać rzeczy jak są! — pocieszył go Ferdynand z powaga i podał rachunek.
Crammon westchnął. Potem polecił zawiadomić zebranych, gdyby pytali, że mu się niedobrze zrobiło i pojechał do domu.
— Coś mnie korci! — powtórzył na ulicy i postanowił wyjechać.
Zatęsknił za przyjacielem. Wydało mu się, że miał jednego tylko i ten go odtrącił od siebie.
Tęsknił za Arjelem. Wydało mu się, że nie posiadał nigdy kobiety, bowiem nie zwróciła nań uwagi ta, która była mu uosobieniem talentu i uroku.
Na schodach, przed drzwiami mieszkania zastał Aglaję. Na odgłos kroków jego, pospieszyła otworzyć. Przeraził się, była bowiem noc późna.
— Jakaś dama czeka w salonie! — szepnęła panna Aglaja. Przybyła jeszcze o ósmej. Prosiła nas tak gorąco, byśmy jej pozwoliły czekać, że trudno było odprawić. To jakaś wykwintna kobieta i ma sympatyczne rysy.
—Czy powiedziała nazwisko? — spytał Crammon, a czoło jego zmarszczyło się groźnie.
— Nie...
— Ludzie przychodzący do mnie, winni wyjawiać nazwiska swoje! — wybuchnął. — Czyż jestem dworcem kolejowym, lub ogrzewalnią! Idź, proszę i spytaj o nazwisko, ja tu zaczekam.
Po kilku minutach wróciła, mówiąc tonem politowania:
— śpi. Zasnęła w fotelu. Możesz ją jednak zobaczyć. Uchyliłam drzwi.
Przeszedł na palcach przedsionek i zajrzał do oświetlonego pokoju. Poznał śpiącą natychmiast. Była to Eliza von Einsiedel. Spała, z głową na bok pochyloną. Była blada, oczy miała czarno podkrążone, a lewe ramię zwisało bezwładnie.
Crammon stał w płaszczu i kapeluszu, patrząc ponuro.
— Szalona kobieta! — mruknął do siebie.
Z całą, możliwą ostrożnością zamknął drzwi, pociągnął Aglaję do sieni i rzekł:
— Obecność damy nie dozwala mi, oczywiście, spędzić nocy w mym domu. Znajdzie się gdzieś dla mnie łóżko. Sądzę, że godzisz się z mcm zapatrywaniem.
Panna Aglaja oniemiała wobec takiej surowości obyczajów i stoicyzmu, a Crammon dodał:
— Jutro, jaknajwcześniej racz spakować kufry moje i wyślij o pół do jednastej na dworzec do ekspresa ostendzkiego. Przyjedźcie obie, gdyż chcę pożegnać także Konstancję. Ta dama może tu pozostać jak długo zechce. Gośćcie ją, spełniajcie każde życzenie, jest bowiem ciężką dotknięta troską i trzeba ją oszczędzać. Gdy o mnie zapyta, proszę powiedzieć, że wyjechałem niespodzianie w ważnych, naglących sprawach.
To rzekłszy zszedł po schodach, a panna Aglaja patrzyła za nim z przerażeniem i smutkiem.
— Dobranoc Aglajo! — zawołał raz jeszcze, stojąc w progu. Polem zaszeleścił klucz bramy.

22.

W ostatnich dniach kwietnia otrzymał Krystjan telegram Ewy Sorel tej treści:
— Ewa Sorel będzie od trzeciego do dwudziestego maja w Berlinie, w hotelu Adlon i oczekuje tam niezawodnie Krystjana Wahnschaffe.
Odczytał te słowa kilka razy. Zarówno wnętrzne, jak i zewnętrzne życie jego dochodziło do punktu zwrotnego. Wiedział, że wezwanie to oznacza rozstrzygnięcie, nieznanego zgoła rodzaju i doniosłości.
Był od kilku tygodni niespokojny, co mu zwłaszcza dokuczało w czasie bezsennych nocy. Nieraz wsiadał w auto, by pojechać do któregoś z pobliskich miast, ale zawracał w pół drogi.
W Waldleiningen pieścił swe konie i igrał z psami. Nagle doznał wrażenia, że jak dzieciak szkolny łże, by uzyskać swobodę i cała radość przepadła. Na pożegnanie objął za szyję ulubieńca swego, wspaniałego doga. Patrzyli sobie w oczy, a dzieciak, który zbiegł ze szkoły zdawał się mówić:
— Muszę wpierw zdać egzamin!
— Wiem, wiem, musisz jechać! — odpowiedział pies.
Pełnej krwi Szkot, kupiony od lorda Lay, który odzyskał zdrowie, uczynił serdeczny gest smukłą szyją i potwierdził także:
— Musisz jechać, rozumiem to dobrze.
Było postanowione, że stanie do wyścigów w BadenBaden, dżokej Irlandczyk rokował świetne nadzieje. Ale nazajutrz po wyjeździe Krystjana zapadł znowu. Krystjan pomyślał, że miłość jego była za silna i koń odczuwa silnie brak pieszczącej go dłoni.
Z nastaniem wiosny zjeżdżali się codziennie goście z miast pobliskich. Ale Krystjan rzadko kogoś przyjmował. Jeden gość ciążył mu bardzo, gdy było dwu, rozmawiali ze sobą, a to mu ułatwiało milczenie.
Pewnego dnia przyjechali Konrad von Westernach i hr. Prosper Madruzzi z pozdrowieniem od Crammona. Zamierzali jechać do Holandji. Krystjan zatrzymał ich na obiad. Konrad v. Westernach powiedział potem hrabiemu ze zwyczajną bezceremonjalnością:
— Dziwnie się uśmiecha ten człowiek, niewiadomo, czy potrosze głupkowato, czy drwiąco.
— To prawda! — potwierdził hrabia. — Nie można się na nim nigdy wyznać.

23.

Krystjan nakazał służącemu pakować do drogi, polem zaś poszedł do cieplarń, gdzie się krzątali ogrodnicy. Zapadał zmrok. Mżyło przez cały dzień, a teraz z drzew spadały krople wody. Młoda zieleń błyszczała w poświacie zachodu. Okna pięknego pałacyku połyskiwały złotem i purpurą.
— Pan Voss jest w bibljotece! — zawiadomił najstarszy ze służby.
Krystjan oddał Amadeuszowi do dyspozycji bibljotekę, bez względu czy jest, czy go niema w domu i wydał odpowiednie rozkazy służbie. Voss przyrzekł ułożyć katalog, ale nie było mu spieszno. Grzebał po półkach i natrafiwszy na coś interesującego siadał czytać, zapominając o czasie.
Salę bibljoteczną zalewała czerwień. Amadeusz układał właśnie na dębowym stole stosy książek wyjętych z polic.
— Pocóż pan to czynisz? — zapytał Krystjan z roztargnieniem.
— Książki te radbym spalić, o ile pan zezwoli, oczywiście! — odparł.
— Czemuż to? — zdziwił się.
— Pożądam takiego autodafe. To bezwartościowe śmiecie, ohydne brednie, zaraza wylęgła w pustych i leniwych głowach. Czyż nie czujesz pan jadu w powietrzu?
— Nic nie czuję! — zapewnił, coraz bardziej roztargniony. — Ale spal je pan, skoro to pana zabawi.
Amadeusz przyszedł do bibljoteki już o trzeciej i wydarzyło mu się coś niezwykłego. Grzebiąc po półkach, znalazł związaną sznurkiem paczkę listów, które widocznie, spadłszy poza książki, zostały zapomniane. Odczytał kilka wierszy pierwszego i zaraz buchnął ku niemu żar człowieczej duszy. Nie mogąc się powstrzymać, rozwiązał paczkę i wciśnięty w kąt, przebiegł listy rozgorączkowanemi oczyma.
Niektóre miały dale. Pisano je przed dwoma lały. Za podpis miały literę F. Przepajała je miłość bezgraniczna, oddanie, ubóstwienie, samozaparcie. Z każdego zwrotu, czy zdania, czy obrazu biła dzika, ale wonna, przeduchowiona fala czułości, bólu, szczęścia i tęsknoty Amadeusz wkroczył w świat inny, prawdziwszy od rzeczywistego, mimo że był on jeno poezją i wabił ułudnie.
Gdzież była teraz owa wymowna, świetna, porywająka, bezimienna F.? Co się stało z jej miłością? Czy zwiędła już dłoń, która zrywała kwiatki zasuszone w tych listach? Co uczynił z jej miłością ów, kornie wielbiony marnotrawca? Dwudziestoletniemu wówczas młodziankowi było rozrywką tylko to, co owo przepełnione serce uważało za los swój. Pewnie zużył tę miłość i zdeptał jak bogacz, który nie rachuje.
W miarę czytania, coraz to bardziej zagłębiał się kolec w pierś Amadeusza Telchiny opanowały go. Blednął i czerwieniał, naprzemian. Palce mu drżały, czuł suchość w gardle, a w głowie kłuło, jak szpilkami. Gdyby w tej chwili wszedł Krystjan, skoczyłby nań rozgorzały nienawiścią i zdusił go, lub przegryzł mu gardło. Tu była niedostępna, wieczyście zamknięta brama, pod którą rzucił go szatan.
Siedział długo w głuchej zadumie, polem rozejrzawszy się lękliwie wsunął listy w kieszeń. Uczuł żądze zniszczenia, pogruchotania czegoś. Za ofiarę obrał książki i czekał z powstrzymywanem wzburzeniem na Krystjana.

24.

— To wszystko niemal współczesna tandeta! — powiedział oschle, wskazując książki. — Bajdy, jak splątany motek przędzy, zawikłane, bez początku, ni końca. Po jednej stronie, zna się tysiąc. To obrazki obyczajowe, podkreślające wszystko, co małe i ordynarne. Uczucia przypominają zielsko, a styl hałaśliwy ogłusza. Ciągle miłość i miłość, czyli nędza i nędza. Historję i pamiętniki będące płotkami, poezja, puste wypociny rymorobów, filozofja popularna, czyli gadanina zgoła dowolna. Wolę już klechę z przekonania. I na cóż to wszystko? Dobrze jest czytać, gdy duch jakiś bierze człowieka i ponosi, dając zapomnienie. Ale to nie duch, lecz prosty złodziej i oszust, bez uczciwości i wyobraźni.
— Spalże pan to! — powtórzy! Krystjan i usiadł opodal.
Amadeusz podszedł do marmurowego kominka, który był tak wielki, że mógł pomieścić łóżko i otwarł kratę. Potem poznosił kupami książki, położył na płycie. Skończywszy tę robotę, zapalił kartki jednej z książek i patrzył, jak płomień ogarnia cały stos.
— Wiesz pan już, panie Amadeuszu, że opuszczam Christiansruh? — zwrócił się doń Krystjan.
Voss potwierdził skinieniem głowy.
— Nie wiem na jak długo! — ciągnął dalej. — Może dużo czasu upłynie zanim wrócę.
Amadeusz milczał.
— Cóż pan czynić zamierzasz, Amadeuszu?
Voss wzruszył ramionami i bezwiednie położył dłoń na piersiach, gdzie schował listy.
— Ciasno jest i ponuro na leśniczówce! — zauważył Krystjan. — Może zechcesz pan zamieszkać w Chrisiansruh. Jeśli tak, dziś jeszcze zarządzę wszystko.
— Nie czyń mnie pan, przez jałmużnę żebrakiem! — odparł. — Gdybym otrzymał od pana w darze ten pałac z ogrodem i lasami, to stałbym się o tyle właśnie uboższym.
— Nie rozumiem! — rzekł Krystjan.
Voss jął chodzić po pokoju, a gruby dywan tłumił jego kroki.
— Jesteś pan zbyt porywczy, Amadeuszu — dodał.
Voss stanął przed pultem, wmurowanym w niszę.
Leżała na nim otwarta stara Biblja, kupiona przez Krystjana. Płomień bił tak jasno z kominka, że mógł czytać. Poczytawszy chwilę cicho, wziął księgę i usiadłszy przy kominku, naprzeciw Krystjana czytał głośno:
— Raduj się młodzieńcze młodością swoja, niech serce twe będzie wesołe, folguj zachceniom i patrz na wszystko bez troski. Wiedz jednak, że za to wszystko odpowiesz przed Bogiem.
Głos jego zatętnił przy ostatniem słowie jak dzwon, mimo że go nie podniósł wcale.
— Pamiętaj o Bogu, zanim nadejdą dni nieszczęścia i lala, w których nie znajdziesz upodobania. Zanim śćmi się słońce, światłość dzienna, księżyc i gwiazdy i wrócą deszczowe chmury. Zanim zadrżą strażnicy domu i ugną się najmocarniejsi i staną młyny, albowiem zbrakło ludzi, a wyglądający oknami widzą samą ciemność tylko. Zanim zamkną się bramy ulic, a będziesz wstawał na głos ptaka, zanim też umilkną córy pieśni. Zanim wzgardzone będzie drzewo migdałowe, znuży cię cykada, przeminą kaprysy, a człowiek wnijdzie w wieczysty dom swój. Nim pęknie srebrna nić, wycieknie oliwa ze złotej flaszy, niż strzaskanem będzie wiadro studni i koło studni...
Urwał. Krystjan słuchał bardzo niedbale. Wstał, przystąpił do kraty kominka i usiadł, krzyżując nogi. Patrzył z radosnem zdumieniem w płomień.
— Piękny jest ogień! — powiedział zcicha.
Amadeusz spoglądał nań w milczeniu, potem rzekł
nagle:
— Zabierz mnie pan ze sobą, Krystjanie Wahnschaffe.
Krystjan nie odwrócił głowy od ognia.
— Zabierz mnie pan ze sobą! — powtórzył Amadeusz, nalegająco. — Możliwem jest, że się panu na coś przydam, natomiast nie podlega wątpliwości, że bez pana zginę marnie. We mnie jest ciemność, we mnie jest szatan. Pan jeden możesz go spętać. Nie wiem dlaczego tak jest, ale wiem, że jest. Zabierz mnie pan ze sobą.
— Dobrze, Amadeuszu! — odparł Krystjan. — Zostaniesz pan ze mnę. Chcę mieć kogoś, kto ze mną zostanie.
Amadeusz zbladł i wargi mu zadrgały.
— Piękny jest ogień! — powtórzył Krystjan.

— Pożera nieczystości, a pozostaje czystym! — mruknął Voss.


Bose nogi.
1.

Hrabina Brainitz podróżowała po świecie z dama do towarzystwa, panną Stóhr.
Przez czas pewien bawiła u prastarej księżny Neukirch, w Berchtesgaden, potem znudziwszy się, pojechała do Wenecji, Ravenny i Florencji. Uzbrojona w Baedekera i Cicerona, oglądała galerje, kościoły, bazyliki, pałace, nagrobki, pomniki, doprowadzając swą niezmordowaną aktywnością pannę Stóhr do rozpaczy.
Targowała się z gondoljerami o należność, z kelnerami o napiwki, a z kupcami, o ceny towarów. Każdą monetę uważała za fałszywą, a z obawy przed zakażeniem i brudem nie tykała klamki, krzesła, ni ręki niczyjej. Myła się nieustannie, skrzeczała bez końca, a apetyt jej budził senzację przy table-d’hocie.
Zagniewana mocno, opuściła kraj cudów i drobnostkowego oszustwa. Odwiedziła swych siostrzeńców w Berlinie, braci Stojenczyn, którzy zachwyceni nią, kazali dać ostryg i szampana, a przy okazji pożyczyli od cioteczki tysiąc marek. Polem wyruszyła do sióstr swych, Hiłdy Stojenczyn i Elzy Febronius do Starogardu.
Pokpiwała z dam starogardzkich, z których każda poczuwała się do obowiązku dworskiego ukłonu. Podczas wieczorków kawianych królowała pośrodku kanapy, obitej perkalem w centki, opowiadając historję z wielkiego świata. Były one często tak drażliwe, że sędzina-wdowa, skubała zlekka ramię swej siostry-hrabiny.
Pani Febronius od początku zimy czuła się źle. Przeziębiona podczas przejażdżki sankami, dostała zapalenia opłucnej, a stan jej pogarszał się stale. Hrabina, która nietylko sama bała się chorób, ale nienawidziła je w innych, zaniepokojona wielce, zaczęła mówić o wyjeździe.
— Gdy mój mąż nieboszczyk czuł się bliskim śmierci, — powiedziała do panny Stöhr — wysłał mnie do Men tony. Mimo swej, właściwej zresztą wszystkim mężczyznom, głupoty i niedomyślności, okazał na tym punkcie prawdziwą delikatność. Znieść nie mogę widoku cierpień. Nie czuję powołania do miłosierdzia.
Panna Stöhr wzniosła natchnione oczy w niebo. Znając dobrze panią swoją, wiedziała, że cała ta historja z umierającym hrabią i wysłaniem do Mentony, to wytwór wyobraźni. Odparła jednak:
— Człowiek powinien zawczasu oswoić się z myślą o śmierci, pani hrabino.
— Droga Stöhr, — wykrzyknęła z oburzeniem — oszczędź mi tej mądrości bramińskiej. Schowaj na stosowną chwilę. Nie lubię pociech religijnych. Zadaniem pani nie jest głosić mi wielkie prawdy, ale bawić w miły sposób.
Pewnego wieczoru pani Febronius zapragnęła widzieć siostrę. Hrabina poszła w kapeluszu, szalu i grubych wełnianych rękawiczkach. Była blada i drżała ze strachu. Z westchnieniem siadła u łoża chorej, odmierzywszy w ten sposób odległość, by jej nie dosięgał oddech siostry.
Pani Febronius uśmiechnęła się pobłażliwie. Choroba usunęła z jej czoła zmarszczki trosk i smętek dnia powszedniego. Leżąc tak na białych poduszkach, podobną była niezmiernie do córki swej, Letycji.
— Przebacz Marion, żem cię fatygowała — zaczęła chora, — ale muszę z tobą pomówić. Ciężar wielki uciska mi piersi. Muszę to komuś zwierzyć, by wszystko wraz ze mną nie poszło do grobu.
— Zaklinam cię, droga Elo, biedna moja siostro, nie wspominaj o grobie i tym podobnych rzeczach! — wykrzyknęła hrabina płaczliwie. — Przez cały tydzień nie będę miała apetytu. Usłuchaj mojej rady, wyrzuć za okno flaszki z lekarstwami, wygoń szarlatanów, a jutro ozdrowiejesz. Proszę cię także, zaniechaj spowiedzi, to przypomina rzeczy straszne.
Pani Febronius ciągnęła dalej:
— Daremnie, Marion, muszę to wyznać. Zwracam się do ciebie, gdyż okazywałaś Letycji tyle miłości, a także dlatego, że Hilda, mimo swego rozsądku i przywiązania, nie zrozumiałaby mnie jak należy. Ma poglądy bardzo ciasne.
Potem opowiedziała szeptem historję urodzenia córki. Mówiła o tem, jak to mąż jej, nie mając skutkiem przebytej choroby, nadziei na potomstwo, a pragnąc dziecka, tak dalece usunął na bok wszelkie wahania i uczucia osobiste, że sympatycznego mu człowieka obrał za narzędzie kontynuowania rodu. Opowiadała, jak to kochając nad wyraz żonę, namówił ją, a ona po długich walkach zgodziła się na tę rzecz niesłychaną. Gdy atoli dziecko przyszło już na świat ogarnęła go straszna melancholja, przeszła w chorobę nieuleczalną, pod której wpływem doprowadził do ruiny dom, majątek i samego siebie. Nie posiadł urojonego szczęścia, przeciwnie okazywał Letycji zawsze wzgardliwy wsi ret i unikał jej.
Nie dziwi mnie to wcale! — zauważyła hrabina. — A ty droga moja, dziwiąc się okazałaś wielką naiwność. Kukułka jest kukułką, bez względu jak się dostała do gniazda. To istotnie bajeczne zdarzenie i widzę, żem cię nie doceniała. A któż jest jej ojcem. Kto powołał na świat tego słodkiego aniołka? W każdym razie zasługuje na pochwałę.
Pani Febronius wymieniła nazwisko. Hrabina wrzasnęła i zerwała się z krzesła, jak ukłuła.
— Crammon? Bernard Crammon! — klasnęła w dłonie. — Czy to prawda? Czy nie śnisz? Namyśl się droga moja, masz chyba gorączkę. Ach tak, majaczysz, widzę. Napij się wody, uczyń to dla mnie i nie wygaduj głupstw.
Chora patrzyła na siostrę ze zdumieniem.
— Ty go znasz? — spytała.
— O, znam dobrze! — odrzekła hrabina z goryczą.— Ale powiedzże... czy wie o tem ten... ten człowiek? Czy wiedział od początku?
— Wie. Widział Letycję dwa lata temu w KleinDaussen. Od tej pory, wie. Ale droga Marion, zachowujesz się, jakby ci się zjawił szatan. Czy była między wami zwada, czy coś innego zaszło. Jakże ty zawsze przesadzasz.
Wzburzona hrabina chodziła szybko po pokoju.
— Wie o tem, wie ten nikczemnik! — mruczała do siebie. — Wiedział o tem gałgan. Cóż za udawanie! Jaka obłuda. Czekajno łotrze, już ja ci zapłacę, czekaj, czekaj, potrafię cię odnaleźć! — potem, zwrócona do siostry, powiedziała głośno: — Przebacz droga moja. Znowu uniósł mnie temperament. Masz słuszność, nazwisko to zbudziło mój dawny gniew. Kipię... poprostu kipię i basta! W młodości, musiał on być człowiekiem honoru i kawalerem, skoro puściłaś się z nim na jakie bezdroża. Czem jest teraz, nie badajmy bliżej. Pozostała mu tylko bezwzględna dyskrecja, ale poza pewną granicą, nad laką dyskrecją chwieje głową człowiek uczciwy, a cnota wygląda na nikczemność. Voila!
— Wszystko co mówisz jest dla mnie zagadką, — odparła pani Febronius, łonem znużenia, — a nie mam ochoty rozwiązywać jej. Uczyniłam ci tylko zwierzenie, które zachowaj dla siebie, a użyj go wówczas dopiero, gdyby szlo o usunięcie nieszczęścia, albo przysługę dla Letycji. Nie wiem, wprawdzie jak się to stać może, rada jestem atoli, że prócz mnie i tego człowieka, ktoś jeszcze zna całą prawdę.
Hrabina spojrzała w zadumie na chorą siostrę.
— Życie twoje nie było zgoła wesołe, Elo! — zauważyła.
— O nie, wesołe nie było! — odparła pani Febronius.
Przez kilka dni następnych czuła się lepiej, potem
jednak przyszła recydywa beznadziejna i w połowie marca nastąpiła śmierć.
W tym czasie była hrabina od dawna już, bardzo daleko. Jak zawsze działała bez planu i na różne sposoby. Teraz jednak ulubionym jej celem było odnaleźć Crammona, stanąć przed nim z wiadomością, zemścić się, wyzwać i zdruzgotać, to znaczy odnieść triumf.

Często gdy była sama, albo nawet wobec zdziwionej panny Stöhr, marszczyło się nagle dziecięce czoło hrabiny, małe piąstki zwijały w kułak, wyszorowana do lśnienia twarz czerwieniała, a oczy, barwy niezabudek łyskały wojowniczo.
2.

O trzeciej w nocy opuścił Feliks Imhof pewne towarzystwo przy Leopoldstrasse, gdzie grano wysoko. Wygrał kilka tysięcy marek, a złote monety, wsypane niedbale do kieszeni płaszcza brzęczały głośno.
Pił dużo, głowa mu ciążyła, a uczyniwszy kilka kroków ulicą, zatoczył się.
Mimolo nie miał ochoty wracać do domu i wstąpił do pewnej kawiarni, gdzie bywali artyści, pewny, że jeszcze zastanie kogoś do pogadanki i sprzeczki gotowego. Nie dość mu było dnia przeżytego, chciał zwiększyć jeszcze jego treść.
W zakopconej sali siedziało dwu tylko ludzi, malarz Weikhardt, niedawno przybyły z Paryża, oraz drugi malarz o wyglądzie hulaki, który wlepił tępo oczy w płytę stołu.
Feliks Imhoff przysiadł się do nich, kazał podać butelkę koniaku, nalał obom, ale ku wielkiemu niezadowoleniu nie mógł nawiązać rozmowy. Wstał i zaproponował Weikhardtowi, by mu towarzyszył.
— No, stary bazgraczu, — zwrócił się do drugiego ze wzgardliwą jowialnością — widzę, że cały spirytus wypalił się już w panu.
Malarz ani drgnął. Weikhardt wzruszył ramionami i rzekł zcicha:
— Nie ma co jeść, ni gdzie przenocować.
Feliks Imhoff sięgnął do kieszeni i rzucił na stół kilka złotych monet. Malarz podniósł oczy, zgarnął złoto i rzekł spokojnie:
— Sto sześćdziesiąt marek. Zostaną zwrócone pierwszego.
Imhoff roześmiał się rozgłośnie.
— Wierzy w to! — zauważył Weikhardt dobrodusznie, gdy wyszli. — Wierzy święcie, inaczej nie brałby pieniędzy. Do pierwszego jeszcze jednaście dni, przeto bardzo rozległe pole dla złudzeń.
— Może być, że wierzy, — odparł Imhoff z pijackim uśmiechem — może wierzy. Wierzy także w to, że istnieje, a jest jeno ponurym trupem. O, wy malarze, malarze! — zagrzmiał w ciszę nocna. — Nie czujecie życia! Namalujcie mi życie, malarze. Siedzicie skuleni u kołowrotka, miast pędzić na wielkiem kole szesnastotysięczno konnej maszyny. Namalujcie mi mój czas, moją ogromna radość życia. Wąchajcie, kosztujcie, chwytajcie ten kolos. Niech odczuję ów wielki rytm, nadajcie kształt nieścigłym marzeniom moim, potwierdźcie mnie, udokumentujcie, dajcie mi życie!
Weikhardt rzekł lakonicznie:
— Często słyszałem takie rzeczy pomiędzy północą, a świtem. Gdy kogut zapieje każdy wraca do swego, jak koń przężony do wozu.
Imhof przystanął, teatralnym nieco gestem położył mu dłoń na ramieniu, wpił weń czarne jak smoła, podkrążone krwawo oczy:
— Daję panu zamówienie, Weikhardt! — powiedział. — Masz pan talent. Jesteś tu jedynym, który się oderwać może od palety. Sportretuj mnie pan. Cena obojętna, dwadzieścia, czy pięćdziesiąt tysięcy, mniejsza z tem. Niech to sobie trwa dwa miesiące, czy dwa lata. Ale musisz mi pan pokazać mnie samego. Abstrahuj pan od tego sępiego nosa, nie bierz pod uwagę tej habsburskiej wargi, ramion goryla, nóg pajęczych, pomiń ten frak i klak, a daj samą jeno ideję. Gwiżdżę na to, czy twarz moja wypadnie przypadkowo tak jakby ją lepił złośliwy, a niedołężny garncarz. Przedstaw pan aspiracje moje, niepokój, barwność wnętrzną, tempo, głód i pogoń za czasem. Ale spiesz się pan, płonę szybko, za parę lat będzie po mnie. Dusza moja to lont zapalony. Sfotografuj pan ten proces przez boski objektyw sztuki, a zapłacę po medycejsku. Jeno muszę widzieć płomień, wzlot, katastrofę, drgawki, wszystko to widzieć muszę, choćby pójść miała w strzępy cała tradycja Rafaela i Rubensa.
— Jesteś pan człowiek śmiały! — zauważył Weikhardt oschle. Traktuje nas pan z większa cierpliwością i zechciej złagodzić podziw swój dla epoki. Nie dam się okpić czasowi. Nie znam zbożnego drżenia przed szybkością i maszyną, która to nowa epilepsja ogarnęła wielu naszych młodych ludzi. Nie czuję zgoła szacunku dla butów siedmiomilowych, luksusowych pociągów, dreadnoughtów i rozdętych impresji. Szukam sobie bogów gdzieindziej, a zdaje mi się, nie jestem też malarzem pańskim. Pan pewnie znowu wyjeżdżał?
— Ciągle jeżdżę! — odparł Feliks Imhoff. Oto jak spędziłem ostatnich pięć dni. W poniedziałek wieczór pojechałem do Lipska. O dziewiątej konferencja z kilku literatami, celem założenia nowego miesięcznika. Przepyszni chłopcy, sami fronderzy i Jakobini. Potem zwiedziłem wystawę majolik i kupiłem piękne rzeczy. W południe do Hamburga. W wagonie przeczytałem dwie powieści i jeden dramat w rękopisach. Młode genjusze. Będzie niezmierne powodzenie. Wieczór odbyłem posiedzenie w Towarzystwie Wschodnioafrykańsltiem, do późnej nocy knajpowałem, przespałem się dwie godziny, potem zaś jazda do Oldenburga na przyjęcie starszych oficerów mego, dawnego pułku. Dużo mówiłem, piłem i tańczyłem, choć dam nie było. O szóstej pojechałem do Guackenbruck, nędznej mieściny na moczarach, gdzie wziąłem udział w małych wyścigach oficerskich. Zostałem jeno o głowę w tyle. Polem dwukolnym wózkiem myśliwskim ruszyłem na dworzec, by stanąć nazajutrz rano w Berlinie. Załatwiłem swe sprawy w ministerstwie spraw zagranicznych, przyjmowałem agentów, asystowałem w klinice pewnej, niezwykłej operacji, byłem w Johannistalu, gdzie czyniono próby z nowym modelem aeroplanu, wieczór zaś w Teatrze Niemieckim na bajecznie wystawionym Peer Gyncie. Noc przepiłem w kole aktorów, rano wyruszyłem do Drezna na konferencję z dwoma amerykańskimi przyjaciółmi, a dziś jestem z powrotem.
Najbliższy tydzień będzie podobny i trzeci także. Jedyna sprawa to to, że powinienbym więcej sypiać! — jął machać grubą trzciną bambusową.
— To wprost przerażające! — rzekł Weikhardt, przesadną flegmą, kontrastując podniecenie towarzysza. — No, ale jakże żona pańska zapatruje się na tego rodzaju tryb życia. Ktoś mi ją niedawno pokazał. Nie wygląda na osobę chętną siedzieć w kątku.
Imhoff przystanął znowu, rozkraczył nogi, oparł się na lasce i wybuchnął śmiechem:
— Żona moja! — zawołał. — Dziwnie to brzmi. Mam tedy żonę. Dalipan zapomniałbym całkiem o tem, gdyby nie słowa pańskie. Nie z jej zreszlą winy wedle... o nie... Judycie Imhoff, z domu Wahnschaffe... cały szacunek... Djabli wiedzą z czyjej winy.. Racja, racja... nie chce ona siedzieć w kątku... Oto takie sobie robi koło i rezyduje pośród niego. — Zakreślił laską duży krąg. — Siedzi ona tam chłodna, nieprzystępna, a napięta, jak lina stalowa. Bujna to natura, energiczna, skłonna do dekoratywności... Pełny szacunek, drogi panie.
Weikhardt milczał. Rozbrajał go i nużył ten konglomerat pychy, ironji, cynizmu i opilstwa. Zwrócili się i ku Ogrodowi Angielskiemu, gdzie w małym domku mieszkał malarz. W chwili pożegnania spytał Imhoff, ciągle jeszcze nie chcąc zostać sam.
— Może masz pan co na sztaludze?
Weikhardt zawahał się, co skłoniło Imhoffa do złożenia mu wizyty. Niebo szarzało. '
Weszli do pracowni, Weikhardt zaświecił i pokazał niewykończoną jeszcze kompozycję. Było to „Zdjęcie z Krzyża“.
— Nie modny temat? — spytał malarz chytrze uśmiechnięty i pobladły.
Imhoff patrzył. Był do gruntu przejęty umiłowaniem sztuki i umiał patrzeć, jak nikt inny. Malarze wiedzieli o tem.
Obraz siłą wizji i pędzlem przypominający starego Greco, miał dziwną budowę i modlitewny ruch figur, przepojonych namiętnością ekstazy. Użyta tu forma starego mistrza, była jeno pozorem. Widne były pierwsze, płomienne rzuty. Postacie, wolne od starzyzny i frazesu, wyglądały jak chmury, chmury jak architektura, samych przedmiotów nie było tu niemal jeszcze. Chaos ten dopiero w odczuciu widza mógł nabrać sensu i ładu.
Feliks Imhoff załamał ręce i mruknął:
— Boże wielki! Móc dokonać czegoś takiego!
Weikhardt spuścił głowę. Nie wielką przykładał wagę do tych słów. Przed paru dniami, patrząc na płótno, wyobrażał sobie, że stoi przy nim chłop, czy wogóle człowiek z gminu. Uznał za możliwe, by uklęknął ten prosiaczek nie mający o sztuce pojęcia i to nie z nabożności, ale pod tak silnem wrażeniem rzeczy samej, że graniczyła z przestrachem.
Szorstko niemal, zwrócił się doń Imhoff i rzekł:
— To mój obraz, bezwzględnie mój. Mieć go muszę. Dobranoc!
W przekrzywionym cylindrze, z twarzą znużoną, noszącą ślady nocnej hulanki, wyglądał strasznie.
Ruszył w końcu do domu.
Nazajutrz otrzymał wieść o przybyciu Craminona, który jechał do Monachjum na gościnny występ Edgara Lorma.

3.

Krystjan dumał w jaki sposób ma zaopatrzyć w pieniądze Vossa, nie upokarzając go. Wobec postanowienia jazdy razem, musiał się przecież wyekwipować, a nie miał nic, prócz tego co na sobie.
Amadeusz wiedział o tem. Dzieliła ich przepaść społeczna, w którą patrzyli obaj z przeciwległych brzegów.
Amadeusz urągał w głębi serca słabości Krystjana i kochał go jednocześnie, uczuciem służalczem, tajonem, bo od dzieciństwa dep tanem i obrażanem. Dreszcz go przejmował na myśl, że zostanie sam w leśniczówce rozczarowany, konając, z wizją ponętnych obrazów w duszy. Cóż on uczyni, jak przezwycięży tę trudność? Dumał nad tem i obserwował Krystjana nienawistnie.
Czas naglił.
W ostatnie popołudnie, rzekł Krystjan:
— Nudzę się. Zagrajmy w karty! — wyjął z szuflady talję kart francuskich.
— Nie tknąłem w życiu kart! — zauważył Amadeusz.
— To nic! — rzekł Krystjan. — Wystarczy rozróżnić czarne i czerwone. Ja trzymam bank. Postaw pan na kolor. Jeśli pan postawisz na czerwone, a ja wyrzucę czerwone, wygrałeś pan. No, ileż pan stawiasz? Zacznijmy od talara.
— Zgoda! Oto talar! — przystał Amadeusz, kładąc pieniądz na stole, a Krystjan potasował i przełożył karty.
Amadeusz wygrał.
— Postaw pan teraz dwa talary.
Wygrał znowu dwa. Stawiał dalej, przegrał parę razy, ale ostatecznie doszedł do trzydziestu.
— Weź pan teraz bank! — zaproponował Krystjan, rad wielce, że udał się podstęp jego.
Postawił dziesięć talarów i przegrał, stawiał dalej piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści i przegrywał ciągle. Stawiał potem sto, dwieście, pięćset i wyżej, nieustannie przegrywając.
Policzki Amadeusza to czerwieniały, to bladły, a ręce mu drżały i szczękał zębami. Czuł ogromny strach przed zmianą szczęścia, nie był jednak w stanie wyrzec słowa, kładącego tamę grze. Banknoty gromadziły się przed nim. W ciągu pół godziny wygrał przeszło cztery tysiące marek.
Krystjan poznaczył uprzednio karty w sposób niewidoczny dla niedoświadczonego. Wiedział z góry jaki kolor rzuci Amadeusz, a co dziwniejsze, że chociaż czasem zapomniał spojrzeć na znak, Amadeusz wygrywał ciągle.
Krystjan wstał.
— Musimy się spieszyć! — zauważył. — Trzeba, byś się pan wyekwipował do drogi.
Voss był oszołomiony niespodzianym zwrotem w życiu jego, jaki nastąpił w tak krótkim czasie. W głębi duszy tlało wprawdzie podejrzenie, ale nie zważał na nie teraz już i poddał się bezmiernym marzeniom.
Dojechali autem do Wiesbadenu i tam zakupił Amadeusz, z pomocą Krystjana ubrania, bieliznę, płaszcze, trzewiki, kapelusze, rękawiczki, krawatki, różne przybory toaletowe i wielki kufer.
O dziewiątej wieczór siedzieli w wagonie sypialnym.
— Kimże jestem właściwie teraz? — zapytał Amadeusz Voss. — Co wyobrażam? — dodał, rzucając wokół spojrzenie zaciekawione i srogie zarazem, a z czoła odgarnął płowe włosy. — Krystjanie Wahnschaffe, daj mi pan jakiś urząd, tytuł, bym wiedział kim jestem.
Krystjan objął go spokojnem spojrzeniem.
— I pocóż miałbyś pan być dziś kimś innym, niż wczoraj? — odparł zdziwiony.

4.

Ewa Sorel jeździła po świecie, sunąc niby świetna kometa o lśniącym ogonie.
Ludzie zapełniali każdy jej dzień. Monsieur Chinard, impresarjo, badał z wprawą i zręcznością starego praktyka rozliczne życzenia i zgłoszenia. Zuzanna Rappard niechętną mu była, nadając przezwisko: Figaro pris à la retraite.
Prócz impresarja miała tancerka jeszcze marszałka podróży i sekretarza.
Kilkunastu wielbicieli, od całych już miesięcy jeździło za nią od miasta do miasta, a pośród nich był książę Wiguniewski, mister Bradshaw, Amerykanin w średnim wieku, markiz Vincenti Tovera z hiszpańskiego poselstwa w Petersburgu, pan Distelberg, żyd fabrykant z Wiednia i Botho v. Tuengen, Hanoweranin, młodziuteńki studencik z trzeciego semestru.
Wszyscy ci ludzie i inni jeszcze przygodnie napotykani, zaniedbywali swój zawód, przyjaciół i rodziny, zdolni oddychać tem jeno powietrzem, którem oddychała Ewa. Mieli cierpliwość żebraków, a optymizm dzieci. Zazdrościli sobie wzajem zalet, wykształcenia i dowcipnych pomysłów, a radowało każdego wielce najdrobniejsze niepowodzenie rywala.
Ubiegali się gorliwie o względy Zuzanny, obdarzając ją hojnie, by pochwycić wieść co pani jej mówiła, robiła, jak spała, w jakim wsiała humorze i kiedy ich przyjąć raczy.
Ogarnęło ich wszystkich wielkie przygnębienie od chwili kiedy na drodze życia Ewy stanął hrabia Maidanow. Wiedzieli, jak cały świat, kogo pseudonim ten ukrywa. Potężnemu i budzącemu postrach człowiekowi, żaden nie mógł dotrzymać pola.
Ewa pocieszała ich z uśmiechem. Nie mieli dla niej żadnego znaczenia.
— Jakże się powodzi moim podkomorzym? — pytała Zuzannę. — Czem się zabawiają zabawiacze moi?
Nie było jej jednak tak lekko, jak przedtem na sercu.

5.

Hrabiego Maidanowa poznała w Trouville. Podczas gdy mu ją przedstawiano na promenadzie wybrzeża, widzowie-światowcy otaczali ją szerokim, nieruchomym kręgiem, a tylko dyskretny szept mieszał się z szumem morza.
Po powrocie chwyciła Zuzannę za ramię.
— Nie puszczaj mnie do niego! — szepnęła pobladła. — Nie chcę patrzeć w te oczy, nie chcę już nigdy spotkać tego człowieka.
Zuzanna przyrzekła solennie, nie wiedząc zgoła kogo się tak boi Ewa i powiedziała do sekretarza Mr. Labourdamonla:
— Elle est un peu folie, mais ce grain de folie est le meilleur de l'art.
Nazajutrz hr. Maidanow złożył wizytę i przyjąć go musiano.
Po hołdzie konwencjonalnym, do którego go uprawniało urodzenie, odwzajemniał się hołdem osobistym i szczerym.
Mówił rozwlekle, z trudem jakby i niedbalstwem zarazem dobierając słów. Często urywał w pół zdania znudzony i marszczył czoło. Dwie pionowe zmarszczki nadawały zresztą, twarzy jego stałe ponury wyraz. Uśmiech jego zaczynał się od skurczu warg, a tonął, jakby z porażenia mięśni, w szorstkiej, bezbarwnej brodzie.
Bez ogródek zmierzał do istotnego celu. Zazwyczaj jednak zarazem, występując osobiście, chciał dać osobie pożądanej dowód łaski.
Początkowe oszołomienie tancerki sprawiło mu zadowolenie. Strach w ludziach budził jego sympatję. Zakłopotał się jednak zaraz wobec niedomyślności i chłodu Ewy, słuchającej jego uprzejmych propozycyj. Otępiał, wydał znudzonym i poprosił o pozwolenie zapalenia papierosa.
Mówił o Paryżu, o posadzie w operze, potem umilkł i siedział, jakby miał całą wieczność przed sobą. Gdy w końcu powstał dla pożegnania, zdawało się, że śpi idąc.
Aż do wieczora chodziła Ewa po pokoju skrzyżowawszy ramiona. W nocy chwytała książki, nie czytała ich jednak, roztrząsała rzeczy zgoła obojętne, zadzwoniła na Zuzannę, by ją dręczyć, napisała list do Iwana Beckera i podarła zaraz, a w końcu narzuciwszy płaszcz wyszła, mimo nawalnego deszczu na terasę hotelu.
Maidanow ponowił wizytę, a Ewa dała mu do poznania, we właściwym punkcie rozmowy, że nadzieje jego są złudzeniem. Spojrzał leniwo, z pod oka i zdecydował się na uśmiech. Wargi mu zadrżały, a potem skonało wszystko w bezbarwnej brodzie. Zmarszczone czoło, zdawało się mówić: — Cóż to za głupota!
Nagle wytrzeszczył oczy. Wyglądał niesamowicie. Ewa wyciągnęła szyję wyczekując co nastąpi, a palce jej rąk rozwarły się.
On zaś rzekł:
— Ma pani rączki tak piękne, jak żadna ze znanych mi kobiet. Na ich widok zbiera ochota wziąć je w swe dłonie.
W trzy godziny potem opuściła Trouville wraz z Zuzanną i Mr. Labourdemontem. Pojechała do Brukseli, gdzie przebywał Iwan Becker.

6.

Becker mieszkał w opuszczonym domu podmiejskim, pośród zdziczałego ogrodu. Przyjął ją w wielkim jak sala pokoju, gdzie panował bezład. Na stole płonęły dwie świece.
Wychudł bardzo i po przywitaniu Ewy chodził dalej niespokojnie z kąta w kąt.
Z pewnym pośpiechem jęła opowiadać o bliskich swych występach gościnnych w Rosji, pytając, czy ma dla niej jakie zlecenia.
Zaprzeczył.
— Był u mnie Wielki Książę! — powiedziała, spozierając nań z ciekawością.
Skinął tylko głową. Po chwili usiadł i zaczął:
— Chcę pani opowiedzieć sen, jaki miałem, a raczej nie sen, gdyż miałem pełną świadomość, ale halucynację. Proszę posłuchać.
Pięć, lub sześć kobiet siedziało u dostatnio zastawionego stołu. Miały stroje balowe, głęboko wycięte i śmiały się swawolnie, popijając szampana. Czarującymi ruchami i miotaniem dwuznaczników obdarzały one kogoś, kto siedział na pierwszem miejscu stołu. Nie miał on jednak żadnej określonej postaci. Był to prosty kloc, czy słup gliny. Zbliżając się doń, drżała służba, a kobiety bladły pod szminką, gdy do którejś przemówił. Pośrodku lśniąco białego obrusa leżał, niepostrzeżony przez nikogo, trup.
Zwłoki, pokryte były owocami, a z pośród brzoskwiń i winogron sterczała rękojeść noża. Przez szpary stołu spływała krew, kapiąc zcicha na podłogę.
Uczta dobiegła kresu i wszyscy byli w jaknajweselszym nastroju. Nagle wstał Bezpostaciowy chwycił jednę z kobiet, przyciągnął do siebie i kazał grać. Podczas kiedy zabrzmiała rozgłośna muzyka jął kloc rosnąć, ukazała się czaszka jego, w czaszce oczy, a oczy te zaczęły wyrażać myśl: pożądam, pożądam!
Kobieta, którą trzymał, bladła coraz to bardziej. Czyniła wysiłki uwolnienia się z objęć jego. Ale u boków kolosa wyrosły wrzecionowate, twarde ramiona. Cisnął ją niemi do siebie tak silnie, że zaczęła rzęzić, posiniała i ciało jej przełamało się w pasie. Za chwilę opadła martwo i została z niej, zda się, jeno suknia.
W tej chwili podniósł głowę zmarły, pogrzebany wśród owoców i przysmaków, z nożem w piersi i rzekł, nie otwierając oczu:
— Oddaj mi ją.
Nagle wkroczyło do sali mnóstwo ludzi. Byli to chłopi, robotnicy fabryczni, żołnierze, ubogo przyodziane kobiety, żydzi i żydówki.
Stary, siwowłosy człowiek rzekł do kloca:
— Oddaj mi córkę moja!
Inni, za nim stojący jęli krzyczeć, nie panując nad sobą:
— Oddaj nam nasze córki, żony, siostry.
Kilku chłopów przecisnęło się przez tłum. Zakłopotani, pochylili się w ukłonie aż do ziemi, wołając:
— Oddaj nam pola nasze i lasy.
Poprzez ten rozgwar tętniły głosy kobiet:
— Oddaj nam synów naszych!
Kloc ustępował krok za krokiem w próżnię, nabierając coraz to wyrazistszych rysów. Twarz jego, ręce i odzież były brunatne, jakby pokryte rdzą, czy skorupą biota. Rysy jego nie wyrażały zgoła tego czem jest i to właśnie doprowadzało zrozpaczonych do ostateczności. Wołali nieustannie:
— Gdzie nasi bracia? Gdzie synowie? Gdzie siostry? Gdzie pola! Gdzie lasy nasze... o ty, po wiek wieków przeklęty!
Ewa milczała.
Iwan Becker oparł głowę na dłoni i rzekł po chwili:
— Jedno nie ulega kwestji. On jest przyczyną tylu łez, że utworzone przez nie jezioro, przekraczałoby głębokością, wysokość wież Kremlina, zaś w krwi przezeń wylanej zatopićby można Moskwę całą.
Wstał, przeszedł się po pokoju, usiadł znowu i ciągnął dalej:
— Jest on twórcą systemu teoretycznego, niesłychanej srogości i uzurpatorem władzy. Ofiary jego, to żywe dusze nasze. Znajduje je wszędzie. W ubiegłym roku wywieziono sześć tysięcy ośmset inteligentów. Śladem jego śmierć kroczy, a on zostawia za sobą cmentarzysko i ruiny.
Te wyrazy winny być brane dosłownie nie zaś obrazowo. On wytworzył organizację zjednoczonej arystokracji, która trzyma stałe całe państwo pod naciskiem. Jest to tortura współczesna w wielkim stylu. Pogromy, fińskie wyprawy karne, dręczenie więźniów, okrucieństwa czarnej solni, to wszystko są jego dzieła. Marnotrawi olbrzymie sumy skarbowe, ułaskawia winnych, a skazuje niewinnych, dławi ducha i gasi światłość wszelaką. Nikt mu tego wzbronić nie zdoła, jest bowiem wszechpotężny. To wróg Boga. Schylam przed nim czoło.
Ewa spojrzała nań ze zdziwieniem, on atoli nie zauważywszy tego, ciągnął dalej:
— Nikt go nie zna i przeniknąć nie może. Sądzą, że jest nasycony, a odczuwa tylko zadrażnienia naskórka. Opowiadają, że każe walczyć ze sobą dwu pięknym, nagim kobietom. Obie mają sztylety i muszą się wzajem pozabijać. Przed tem trzeba uchylić czoła.
— Nie rozumiem! — szepnęła Ewa rozwierając szeroko oczy. — Czemuż chylić czoło?
Becker potrząsnął odmownie głową i jął znowu mówić monotonnym głosem:
— Wszystko na ziemi i niebie może zakupić. Przyjaźń, miłość, opinę powszechną, cierpliwość ludu, sprawiedliwość, kościół, wojnę i pokój. Zaczyna od rozkazu i przemocy, oczywiście, czego jednak w ten sposób osiągnąć nie może, to kupuje. Rozkaz i przemoc w rękach jego dokazują często rzeczy, któreby się nie udały zwykłemu śmiertelnikowi.
Podczas polowania na niedźwiedzie w Kaukazie zachorzał nagle ciężko ulubieniec jego i protegowany, ks. Fjedor Szilagin. Ogarnionego wysoką gorączką zaniesiono go do chaty czerkieskiej. Ks. Szilagin to człowiek nad wyraz zepsuty mimo swych lat dwudziestu i po kobiecemu coprawda, ale niesłychanie piękny. Na skutek zakładu chodził on raz przez całą noc, przebrany za kobietę po ulicach i lokalach rozrywkowych Petersburga i przyniósł przyjaciołom rozmaite ozdoby i klejnoty, jakie zdobył pięknością swoją, między innemi kosztowną branzoletę ze szmaragdami. On to właśnie zachorzał w górach. Posłaniec konny porwał na siodło starego, ograniczonego lekarza wiejskiego. Szilagin rzucał się w gorączce, a W. Ks. rzekł, wskazując chorego: — Jeśli on umrze, umrzesz i ty. Ratuj go, a ocalisz własne życie. Lekarz wlewał choremu co godzina w usta jakieś lekarstwo, przez resztę zaś czasu dygotał ze strachu.
Los zrządził, że Szilagin odzyskał nad ranem przytomność i zwolna wrócił do zdrowia. Atoli władca pewny był, że nieubłagane: albo, albo, jakie przedłożył lekarzowi rozwinęło w nim siły tajemne, i dokonał cudownej kuracji. Nie poddaje on się tedy naturze samej nawet.
Rysy Ewy ożywiły się nagle, podeszła do okna i otwarła je. Wichr wstrząsał drzewa. Poszarpane ruydalowskie chmury, zlekka oświetlone niewidzialnym księżycem, kłębiły się na ciemni. Powiedziała odwrócona odeń:
— Mówiłeś pan, że go nikt przeniknąć nie zdoła. Niema tu pola do przenikania. On jest, jak otchłań, rozwarły, a ciemny.
— Ma pani, może, słuszność! — odparł zcicha. — Może jest on jak otchłań. Któż atoli zdobędzie się na odwagę, by zstąpić w tę przepaść?
Nastało milczenie.
— Wypowiedz pan to, Iwanie Beckerze, wypowiedz nareszcie! — zawołała Ewa w ciemń nocy.
Wszystko w niej przemieniło się w słuch wytężony, począwszy od włosów, aż do skraju sukni, dotykającej podłogi.
Ale Becker nie odpowiedział, pobladł tylko strasznie.
Ewa zwróciła się ku niemu.
— Czyż mam mu paść w ramiona, by nowy ład zaprowadzić w świecie? — spytała spokojnie i dumnie. — Czy mam obniżyć jego niesłychane mniemanie o możności kupienia wszystkiego, o moją wartość własną? Czy może sądzisz pan, że zdołam go skłonić do zamiany rzeźni w konfesjonał, a miecza katowskiego we flet?
— Nie mówiłem o tem i mówić nie będę! — rzekł Iwan, wznosząc dłoń uroczyście.
— Kobieta może wiele, — ciągnęła Ewa dalej — może się darować, rzucić na łup, wystawić na sprzedaż, może ukryć pod szminką swą obojętność, wyprzeć się nienawiści, ale bezsilna jest wobec strachu. Strach rozrywa pierś na ścieżaj. Wskaż mi pan drogę. Uczyń odporną na strach, a wezmę tygrysa na łańcuch.
— Nie mam drogi! — odparł Iwan. — Nie znam, ja sam się go boję. Niech panią oświeci Bóg nieśmiertelny.
Huk grzmotu przepoił drżeniem samotną komnatę i rwany burzą ogród.

7.

Jej przyjaciele śledzili z napięciem rozwój sprawy. Żaden nie spodziewał się, by miała na serjo sławić opór hrabiemu Maidanow. Gdy tak się wydawało, podziwiano tylko jej spryt. W Paryżu oczekiwało ją świetne powodzenie. Ogół zaciekawiony był każdym szczegółem jej postępowania, a dzienniki zamieszczały całe szpalty.
Gdy przybyła do Rosji, władze i biura, otrzymawszy rozkazy, przyjęły ją w sposób godny królowej. Przysposobiono dla niej i ustrojono pałacowe apartamenty hotelu.
Za pierwszej bytności W. Księcia poprosiła go, by usunął przymus, który ją czyni dłużniczką jakoby. Chłonął jej słowa, z lodowatem czajeniem się w twarzy, nie wyciągnął jednak żadnych konsekwencji. Oburzało ją to rozleniwienie, w jeden cel skierowanej woli, owa bezwrażliwość uszu, nastawionych pożądliwie na słuchanie.
Wzgarda człowieka była u niego czemś wprost druzgocącem, a miała pozory ospałości. Oczy jego leniwe mówiły: — Człowieku, kupko lepkiego śluzu, rzuć się na ziemię i zgiń.
W jego obecności myśli Ewy były często tak głośne, że drżała, by ich nie usłyszał.
Ważyła się spierać z nim. Młoda dziewczyna, Wiera Szeszkow zastrzeliła naczelnika miasta. Ewa nie zawahała się pochwalać ten czyn. Odpowiedział frazesem i umilknął bez wrażenia.
Nacisnęła go silniej. Wyszkolone jej ciało wibrowało rytmem rozgoryczenia i podniety. Przepajał ją ból, gniew i współczucie.
On zaś patrzył na nią, jak na rasowego kola, którego igraszki zachwycają i powiedział:
— Jest pani niesłychana. Nie wiem, czy mógłbym pani czegoś odmówić, za cenę jej posiadania.
Mówił to głosem grubym, ochrypłym. Miał jeszcze głos inny, wysoki, podobny do zgrzytu zardzewiałych zawiasów.
Ramiona Ewy drżały. Ani śladu odbicia jej istoty nie było na nim, wszystko roztrzaskiwało się o ów lodowaty majestat dumy.
Dostrzegła, że dwa razy zmienił się i drgnął. Po raz pierwszy, gdy oświadczyła, że jest Niemką. Miał w krwi nienawiść do wszystkiego co niemieckie i do samych Niemców. Złośliwe urąganie zabłysło mu w rysach twarzy. Ale nie zdecydował się uwierzyć jej i porzucił ten temat.
Drugi raz, gdy wspomniała o Iwanie Michajłowiczu Beckerze. Czuła dobrze, że go wstrząśnie, nazwisko to bowiem było arkanem.
Spojrzenie, niby cios bicza strzeliło z jego leniwych oczu. Dwie pionowe zmarszczki czoła, wydłużyły się, niby macki owada, a zjawiona nagle poprzeczna, utworzyła z niemi ponury krzyż. Twarz nabrała ziemistej barwy.
Niecierpliwa Zuzanna popędzała i wabiła.
— Czemuż się wahasz? — powiedziała raz, późnym wieczorem, swej pani. — Gdy się jest tak blisko szczytu niema mowy o odwrocie. Marzenia nasze w Toledo, wydawały nam się niesłychanie zuchwałe. Tymczasem zawstydziła nas rzeczywistość. Chwyć sposobność. Małe twe nóżki nie wytańczą nigdy czegoś większego.
Ewa jęła elastycznie chodzić w koło po dywanie.
— Cicho bądź! — rzekła zadumana, tonem groźnym. — Nie wiesz, co doradzasz.
Przykucnąwszy u kominka spozierała Zuzanna pawiemi oczyma, bez połysku na niezdecydowaną.
— Czy się boisz? — spytała, marszcząc czoło.
— Mam istotnie wrażenie, że się boję.
— Czy pamiętasz rzeźbiarza, u któregośmy były ubiegłej zimy w Meudon? Pokazywał nam rzeźby swoje i rozmawialiście o szlucc. Powiedział: — Nie wolno mi bać się marmuru, niechże marmur boi się mnie. — Za słowa te omal go nie pocałowałaś. Nie bój sic, jesteś silniejsza.
Ewa przystanęła i rzekła wzdychając:
— Celte maladie, qu'on appelle la sagesse!
Zuzanna przystąpiła do fortepianu i jęła grać polonez szopenowski, czyniąc ruchy kanciaste i podrygliwe.
Ewa słuchała chwilę, potem stanęła za grającą, dotknęła palcem jej ramienia, gdy zaś Zuzanna urwała, rzekła tonem głębokim i gardłowym:
— Jeśli tak być ma, to chcę przedtem spędzić lato miłości, jakiego nie było dotąd na ziemi. Nie mów, Zuzanno, graj dalej i nie mów.
Zuzanna spojrzała na nią i potrząsnęła głową, pełna podziwu.

8.

W dniu ostatniego występu Ewy w Petersburgu, wysadzono miną pawilon główny wystawy rolniczej.
Zamach skierowany był przeciwko W. Księciu. Oczekiwano przybycia jego, a kolejność zwiedzania poszczególnych budynków była z góry ustalona. Ale aulo jego uległo w drodze lekkiemu uszkodzeniu i ten przypadek sprawił, że przybył wraz ze świtą, kilka minut po ściśle oznaczonym czasie.
W chwili, gdy postawił stopę na schodach pawilonu, rozebrzmiał straszliwy łomot. Wszystko znikło w dymie i pośród walących się gruzów. Kilku przemysłowców i urzędników, którzy usłużnie poprzedzili W. Księcia a także dziesięciu, czy dwunastu robotników spotkała śmierć. W kręgu kilometra, ciśnienie powietrza wytłoczyło szyby we wszystkich domach.
W. Książę stał chwilę be zruchu[4]. Bez zaciekawienia i bez strachu, ale z niesłychanie ponurym wyrazem twarzy patrzył na zniszczenie. Gdy zawrócił, nadbiegłe tłumy ludzi rozstąpiły się bezgłośnie, czyniąc żywą ulicę, w którą wszedł krokami siewcy, swych nienormalnie długich nóg, nachmurzony, pobrzękując szablą.
Na występ pożegnalny wybrała Ewa rolę spętanego, a potem oswobodzonego echa w balecie „Przebudzenie Pana“. Zawsze wywoływała tem zachwyt, ale takiego, jak tym razem triumfu nie odniosła dotąd jeszcze.
Był to taniec wolności i wyzwolenia, a działał bezpośrednio na nerwy ludzi szczelnie wypełniających gmach i łagodził wszystkie inne sprzeczne nastroje.
Bachanckie zuchwalstwo, płomienny strach ściganej, nawrót, heroiczne postanowienie, ból wywołany pierwszą porażką, igranie z pochodnią zemsty, radość ze wstającego świtu, wszystko wymownie malowało chwilę bieżącą właśnie.
Dwa tysiące pięćset ludzi siedziało jakby skamieniali po zapadnięciu kurtyny. Potem niezliczone oczy skierowały się ku loży W. Księcia. Wszyscy widzieli jego leniwe, nie patrzące nigdy oczy. Oglądali chude i nieproporcjonalnie długie ciało, żylastą szyję ptasią ponad kołnierzem munduru, szorstką brodę, garbate czoło, na którem nie było niemal skóry, odczuwali atmosferę, pełznącą przed nim i spływającą zeń, śmierć rozpyloną w miljony atomów. A przytem, owe leniwe oczy.
Następnie zaczęła się owacja. Wykwintne damy wykonywały ruchy konwulsyjne, bezzębni starcy krzyczeli, jak młodziki, zblazowani teatromani stawali na siedzeniach, wymachując rękami. Gdy Ewa wyszła przed rampę, nastała ciszą i przez dziesięć sekund słychać było tylko rzężenie piersi i szelest sukien.
Patrzyła na owo morze twarzy. Fałdy białej szaty greckiej, przypominały marmur. Burza zerwała się ponownie, krzyczano i powiewano chustkami. Mała dziewczynka przecisnęła się do parapetu galerji, wyciągnęła ręce i zawołała, szlochając, tak silnie, że słychać było wyraźnie:
— Zrozumiałaś nas, duszo kochana!
Ewa nie pojęła rosyjskich słów, ale nie było jej to potrzebne. Spojrzała na małą i odczuła całą treść.

9.

Około północy udała się Ewa, wierna przyrzeczeniu, do pałacu księcia Fjedora Szilagina.
Na jej widok nastało pełne szacunku milczenie i głuche szepty. Zebrali się tu ludzie wysokiego rodu, najpiękniejsze damy dworu i towarzystwa, oficerowie rang najwyższych i ambasadorowie zagraniczni. Zaraz otoczyli ją mężczyźni, ale nadszedł Fjedor Szilagin, z szacunkiem ucałował jej dłoń i rozmawiając, wywiódł ją zręcznie z grupy.
Przesli[5] razem kilka sal, książę starał się zainteresować ją swą osobą i rzeczywiście powiodło mu się przykuć jej uwagę.
Nie było w nim cienia banalności. Każdy ruch i słowo, były obliczone na efekt z wielkiem mistrzostwem i na chłodno. Gdy mówił opuszczał rozmarzone oczy, a język i pełnia jego wymowy miała obok, właściwej Rosjanom lekkości, błyskotliwość ogromną.
Chełpliwa, cyniczna niemal świadomość, że jest piękny, oryginalny, dowcipny, podziwiany i tajemniczy nie opuszczała go nigdy. Brwi miał uczernione i podmalowane wargi. Czarne, bujne, bez połysku włosy. przy bladej przejrzystej niemal cerze tworzyły całość fascynującą.
— Muszę podkreślić z chlubą — mówił tonem niezgłębionego fałszu — muszę podkreślić, o pani, że kunszt jej nie daje nam, Słowianom, tego przerafinowania zachodu, jakiem nas darzą inne gwiazdy zagranicy. Jest samą naturą. Byłoby nader ciekawe poznać drogę, którą pani, krocząc od innej strony, dotarłaś do tych samych praw i form, które stanowią podstawę naszych tańców narodowych, oraz współczesnych wysiłków orkiestralnych. Zna je pani niewątpliwie?
— Znam, — odparła — a to com widziała, jest istotnie niezwykłe. Ma siłę, charakter i sentyment.
— Sentyment, naturalnie, ale może coś jeszcze ponadto, mianowicie szaleństwo! — zauważył z pełnym intencji uśmiechem. — Bez szaleństwa nie można dokonać wielkiej rzeczy w świecie. Wszakże nawet Chrystus był szaleńcem. Ja osobiście nie mogę się poprzyjaźnić z przyjętą ogólnie postacią Chrystusa łagodnego i sharmonizowanego.
— To nowy punkt widzenia, trzebaby go rozważyć! — odparła przyjaźnie i spokojnie.
— Jakkolwiek by było, — ciągnął dalej — u nas wszystko znajduje się jeszcze w stanie płynnym, zarówno taniec, jak i religja. Nie bluźnię wcale, zestawiając te dwie rzeczy razem, są one bowiem do siebie tak podobne jak n. p. czerwona róża i biała. Racz pani przebaczyć tę dygresję. Mówiąc, że jesteśmy jeszcze płynni, chciałem zaznaczyć, że zarówno w dobrem jak i złem nie mamy stałych granic. Rosjanin może dokonać najstraszniejszego mordu, a bezpośrednio potem płakać, słuchając smętnej melodji.
Zdolny jest do wszelkiej dzikości, warjactwa i nikczemności, ale także umie być wielkodusznym i pełnym samozaparcia. Przelot od jednego do drugiego następuje nader szybko. Nienawiść zmienia się w miłość i przeciwnie, szczęście w rozpacz, wierność w zdradę, strach w zuchwalstwo.
Kto mu zaufa, znajdzie najpodatniejszą, szlachetniejszą i czulszą istotę, gdy go uciskać czy rozczarować, wpada w ciemń i ginie. Jest w stanie dawać i dawać bez końca, aż do ostatecznego wyczerpania, do frenezji, a dopiero rzucony na dno beznadziejności budzi się i jak dzika bestja druzgocze wszystko wokoło siebie.
Urwał, po chwili zaś spytał:
— Czy nie popełnię niedyskrecji, jeśli zapytam, gdzie pani spędzi Maj? Mówiono mi, że nad morzem...
Powiedział to zgoła innym tonem, patrząc na Ewę wyczekująco.
Pytanie to spadło na nią niespodziewanie, jak zamach.
Tymczasem przeszli już komnaty dla gości przeznaczone i znaleźli się w obszernych cieplarniach ogrodu zimowego. Pozarastane roślinnością, kręte ścieżki wiodły we wszystkich kierunkach. Tu gdzie stanęli, panował półmrok, a wśród teatralnej może nieco samotności wydzielały widziadlane, jaskrawe storczyki woń odurzającą.
Mimo zręcznej wieloznaczności słów Szilagina, Ewa zrozumiała je. Pociągał ją ten jaszczurczy charakter i rada była zmierzyć się z nim, mimo wyczarowanej grozy. Żartem za żart płacąc, okryła uśmiechem nieprzeniknionym, jak czoło Szilagina i oczy jego o wielkich źrenicach, odpowiedziała:
— Tak. Pojadę do Heystu. Chcę wypocząć, gdyż znużyło mnie życie w kraju zamaskowanych szaleńców. Brak mi tu było, niestety takiego mentora i znawcy dusz, jak właśnie pan.
Szilagin ugiął nagle przed nią kolano i rzekł zcicha:
— Pan mój i przyjaciel prosi mojemi usty o tę łaskę, by mógł przebywać w pobliżu pani. Nie nalega zgoła o pośpiech i poddaje się każdemu rozkazowi. Nie znane mi są przyczyny wahania się pani, piękna Ewo, ani też ich doniosłość. Jakiejże gwarancji żądasz pani, by stwierdzić szczerość uczuć nie cofających się przed żadną ofiarą?
— Wstań pan, książę! — rozkazała Ewa, czyniąc krok wstecz. Jednocześnie wyciągnęła przed się ramiona gestem niechęci i zaufania jednocześnie. — W tej chwili marnotrawisz pan samego siebie. Proszę wstać!
— Nie prędzej, zanim zostanę zwiastunem dobrych wieści. Ważną jest rzeczą decyzja pani. Nagromadzone chmury czekają wiatru, któryby je rozpędził. Procesje chodzą zanosząc modły, dla zażegnania zła. Jestem tylko jednostką i przygodnym posłem. Czy mogę wstać?
Ewa złożyła na piersiach wyciągnięte ramiona, cofając się aż pod festony ljanów. Odczuła teraz potężną i szczerą wagę losu.
— Wstań pan! — rzekła spuszczając głowę, a twarz jej dwukrotnie ogarnął płomień i bladość.
Szilagin wsiał, odetchnął żywo kilka razy i podniósł dłoń jej do ust w milczącym hołdzie. Potem rozmawiając zręcznie odprowadził Ewę do gości.

W dwadzieścia godzin później otrzymał Krystjan telegram z wezwaniem do Berlina.

10.

Edgar Lorm miał wielkie w Monachjum powodzenie. Publiczność tłoczyła się wprost w widowni, tak że musiał przedłużyć swe gościnne występy.
Rozradowany Crammon nadymał się, grając rolę mamki sławy przyjaciela.
Pewnego dnia, podczas herbaty u pewnej literatki, usłyszał śmieszki pod swym adresem i rozweselił się, gdy mu powiedziano, że rozszeptane towarzystwo pewne było, ik[6] kopjuje Lorma, jako mizantropa.
Feliks Imhoff omal nie pękł ze śmiechu, dowiedziawszy się o tem i rzekł:
— Niewątpliwie, myśl to pociągająca wielce, — rzekł Crammonowi, — ale należałoby ją, sądzę, odwrócić, mianowicie ty służyłeś pewnie Lornowi za model w lej roli.
Tłumaczenie takie pochlebiało bardziej i Crammon uśmiechnął się wdzięcznie. — Bezwiednie pogłębił wyraz nienawiści dla świata na swej wyrazistej, kanoniczej twarzy. Gdy Lorma fotografowano w kostjumie Alcesta, stanął Crammon za aparatem nie spuszczając z posągowej postaci artysty oczu.
Chciał się uczyć. Rolę, jaką mu przydzielono w sztuce, grywał codziennie od dziewiątej rano, do jednastej wieczór, zaczęła go drażnić. Była zbyt epizodyczna. Wydało mu się, że dyrektor teatru przystanie na zmianę obsady. Powiedział to Lormowi. Aktor ten nie był mu już, jak dawniej, w młodości, koroną i świecznikiem ludzkości, oraz naczyniem najszlachetniejszego nektaru, ale środkiem do celu. Trzeba się było odeń uczyć i kryć jaknajtroskliwiej prawdziwe uczucia, gromadząc wszystkie siły na moment, kiedy padnie hasło. Trzeba było gospodarować oszczędnie ze samym sobą, wiarygodną maskę nosić z brawurą i zapewnić sobie korzystne wyjście z każdej sytuacji.
Mówił:
— Zawsze utrzymywałem dobre stosunki z partnerami. Mogę twierdzić, że byłem zawsze kolegą uprzejmym i właziłem w kąt, gdy któryś z nich przy rampie wygłaszał wielki monolog, lub odgrywał ważną scenę.
Dwoje z nich atoli, pierwszy amant i bohaterka nadużyli stanowczo dobroduszności mojej. Wyparli mnie krok za krokiem z komedji. Zresztą wyszło im to na niekorzyść, gdyż intryga mogła być niezrównana. Od kiedy zaś mnie odesłano za kulisy zachodzi obawa, że spełznie na niczem. To musi człowieka złościć.
Edgar Lorm uśmiechnął się.
— Sądzę, że raczej autor zawinił, nie oni. Musi tkwić błąd jakiś w budowie akcji. Doświadczony teatroman nie wyrzeknie się lekkomyślnie figury, jaką pan jesteś.
— Pańskie zdrowie! — rzekł Crammon i podniósł szklankę. Siedzieli późną nocą w piwnicy ratuszowej.
— Trzeba czekać końca, — ciągnął dalej Lorm zachwycony szaradą — bowiem dobrzy autorowie mają nieraz, niespodziane zwroty. Kląć należy dopiero po spuszczeniu kurtyny.
— Nudno mi! — mruknął Crammon z niechęcią. — Muszę niedługo zajrzeć na scenę, by wiedzieć, w którym jesteśmy akcie. Urządzę sobie być może małe extempore.
— Do jakich ról jesteś pan właściwie zaangażowany? — dopytywał Lorm. — Bonwiwantów, charakterystycznych, czy bohaterskich?
Crammon wzruszył ramionami. Patrzyli na siebie poważnie. Potem wąskie wargi aktora zadrgały wesoło:
— Od jakże dawna nie widzieliśmy się, drogi panie! — powiedział otaczając poufale ramieniem Crammona. — Minęły chyba lata całe. Miałem w czasach ostatnich sekretarza, który mi każdy list pański kładł wrieczór na poduszkę. Chciał przez to wyrazić: — Edgarze Lorm, przekonaj się, że nie wszyscy ludzie są tak nikczemną zgrają, jak twierdzisz! — Był to idealista wyhodowany na cykorji, ziemniakach i śledziu. Zdarzają się tacy. Tymczasem drogi Crammonie obrosłeś pan w tłuszcz. Krągły jesteś, a skóra na panu naciągnięta. Ja, przeciwnie, wychudłem i żywię się jeno krwią własną.
— Tłuszcz, to tylko pułapka! — odparł Crammon melancholijnie.

11.

Judyta Imhoff uczęszczała na wszystkie występy gościnne Lorma. Ale bez męża i Crammona, gdyż zawadzali jej. Nie miała zresztą dużo dla Crammona sympatji i o ile nie wydawał jej się śmiesznym, był nieznośny.
Siadywała w parterze, a w przerwach dawała łaskawe znaki ręką Crammonowi i Feliksowi będącym w loży. Nie robiła sobie nic ze zdziwienia znajomych. Jeśli ktoś ośmielił się zapylać o powód samotności, odpowiadała:
— Feliks nie lubi, by to co go zachwyca, nie podobało się innym. Chodzimy oddzielnemi drogami.
— A więc Lorm nie podoba się pani? — pytali ciekawscy dalej za każdym razem.
— Nie wiele mam dlań uznania! — odpowiadała. — Interesuje mnie, coprawda, ale to właśnie biorę mu za złe. Pojąć wprosi nie mogę, czemu go tak wysoko podnoszą.
Znajoma dama zapytała ją raz, czy się czuje szczęśliwą w małżeństwie.
— Nie wiem, odparła ze śmiechem. — To, co ludzie zwą szczęściem jest dla mnie nie bardzo zrozumiałe! — Na pytanie, czemu w takim razie wyszła za mąż, odrzekła: — Stan panieński był mi tak nieznośnym, że chciałam z nim skończyć coprędzej! — Znajoma zauważyła, że nic musi chyba kochać męża. — Miłość? — powiedziała. — Miłość? Ludzie nadużywają niemożliwie tego wyrazu. Mam wrażenie, że cała gadanina o miłości służy polo, by ukryć, iż poza tem słowem jest pustka. Zupełnie jak w bajce, gdzie wszyscy podziwiają nowe szaty półnagiego króla.
Innym razem zapylał ktoś, czy chciałaby mieć dziecko.
— Dziecko! Pfuj! To żer dla robaków! — wykrzyknęła.
W towarzystwie rozmawiano o wrażliwości na ból. Judytą oświadczyła, że zdolną jest znieść każdą mękę fizyczną, bez drgnienia oka. Nie chciano wierzyć. Przyniosła długą szpilkę i kazała jednemu z panów, by jej przebił nawskróś ramię. Wezwany nie miał dość odwagi, przeto uczynić to musiał inny, posiadający tępsze nerwy. I rzeczywiście, ni jeden muszkuł jej twarzy nie drgnął, mimo że krew spływała obficie. — Uśmiechała się.
Feliks Imhoff płakiwał z byle jakiego powodu, często już przy migrenie. Gardziła tem.
Aktor zajął ją bardzo. Daremne były wysiłki, czar wzrastał, potężniał, stawał nieodpornym. Judyta dumała nad powodem. Czyż była to podnieta wywołana przeistoczeniami?
Ciało jego giętkie, jak szlifowana stal i eleganckie nadawało pozory efeba człowiekowi czterdziestoletniemu. Głos miał także jak dźwięk stali, tryskał iskrami, pod jego stopa deski sceny tętniły. Nie było tu miejsca na lenistwo, płaksiwość, czy pełzanie. Wszystko stało się napięciem, ruchem, werwą, rytmem, taktem szturmowym. Znikło obciążenie, wnętrzne, została fanfara. Przyznawała słuszność mężowi, kiedy mówił:
— Człowiek ten mieści w sobie więcej treści współczesnego życia, niż wszystkie dzienniki, artykuły wstępne, broszury i grube tomiska przez lat dwadzieścia wyszłe z pod prasy. Ukoronował słowo na władcę.
Judyta czekała niecierpliwie na sposobność poznania go osobiście. Crammon objął pośrednictwo i przyprowadził Lorma. Zaskoczyła ją brzydota Jego. Ale przeoczyła z rozmysłem krótki nos perkaty i niskie czoło. i Czar nie prysnął. Chciała nie widzieć tego i nie widziała istotnie. Było to jedno jeszcze przeistoczenie, a wierzyła, że ich bezlik posiada.
Okazało się, że jest smakoszem, a nawet trochę żarłokiem, jak bywa u dorobkiewiczów. Rozkosze stołu budziły w nim hałaśliwą radość, a siedząc przy ostrygach i szampanie sądził życzliwie wrogów swoich.
Kapryśny wielce, nużył towarzyszy. Cień nikły zmieniał jego nastrój w zupełności. Nikt mu nie oponował, przeto wytworzyła się wokoło niego próżnia, przypominająca osamotnienie. Sam je za samotność uznał i lubował się tem z goryczą.
Wygłaszał jeno monologi. Słuchał samego siebie tylko. Ale było to niewinne, jak u człowieka dzikiego. Gdy mówił kto inny, zapadał się, oczy traciły blask, pozostawał grzecznym, ale było w tem coś ciężkiego i automatycznego. Zabrawszy ponownie głos, olśniewał dowcipem, paradoksami i po mistrzowsku opowiadanemi anegdotami.
Unikał rozmowy z kobietami, a piękność i zalotność nie czyniły na nim wrażenia. Gdy mu któraś okazywała względy, przybierał minę grzeczno-ostrożną, a myślał coś niskiego. Nie miewał awanturek, żadne pogłoski nie czepiały się jego nazwiska. Poza teatrem wiódł życie spokojnego mieszczucha, o skromnych nawykach.
Chłodny instynkt Judyty wiódł ją wzdłuż raf jego istoty. Pozbawiona była wszelkiego romantyzmu, zupełnie trzeźwa, dostrzegła jeno to, co pożyteczne, myślała wyłącznie o tem co wiedzie do celu, od młodości zasznurowana we formy, ceniła jeno rzeczy zewnętrzne, suknie, klejnoty, wystawność, tytuł i nazwisko. Otóż, w ciągu dni trzech tasama Judyta została przezeń tak opętana, że bił od niej prąd elektryczny. Pociągało ją, coprawda znowu wszystko zewnętrzne, jego oko, głos, słowa, ale był tam również motyw wnętrzny, iluzja artysty.
Wiedziała co czyni, obliczyła krok każdy.
Pewnego dnia użalał się Lorm na brak porządku w swem życiu, oraz bezprzykładnie złą gospodarkę dochodami. Było to przy stole. Inni pominęli sprawę frazesami, ale Judyta podjęła ten temat później; kiedy rozmawiali sam na sam. Kazała sobie wymienić osoby odpowiedzialne za jego gospodarstwo i wyraziła powątpiewanie w ich dobrą wolę. Potępiała to co przedsiębrał, udzielała rad, które przyjmował i obwiniała o zaniedbanie, do czego się przyznawał.
— Pływam w złocie, — wzdychał, — a tonę w długach! — Za lat dwadzieścia będę starcem i nędzarzem.
Praktyczność jej napełniła go podziwem naiwnym. Powiedział:
— Słyszałem czasem, że podobno są na świecie kobiety jak pani, ale w istnienie ich nigdy wierzyć nie chciałem. Znane mi są tylko ich bezpodstawne pretensje i romantyczne uczucia.
— Jesteś pan niesprawiedliwy! — zauważyła z uśmiechem. — Każda kobieta ma swój zakres, gdzie działa poprawnie. Ale świat nie troszczy się tem. Stosunek kobiety do świata jest często fałszywy.
— To jest rozsądne! — rzekł Lorm, zadowolony. Był skąpy w pochwałach.
Pozwalał się z ochotą wyciągać na opowiadanie o drobnych troskach, przeciwnościach i cierpliwie znosił formalne śledztwa z jej strony. Przynosił jej też rachunki dostawców.
— Wyzyskują pański brak doświadczenia, oszukują! — mawiała Judyta. — A może pożyczył pan komuś pieniędzy?
Tak bywało często. Otaczali go liczni pasożyci, wyciągając ciągle znaczne kwoty. Judyta zauważyła, wzruszając ramionami:
— Równie dobrze mógłbyś pan wyrzucać pieniądze za okno.
Lorm bronił się:
— Tak mnie dręczy ich widok, gdy przychodzą prosić, twarze ich są tak nieapetyczne, że daję co chcą, byle ich się pozbyć. Rozmowy ich dotyczyły wyłącznie najpowszedniejszych spraw codziennych. Tego atoli właśnie brakło Lormowi i tego pożądał. Było mu to nowością i przejmowało tak, jak złaknionego poezji i namiętności mieszczucha, napotkanie rozmarzonej duszy.
Judyta miała sen. Leżała naga przy wielkiej śliskiej, lodowatej rybie. Czyniła to z upodobaniem i tuliła się do tego cielska. Nagle jednak zaczęła bić potwora, bowiem jego zimne, mokre, śliskie, srebrzyście połyskujące, na grzbiecie opalizuujące[7] łuski, przepoiły ja szatańska wściekłością. Biła tak długo, aż utraciła przytomność i ocknęła się wyczerpana.
Pewnego popołudnia urządzono wycieczkę w dolinę Izary. Wzięli w niej udział Crammon, Feliks, młody przyjaciel Feliksa, Lorm i Judyta. Wypito kawę w gospodzie. Droga powrotna wiodła przez las. Szli parami, Lorm z Judytą na samym końcu korowodu.
— Zgubiłem mą złotą tytonierkę! — zauważył Lorm szukając po kieszeniach. — Muszę wracać. Miałem ją jeszcze w gospodzie.
Była to drogocenna i ważna dlań rzecz, podarek króla, z którym go od młodości łączyły węzły przyjaźni i ta pamiątka niczem zastąpić się nie dała.
Judyta skinęła głową.
— Zaczekam tu, — rzekła — jestem zanadto znużona, by raz jeszcze odbyć tę drogę.
Poszedł, ona zaś stała zadumana, z głową opartą o pień drzewa. Nachmurzyła czoło, a oczy patrzyły przenikliwie. Cisza panowała w lesie. Powietrze było bezwietrzne, nie ozwał się ptak, ni zwierz nie zaszeleścił gałęzią.
Czas mijał. Zgoła bez zniecierpliwienia, zajęła własnemi myślami, ruszyła w końcu w stronę, skąd nadejść musiał Lorm. Po chwili ujrzała na mchu coś błyszczącego. Była to tytonierka. Podniosła ją spokojnie.
Lorm wrócił bardzo zafrasowany. Milczał, idąc obok niej, ona zaś podała mu tytonierkę na otwartej dłoni. Uczyniła gest radosnego zdumienia i musiała mu opowiedzieć szczegółowo, gdzie znalazła.
Polem walczył ze sobą przez chwile i nagle powiedział:
— Łatwiej byłoby żyć z panią.
Judyta odparła ze śmiechem:
— Mówisz pan o tem, jak o czemś nieosiągalnem.
— Sądzę, że jest to istotnie nieosiągalne! — mruknął, spuszczając głowę.
— Jeśli masz pan na myśli małżeństwo moje, — rzekła uśmiechnięta — to uważam słowo za przesadne i wyjście znalazłoby się łatwo.
— Nie mam na myśli małżeństwa pani, ale jej bogactwo.
— Proszę, mów pan wyraźniej.
— Zgoda!
Rozejrzał się wokoło i podszedł do drzewa.
— Spójrz pani na tego chrabąszczyka, który czyni wysiłki, by dojść do szczytu! Pewnie w ciągu dnia pokonał znaczny kawał drogi. Lazł od świtu i jeśli jest już lulaj, dokonał pracy nielada. Jeśli jednak wezmę go w palce i posadzę znacznie wyżej, to przepadnie dlań wartość i tego nawet szmalu drogi, jaką sobie sam utorował. Podobnie jest ze mną.
Judyta zastanowiła się.
— Porównania kuleją zawsze, — odparła drwiąco — jest to ich przywilej. Nie rozumiem jak można odpychać człowieka, dlatego tylko, że nie przychodzi z pustemi rękami. Śmieszny, zaiste, pomysł.
— Zachodzi różnica pomiędzy rękami pustemi, a temi, które siać mogą skarby niezmierne! — odparł Lorm poważnie. — Wydobyłem się sam z biedy. Nie ma pani nawet wyobrażenia co znaczy bieda. Wszystko co posiadam i co zarabiam zawdzięczam wyłącznie memu ciału, głowie i mózgowi. Pani od urodzenia i przez urodzenie nawykłaś kupować ciała, głowy i mózgi innych. A choćby tysiąckroć nawet większym był jej zmysł rzeczywistości i rozsądek życiowy, nie zna pani i wiedzieć nie może o czcigodnem prawie moralnem, które normuje pracę i zapłatę. Środki materjalne pozwalają pani ignorować to prawo i kierować się dowolnością. Bogactwo to paraliżowałoby mnie, byłoby mi szydem i zmorą.
Odrzucił wstecz głowę i patrzył na nią.
— A więc sprawa nasza jest beznadziejna? — spytała zuchwale, a twarz jej pobladła.
— Nie mogę przypuszczać, byś pani zrezygnowała z miljonów swoich i przystała do komedjanta. Dlatego sprawę uważam za beznadziejną.
— Chodźmy! — powiedziała, biała, jak płótno. Tamci dziwią się zapewne, że nas niema, a nie chcę dawać powodu do plotek.
Ruszyli żwawo, w milczeniu. Las rozwarł się nagle, a pod czarnym zwałem chmur wisiała rozedrgana żarem kula słoneczna. Ogarnięta szalonym gniewem wpatrzyła się w nią. Po raz pierwszy silna jej wola natrafiła na silniejszą jeszcze. Uczula Izy gniewu w oczach i wybuchnęła niemelodyjnym zgoła śmiechem. Lorm spojrzał na nią zdumiony, ona zaś odwróciła się gryząc wargi.

12.

Jak to przewidywał, zastał Krystjan, po przyjeździe wraz z Amadeuszem do Berlina dokoła Ewy, mnóstwo ludzi i dużo zgiełku.
— Znużona jestem, Eidolon! — wykrzyknęła na jego widok. Zabierz mnie stąd.
Polem, gdy się rozpłynął rój napastników, rzekła:
— Dobrze, iż tu jesteś, Eidolon! Z utęsknieniem czekałam na ciebie. Jutro wyjeżdżamy.
Ale odkładano podróż z dnia na dzień. Był projekt ukrycia się samotnie w jednej z holenderskich miejscowości nadmorskich. Krystjan dowiedział się jednak, że kilkanaście już znajomych osób zamówiło tam sobie mieszkanie, przeto powątpiewał, by miała ten zamiar na serjo. Ludzie byli niezbędni, a gdy milczała musieli inni bodaj mówić, gdy leżała sama spokojnie, trzeba jej było ruchu naokół.
Stanęła przed nim, a woń jej ciała przejęła go straciłem i spuścił oczy, zakłopotany. Pod naporem wzburzonej fali krwi, tętnienie serca utraciło swój rytm normalny.
Zapomniał już jej rysów, wyszła mu z pamięci zdumiewająca prawdziwość jej gestu, bezpośredniość słowa, podatność na wrażenia i zdolność porywania, słowem cała potęga, subtelność, cały rozkwit lej świetnej istoty. Woli jej poddawały się nawet siły przyrody. Gdy wyszła na ulicę, słońce rzucało promienie czystsze, a powietrze łagodniało. Zmieniała szalejącą naokół niej burzę, w płynący posłusznie nurt.
Zuzanna powiedziała Krystjanowi:
— Miałyśmy lu tańczyć. Czyniono nam propozycje, ale Prusy nie podobają nam się. To ludzie małostkowi. Szczędzą ciężko zapracowane pieniądze, na zakup armat i budowę koszar. Nie widziałam tu jeszcze prawdziwej twarzy. Każdy mężczyzna i każda kobieta wyglądają jednako. Sądzę, że są produkowani maszynowo, po pięć tysięcy dziennie a jawią się odrazu dorośli i ubrani, niby wojownicy Jazona.
— Ewa sama jest Niemką! — zgromił Krystjan szyderczynię.
— Ba! Gdy genjusz zostanie strącony z nieba, pada na ziemię oślep i nie może sobie wybierać miejsca. Gdzież to przebywa pan Crammon? — przerwała sobie sama. — Pewnie nas nie odwiedzi. A kogóż to, miast niego przywiozłeś pan? — wskazała głową Amadeusza, który siał w kącie sztywny i zakłopotany, w swych okularach podobny do puchacza. — Któż to jest?
— Któż to jest? — pytanie to widniało także w zdumionych oczach Wiguniewskiego i markiza Tovery. Amadeusz był nowicjuszem w przerażającym wprost stopniu. Tępy wyraz jego oczu, miał często cechę głupkowatości, co żenowało Krystjana, a budziło śmiech innych.
Wędrował on po ulicach, przeciskał się przez tłumy, stawał przed wystawami i wielkiemi szybami kawiarń, kupował dzienniki i ulotki, zaczepiał obcych, ale ukojenia mu to nie dawało. Miał ciągle przed oczyma twarz tancerki, drażniącą i przesadnie afektowaną. Utkwił mu w pamięci każdy jej ruch, gest krajania owocu, pozdrowienia znajomych, siadania, lub wstawania, wąchania kwiatu, widział ciągle ruch jej powiek, warg, szyi, ramion, biodr i nóg. Uznał to za przesadne, za drażniące, ale wszystko wyryło się na mózgu jego, niby na płycie fotograficznej.
Pewnego wieczoru przyszedł do pokoju Krystjana, a twarz jego była ziemistej barwy.
— Kimże jest, właściwie Ewa Sorel? — zaczął z gniewem i zaciętością. — Skąd pochodzi? Czyją jest? Cóż tu u niej robimy? Zechciej mi pan o niej coś opowiedzieć, wyjaśnić!
Rzucił się na krzesło i wbił w Krystjana oczy.
Nieprzygotowany na tę powódź pytań, milczał Krystjan, a Amadeusz ciągnął dalej:
— Oblokłeś mnie pan w nową skórę, ale dawny człowiek wije się w niej. Czyż jestem na maskaradzie? Powiedz mi pan przynajmniej, kogo przedstawiają te figury. Jestem także zamaskowany, ale zda się, nie dobrze i nam nadzieję, że pan naprawisz niedomogi mego domina.
— Nie gorszą pan nosisz maskę od nas wszystkich! — zauważył Krystjan uśmiechając się łagodnie.
Voss oparł głowę na dłoni.
— Ona jest tedy tancerką! — mruknął w zamyśleniu. — Słowo to i jego treść ma dla mnie znaczenie czegoś nieprzyzwoitego. Jakżeby można skojarzyć to z czemś innem, by nie czuć na policzkach rumieńca wstydu? — spojrzał dziko i spytał klując towarzysza spojrzeniem. — Czy to kochanka pańską?
Krystjan pobladł.
— Domyślam się, panie Amadeuszu, co pana pozbawia równowagi! — powiedział. — Ponieważ pan jednak przybyłeś tu razem ze mną, musisz dotrwać do końca. Nie wiem jak długo zostaniemy z tymi wszystkimi ludźmi i sam, doprawdy dobrze nie wiem pocośmy tu przybyli. O Ewę Sorel racz mnie nie pytać. Nie wyrzekę słowa pochwały, ni przygany.
Amadeusz milczał.

13.

Krystjan, Amadeusz, Mr Bradshaw, markiz Tovera i ks. Wiguniewski pojechali autem, Ewa zaś koleją.
Długiej jazdy koleją nie znosiła taksamo jak i autem. W nocy leżała bezsennie na łóżku okryta jedwabiem, z twarzą w jedwabnych poduszkach. Skulona przy niej Zuzanna podawała to flakonik perfum, to książkę, słodycze, lub lemonjadę z lodem.
Czuła łaskotanie we wszystkich członkach, nie dozwalające odpocząć, ucisk na piersiach, w głowie jej snuły się myśli i urojenia, falowała wola i obrzydzenie do wszelakiego aktu woli. Dudnienie kół po szynach szarpało jej nerwy. Czarna jak nigdy noc, sunąca wzdłuż pociągu dręczyła ją jak widziadło rozesnute w nieskończoność. Krajobrazy miały w sobie utajoną złość, lasy zastępowały podstępnie drogę, wszędzie były przeklęte domostwa i przerażeni ludzie.
— Czas to duch dręczyciel! — szepnęła. — Chciałabym, by stanął przedemną i bym mogła widzieć jak się go zmaga.
Pochylona nad nią Zuzanna patrzyła bacznie.
— Czegóż się właściwie po nim spodziewasz? — rzekła zcicha tonem serdecznym. — Co znaczy to igranie? Wszakże jest najbanalniejszy ze wszystkich. Nie słyszałam z ust jego jednego wyrazu wykwintnego i interesującego. Czy on wie czem ty jesteś? Ni przez sen nie domyśla się tego, a sny jego są pewnie tak puste jak głowa.
Twój taniec jest mu mniej więcej tem, czem skoki prowincjonalnej baleriny dla mieszczucha średniego stanu. Narody leżą u stóp twoich, on zaś ledwo decyduje się uśmiechnąć. Dałaś światu nowy rodzaj szczęścia, a ten zarozumiały Niemczuch nie rozumie tego i nie domyśla się nawet.
— Jeśli będzie zbyt ponuro nad Morzem Północnem, pojedziemy gdzieś na południe — odrzekła Ewa.
— Trzebaby mu krzyczeć w uszy: Dalejże, na kolana! — unosiła się Zuzanna. — Ale prędzej zachwiałaby się kolumna Vendome, niż on. Jest niewzruszalny. Opowiedziałam mu o twych triumfach w Petersburgu, o wybuchach zachwytu, on zaś słuchał tak jakby czytał dość ciekawe sprawozdanie dziennikarskie. Mówiłam także o W. Księciu... nie marszcz czoła... musiałam to uczynić, by się nie udusić. — Nie codzień trafia się wziąć na łańcuch Dżingishana i stopić żelazną duszę barbarzyńcy. Słucha go pięćdziesiąt miljonów drżących niewolników i słucha natura, wedle słów: — Wstrzymaj się słońce w Gideonie, a ty księżyciu w dolinie Ajalonu. Poeta nie mógłby tego lepiej zobrazować. Zdumiałabyś się sama, słysząc, z jakim talentem haftuję złotą nicią na zgrzebnem płótnie. Trud daremny. Oddychał dalej miarowo, jak stuka zegarek. Parę razy, wydało mi się drgnął, ale przyczyną była mucha, która go połaskotała po nosie.
— Ciekawam, czy nadeszły już do Heystu toalety z Paryża! — powiedziała Ewa.
Wydłużył się bardziej jeszcze owal jej twarzy, zacisnęła zlekka wargi, potem białe zęby błysnęły, jak wyłuskane migdały.
— Czemuś mu odmówiła? — ciągnęła Zuzanna dalej. — Co się posiadło należy do przeszłości, odkładana rozkosz to ciężar. Oni wszyscy winni być szczeblami jeno drabiny twojej, niczem więcej. Przy pierwszem pianiu koguta mogą sobie iść precz, cała zaś treść nocy jest twoją własnością. Czemże on właśnie zasłużył na wyróżnienie? Czemuż wystrugałaś sobie zeń bożka? Pocoś go wezwała? Obawiam się, że popełnisz głupstwo.
Ewa milczała. Język jej wysunął się na moment, a oczy przymknęły chytrze. Sądząc, że minę tę odgaduje, rzekła Zuzanna:
— To prawda, posiada on cudowny djament, po którym wylewałaś łzy. Ale starczy twego rozkazu, a będziesz miała kamienie takie u trzewików.
— Kłamiesz! Kiedyż to opłakiwałam ten djament? — powiedziała Ewa obojętnie.
Usiadła i odziana w powiewne lekkie jak płatki kwiatu szaty, zdała się być duchem, powstałym z nicości.
— Kiedyż to opłakiwałam ten djament? — powtórzyła, dotykając ramienia towarzyszki.
— Sama mi to opowiadałaś.
— Nie masz lepszego argumentu? — zaśmiała się Ewa.
Śmiechem wyrażała to, co najbardziej było w niej zmysłowe i najwyższe duchowo jednocześnie.
Zuzanna złożyła ręce z uległością i wyrecytowała:
— Volvedme del otro lado, que de este ye estoy tostado.
Było to hiszpańskie strzeliste westchnienie: Obróćcież mnie na drugą stronę, gdyż z tej jestem już upieczony.

14.

Dom, w którym zamieszkała Ewa, stał niedaleko wybrzeża. Była to stara siedziba pańska, wybudowana przez Wilhelma Orańskiego, a do niedawna była własnością zmarłej księżny Leuchtenberg.
W tych ogromnych komnatach było Ewie dobrze. Dniem i nocą słyszała szmer morza. Brała książkę, ale zaraz odrywał jej uwagę ten szum, w który się wsłuchiwała z lubością.
Chodziła po komnatach ze starymi meblami i poczerniałymi obrazami rada, że posiada samą siebie i bez męki wnętrznej czekać może na tego, który polem przybywał. Witała go napoły przymkniętemi oczyma, z uśmiechem zupełnego poddania.
Zuzanna ćwiczyła na fortepianie zciszywszy struny. Po ukończeniu zadania, znikała niepostrzeżenie.
Krystjan i Amadeusz zamieszkali w willi sąsiedniej. Amadeusz w parterze, a Krystjan na piętrze. Voss, nic zatrzymywany przez towarzysza wychodził rankiem, wracał zaś wieczór, lub późną nocą, nie wspominając gdzie był i co przeżył.
— Człowieka takiego jak ja, — powiedział trzeciego dnia Krystjanowi podczas śniadania — nie wolno wodzić na łańcuchu. Mam sen i oddech odmienny niż inni. Dusza moja ugania kędyś, ja zaś poluję na nią. Gdy ją schwytam, dowiem się może co mi czynić należy.
— Jesteśmy dziś zaproszeni wieczór na kolację do Ewy Sorel! — rzekł Krystjan, nie podnosząc oczu.
Voss skłonił się z ironją.
— Kolacja ta przypomina mi djabelnie dawne obiady dobroczynne! — rzekł kąśliwie. — Wszakże odczuwam doskonale niechęć dla siebie i swą obcość zupełną. Bezpotrzebna to zgoła komedja. Cóż tam po mnie? Wszyscy niemal mówią po francusku. Ja jestem małomieszczanin, chłop, a tkwiąca we mnie śmieszność to rzecz gorsza, niż gdybym był mordercą, czy podpalaczem. Może zdecyduję się, któż wie, na mord lub podpalenie, by nie być śmiesznym!
Otworzył usta do śmiechu, ale nic wyszedł z nich żaden ton.
— Dziwi mnie, Amadeuszu, — rzekł Krystjan, że myśl pańska krąży ciągle dokoła jednego punktu. Czyż to istotnie punkt ważny i miarodajny? Nikogo nie obchodzi czyś pan jest bogaty, czy biedny. W towarzystwie mojem masz pan równouprawnienie i nikt nie popełni nietaktu, by to podkreślać. Jesteś pan sam twórcą tych uczuć, za które mścisz się na innych, z pewnego nawet powiedziałbym rodzaju zadowoleniem. Sądzę, że nie weźmiesz mi pan za złe lej szczerości.
Amadeusz skrzywił się.
— Zbiera naprawdę czasem ochota, pogładzić pana po twarzy, jak to czyni nauczyciel! — odparł dziwnym tonem. — Prześlicznieś pan to zrobił Krystjanie Wahnschaffe, Trzeba przyznać. Tak, tak niezaprzeczalnie przepysznie. Dzielnie nabite, strzał świetny, tylko źle się pan złożył. Pudło. Trzeba lepszego strzelca, by mnie trafić.
To jeno prawda, że choroba tkwi we mnie, ale zbyt głęboko, by ją można uleczyć kilku taniemi formułkami moralizatorskiemi. Gdy mi podaje rękę ten rosyjski książę, czy hiszpański radca legacyjny, mam wrażenie, że sfałszowałem banknoty i sprawa może wyjść na jaw lada chwila.
Ile razy przejdzie koło mnie ta dama, rozsiewająca nieopisaną woń i szumiąca suknią, czuję zawrót głowy jakbym zawisł sześćset metrów ponad przepaścią, wiję się i jęczę pod świadomością tego, jak jestem mały i nikczemny. Wiję się, wiję, cóż na to poradzić? Urodzony już jestem pod tym znakiem, świat ten moim nie jest i nigdy nie będzie.
Ci co są na dole muszą zginąć na upływ krwi, a ci co na górze uznają to za zupełnie słuszne. Ja się zaliczam do tych co na dole, to świat nie mój Krystjanie Wahnschaffe, a jeśli pan nie chce, bym oszalał i narobił złego, zechciej wyprowadzić mnie możliwie najprędzej z tego środowiska i odpraw mnie pan.
Krystjan wodził końcami palców po czole, potem rzeki:
— Cierpliwości, Amadeuszu. Wydaje mi się także, że to nie mój świat. Ale zostaw mi pan jeszcze trochę czasu, bym mógł z tem dojść do końca.
Voss wpił się ssącem spojrzeniem w dłoń i usta Krystjana. Słowa te spokojne, chłodne niemal, posiadały cechę walki upornej, której były przejawem i to zwyciężyło Amadeusza.
— Nie mogę pojąć, jak można opuścić tę kobietę, raz ja posiadłszy! — mamrotał, z czychającym uśmiechem. — Chyba, że wyrzuci sama za drzwi.
Krystjan nie mógł pokonać gestu niechęci.
— Do widzenia zatem dziś wieczór! — rzekł na zakończenie i wyszedł.
W godzinę potem ujrzał Amadeusz na wybrzeżu Krystjana i Ewę. Szedł od strony wydm, oni zaś kroczyli dołem po pianie ostatnich fal odpływu. Przystanął osłaniając dłonią okulary, jakby śledzić chciał żagiel na morzu. Oni go nie dostrzegli. Równo, pod wpływem bezsłownego, jakby, porozumienia ciał kroczyli przed się. Po chwili stanęli także i przytuleni wzajem do siebie, wyglądali jak dwie ciemne, smukłe kolumny wyrzezane na tle srebrno-szarego powietrza i wody.
Amadeusz rzucił się w szeleszczącą trawę, zanurzył czoło w piasek i przetrwał tak długie godziny.
Nadszedł wieczór. Ewa wprawiła gości swych w podziw ogromny, ukazując się z Igniferem we włosach.
Ujęty w platynową ramę, lśnił nad jej głową, płonąc snopami skier, niby widmowy płomień.
Odczuwała go każdem uderzeniem serca. Był jej cząstką, jej usprawiedliwieniem i jej koroną. Przesiawszy już być klejnotem stał się promienistym, wszystkich przekonywującym symbolem.
Przez kilka sekund panowała przeraźna niemal cisza. Piękna Vanleer, belgijska rzeźbiarka wydała głośny okrzyk zdumienia i podziwu.
Nagle zagasł upojny uśmiech na twarzy Ewy, a oczy jej zwrócone w bok, napotkały spojrzenie Amadeusza.
Był sino-biały, półotwarte oczy miały wyraz głupkowaty, nastawił brutalnie głowę, zwisające ramiona jego drgały. Podszedł zwolna bliżej z oczyma tępo wbitemi w niesłychanie jarzący się klejnot. Stojący po prawej i lewej usunęli mu się z przerażeniem. Ewa odwróciła głowę i uczyniła dwa kroki wstecz. Zuzanna zjawiła się obok i wyciągnęła ramiona ku jej obronie. W lej chwili Krystjan chwycił Amadeusza za rękę i nie opierającego się, milczącego wyprowadził z grupy zebranych.
Zachowanie Krystjana oddziałało na wszystkich bezpośrednio kojąco i jakby nic nie zaszło, rozpoczęto ożywioną, pełną polotu rozmowę.
Amadeusz i Krystjan znaleźli się na kamiennym balkonie. Voss wdychiwał głęboko słone powietrze. Po chwili spytał chrypliwie:
— Czy to Ignifer?
Krystjan skinął głową. Jął nadsłuchiwać morza. Fale grzmiały, niby spadające z gór odłamy.
— Zrozumiałem zagadkę płci! — powiedział do siebie Amadeusz, a skurcz jego twarzy ustąpił pod wpływem obecności Krystjana. — Zrozumiałem kobietę i mężczyznę. Ten djament zawiera łzy wasze i dreszcze, rozkosz i ciemń, odkupienie, majaki, nieszczęsne majaki. To fetysz, przeklęty fetysz!
Czuję noce wasze, Wahnschaffe, wiem wszystko o panu i o niej, od chwili gdym ujrzał ten lśniący minerał, który Pan stworzył z gliny ziemskiej, jak mnie i was oboje. Ucz cierpienia ot całkiem po ziemsku bezmyślnie, a czysto płonic, podczas gdy ja... o Boże!...
Niezrozumiały ten wybuch wstrząsnął Krystjanem. Siła jego rozwiała niechęć powstałą wskutek zuchwałych słów Amadeusza. Nadsłuchiwał zwrócony ku morzu.
Voss zapanował nad sobą, podszedł do parapetu i rzekł nader spokojnie:
— Radziłeś mi pan dziś, bym był cierpliwy. Cóż to znaczy? Mówisz pan do mnie zresztą zawsze ogólnikowo i wieloznacznie. W każdym razie bardzo wygodnie mówić o cierpliwości. Jest to luksus, na który pana stać, luksus jak każdy inny, tylko mniej kosztowny. Niema słowa godnego większej nienawiści i wzgardy nad cierpliwość. To kłamstwo. Zbliska oglądane oznacza ono tchórzostwo i lenistwo. Cóż pan zamierzasz, właściwie?
Krystjan nie dał odpowiedzi, a raczej uczynił jakby ją już dal i po długiem milczeniu zatopiony w myślach, rzucił pytanie:
— Sądzisz pan, że to coś pomoże?
— Nie rozumiem... — rzekł Voss patrząc nań. — Cóż ma pomóc... na co pomóc?
Ale Krystjan nie objaśnił wcale co myśli.
Voss chciał iść do domu, ale Krystjan poprosił, by został. Wrócili i udali się wraz z innymi do jadalni.

15.

Kolację skończono, a towarzystwo przeszło do salonu.
Zrazu rozmowa toczyła się po francusku, potem jednak, ze względu na Mr Bradshawa, który nie władał tym językiem, wrócono do niemieckiego.
Amerykanin skierował rozmowę na wymierające ludy Nowego Świata i tragizm ich zatraty. Na wezwanie Ewy, opowiedział jedno ze swych przeżyć u Indjan, szczepu Navajów.
Szczep ten najdłużej opierał się chrystjanizmowi i związanym z tem usiłowaniom cywilizacyjnym. By ich okiełznać, zabronił rząd istniejącego od całych tysiącleci tańca Yabe-Chi, który stanowił najuroczystszy obrzęd religijny. Przysłano komisarza dla wykonania rozkazu, a towarzyszył mu Mr Bradshaw. Poruszony błaganiem wodzów, zezwolił na to, by taniec wykonanym został po raz ostatni.
O północy, przy blaskach ogni obozowych i drzewnych pochodni, wystąpili ubrani i pomalowani jaskrawo śpiewacy i tancerze. Pieśni opiewały dzieje trzech bohaterów, którzy popadli w niewolę wrogiego szczepu i zostali oswobodzeni przez boga Ya. Bóg ten wyuczył ich jeździć na piorunie. Uciekli do jaskini niedźwiedzia grisli, a stamtąd do krainy królowej motyli. Tańce wyobrażały naocznie te wszystkie przygody. Skały rozbrzmiewały pieśniami, potworni tancerze oblani purpurą ogni dochodzili w pląsach do wyrazu rozpaczy. Tymczasem nadciągnął huragan. Nastąpiło oberwanie chmury, w ciągu kwadransa wyschłe łożyska strumieni przybrały postać rozhukanych rzek, ognie pogasły, znachorzy modlili się wzniósłszy ramiona, a śpiewacy i tancerze, pewni że bóg gniewa się, iż przystali na rezygnację ze świętego tańca, pod wpływem dzikiej rozpaczy, umierali dobrowolnie w szalejących falach, które znosiły ich zwłoki w doliny.
Mr Bradshaw umilkł, a Ewa rzekła:
— Bogowie mszczą się, a najbardziej pokojowo usposobieni, bronią siedzib swoich.
— Jest to zapatrywanie zgoła pogańskie! — rozebrzmiał ostry, wyzywający głos Amadeusza. — Niema bogów, a tylko bożki, które niszczyć należy! — spojrzał zuchwale, a potem dodał leniwo — Bowiem rzekł Pan: Nie może mnie człowiek widzieć i żyć polem jeszcze.
Wszyscy uśmiechnęli się. Markiz Tovera, nie zrozumiawszy, zapytał Wiguniewskiego. Tenże szepnął mu parę słów po francusku, a markiz uśmiechnął się także z politowaniem i złośliwością.
Amadeusz wstał, twarz miał jakby zakopconą. Wesołość zebranych była dlań chłostą. Z poza łyskliwych okularów jego strzelił jadowity uśmiech w kierunku Ewy i powiedział z zakłopotaniem:
— Na tem samem miejscu Pisma czytamy: — Zdejm przyozdobę twą ludu Izraela, a przekonasz się co z ciebie uczynię! — Tu niema już pola do wyjaśnień.
Nie może rozgrzeszyć oczu, pomyślał Krystjan i wyminął zwrócone nań spojrzenie Ewy.
Amadeusz Voss opuścił towarzystwo. Przycisnąwszy dłonie do skroni, biegł ulicami, jak ścigany. Sztywny, angielski kapelusz zesunął mu się na kark. Dopadłszy swego pokoju, dobył paczkę z kufra podróżnego. Były to skradzione listy nieznanej F. Usiadł przy lampie i jął czytać z napięciem, a czoło mu pałało. Nie pierwszą to noc, spędził na tem zajęciu.
— Czemu przywiozłeś tego człowieka? — spytała Ewa, gdy zostali sami.
Śmiejąc się, wziął ją w ramiona i niósł przez rozliczne jasne, to znów ciemne komnaty.
— Morze krzyczy! — wyszeptała mu w ucho.
Pragnął, by obumarły wszystkie dźwięki, prócz grzmotu morza i tego szeptu zmysłowego. Radby był tem zadławić niepokój, porywający go wśród pieszczot i gnający coraz bardziej zgłodniałego ku nowym.
Gorące, śmigłe ciało obejmowało go, niby płomień.
— Czemu przywiozłeś tego człowieka? — spytała znowu wśród głębokiej nocy, płomienna i wyczerpana, pomiędzy dwoma wybuchami szału i dwoma zaśnięciami znieść go nie mogę. Ma czoło nieustannie
okryte polem. Wywodzi się z ciemnego świata.
W komnacie panował szafirowy mrok, padający od szafirowej ampli. Okna zasłaniała ciemń błękitnawa.
— Czemu nie odpowiadasz? — nalegała, siadając. Bladą jej twarz otaczala zwichrzona gęstwa ciemnych włosów.
Nie wiedział co mówić. Czuł niedostatek każdej odpowiedzi, oraz bal się, że nie uwierzy.
— Cóż to za historja z tym Vossem? Co cię z nim łączy? — wykrzyknęła przyciągając i całując po oczach, tak jakby je wypić chciała.
— Poproszę go, by ci się nie nasuwał na oczy! — rzekł Krystjan i oto nagle ujrzał się wraz z Amadeuszem w zagrodzie chłopskiej, w Nettersheim, spostrzegł klęczącą czeladź, zardzewiałą latarnię, zmarłą dziewczynę i cieślę, biorącego miarę na trumnę.
— Powiedz, co cię z nim łączy! — szeptała. — Nagle wydało mi się, że cię nie czuję przy sobie. Gdzie jesteś, ukochany. Mów do mnie, przyjacielu.
— Powinnaś mnie była wziąć wówczas, w Paryżu, kiedy przybyłem do ciebie z Crammonem! — rzekł, opierając o jej pierś policzek.
— Mów, mów dalej! — szeptała, starając się ukryć zaniepokojenie.
Oczy jej nabrały wilgotnego połysku, skóra przypominała biały, lśniący atłas, a w mroku, twarz nabrała przeduchowionej szczupłości. Powab gestu zapanował nad późną porą, uśmiech był mistrzowsko ujętą igraszką, wszystko w niej było grą, odbiciem, wzlotem, czy niespodziewanem wahaniem. Krystjan patrzył.
— Czy pamiętasz, żeś mi raz powiedziała, iż miłość jest sztuką, jak muzyka i poezja, kto ją zaś pojmuje inaczej, dla tego niema laski. Wszakże zapamiętałem?
— Mów, mów dalej, drogi mój.
Trzymał ją w ramionach, a żywotność jej ciała, ciepło, pulsowanie krwi i ruch harmonijny ułatwiały mu mówienie.
— Wiedz, — zaczął z namysłem, gładząc jej rękę — że dotąd używałem kobiet jeno, nie znając miłości, która jest sztuką. Łatwe to były stosunki i nie sprawiały trudu. Ubóstwiały mnie, nic stawiały przeszkód, ja zaś kroczyłem poprzez nie. Nie miałem do spełnienia żadnych warunków, gdyż cieszyło je, gdy byłem z nich zadowolony.
Ty atoli, Ewo, nie jesteś ze mnie zadowolona. Patrzysz, badasz i nie spuszczasz mnie z oka. W chwilach nawet zatonięcia w głębie, gdzie myśl ustaje, nie tracisz czujności, a to dlatego, że nie jesteś ze mnie zadowolona. A może jest to tylko pomyłka, czy fałszywe odczucie?
— Już tak późno! — westchnęła, złożyła głowę na poduszce i zamknęła oczy. Leżała, nadsłuchując niknącego echa jego głosu, tchu złapać nie mogąc z powodu duszności, jaką czuła w piersiach.

16.

Innej nocy żartowali przez czas dłuższy, opowiadając sobie rzeczy wesołe. Znużyło ich to w końcu.
Nagle ujrzał Krystjan na ciemni, poza oknami posiać swego ojca, z suką Freją. Zjawa szła krokiem, wyrażającym zupełne osamotnienie. Nigdy samotność ojca nie przedstawiła mu się tak jasno. Jedynym jego towarzyszem był pies. Rozglądał się wokół, ale nikt z nim iść nie chciał.
— Czyż to możliwe? — pomyślał Krystjan.
Zatonął w półsen, trzymając w ramionach ciało Ewy piękne, gładkie i chłodne, jak kość słoniowa.
I znowu ujrzał postacie brata, siostry i matki, a wszystkie owiane były tąsamą samotnością i opuszczeniem.
— Czyż to możliwe? — pomyślał. — Wszakże ich dusi formalnie nadmiar ludzi!
— Czyż jednak — odpowiedział sobie — i ty nie dusisz się od nadmiaru ludzi wokół siebie, a mimoto czujesz tosamo osamotnienie i pustkę. Skądże się to bierze? Gdzie wina?
W tej chwili przysłonił go jakiś ciemny przedmiot. Był to mokry płaszcz, z którego spływała woda. Jednocześnie posłyszał głos wnętrzny: — Wstań Krystjanie, wstań! — Nie mógł atoli dokonać tego, bowiem więziły go ramiona z kości słoniowej.
Nagle zobaczył Letycję. Rzuciła mu pytanie: — Dlaczego? — Wydało mu się w tym śnie, który snem nie był, że powinien był wziąć Letycję, skazaną w marzeniach swych (żyła wszakże jeno złudą i marzeniami) na to, by być ofiarą marnej rzeczywistości.
Wydało mu się, że Letycja mówi wskazując Ewę: — Cóż masz z nią wspólnego? Ona cię nie zna wcale, żyje dla siebie samej, pożąda sławy, u niej nie znajdziesz pociechy w cierpieniach swoich. A przecież trwonisz z nią siebie poto tylko, by zapomnieć bólu i zaznać oszołomienia.
Zdumiał się Krystjan mądrością Letycji, która zawsze wywoływała jego pobłażliwy uśmiech. Mimo wszystko jednak wiedziała teraz, że cierpi. Ból ten przedziwny, z dnia na dzień, z godziny na godzinę wzrastał, niby rana, żrąca wokół siebie coraz to nowe komórki.
Głowę złożył na ramieniu kochanki, której małe piersi, wychylające się z fjoletowej zmroki były okolone drgającym konturem. Przepajała go nawskróś jej piękność, niepowszedniość i lekkość. Czuł, że ją kocha wszystkiemi myślami i każdym fibrem ciała, ale nie znajdzie u niej pociechy, ni pomocy.
I znowu posłyszał głos wnętrzny: — Krystjanie wstań! — ale wsiać nie mógł. Kochał tę kobietę i bał się żyć bez niej.
Świtało już, gdy Ewa obróciła ku niemu twarz.
— Gdzie jesteś? Gdzie spozierasz? — zapytała.
— Jestem przy tobie! — odrzekł.
— Aż do ostatniej myśli swojej?
— Nie wiem, nie znam bowiem ostatniej myśli mojej.
— Chcę cię posiadać całego, z każdym oddechem, a nie posiadam w pełni.
— A ty... — odrzekł wymijająco — czy cała jesteś przy mnie?
Rzuciła się nań i zawołała namiętnie, a władczo:
— Jesteś moją własnością, więcej niż ja Iwoją.
— Czemuż to?
— Ogarnia cię przerażenie? Skąpisz siebie? O tak, jesteś bardziej moim. Odczarowałam cię. Zmiękczyłam kamienną twą duszę.
— Zmiękczyłaś mą duszę... — powtórzył zdumiony.
— Niezawodnie, drogi mój. Czyż nie wiesz, że jestem czarodziejka? Władam rybą w wodzie, koniem na błoniu, sępem w powietrzu, oraz niewidzialnemi devami, o których mówią perskie księgi święte. Mogę uczynić z tobą co zechcę, a nie oprzesz się.
— To prawda! — przyznał.
— Ale dusza twoja nie patrzy na mnie, — dodała, obejmując go — jest to dusza obca, ciemna, wroga i nieznana.
— Może nadużywasz posiadanej władzy, a ona się broni.
— Powinna być posłuszną i basta.
— Może nie jest ciebie pewną?
— Mogę jej dać jeno pewność danej godziny, sama zaś godzina to jej rzecz.
— Co zamierzasz czynić?
— Nie pytaj. Nie wypuszczaj mnie z myśli swoich na sekundę, ani też z uczucia, inaczej zgubimy się. Dzierż mnie całą siłą.
— Mógłbym, czuję, zrozumieć co masz na myśli, ale nie chcę tego. Wiesz... ja... ty... to wszystko jest za małe, zbyt nikłe... — potrząsnął głową — zbyt nikłe.
— Cóż znaczą twe słowa... co jest zbyt nikłe? — wykrzyknęła przerażona. Objęła oburącz jego prawicę i patrzyła z napięciem w oczy.
— Wszystko zbyt nikłe... — powtarzał, jakby nie mogąc znaleźć innego określenia.

Rozważył raz jeszcze, z właściwym sobie uporem i sceptycyzmem wszystko co słyszał i mówił, potem zaś wstał, życząc przyjaciółce dobrej nocy.

17.

Lorm występował w Karlsruhe. Pewnego wieczoru wziął tempo szaleńcze, z nienawiści do swej roli, utworu, partnerów i publiczności. Było to tak wyraźne, że w akcie ostatnim zaczęto sykać.
— Jestem biedaczysko! — powiedział kolegom, z którymi jadł kolację w restauracji. Każdy komedjant, to biedaczysko! — spojrzał ze wzgardą po wszystkich kolejno i mlasnął wargami.
— Czuł się człowiek w większej harmonji z samym sobą, w czasach, kiedy nas się bano jako złodziei bielizny i straszono nami dzieci. Czyż nie prawda? A może dobrze wam w naszej stajni?
Całe otoczenie milczało z szacunkiem, był to bowiem gość słynny, gromadzący tłumy, przed którym płaszczyli się dyrektor i recenzenci.
Gdy wszedł do hotelu, polatał ulicami kurz letni. Czuł wokoło siebie pustkę i wstrząsnął nim dreszcz. Ale kroczył lekko i swobodnie, jak młody myśliwy.
Wziął klucz i skierował się ku schodom. Nagle stanęła przed nim Judyta. Drgnął i uczynił krok wstecz.
— Gotowa jestem zostać biedną! — powiedziała, nie poruszając niemal wargami.
— Przybyła łaskawa pani zapewne w interesach? — spytał tonem jasnym, chłodnym. Sądzę, że oczekuje pani tu małżonka?
— Nie czekam na nikogo, prócz pana i jestem sama! — odparła z żywym blaskiem oczu.
Zadumał się, a twarz jego przybrała wyraz zaciętości. Był w tej chwili stary i brzydki. Gestem poprosił, by z nim poszła. Znaleźli się w czytelni. Jeden jedyny płomyk rozświetlał stół zasypany dziennikami. Usiedli w skórzanych fotelach. Judyta skubała nerwowo złotą torbeczkę. Była w kostjumie podróżnym i miała wyraz znużenia w twarzy.
— Co można jeszcze uczynić dla zapobieżenia szaleństwom? — zaczai Lorm.
— Nic! — odrzekła lodowato. — Jeśli postawiony przez pana warunek był tylko środkiem odstraszenia i wypierasz go się pan tchórzliwie w chwili spełnienia, to omyliłam się, rzecz prosta i nic tu po mnie. Proszę, racz mnie pan nie pocieszać dobrotliwemi słowami, gdyż rzecz wzięłam całkiem serjo.
— Ostro to brzmi, pani Judyto, gorzko i zbyt porywczo! — rzekł ze spokojną ironją. — Jestem człek bywały, obstarni i zbyt dużo przeżyłem, by z zapałem studenta witać najcudniejszą nawet niespodziankę ze strony kobiety. Pomówmyż po przyjacielsku o tem coś pani uczyniła i racz wstrzymać się z wyrokiem o mojem zachowaniu.
Judyta zawiadomiła ojca, że może dysponować rentą roczną, jaką jej wyznaczył, gdyż postanowiła rozwieść się z Feliksem Imhoffem i wyjść za człowieka, który stanowczo zażądał, by się wyrzekła majątku. Jednocześnie, kazała sporządzić notarjalną deklarację. Miała ją przy sobie, chcąc pokazać Lormowi przed wysianiem do ojca. Opowiedziała to wszystko spokojnie.
W chwili jej odjazdu, nie wiedział Feliks nic o postanowieniu. Wręczyła tylko służącemu list doń skierowany.
— Rozprawy, w tego rodzaju sytuacji — powiedziała — podawanie powodów człowiekowi, którego się porzuca, to wszystko głupstwa. Równie mądrem byłoby cofanie wskazówek zegara, w celu przywrócenia minionej godziny. Starczy, że wie gdzie jestem i co zamierzam. Zresztą, nie jest to dlań żadną ważną sprawą. Ma on ich tyle, że jedna więcej różnicy nie stanowi.
Lorm siedział z głową spuszczoną, oparłszy brodę o rączkę laski. Starannie przyczesane, dość bujne jeszcze, ciemne włosy, połyskiwały od tłuszczu. Miał brwi ściągnięte. W fałdach skóry dokoła nosa i całej przepracowanej mięśniowo twarzy, był wyraz osmucenia.
W drzwiach zjawił się kelner i znikł natychmiast.
— Nie zdajesz sobie pani sprawy, Judyto, co bierzesz na siebie! — rzekł Lorm i szurgnął zlekka nogami.
— Proszę mi tedy powiedzieć, bym się mogła zastosować! —odparła niedbale.
— Jestem komedjantem! — oświadczył groźnie niemal.
— Wiem o tem.
Położył laskę na stole i skrzyżował ramiona.
— Jestem komedjantem! — powtórzył, a twarz jego przybrała wyraz maski. — Jako taki, muszę wyobrażać ludzką naturę w jej najokropniejszych przejawach.
Gały urok leży w projekcji namiętności i ich konsekwencji, w lakiem skupieniu, jakiego życic samo nigdy nie daje. Zdarza się to często i złowrogiem jakiemś prawem osobę moją, tu siedzącego Edgara Lorma, otaczają ramą, będącą tem, czem wielkie gotyckie okno w stosunku do minjatury.
W dalszym skutku jest brak wszelkich łączników i zaczepień o powszednie życie, a każde usiłowanie dostrojenia się harmonijnie do niego, spełzła na niczem. Wiję się pod kloszem dzwonu bez powietrza, a wszystko co czynię, to jeno spiętrzona piana. Istnieją podobno ludzie o życiu podwójnem. Ja żyję polową, czy ćwiartką, a w gruncie życie me własne zagasło.
Nienawidzę tego zawodu, a uprawiam go jeno z braku innego. Chciałbym być bibljotekarzem w służbie wielkiego pana, któryby mi się nie dawał we znaki, albo właścicielem małej posiadłości rolnej, w jakiejś szwajcarskiej dolinie. Nie wspominam już zgoła o tem co biegnie równolegle z teatrem, o wszystkich wstrętnych i odpychających rzeczach, o błazeństwie, kłamstwach i pysze. Nie sądź pani także, iż jest to zwykła pieśń żałosna zblazowanego aktora, składająca się z przecenienia siebie i kokieteryjnej chęci wywołania komplementów.
Cierpienie moje ma nieco głębszy podkład. Bakterją, że tak rzekę, wywołującą chorobę moją jest słowo. Słowo zapoczątkowało we mnie zabójczy proces zatrucia duszy. Spytasz pani jakie słowo? Każde, jakie wymienia człowiek z człowiekiem, mężczyzna z kobietą, przyjaciele ze sobą, słowo jakie sam wymieniam ze światem.
Tosamo słowo, którego pani używasz całkiem naturalnie, u mnie przeszło już przez wszystkie rejestry mowy i wszelkie temperatury ducha. Pani używa go jak chłop kosy, krawiec igły, a żołnierz broni. Dla mnie jest to rekwizyt, złuda, moluska, efekt akustyczny, coś tysiąckrotnie zmiennego, bez konturu, ni jądra.
Od lat dwudziestu pięciu wykrzykuję słowo, szepcę, bąkam, wrzeszczę, śpiewam, rozdymam, napełniam bezsens sensem i korzę się przed tem dostojeństwem. Zmełło mnie ono na otręby, poraniło gardło i wydrążyło klatkę piersiową. Chociaż prawdziwe, jest, dla mnie przynajmniej, nieprawdą. Tyranizuje mnie ono, dręczy, przenika błyskiem ściany i przypomina niemoc, oraz ofiarę bez nagrody. Przemienia mnie w bezwładną lalkę.
Żaliż mogę powiedzieć: kocham, nie wstydząc się do głębi trzewiów? Ileż ma znaczeń owo: kocham? W iluż go używałem ujęciach. Odpowiednio oświetlona tektura, oglądana z widowni przedstawia się zawsze jako korona. W gruncie rzeczy jestem człowiekiem zrozpaczonym. Okręt mój rozbił się o rafę słowa. Brzmi to dziwnie, ale jest prawdą. Być może, iż każdy aktor jest zasadniczo desperatem.
Spojrzenie Judyty nie przejawiało wielkiego zrozumienia.
— Nie będziemy się, sądzę, dręczyć słowami! — rzekła, by coś odpowiedzieć.
Ale Edgar Lorm uznał to za sprytne i skinął wdzięcznie głową.
— Byłoby to nader pożądanem, — odparł tonem książęcym — bo, widzi pani, słowo i uczucie są rodzeństwem. To czego wypowiedzieć nie chcę skutkiem odrazy, jest i dla uczucia mego banalne i nieznaczne. Trzebaby milczeć, jak los. Jestem już, być może, niezdolny do przeżyć rzeczywistych, rzec można wytresowany w nich. Djabelnie mam mało zaufania do siebie i żal mi dłoni, która się ku mnie wyciąga z pomocą.
Wszystko jedno zresztą! — zakończył i zerwał się elastycznie. Ja także gotów jestem!
Podał jej dłoń, jak koledze, ona zaś zachwycona żywością i rycerskim wdziękiem tego gestu, przybiła pakt z uśmiechem.
— Gdzie pani stanęła.
— W tym hotelu.

Rozmawiając swobodnie, odprowadził ją do jej pokoju.

18.

Nazajutrz popołudniu, przybył do hotelu niespodzianie Feliks Imhoff. Posłał Judycie bilet i czekał w hallu, chodząc, a cienka jego laseczka wahała się leniwo w rytm kroków. Murzyńskie jego usta złożone były do gwizdania, a mózg rozsadzały myśli o interesach, spekulacjach, cedułach giełdowych, stu stosunkach i stu umówionych spotkaniach. Ale ile razy mijał wielkie okno, rzucał rozciekawione i przepojone uśmiechem spojrzenie w ulicę, gdzie dwaj chłopcy bili się zawzięcie.
Chwilami tylko zasępiała się twarz jego i przelatywał po niej skurcz.
Boy zameldował, że pani prosi.
Judyta przyjęła go ze zdumieniem, on zaś jął mówić z zapałem i pośpiechem:
— Mam interes w Liyerpoolu, a chciałem cię raz jeszcze zobaczyć. Zgłaszało się do ciebie mnóstwo ludzi z różnemi sprawami, otrzymałaś zaproszenia, telefonowano, była modniarka, nadeszły listy, słowem, nie mogłem podołać. Nie mogę przecież oświadczyć każdemu, że żona moja właśnie znikła po angielsku, raz na zawsze. Są przeróżne rzeczy do załatwienia. Musisz mnie koniecznie poinformować, inaczej nastąpi zamieszanie.
Przez chwilę rozmawiali o drobnostkach, które go tu, rzekomo sprowadziły.
Dziś rano byłem u regenta — opowiadał — i otrzymałem szlachectwo osobiste.
Judyta zarumieniła się, jak osoba zahipnotyzowana, która sobie nagle przypomniała swój stan na jawie.
Feliks Imhoff strzepnął laseczką swe klasycznie zaprasowane spodnie i rzekł:
— Przebacz mi krytykę, ale można było rzecz załatwić inaczej, niż to uczyniłaś. Uciekać, ni stąd, ni z owąd... nie... tak się nie robi. Jest to, rzec można trochę poniż poziomu i nie całkiem fair.
— Co nieuniknione musi nastąpić szybko! — oświadczyła, wzruszając ramionami. — Zresztą, jak widzę nie ucierpiał przez to spokój duszy twojej.
— Ba! Spokój duszy. To nie wchodzi w rachubę! — stał, jak zazwyczaj nieco rozkraczony i kołysał się, spoglądając na lśniące lakierki swoje. — Cóż tu ma do roboty spokój duszy? Ale jesteśmy ludźmi kultury. Wszakżem ja nie tygrys, ani filister. Sprostałbym każdemu społeczeństwu. Nic znasz mnie wcale. Nie dziwne to zresztą, bo gdzież mieliśmy sposobność poznać się wzajem? Chyba nie w małżeństwie. Trzeba to uczynić teraz. Pozwól, że pragnienie wyrażone, zabiorę ze sobą w mc nowe, kawalerskie życie. Przyrzeknij mnie w przyszłości nie unikać tak planowo, jak to czyniłaś w ciągu ośmiu miesięcy pożycia naszego.
— Jeśli ci na tem zależy, drogi przyjacielu, przyrzekam z ochotą! — odparła wesoło.
Na tem się rozstali.
W godzinę potem siedział Feliks Imhoff w pociągu, wpatrzony aż do zmierzchu, załzawionemi oczyma w krajobraz. Radby był mówić, dyspulować, wyładować się. Patrzył zachmurzony na obcych ludzi, którzy nic o nim nie wiedzieli, nie znali jego bujności, przełomowych idei i rozległych planów.
Wysiadł w Düsseldorfie, decydując się na to w ostatniej chwili. Dał do przechowania pakunki i ruszył okryty płaszczem, chudy, ponuremi, staremi, ścichłemi nocną porą ulicami.
Przystanął przed prastarym gmachem. Spędził tu młodość. Wszystkie okna były czarne.
— Halo, chłopcze! — krzyknął w kierunku jednego z nich, poza którem sypiał. Echo odpowiedziało na ten wykrzyk: — Halo, chłopcze! — Skądże to właściwie przybywasz, o ty Bezimienny!
Tak zwał się zazwyczaj sam, powtarzając, iż pochodzenie jego jest ciemne, jak Kaspra Hausera.
Nie ciężyła jednak na nim tajemnica żadna, nawet tajemnica urodzenia. Był człowiekiem zupełnie jawnym, oczywistym, uosobieniem roku tysiąc dziewięćset piątego.
Skierował się do domu znanego sobie, z czasów gimnazjalnych. Ściany sali okrywały brudne zwierciadła. Mieściło się tu kilkanaście, półnagich dziewcząt. W kapeluszu i płaszczu usiadł do fortepianu i zagrał hucznie, po dyletancku.
— Złość mnie dusi, dzieci! — powiedział, a dziewczęta jęły wyrabiać z nim hece. Odziały go czerwonym szalem i tańczyły dokoła niego.
— Złość mnie dusi, dzieci, Trzeba to spłukać! — powtórzył i kazał podać tyle szampana, że stół uginał się pod ciężarem flaszek.
Zaryglowano drzwi. Dziewczęta były w siódmem niebie.
— Zróbcie coś dla złagodzenia mej złości, moje dzieci! — rozkazał, polem ustawił sześć wybranych, w rząd, polecił im otworzyć usta i wetknął każdej w zęby zwinięty w kształt papierosa stu markowy banknot.
Omal go nie zadusiły pieszczotami.
I pił, pił, aż do utraty zmysłów.

19.

Krystjan nie mógł się obejść bez Ewy. Ciemń go ogarniała, gdy ją na krótko choćby opuszczał.
Wszystko co się do niej odnosiło, posiadało znamię pożegnania na zawsze. Każdy uścisk dłoni, czy wymiana spojrzeń, miały rzewność i ból ostatniej chwili.
Tosamo przebijało w miłości jego. Cecha czepiania się kurczowego, ofiarności, cierpliwości, a często posłuszeństwa.
Wyrażał to przy sposobności podawania płaszcza, szklanki, z której pić chciała, ramienia, gdy była zmęczona, oraz czekaniu, gdy po nim przybywała na umówione miejsce.
Czuła to i pytała często, on jednak nie umiał wyjaśnić. Mógłbym opisać uczucie tej rozłąki bliskiej, co atoli miało nastąpić potem, nie wiedział.
Zdawał sobie jasno sprawę, że idzie tu nietylko o rozłąkę z nią samą, ale z wszystkiem co mu dotąd było miłe, cenne i nieodzowne. Ale nic nie wiedział, nie kreślił planu i nie roztrząsał go wcale.
Nie miał sam żadnych życzeń, czy pragnień, zato Ewa miała sio rozmaitych żądań i wpadała w gniew, gdy któreś nic zostało spełnione. Postanowiła wyruszyć na morze, a on najął jacht i przez dwa tygodnie pływali po Atlantyku. Zatęskniła za Paryżem, a on zawiózł ją tam autem. Ucztowali u Foyota przy rue de Tournon, wraz z zaproszonymi przez nią przyjaciółmi, literatami, malarzami i muzykami, a nazajutrz wrócili.
Posłyszawszy o jakimś czarownym zamku normandzkim w stylu średniowiecznym, zapragnęła go widzieć przy świetle księżyca. Wyruszyli w czasie pełni, kiedy była nadzieja na pogodne noce. Potem pociągnęła ją katedra w Rouen, następnie słynna kultura róż, którą posiadał baron Zerbaulen w okolicy Gandawy, dalej wycieczka w Ardenny, zachód słońca nad jeziorem zuiderskiem, konna przejażdżka po parku richmandzkim. Rembrandt w Hadze i uroczysty obchód w Anlwerpji.
— Czy cię to nie nuży? — spytał pewnego dnia Krystjan z nieokreślonym uśmiechem, czyniącym wrażenie fałszu.
— Świat jest wielki, a krótka młodość! — odparła. — Piękno kłoni się do mnie, dla mnie istnieje, a bezemnie umrze. Od biedy posiadam Ignifera, głodu niczem zaspokoić nie mogę. Oświetla mg ziemię i ułatwia każdą drogę. Widzisz teraz coś uczynił, kochanku mój.
— Strzeż się Ignifera! — rzekł Krystjan, z tymsamym pozornie chytrym uśmiechem.
— Jest tu Fjedor Szilagin! — powiedziała, a powieki jej opadły ciężko.
— Tylu tu ludzi, — odrzekł — większej części nie znam wcale.
— Nie spostrzegasz żadnego, ale wszyscy cię widza! — zauważyła Ewa. — Wszyscy się dziwują, pytając: Kimże jest ten młodzieniec smukły, wykwintny, o śnieżnych zębach i błękitnych oczach? Wszakże słyszysz szepty? Jestem z tego dumna.
— Cóż oni o mnie wiedzą? Zostaw ich w spokoju.
— Kobiety bledną na twój widok. Wczoraj widziałam na promenadzie młodą kwieciarkę, Flamandkę. Spojrzała na ciebie, a potem zaczęła śpiewać. Czyś nie słyszał?
— Nie. Cóż to była za pieśń?
Ewa przysłoniła oczy dłonią i jęła śpiewać zcicha, z wyrazem napoły bolesnym, napoły swawolnym:

Ou sont nos amoureuses?
Elles sont au tombeau,
Dans un séjour plus beau,
Elles sont hereuses.


Elles sont près des anges,
Au fond du ciel bleu,
Ou elles chantant les louanges
De ta Mère de Dieu.


Szarpnęło mnie to za serce i nienawidziłam cię przez minutę. Ileż uczucia płynie z serca człowieczego, a niema dlań naczynia.
Wstała nagle.
— Jest to Fjedor Szilagin! — rzekła z rozbłysłemi oczyma.
Krystjan podszedł do okna.
— Deszcz pada! — zauważył.
Ewa wyszła z pokoju, nucąc półgłosem: — Ou sont nos amoureuses? Elles sont ou tombeau...
Wieczorem zeszli na wybrzeże.
— Widziałam pannę Gamaleję, — opowiadała Ewa — przedstawił mi ją Fjedor Szilagin. To jego kochanka, Tatarka, piękna jak żmija, a dziwna, jak nieznane krajobrazy, o których się marzy. Zmierzyła mnie spojrzeniem i stoczyłyśmy walkę. Rozmowa miała za treść Marję Baskirczew i jej pamiętnik. Ona twierdziła, że istoty tego rodzaju, należy dusić zaraz po urodzeniu. Widzę atoli, drogi mój, że nie wiesz wcale kim była Marja Baskirczew. Była to jedna z owych kobiet, które przychodzą na świat o sto lat za wcześnie i zamarzają, jak kwiaty w lutym.
Krystjan milczał, dumając o twarzach zmarłych rybaków, widzianych ubiegłej nocy.
— Panna Gamaleja przywiozła mi z Londynu pozdrowienie W. Księcia, — zakończyła Ewa, — który tu zjedzie na tydzień.
Krystjan milczał dalej. Dwanaście kobiet i dziewiętnaścioro dzieci otaczało zwłoki rybaków. Wszystko to, ubogo odziane, tonęło w zamrozie żałoby.
Poszli dalej, oddalając się od łoskolu fal, a Ewa spytała:
— Czemu się nic śmiejesz? Czyś zapomniał śmiać się?
Brzmiało to jak krzyk.
Krystjan milczał.
— Jutro jest kiermasz w Dudreele! — powiedziała Ewa porywczo, chwytając szal, który powiewał w wietrze. — Pojedziemy do Dudreele. Występuje tam pulcinello. Będziemy się śmiać... będziemy się śmiać, Krystjanie.
— Ubiegłej nocy była burza, — opowiadał. — Pamiętasz, że byliśmy długo tam, pośród wydm. Nad ranem, spać nie mogąc, zeszedłem ponownie na wybrzeże. W tej chwili właśnie uprzątano przyniesione falą zwłoki rybaków. Trzy łodzie zatonęły w nocy, niedaleko mola, gdyż nie sposób było dać im pomocy. Siedmiu ludzi zaniosło ich na noszach do trupiarni. Szlo za nimi kilku biedaków, poszedłem i ja.
W trupiarni świeciła się latarnia. Ściekająca ze zwłok woda, utworzyła wielką kałużę. Nakryło płaszczami twarze topielców. Z kobiet jedna tylko płakała. Brzydotą przypominała zbutwiały pień, ale wśród płaczu zmieniła się całkiem. I jakże mam się śmiać, Ewo, jakże? Nie przestaję myśleć o rybakach, którzy dzień za dniem zarabiają na życie tam, daleko, na morzu. I jakże mam się śmiać?
Ewa oburącz przytknęła szal do policzków.
Zwyczajnym swym tonem, nie podnosząc, jak zawsze głosu, ciągnął Krystjan dalej:
Wczoraj, w jakimś barze pokazali mi Wiguniewski i Botho Thurgew pięćdziesięcioletniego mężczyznę, byłego śpiewaka operowego, który miał ongiś sławę i dużo pieniędzy. Poprzedniego dnia padł w ulicy, wycieńczony głodem. Miał jednak w kieszeni dwadzieścia franków. Zapytany, czemu nie użył tych pieniędzy na zaspokojenie głodu, powiedział, że była to zaliczka na koszta jazdy do Hawru, gdzie miał dostać miejsce w kabarecie, co mu się udało po długich staraniach. Ale bilet do Hawru kosztuje trzydzieści pięć franków, toteż od dwu tygodni starał się usilnie o resztę kwoty. Nie tknął owych dwudziestu franków, wiedząc, że jeśli wyda jednego choćby centima, przepadł już z kretesem.
, Tego dnia, kiedy upadł wyczerpany, minął termin przybycia do Hawru. Nazajutrz odniósł agentowi zaliczkowane przezeń pieniądze. Pokazano mi tego człowieka. Siedział przy pustej filiżance, z głową opartą na rękach. Zanim zdążyłem przysiąść się doń znikł, potem zaś nikt go już nie widział... Jakże tedy mogę się śmiać, Ewo, jakże się mogę śmiać, myśląc o tem wszystkiem? Nie żądaj dziś odemnie, bym się śmiał.
Nic nie odparła, gdy zaś wrócili do domu, padła mu w ramiona, wołając:
— Muszę cię ucałować.
Jęła całować tak gwałtownie, że z warg jego popłynęła krew.
— Idź sobie teraz! — rozkazała, czyniąc gest odprawy. — Idź, a jutro, pamiętaj, jedziemy na kiermasz do Dudreele.

20.

Pojechali na kiermasz i udało im się przecisnąć aż do małego teatru marjonelek. Ławki były przepełnione dziećmi, a wokoło stali dorośli głowa przy głowie. Od strony parku płynęły odory smaru maszynowego, skóry i solonych śledzi, zaś powietrze rozbrzmiewało tonami fałszywej muzyki i głosami wywoływaczy.
Krystjan torował Ewie drogę, a ludzie ustępowali z niechęcią i podziwem jednocześnie. Ewa śledziła z napięciem tok akcji. Dzieckiem będąc lubiła takie widowiska, a dziś przeszłość nadała temu, na które patrzyła urok smętku i ponęty.
Pulcinello, w roli okpisia musiał przyznać, że żadna chytrość nie sprosta czarom dobrych wróżek. Naiwność jego była przejrzysta, a klęska tak zasłużona, iż nie budziła politowania. Deszcz kijów, pod którym zginął, był słusznym triumfem moralności.
Ewa biła brawa, rozradowana, jak wszystkie maleństwa.
— Nie śmiejesz się Krystjanie? — zapytała.
A Krystjan śmiał się, nie tyle z głupoty Pulcinella, ile dlatego, że go porwał śmiech Ewy.
Po spuszczeniu kurtyny, dali się ponieść fali innych rozrywek. Ale utworzyła się za nimi świta. Szły szepty z ust do ust, a jeden zwracał drugiemu uwagę na Ewę. Zwłaszcza dwie dziewczęta dążyły uporczywie za wykwintnie ubraną damą. Ewa miała kapelusz z różami i płaszcz jedwabny, błękitny, jak morze w słońcu.
Jedna z tych dziewcząt zdobyła gdzieś pęk bzu i na placu przed gospodą wręczyła go uwielbianej, czyniąc dyg wspaniały. Ewa podziękowała i pochyliła twarz nad kwiatami, w tej zaś chwili pięć czy sześć dziewcząt utworzyły wokoło niej krąg taneczny, skacząc i nucąc swawolną piosenkę.
— Jestem w niewoli! — krzyknęła wesoło do Krystjana, który został poza obrębem kola i mimowoli znosić musiał drwiące spojrzenia dziewcząt.
— Tak, tak, jesteś w niewoli! — przytakiwał, starając się dostroić do roli rozradowanego widza.
Na schodach gospody stał człowiek pijany i ze złością niewytłumaczoną patrzył na zabawę Ewy z dziewczętami. Zrazu miotał złorzeczenia, potem zaś gdy nikt nań nie zwracał uwagi, wpadł we wściekłość prawdziwą. Podniósłszy ze ziemi kamień wielkości pięści, cisnął go w grupę.
Dziewczęta zawrzasły, kuląc się, to znów rozbiegając. Kamień przeleciał tuż obok ramienia tej, która ofiarowała kwiaty, a spadając trafił Ewę w obie stopy.
Zbladła i zacisnęła usta. Kilku mężczyzn rzuciło się na pijaka, który wymachując groźnie rękami, wrócił d» gospody. Krystjan ruszył zrazu także w kierunku schodów, ale zawrócił, bowiem ważniejszą była pomoc dla Ewy. Spłoszone dziewczęta zasypały go pytaniami. Usunął je na bok.
— Czy możesz chodzić? — spytał.
Potwierdziła czyniąc wysiłek opanowania wyrazu twarzy, ale stanąwszy zatoczyła się. On zaś wziął ją na ręce i zaniósł do stojącego opodal auta. Dziewczęta pobiegły za nimi, powiewając chustkami. Z gospody dolatały krzyki.
— Pulcinello wściekł się! — powiedziała Ewa z uśmiechem, tłumiąc ból. — To nic, drogi mój! — szepnęła po chwili. — Minie rychło, nie kłopocz się.
Pędzili z chyżością stu kilometrów.
W pół godziny potem siedziała w fotelu, w swej komnacie, a Krystjan klęcząc trzymał w dłoniach jej bose stopki.
Przerażona niezmiernie Zuzanna nadbiegła i jęła udzielać różnych sprzecznych ze sobą rad, zwołała ludzi, domagała się, by wezwano lekarza, potem zerwała z nóg swej pani trzewiki i pończochy, oglądając ze strachem czerwone plamy, wywołane uderzeniem kamienia. Ewa musiaia jej w końcu nakazać milczenie i wysiać z pokoju.
— Już prawie nie boli! — zapewniła Ewa, tuląc z lubością bose stopy do chłodnych, suchych dłoni Krystjana.
Służąca przyniosła miednicę z wodą i dwa kawałki płótna na okłady.
Krystjan podziwiał bose stopki, owe przecudne narzędzia, podobne rękom wielkiego malarza, czy barkom ptaka o lotach podniebnych i dalekich. Radował oczy kształtem, wyrazistością muskulatury, nieskazitelną linją sklepienia, różowymi palcami i przejrzystymi paznokciami. Jednocześnie zbudził się jego wnętrzny zmysł obserwacyjny i posłyszał głos: Klęczysz oto Krystjanie? — Tak, klęczę! — odparł w duchu, nie bez pewnej trwogi. — Czemużbym nie miał klęczeć? — Dostrzegł w oczach Ewy błysk rozochocenia i to go zmieszało bardziej jeszcze.
Powiedziała:
— Dłonie twoje to dobrzy lekarze, a najcudniejsze jest, że klęczysz przedemną, drogi mój.
Zapadł zmierzch. Poprzez drżące zlekka firanki błyszczała gwiazda wieczorna.
— Czemuż ci dziwno, że klęczę? — spytał niepewnym głosem.
— Lubię to! — odrzekła, a rozluźnione włosy spadły jej na ramiona. — Lubię to! — powtórzyła, kładąc mu dłonie na głowie tak, że ją opuścił niżej. — Lubię to!
— Klęczysz, Krystjanie! — usłyszał znowu z głębi duszy. I w tej chwili ujrzał dzbanek z odłamanem uchem, krzywe okno z pasmem śniegu w szparze, luźny trzewik ze skorupą błota na podeszwie, zwisający z belki postronek i lampę naftową ze szkiełkiem okrytem sadzą. Były to rzeczy marne, ot nędzota i nic więcej.
— Czy często klęczałeś tak Krystjanie w roli czciciela? — spytała.
Nie odrzekł nic, a bose stopki zaciężyły mu w dłoniach. Znikło wrażenie zmysłowe, wywołane ich ciepłem, gładkością i pobudliwa ruchliwością, a ogarnęły go trwoga, wstyd i smutek. i
Owe narządy, niezależne niemal, posiadające życie, stopy tancerki, członki ukochanej kobiety, cenne i rzadkie jak nie wiele rzeczy na świecie, wydały mu się teraz brzydkie, odpychające, natomiast uczucie piękna i szacunku budziły marne, biedne rzeczy, jak zielony dzbanek bez ucha, krzywe okno z pasmem śniegu, trzewik zabłocony, zwisający z belki postronek i zakopcona lampka.
— Powiedzże, czy często tak klęczałeś przed kimś? — posłyszał czuły, drgający strachem niemal głos Ewy i wydało mu się, że zań odpowiada Iwan Becker:
— To rzecz, to rzecz jedynie ważka, żeś klęczał przed nią. Wszystko inne było przeznaczeniem i goryczą. Ale, żeś klęczał, to ważne jedynie.
Zamknął oczy, pobladł i dyszał ciężko. Przeżywał teraz wyraźniej, dosadniej i bardziej prawdziwie, godzinę losu. Uczuł na czole pocałunek Beckera i zrozumiał jego znaczenie. Pojął gorączkowe metamorfozy nieczystego sumienia, które go samego przemieniały w dzbanek, krzywe okno, trzewik, postronek i lampkę. Szło o to, by uciec, by zyskać na czasie. Zrozumiał, że wśród przybierania rozmaitych postaci widywał i słyszał ludzi, żebraka, kobietę, Iwana Michajłowicza, chore, półnagie dzieci, a także swe wysiłki powstrzymania, ich na małą bodaj jeszcze chwilę, zanim w męce swej, rozpaczy, opętaniu i okrucieństwie rzuca się nań, niby psy zdziczałe na ochłap ścierwa.
Minął czas oznaczony. Wstał spiesznie, zdecydowany zupełnie.
— Odpraw mnie Ewo! — powiedział. — Odpraw mnie! Lepiej, że tak uczynisz, niżbym miał się odrywać od ciebie krok za krokiem. Nie mogę zostać z tobą, nie mogę żyć dla ciebie!
W tej chwili uczuł w sobie płomienną burzę miłości i dałby był sobie wyrwać z piersi serce, byle cofnąć wyrzeczone słowa.
Ewa zerwała się błyskawicznie. Stanęła bez ruchu, oburącz chwytając pasma włosów swoich.
Krystjan podszedł do okna. Ujrzał wielką połać nieba, gwiazdę wieczorną i ruchliwe morze. Wiedział, że to wszystko złuda, ten spokój, ta połyskująca gwiazda, ta lekko fosforyzująca fala, że jest to jeno szala, malowana zasłona i że nie wolno niepokoić się tem. Poza owymi pozorami mieścił się strach, okropności, oraz niezgłębione cierpienie. Zrozumiał to, zrozumiał dobrze.
Pojął wielotysięczne tłumy nad brzegiem morza i ich ponure milczenie. Pojął córkę rybaka, leżącą z pohańbionem ciałem na mierzwie stajennej. Pojął wolę śmierci Addy Castillos. Pojął Jana Cardillaca, kroczącego obłędnie z troską o żonę i dziecko. Pojął siedmdziesięcioletniego rozpustnika, wołającego z poza klasztornej kraty: — Boże mój, Zbawicielu cóż mam czynić? Pojął głuchoniemego Dytryka, który się utopił, pojął wzmiankę Beckera o mokrym płaszczu i przerażenie Lotara ma widok zwłok, trzymających się w objęciach. Pojął palący głód Amadeusza Vossa, oraz jego słowa o srebrnej nici i flaszy z oliwą. Pojął kamienny smutek żon rybaków i śpiewaka operowego z dwudziestu frankami w kieszeni.
Pojął wszystko, wszystko!
— Krystjanie! — zawołała Ewa, takim tonem, jakby szukała czegoś w ciemni.
— Nastał wieczór! — powiedział drżąco.
— Krystjanie! — wykrzyknęła Ewa.
On zobaczył nagle Amadeusza, który wyszedł właśnie z ciemnej grupy drzew, gdzie nań czekał widocznie. Czynił gwałtowne gesty w kierunku okna. Pożegnawszy Ewę spiesznie, wyszedł z jej pokoju.
Patrzyła za nim bez ruchu.
W chwilę potem, zapominając o bolących jeszcze stopach, udała się do garderoby, otwarła kasetkę z klejnotami, dobyła Ignifera i jęła nań patrzeć w poważnej zadumie.
Potem wetknęła djament we włosy i przejrzała się w zwierciadle. Była chłodna, blada, a oczy miała spokojne. Skrzyżowawszy na piersiach ramiona, trwała w kontemplacji.

21.

Krystjan i Amadeusz szli tamą w kierunku Duisbergen.
— Mam panu uczynić zwierzenie! — zaczął Amadeusz. — Grałem w ruletę w Ostendzie.
— Mówiono mi o tem! — odparł Krystjan z roztargnieniem. — Oczywiście, przegrałeś pan?
— Djabeł mi się ukazał! — rzekł Amadeusz głucho.
— Ileż pan przegrałeś? — spytał Krystjan.
— Masz pan zapewne na myśli jakiegoś wyrafinowanego djabła, jakąś halucynację, czy produkt fantazji poetyckiej? — ciągnął Amadeusz dalej, bez tchu niemal, tonem nieprzyjaznym. — Nie, nie, był to prawdziwy staromodny djabeł z capią głowa i pazurami. Powiedział mi:
— Bierz z ich nadmiaru. Okryj się pancerzem bezwrażliwości, nie daj się zastraszyć, nie pozwól, by wiew bezczelnie strojnego ich świata, zapędził cię w zakamarki cierpienia.
Rzekłszy to, wprawnymi palcami kierować zaczął małą kulką na moją korzyść. Światło lamp krzyczało, z twarzy kobiet opadała szminka, po drgających brodach ściekała jadowita piana brudnej zachłanności. A ja wygrywałem, wygrywałem. Krystjanie Wahnschaffe. Dziesięć, dwanaście tysięcy, sam już nie wiem ile. Taki banknot tysiącfrankowy wygląda jak wypełzły szmat chorągwi. Świetne sale, schody, ogrody, nakryte obrusami stoły, wiadra z szampanem, półmiski ostryg... oddycham, jestem panem. Obcy zgoła ludzie składają mi gratulacje, zaszczycają swem towarzystwem, biesiadują ze mną. Jest to śmietanka, osobniki przesiane przez sito, czcigodne. W hotelu de ta Plagę przybrał w końcu mój koźlogłowy djabeł postać symbolu godnego siebie. Był teraz pająkiem i ssał chciwie trzymane między nogami jaja ogromne. Był czemś, niby galareta, czekająca rozkosznej chwili pęknięcia.
Powinienbyś pan położyć się i wyspać! — zauważył Krystjan oschle. — Ileż pan ostatecznie przegrałeś?
— Istotnie, jestem trochę znużony! — przyznał. — Ile przegrałem? Mniej więcej czternaście tysięcy. Książę Wiguniewski pożyczył mi pieniędzy, pewny, że pan mu to zwrócisz. Jest to człowiek wykwintny, ani słowa.
— Załatwię z nim tę sprawę! — rzekł Krystjan.
— Nie dość tego, Wahnschaffe, nie dość tego! — zawołał Amadeusz drżącym głosem.
— Jakto?
— Muszę grać dalej. Muszę się odegrać. Nie chcę być dłużnikiem pańskim.
— Coraz gorzej będzie z panem, Amadeuszu. Ale nie stawiam przeszkód, o ile oznaczysz pan granicę.
Amadeusz wybuchnął śmiechem.
— Wiedziałem, że okażesz się pan wspaniałomyślnym, Krystjanie Wahnschaffe. Coraz głębiej kolec w ranę, coraz to głębiej.
— Nie rozumiem pana, — rzekł Krystjan, — możesz pan żądać odemnie ile chcesz pieniędzy, ale wolałbym na inny cel.
— Wspaniałomyślne to słowa, istolnie wspaniałomyślne! — urągał Amadeusz. — Jeśli mi jednak nie zależy na oznaczeniu granicy? Jeśli zechcę odrzucić wstydliwość żebraczą i zostać rozbójnikiem? Czy wówczas wyprzesz mnie się pan?
— Nie wiem co uczynię w takim razie, — odrzekł spokojnie, — spróbuję może przekonać pana, że źle czynisz.
Te trzeźwe i proste słowa uczyniły na Amadeuszu widoczne wrażenie. Spuścił głowę i rzeki po chwili:
— O jakże gnębi czekanie, aż mała kulka przestanie skakać, a sędzia ogłosi wyrok. Wypełzła tysiącfrankówka zbliża się z szelestem, albo szufla rzuca krągłą kupkę złotych monet. Utkwiła mi w głowie pewna liczba. Dzielę ośm liter na trzy i pięć. Imię i nazwisko. Raz w ten sposób wygrałem na jedno coup siedmnaście tysięcy, innym razem trzy.
Nie opuszczaj mnie pan, Wahnschaffe. I ja mam duszę. Trzy i pięć to problem. Rozbiję bank. Rozbiję go trzy razy, dziesięć razy po kolei. Jest to możliwe, nastąpi tedy niezawodnie. Czyżby, trzy i pięć mogło oprzeć się oberwaniu chmury złota? Czyżby odpędziła Danac Perseusza od siebie, lub czyżby żądała, by jej naprzód przyniósł głowę Gorgony?
Urwał nagle, gdyż Krystjan otoczył ramieniem plecy jego. Poufałość ta była mu tak niespodzianą nowością, że westchnął głęboko, jak dziecko przez sen.
— Wspomnij pan o tem co było, Amadeuszu, — rzekł Krystjan — wspomnij, jak mówiłeś do mnie — Możliwem jest, że się panu przydam na co, natomiast nie ulega wątpliwości, że bez pana zginę marnie. — Czyś pan o tem zapomniał? Czyś ty o tem zapomniał, Amadeuszu.
Na słowo: ty, drgnął Amadeusz. Przystanąwszy nagle, chwycił obie dłonie Krystjana i bąknął:
— Na miłość boską! W ten sposób nikt jeszcze do mnie... nikt do mnie nie mówił!
— Nie zapominaj o tem, Amadeuszu! — powiedział Krystjan zcicha.
Amadeusz zesłabł. Rozejrzawszy się niepewnie wokół, dostrzegł opodal niski słup betonowy, służący do umocowywania lin okrętowych. Usiadł na nim, kryjąc twarz w dłoniach. Polem jął mówić przez palce:
— Otóż, bracie, jestem jak pies obiły i niczem więcej nie jestem. Wydaje mi się, że zbyt długo stałem pod zimną, twardą, bieloną ścianą kościoła. Zamróz wszedł mi w kości, ale nie poddam się temu fatalnemu uczuciu.
Często pragnę być u boku kobiety. Żyć bez miłości nic mogę, a żyję tak ciągle, dzień w dzień. O jakże zimny ten mur! Jestem wszakże człowiekiem i muszę posiąść kobietę, inaczej zamarznę, czy skamienieję. Jesieni chrześćjaninem, przeto trudno mi iść do kobiety, mając pewien obraz w sercu. O bracie, dopomóż mi posiąść kobietę, proszę cię!
Krystjan stał zapatrzony w ciemne morze, odczuwał cały chłód świata i chaos spraw ludzkich.
Nagle usłyszał rozbrzmiewający od strony wydm jakby krzyk człowieka, znajdującego się w ostatniej opresji, w niebezpieczeństwie śmierci. Krzyk ten usłyszał także Amadeusz. Spojrzeli po sobie.
— Chodźmy! — powiedział Krystjan.
Skierowali się tam, skąd krzyk dolatał, ale tama była pusta, podobnie jak wybrzeże i wydmy. Trzy razy jeszcze usłyszeli ten krzyk, to gluchszy, to wyraźniejszy, bliższy, potem znów dalszy. Wracając, rzekł Amadeusz:
— To nic był krzyk człowieczy. Coś się ozwało w naturze, jako znak, zawołanie duchów. Wydarza się to, częściej nawet, niż przypuszczamy. Coś nas dokądś wzywa. Zawołany został jeden z nas.
— Rzecz możliwa! — odparł z uśmiechem Krystjan, którego zmysł rzeczywistości, za żart jeno mógł przyjąć tego rodzaju tłumaczenie.

22.

Crammon zatrzymał się na przeciąg jednego dnia we Frankfurcie, podczas podróży do Macphersona, zamieszkałego w Szkocji. Zawiadomił o swej obecności matkę Krystjana i został zaproszony, z natarczywą serdecznością do Wahnschaffeburga.
Zbliżał się koniec lipca. Usiedli na balkonie zarośniętym jerychońską różą, przy herbacie, a pani Richberla zakazała przyjmować gości. Przez chwilę paplali o różnościach, czyniąc częste przerwy. Pani Richberta chciała się czegoś dowiedzieć od Crammona o synu, nie mając wieści, od chwili kiedy opuścił Christiansruh. Trzeba było jednak mimo, że obrażało to jej dumę, wspomnieć bodaj przedtem o rozwodzie Judyty i jej małżeństwie z Lormem, bowiem Crammon wiedział o tem i był klasycznym świadkiem.
Nie wiedziała od czego zacząć, a Crammon na złość nie przychodził jej z pomocą.
— Czemuż stanąłeś pan w hotelu? — spytała. — Wahnschaffeburg ma pewne prawa do pana i nieładnie, że nas pan omijasz.
— Zostaw, łaskawa pani, swobodę staremu włóczędze! — odpowiedział. — Poza tem przykroby mi było opuszczać ten zaczarowany pałac już po dwudziestu czterech godzinach.
Pani Richberta chrupała biszkopt.
— Wszystko lepsze, niż hotel! — zauważyła. — To smętne miejsce pobytu, a wrażenie owo wzrasta wraz z jego luksusem. Zresztą nawet nie wypada mieszkać, tak drzwi w drzwi z byle kim, nieprawdaż. Poza tem różne szmery. Zresztą dziś wszystko wypada, taka już moda!
Westchnęła, a sądząc, że pierwsze lody przełamane, rzekła z wysiłkiem, tonem głuchym, jednostajnym:
— Co sądzisz pan o Judycie. Pożałowania godny obłęd. Samo już małżeństwo z Imhoffem nie była to sprawa first class i nigdy mi się nie podobała. Ale to? Nie śmiem patrzeć znajomym w oczy. Zachodziła, odnośnie do tej dziewczyny obawa, że pretensje jej i aspiracje nie znajdą wędzidła. I oto nagle rzuca się w ramiona komedjanta. W dodatku do wszystkiego złego, jeszcze to zrzeczenie się majątku! Rzecz niepojęta! W tem tkwi coś niesamowitego, panie Crammon. Czy ona sobie uświadamia co znaczy żyć z ograniczonej tak, lub owak gaży? Rzecz niepojęta!
— Proszę się uspokoić, łaskawa pani! — rzekł Crammon. — Edgar Lorm, wielki artysta ma książęce dochody.
— Wielki artysta? — przerwała niecierpliwie, czyniąc gest wzgardliwy. — To mi całkiem nie wystarcza. Coprawda, płaci się tych łudzi, często nawet bardzo dobrze, ale to zawsze osobistości podejrzane. Robi im się honory, nawet w naszych sferach, czego nigdy zrozumieć nie mogłam. Judyta pożałuje gorzko szaleństwa swego, a dla mnie i męża, ciężkie to rozczarowanie.
Westchnęła znowu i zerknęła płochliwie na Crammona, jednocześnie zaś spylała z pozoru obojętnie:
— Czy miałeś pan w czasach ostatnich list od Krystjana?
Crammon zaprzeczył.
— Od dwu miesięcy brak nam wszelakiej wieści! — dodała pani Wahnschaffe i znowu spojrzała, ale jasnem jej było teraz, że nie może się odeń dowiedzieć niczego. Nie panował w tej chwili nad wyrazem swej twarzy i wyraźna w niem była troska, trawiąca go od dawna.
Poniż balkonu paradował paw. Roztoczył krąg świetnych, migocących w słońcu piór i wrzasnął obrzydliwie.
— Słyszałem, że wyjechał, wraz z synem leśnika! — powiedział, jednocześnie podnosząc brwi w ten sposób, że wyglądał jak średniowieczna maska djabelska. Ale dokąd się udał, co do tego mogę jeno snuć przypuszczenia i nie ośmieliłbym się mówić o nich, łaskawej pani. Możliwem jest, że skrzyżują się drogi nasze. Rozsianie było jaknajlepsze. Toteż nie wątpię, że takie samo będzie powitanie.
— Wiem o tem, że zabrał syna leśnika! — mruknęła pani Richberta. — Bardzo dziwne, nieprawdaż? Jest to znajomość całkiem świeżej daty?
— Całkiem świeżej, istotnie. Ale nic bliższego nie wiem. Syn leśnika nie budzi żadnych obaw, mimoto jednak dobrzeby było wiedzieć, jakiego rodzaju pociąg wchodzi tu w grę.
— Napastują mnie czasem złe myśli! — westchnęła, a skóra wokoło nosa posiniała jej. Pochylona wpiła rozpłomienione, choć zazwyczaj puste oczy w Crammona, który nagle zmienił zapatrywanie odnośnie do wnętrznej treści tej damy.
— Panie Crammon! — zaczęła ochryple, niemal kracząco. — Jesteś pan przyjacielem Krystjana. Przynajmniej sądzę. Postąp więc jak przyjaciel, jedź pan doń, oczekuję, że uczynisz to bez zwłoki.
— Stanie się to, co odemnie zależy! — zaręczył Crammon. — Miałem sam zamiar zobaczyć się z nim. Jadę teraz na dni dziesięć do Dumbartonu, polem zaś wyruszę w ślad jego. Nie sądzę jednak, by zachodziła jakaś obawa. Krystjanem, jak zawsze, opiekuje się specjalne bóstwo. Przyznaję zresztą, że Trzeba co czas pewien kontrolować, czy pełni ono należycie swój obowiązek.
— W każdym razie spodziewam się listu od pana! — zakończyła, a Crammon przyrzekł.
Skinęła mu na pożegnanie głową, zagasł płomień w jej oczach i zatonęła w głębokich dumaniach.
Crammon wrócił do miasta i spędził wieczór ze znajomymi. Potem, w halu hotelowym siedział przez chwilę nieporuszony, a widok przechodzących budził w nim cichą nienawiść do ludzi. Na stole leżały kartki z nazwiskami gości. Odczuł to jako pychę. Ważne osobistości, ni słowa, n. p. rentjer Wielkanocki z małżonka. Czemu właśnie jakiś tam Wielkanocki i czemu z małżonką?
W kurylarzu, przy którym był jego pokój, ujrzał pod każdemi niemal drzwiami pary trzewików. Najczęściej były męskie w towarzystwie damskich. Doznał wrażenia, iż jest to bezczelna wystawa małżeńskich tajemnic. Że szło tu o małżeństwo, poznał po rozmiarach i kształcie. Musiały te trzewiki odbyć długą wędrówkę wspólną po świecie.
Zapałał wściekłością i napadła go chętka, by narobić zamieszania pośród tych trzewików. Upewniwszy się, że nikt nie widzi, poprzestawiał je w ten sposób, że żadna para nie miała już dawnego towarzystwa.
Potem legł spać, z tem miłem wrażeniem, jakie napełnia autora komedji po udatnem stworzeniu sytuacji nierozwiązalnej.
Rano zbudził go hałas i gadanina bez końca w kurytarzu. Podniósł głowę, jął nadsłuchiwać z upodobaniem, przeciągnął się, ziewnął głośno, a rozgwar ten był mu budującą muzyką poranną.

23.

Krystjan przyszedł do Ewy nazajutrz po nocnej wędrówce i o dziwo, zastał mnóstwo ludzi. Byli to Rosjanie, Anglicy, Francuzi i Belgowie. Do tej pory unikała towarzystwa, lub gościom była widzialną tylko w godzinach wspólnie oznaczonych. Ta niespodziana zmiana uczyniła Krystjana jednym z gości i został ze środka zepchnięty na obwód koła.
Mówiono o przybyciu hr. Maidanowa i roztrząsano jaki ma cel, oraz jak długo potrwa. Z całą obłudą ustawiano kulisy polityczne... wizyta u króla, pertraktacje z ministrami itp.
Zrazu zamieszkał w hotelu „Littoral“, w Knocke, niebawem atoli przeniósł się do wspaniałej willi „Herzynja“, wynajętej dlań przez faworyta Szilagina.
Szilagin przybył zaraz po Krystjanie. Mając widocznie zlecenie, zapoznał ich ks. Wiguniewski.
— Będzie u mnie jutro wieczór kilku przyjaciół, — rzekł doń Szilagin z ugrzecznieniem wielkiego komedjanta — sądzę, że i pan zechcesz mnie zaszczycić obecnością.
Objął go lodowałem spojrzeniem, tak że nerwy Krystjana napięły się boleśnie. Złożył ukłon i postanowił nie iść.
W komnacie balkonowej pozowała Ewa rzeźbiarce Beatrix Vanleer, która robiła szkice ołówkiem. Wiodła przy tem rozmowę z kilku panami. Krystjanowi podała dłoń do pocałunku, nie bacząc na jego pytające spojrzenie.
Miała suknię barwy cynamonowej i wysoką fryzurę, zwieńczoną brylantowym djademem. Wyglądała obco niezwykle, twarz jej podobna była do emalji, a drganie mięśni skroniowych, zwiastowało burzę. Ale mijało to i tylko obezwładniający chłód wiał od niej.
Gdy rzeźbiarka skończyła, Ewa jęła się przechadzać po pokoju z młodą księżną Helfersdorf, polem zaprowadziła ją na balkon zalany słońcem i wreszcie do buduaru, gdzie czytywała, lub odpoczywała po swych ćwiczeniach.
Krystjan poszedł za niemi, po raz pierwszy w życiu czując, że się upokarza. Przed godziną niespełna, sama myśl o tem sprawiłaby mu wielki ból.
W progu buduaru zastał markiza Taverę i zaczęli rozmawiać o błachostkach. Słyszał, jak Ewa opowiadała księżnie, że za tydzień pojedzie do Hamburga tańczyć na pokładzie olbrzymiego parowca spuszczonego na wodę.
— Cieszę się tem nawet, — dodała wesoło — dla Niemców jestem bowiem dotąd samem tylko nazwiskiem. Będą mnie egzaminować, tak że dowiem się nareszcie co umiem i gdzie moje miejsce.
Młoda dama patrzyła na nią z zachwytem, Krystjan zaś pomyślał, że musi z Ewą pomówić niezwłocznie. W każdem jej słowie czuł nastrój wrogi dla siebie i coraz to bardziej drwiący. Opuścił Taverę i wszedł tak stanowczo, że Ewa spojrzała nań mimo woli. Uśmiechnęła się zdziwiona i wzruszyła ramionami, z wyrazem nagany.
Markiz Tavera przystąpił do księżnej i oboje uczynili krok ku drzwiom, wydało się, że Ewa chce wyjść z nimi. Wstrzymał ją gest Krystjana. Zamknął drzwi, a Ewa była coraz bardziej zdumiona. Czując, że ona gra komedję, nie wiedząc co mówić, stał zmieszany.
Jęła chodzić, dotykać różnych przedmiotów, w końcu spytała, patrząc lodowało:
— I cóż?
— Znieść nie mogę tego Szilagina! — mruknął, spuszczając oczy. — Przypominani sobie widziane raz w akwarjum tęczowej barwy zwierzę morskie, piękne i straszne zarazem. Pociągało mnie, a budziło strach.
— Głupstwo! — odparła. — I cóż dalej? Były w jej tonie lekceważenie i niecierpliwość. Po chwili przystanęła, mówiąc twardo — Nie lubię, gdy mnie ktoś aresztuje, wyrywa z pośród gości polo, by mówić rzeczy zgoła nieinteresujące. Przebacz, ale nic mnie nie obchodzi wrażenie, jakie wywiera na tobie Fjedor Szilagin.
Patrzył w milczeniu, jak obity i blady. Uczucie upokorzenia rosło, niby gorączka.
— Zaprosił mnie na jutro do siebie, — wybąknął. — Chciałem ci tylko powiedzieć, że nie pójdę.
— Pójdziesz! — odrzuciła żywo. — Proszę, byś poszedł! — potem unikając jego zdumionego spojrzenia, dodała: — Będzie tam Maidanow. Chcę, byś go zobaczył.
— Z jakiego powodu?
— Powinieneś wiedzieć gdzie sięgam, co czynię i dokąd idę. Czy umiesz czytać w twarzach? Sądzę, że nie. Mimoto idź lam.
— Co postanowiłaś? — spytał płochliwie.
Zatrzęsło nią zniecierpliwienie:
— To tylko, co dawno już było zadecydowane! — powiedziała tonem wysokim, krzykliwym. — Czyż mam nasz szalony, piękny maj, snuć aż do ponurego listopada? Zbyteczna była wczoraj ścisłość twoja. Sen skończył się dla nas jednocześnie. Wszakże wiesz o tem, człowiek wykwintny nie odkłada kart, w tej dopiero chwili, kiedy partner dobywa ostatniej stawki.
Zasługujesz na uczciwą rozłąkę. Mogłabym cię wziąć na łańcuszek i ogłodzić, jak le wszystkie małe pieski, które skuczą i gotowe są zrujnować się dla mnie. Oni zwą to namiętnością, płomieniem, ja jednak nie chciałabym od płomienia tego zapalić świecy, w celu rozsznurowania sobie trzewików.
Skrzyżowała ramiona, zaśmiała się zcicha i ruszyła ku drzwiom.
— Nie zrozumiałaś mnie wcale! — powiedział przerażony i zastąpił jej drogę. — To nie są puste słowa. Ja cię przecież kochani i życia sobie bez ciebie nie wyobrażam. Jestem jak ktoś, trapiony ogromnymi długami, który nie ma czem płacić i nie wie komu. Zrozumże, byłem zbyt porywczy, ale sadziłem, że mi możesz dopomóc.
Nie dosłyszała tego okrzyku rozpaczy. Napięła do ostateczności łuk, gdy zaś pękł, chciała szczątki rzucić w jaknajgłębszą otchłań. Nie miała już uszu, ni oczu. Rozstrzygnęła swój los. Bala się każdego kroku naprzód, ale wstecz iść zabraniał jej temperament i duma.
— Dość tegol — przecięła słowa Krystjana władczym gestem. — Niema nic szkaradniejszego, jak roztrząsanie uczuć. Hipochondrja i długie epilogi odpychają mnie. Zaś wierzycieli swoich pozwij i zapłać. Niema nic gorszego nad gospodarkę z zaległościami.
Rzekłszy to, wyszła.
On stał, zwolna pochylił głowę i twarz zasłonił dłońmi.

24.

Nazajutrz otrzymał Krystjan telegram od Crammona z zapowiedzią przyjazdu w połowie tygodnia. Patrzył roztargniony na papier i musiał, z trudem dopiero przypominać sobie jak wygląda przyjaciel. I zaraz zapomniał wszystko.
U Fjedora Szilagina zastał około dwudziestu osób, ośmiu, czy dziesięciu Rosjan, pośród nich Wiguniewskiego, dalej braci Malbeck, młodych arystokratów belgijskich, francuskiego kapitana marynarki, markiza Taverę, mr. Bradshawa, księżnę Helfersdorf z matką, bardzo pospolitej postaci, Bealrix Vanleer i Zenejdę Gamaleja.
Krystjan przybył ostatni, a Szilagin powitał go rozparty w fotelu. Młody wilk siedział mu na kolanach, zaś na poręczy przykucnęła zielona papuga. Przeprosił Krystjana z uśmiechem, podając dłoń i wskazał gestem zwierzęta, które mu wstać nie pozwalały.
Krystjan wiedział od Wiguniewskiego, że Szilagin lubi wszelakie występy. W Oksfordzie wziął na łańcuch osia, przywiązał go do łódki i popłynął sam jeden, nocą. W Rzymie wynajął palazzo i urządził bal dla najgorszych szumowin miasta. Pyszałkostwo wywołało w Krystjanie uczucie, że na dnie jego mieści się chorobliwość przesady, a nawet rozpacz. Toteż doznał przewlekłego przygnębienia.
Komnaty były niezwykle licho oświetlone, a że okna z powodu dusznego powietrza pootwierano, zaś nadciągała burza, przeto każda błyskawica rzucała snop sinego blasku do wnętrza.
Poproszona przez kilka osób Zenejda Gamaleja wzięła gitarę i usiadłszy pod wysokopienną różą, zaczęła pieśń rosyjską. Na plecach miała złotolity szal, a matowe włosy zdobiła przepaska z djamentami. Smukła, o wydatnych kościach policzkowych, miała szerokie usta i płonące tajemnie oczy, o szerokich powiekach.
Wilk leżący na kolanach Szilagina, szaro-żółtej maści, podniósł głowę i jął mrugać w stronę śpiewaczki, której pieśń obudziła w nim, zda się, marzenia o stepie rodzinnym. Poruszyła się też papuga, wyskrzeczała niezrozumiałe słowo i napuszyła barwny kołnierz piór. Szilagin pogroził jej palcem, a ptak wtulił zaraz głowę w pierze. Jakiś stary, gadatliwy Rosjanin mówił do pana domu, który nie słuchał go wzgardliwie i jął śpiewać drugą zwrotkę.
Miał piękny, dźwięczny baryton, ale Krystjan dosłyszał w nim coś odpychającego. Tosamo tliło w napół rozwartych, złych, smutnych i gardzących oczach, oraz szlachetnie rzeźbionej twarzy młodzieńca ośmnastoletniego, kryjącej doświadczenie wyuzdanego starca, oraz w długich płazowatych jakby, nerwowych dłoniach i słodkawym, znużonym, dowcipnym uśmiechu.
Wigumiewski, Maelbeckowie, kapitan i Tavera zasiedli w przyległym pokoju do bakareta. Poprzez pieśń dolatał brzęk złota i szmer kart. Te dziwne odgłosy wzburzyły papugę, tak że zapominając o przestrodze, zawrzasła znowu obrzydliwie. Zenejda rzuciła jej gniewne spojrzenie i przez sekundę skurcz palców uniemożliwił granie.
Szilagin podniósł się, chwycił ptaka jedną ręką za nogi, drugą za głowę i jednym obrotem skręcił kark papudze, wrzeszczącej przeraźliwie i broniącej się zaciekle. Zielony zewłok cisnął z wyrazem obrzydzenia na ziemię, polem zaintonował zwrotkę trzecią.
Zenejda rzuciła mu spojrzenie zadowolenia. Gadatliwy Rosjanin, napastujący teraz rzeźbiarkę, umilkł znagła. Wilk ziewnął i oparł łapę na ramieniu swego pana, dla okazania dobrych chęci.
Krystjan patrzył na martwego ptaka, który leżał rozczapierzony i w świetle błyskawic muskającem posadzkę lśnił, niby ogromny szmaragd fantastyczny.
Nagle papuga ta wydala mu się uosobieniem wszystkiego co wstrętne, puste, kłamliwe, wystrojone i niebezpieczne w tem środowisku.. Spojrzał na Szilagina, Gamaleję z gitarą, gadatliwego starca, graczy i obrócił się plecami. Gryzło go w gardle i piekło w oczach.
Przystąpił do okna. Deszcz szemrał po liściach drzew i rozlegały się grzmoty. Nagle zadał sobie pytanie, skąd się bierze to zło i dlaczego tak trudno otrząsnąć się z niego.
Goś go pędziło w świat, w noc, w deszcz i burzę. Zapragnął zgubić się w ciemni i huraganie, kędyś daleko od ludzi. Czuł, po raz pierwszy w życiu wzbierające łzy. Drżał od wzburzenia, które dotąd zawsze umiał trzymać w ryzach. W chwili, gdy dotknął klamki, w progu ukazał się Maidanow z Ewą. Pobladły śmiertelnie przystanął.
Towarzystwo ożywiło się bardzo. Szilagin skoczył z fotelu, biegnąc na spotkanie przybyłych. Zbutwiała chudość Maidanowa kontrastowała ponuro z kwitnącą harmonją postaci Ewy. Miała suknię niby opar mgły. Głębokie wycięcie przytrzymywały na ramionach sznury pereł. Pleć jej była złota, a przez skórę karku, ramion, tułowia i nóg prześwietlała pulsująca krew.
Krysljanowi była czarodziejskiem zjawiskiem. Patrzył na nią, podczas przedstawiania Maidanowowi, jak na zaziemską istotę. W sercu miał zamróz, straszne uczucie opuszczenia, dzikość i głuszę. Zaczęto nań spoglądać. Wyszedł, jęcząc z nieopisanego bólu, co jednak słyszeli na szczęście, tylko lokaje, zdumieni jego ucieczką. Inaczej ośmieszyłby się był i upokorzył wobec towarzystwa.

25.

Amadeusz przegrał dwadzieścia ośm tysięcy franków, jakie potrosze wydobył z mr. Bradshawa i ks. Wiguniewskiego. Wstał od stołu i wyszedł chwiejnym krokiem na świat. Jak przez mgłę wiedział, że powinien zawiadomić Krystjana, by mógł w ciągu doby dług zapłacić.
Nadał doń depeszę.
Potem stanął pod rozkwitłym kasztanem i jął mruczeć:
— Bracie! Bracie!
Spostrzegłszy starą kobietę, przyłączył się do niej. Nagle jednak, z dzikim śmiechem zboczył w ulicę i poszedł dalej sam.
Maszerował tak przez sześć godzin i o drugiej nad ranem stanął w Heyst. Mózg skurczył mu się w jakąś gruzłę bezświatła, ni myśli.
Szare zwały chmur wydały mu się z postaci ciałami kobiet. Odczuwał głuche pożądanie być kędyś, daleko, w kraju miłości, której nie zaznał.
Stanąwszy u kraty domu, spojrzał w okna Krystjana. Były otwarte i oświetlone.
— Bracie! Bracie! — jęknął.
Krystjan przystąpił do okna, a na ten widok uczuł Amadeusz szaleńczą nienawiść.
— Strzeż się, Wahnschaffe! — krzyknął.
Krystjan odstąpił od okna i po chwili stanął w bramie. Amadeusz czekał nań, zacisnąwszy pięści. Gdy jednak podszedł bliżej, obrócił się i uciekł. Krystjan patrzył za nim w ulicę. Amadeusz kroczył coraz wolniej, a on ruszył jego śladem.
Po bezcelowej włóczędze, uczuł Amadeusz palące pragnienie. Przystanął przed knajpą marynarską i wszedł po namyśle. Kazał sobie podać grog, ale go nie tknął. Kilku ludzi siedziało przy stolikach. Trzej spali pijani, reszta gapiła się tępo z oszołomienia.
Gospodarz, typowy łotr z wejrzenia obejrzał późnego gościa w eleganckiej odzieży, z pobladłą, zniszczoną twarzą. Osądził, że to musi być człowiek, któremu zagraża stryczek i dał znak kelnerce czarnowłosej, brudnej Walonce, by się doń przysiadła.
Istotnie zbliżyła się bezczelnie, zaczynając rozmowę. Nie rozumiał. Wybuchnęła prostackim śmiechem i położyła mu dłoń na kolanie. Piersi jej poruszały się za cienką, pstrą materją, niby zwierzęta. Wszystko w niej było nacechowane zwierzęcością. Uczuł zawrót głowy i żądzę mordu.
Sięgnąwszy do kieszeni, dobył pieniędzy, jakie jeszcze posiadał. Było tego siedmdziesiąt franków, trzy monety złote i pięć srebrnych.
— Liczba czarodziejska! — mruknął, blednąc bardziej jeszcze. Trzy i pięć...
Walonka patrzyła chciwie, pieszcząc pieniądze spojrzeniem. Węsząc dobry interes, przytoczył się i sam gospodarz.
— Rozbierz się, a wszystko twoje! — powiedział Amadeusz.
Ogarnęła spojrzeniem jego usta. Gospodarz przełożył jej te słowa na walońszczyznę. Z wrzaskliwym chichotem przystała, wskazując drzwi. Amadeuusz[8] potrząsnął głową.
— Nie, tutaj! — upierał się.
Dziewczyna rozpoczęła z patronem cichą naradę. Widać było, że nic sobie nie robią ze śpiących i pijanych. Po chwili znikła poza firanką brunatną dziś, a dawniej żółtą. Gospodarz zgarnął ze stołu pieniądze i jął badać czerwone firanki w oknach, czy niema gdzie szpary, potem zaś stanął na straży pod drzwiami.
Amadeusz siedział, jak w ukropie. Po chwili odsunęła się firanka i wyszła naga Walonka. Marynarze podnieśli głowy, jeden wstał, gestykulując, inny śmiał się szaleńczo. Ona stała ze spuszczonemi oczyma, ale zuchwale, pocierając nogę o nogę. Była dość tłusta, bez wszelkiego wdzięku i miała zwiędnięte kształty ciała.
Dla Amadeusza była atoli nadziemską zjawą, na którą patrzył w zachwyceniu. Łokcie oparł na stole, palce zakrzywił jak pazury, a usta mu drgały. Rybacy i gospodarz patrzyli teraz na niego, nie na dziewczynę i to ze strachem, gdyż nie widzieli dotąd czegoś takiego. Pod tem wrażeniem uszło ich uwagi otwieranie drzwi. Gwizd ostrzegawczy gospodarza rozebrzmiał za późno, a wchodzący Krystjan zobaczył jeszcze naga, spiesznie biegnącą za firankę.
Podszedł do Amadeusza, który go nie zauważył wcale, zapatrzony we firankę, za którą znikła dziewczyna.
Krystjan dotknął jego ramienia i to dopiero poskutkowało. Zwrócił nań pytające spojrzenie, a usta jego wypowiedziały dziwne w tej chwili słowa: Est Deus in nobis agilante callocimus illo...
Potem padł głową na skrzyżowane ramiona, a kark i grzbiet jego przebiegło drżenie.
Gospodarz wydał pomruk.
— Chodź, Amadeuszu! — rzekł Krystjan spokojnie.
Pijani marynarze wybałuszyli oczy.
Amadeusz wyprostował się i jak ślepiec jął szukać omackiem ręki Krystjana.
— Chodź, Amadeuszu! — powtórzył, a pod wrażeniem tych słów Amadeusz wstał i wyszedł bez oporu.
Gospodarz i rybacy cisnęli się za nimi, aż w ulicę.
Gospodarz rzekł rybakom:
— A to panowie dopiero! Świat jest źle rządzony, widać to wyraźnie z postępków takich panów.
— Już dnieje! — zauważył jeden z rybaków, pokazując pasmo purpury na wschodzie.
Krystjan i Amadeusz patrzyli także na czerwoną poświatę.

— Est Deus in nobis agilante callocimus illo! — powtórzył Amadeusz.


Karen Engelschall.
1.

Crammon przybył oznaczonego dnia i godziny, przygotowany na dłuższy pobyt i wesołe zabawy. Nic z tego. Ewa sposobiła się już do odjazdu, a Maidanow ruszył do Paryża czekać tam na nią.
Powiedziano Crammonowi zaraz o nowej fantazji jego bożyszcza. Niebawem znał wszystkie szczegóły, nawet zerwanie Ewy z Krystjanem, jakie nastąpić chyba musiało. Tem więcej był tedy zdziwiony, że Krystjan zamierza jechać za Ewą do Hamburga.
Po kilku słowach spostrzegł zmianę w przyjacielu. Położywszy mu tedy dłoń na ramieniu, spytał ze współczuciem:
— Czy nie zwierzysz się z czegoś przedemną?
Spędził wieczór z Wiguniewskim.
— To niemożliwe, musicie się wszyscy mylić, — zadecydował w końcu, — albo świat stanął na głowie, a ja nie odróżniam mężczyzny od kobiety.
— Od początku nie miałem przekonania do tego Wahnschaffe! — zwierzył się Wiguniewsski. — Jest dla mnie zbyt nieprzejrzysty, skryty, zblazowany, chłodny, zimny, słowem zbyt niemiecki. Mimoto wiedziałem zawsze, że jest jak stworzony dla Ewy Sorel. Patrząc na tę parę, doznawało się wnętrznej radości, jaką n. p. daje piękna kompozycja, oraz wszystko co treściwe i harmonijne.
Crammon skinął głową.
— Tak, tak, posiada on dziwną władzę nad kobietami. Niedawno doświadczyłem czegoś takiego, co tem dziwniejsze, że szło tu jeno o portret jego.
Będąc w gościnie u Ashburchanów w Yorkshire, poznałem młodą Wiedeńkę, córkę bankiera, dość brzydką, która atoli posiadała swój oryginalny tik, urok, dowcip i zgrabną, choć nikłą figurkę. Zwala się Joanna Schóntag, ale to nic niema do rzeczy. Nazwałem ją skrzacikiem, co było trafne. Dziwnym się w towarzystwo dostała sposobem. Siostra jej rubensowsko rudowłosa wyszła za atache jakiegoś państwa, Rumunji, Bułgarji, czy coś w tym guście. Zaprzyjaźnieni ze skrzacikiem, staraliśmy się zwalczać mglistą nudę pałacu lorda i lady Ashburchanów.
Pewnego dnia pokazałem jej minjaturę Krystjana, którą dla mnie zrobił w Paryżu Gaston Villiers. Spojrzawszy, spoważniała zaraz. Po długiej obserwacji oddała mi portret, nie mówiąc słowa. W kilka dni później, zażądała znowu minjatury, ja zaś plotłem jej koszałki opałki o Krystjanie. Wspomniałem, że mam go lu spotkać, ona zaś oświadczyła, że nie wyjedzie dopóki go nie pozna osobiście, prosząc, bym jej to ułatwił.
Była dotąd pełna rezerwy, trudna do omotania, chytra i podejrzliwa i krzywiła nosem na to co się setkom podobało. Zaskoczyło mnie to i było nie na rękę. Starałem się wykręcić, zasłaniając wszystkiem co święte, ona jednak wyśmiała mnie, zwąc kwakrem i przedłożyła niezwłocznie chytry plan wojenny.
Miała czas, gdyż do domu nie było poco jechać przed listopadem. Za pretekst wzięła sobie studjum holenderskich galeryj, co jest w dobrym tonie. Nie brakło jej damy do towarzystwa, a w ostateczności postanowiła wtajemniczyć siostrę, bardzo wielkoduszną w takich razach... Wszystko to wyśpiewała tak zuchwale, że zesłabłem i stałem się jej sprzymierzeńcem. Teraz oto siedzi, nieco osowiała w hotelu dc ta Plagę, trapiona skrupułami moralnymi, ja zaś nie wiem co począć.
Nie sposób teraz brać Krystjana na takie awanturki. Muszę to wytłumaczyć dziewczynie. To wszystko zresztą biorę tylko mimochodem, jako glossę. Proszę, zechciej książę mówić dalej.
Wiguniewski słuchał opowiadania niedbale. Po chwili podjął:
— Minione miesiące dały nam wszystkim niezapomniane widowisko. Widzieliśmy parę ludzi wolnych, o wyższej nad zwykłą legalności, a skończyło się to jak komedja bulwarowa. I to z jego winy. Stosunek taki posiada swój organiczny, naturalny kres, trzeba to jeno wyczuć. Miast tego doprowadza do scen przykrych, stara się o spotkania w warunkach upokarzających go. Czeka na nią godzinami w jej apartamentach, zadawalniając się skinieniem głowy, gdy mija obojętnie. Czekał tak raz przez całą noc, zatopiony w książce. Znosi lekceważące traktowanie takiej Rappard. Nie zraża go nieprzyjmowanie posyłanych codziennie kwiatów i owoców... Cóż to wszystko oznacza?
— Oznacza to wielką dla mnie troskę! — westchnął Crammon. Istotnie, rzecz niepojęta!
— Przedwczoraj, podczas kolacji jakby przez szyderstwo wyznaczono mu miejsce na szarym końcu, a w dodatku nie znał wcale sąsiadów swoich. Ona zacina się, aż do okrucieństwa, z powodu iż on nie unika tych upokorzeń, jego zaś pociąga to, jakoby, właśnie. Przez cały czas siedział w milczeniu. Potem nastąpiła dziwna scena. Stał o kilka kroków od grupy, w której królowała Ewa, mając we włosach dar jego, Ignifera. Była, niby Djana z płonącą gwiazdą na głowie.
— Świetne określenie, mości książę! — wtrącił Crammon.
Rozmowa dotykała w dziewięciu zwrotach dwudziestu różnych tematów. Wiesz pan, zresztą jak ona umie po mistrzowsku kierować konwersacją. Wspomniano o literaturze flamandzkiej, ktoś wymienił Verhaerena i zacytował parę wierszy z poematu „Radość“.
Brzmiało to mniej więcej tak. Żyję tem wszystkiem co mnie otacza. Łąki, drogi, drzewa, strumienie mną się stajecie, od kiedy was pełnię sobą...
Rozległ się szmer pochwalny. Ewa podeszła do szafki z książkami i wzięła tom poezyj Verhaerena. Jęła ją przeglądać i wnet odnalazła odnośny wiersz. Potem zwracając się do Krystjana Wahnschaffe, poprosiła, a raczej rozkazała, by cały wiersz odczytał. Usłuchał po chwili wahania i jął czytać, jak uczeń w szkole, półgłosem, jękliwie, monotonnie, jakby nie rozumiał treści, lub czytał notatkę dziennikarską. Czuł dobrze sam, że jest śmieszny, bladł bowiem i czerwieniał, wymawiając pełne zachwytu słowa. Skończywszy, wyszedł nie spojrzawszy na nikogo, a Ewa, jakby nic nie zaszło, powiedziała do nas — Wszak prawda, wielka to poezja? — Wargi jej drżały z gniewu.
Jakiż miała cel? Czy chciała go zawstydzić dowodząc, że nie odczuwa tego piękna subtelnego, wykazać wadę jego natury, publicznie zdemaskować, czy może był to kaprys, lub zniecierpliwienie wywołane jego uporczywem, badawczem spojrzeniem?
Panna Vanler powiedziała mi potem — Przebaczyła by mu, gdyby czytał bosko! — Coby mu przebaczyła? — spytałem. — Własne swe wiarołomstwo! — odrzekła z uśmiechem. Może to i prawda. Panie Crammon, powinienbyś go pan wyrwać z tego zaklętego koła.
— Uczynię, co tylko będę w stanie! — oświadczył, a w kątach ust zarysowały się zmarszczki smutku. Potarł czoło i dodał: — Nie wiem, jak daleko sięga teraz mój wpływ. Nie sposób ręczyć. Dowiedziałem się także, iż bywa w haniebnych lokalach, wdaje się z hołotą. Na myśl o tem, krzyk mi się z ust wyrywa.
Wszakże to kwiat towarzystwa, chluba mego życia, człowiek nad wszystkich kochany! Kiedy go ostatni raz opuszczałem, miał coprawda, jakieś niejasne chwile. Ale przypisywałem to znajomości z Iwanem Beckerem.
— Nie mów pan o Beckerze, a przynajmniej nie w ten sposób! — przerwał ostrym tonem Wiguniewski. — Proszę wyraźnie, nie w ten sposób!
Crammon wytrzeszczył oczy ze zdziwienia i pokazał nawet koniec języka. Zawsze jednak opanował się i wzruszył ramionami.
— Dajesz mi pan wskazówkę, — ciągnął dalej Wiguniewski. Nie brałem tego pod rozwagę. To rzuca na rzecz inne światło. Wahnschaffe obcuje istotnie z podejrzanymi osobnikami, a najgorszy z nich to Amadeusz Voss, obłudnik i gracz. Czyż można obwiniać Beckera? To nie ma sensu! Becker ukazał mu może pewną drogę, to rozjaśnia różne rzeczy, ale niebezpiecznym jest wyłącznie Amadeusz Voss. Wyrwij pan przyjaciela z pazurów tego człowieka.
— Nie widziałem jeszcze tego łotra! — powiedział Crammon. — Słowa pańskie, książę, zaskoczyły mnie, ale dziękuję za nie. Biada opryszkowi. Nie puszczę mu tego płazem, choćbym miał się wyrzec poczciwego napitku na całe życie. Nie spojrzę na pokuśliwy gors, dopóki ten psi syn nie zostanie zmiażdżony na cuchnącą masę. Daj to Boże, jaknajprędzej!
Wiguniewski wyszedł, zostawiając Crammona zatopionego w planach pomsty.

2.

Pewnego, słonecznego dnia we wrześniu, wszedł Crammon do pokoju Krystjana, który siedział przy biurku. Jasne błękitne obicia lśniły w słońcu, a mnóstwo przedmiotów porozkładanych wszędzie świadczyło o przygotowaniach do podróży.
— Nie przeszkadzaj sobie, mój drogi, mam czas! — rzekł Crammon, otarł z kurzu krzesło, siadł i zapalił fajkę.
Krystjan odłożył pióro.
— Nie mogę zrozumieć — rzekł z niechęcią nie patrząc nań, — czemu nie jestem w stanie napisać dwu rozsądnych zdań. Wszystko mam w głowie, a na papierze wygląda to głupio i sztywno. Czy się to zdarza i innym ludziom?
— Oczywiście, — odparł Crammon, — ale jest na to rada. Przedewszystkiem konieczne tu pewne zuchwalstwo. Nie pytaj czy to co piszesz jest dobre, czy ma głowę i nogi, ale pisz bez skrupułów, a najpewniej cel osiągniesz. Często najgłupsi najlepiej piszą. Do kogóż to piszesz? Czy sprawa pilna? List można zawsze odłożyć na później.
— Pilna to sprawa, tym razem! — powiedział Krystjan. — Slattner doniósł mi bardzo ogólnikowo, że porzucił służbę, jedzie do Ameryki i pragnie się ze mną przedtem widzieć. Piętnastego października wsiada w Hamburgu na okręt. Dobrze się składa, gdyż będę w tym czasie w Hamburgu i o tem mu właśnie donoszę.
— Niema tedy żadnych trudności! — odparł Crammon z powagą. Napisz poprostu... wtedy, a wtedy, będę tam, a tam i mam nadzieję, czy chcę i t. d... Twój niezmienny, oddany... i t. d.... Porzuca tedy służbę? Z jakiegóż to powodu? I zaraz do Ameryki? W tem coś jest.
— Miał sprawę honorowa i odmówił pojedynku. Tyle pisze, dodając, że musi w Nowym Świecie zacząć nowe życie. Blisko mnie to dotyka, bowiem lubiłem go zawsze bardzo i chcę zobaczyć.
— Ciekawym także co w tem tkwi. Stattner nie uciekałby lekkomyślnie z pola i nie narażał swego honoru dla bagateli. Był oficerem bez zmazy. Fatalna to historja. Ale daje ci ona, jak miarkuję, pretekst do wyjazdu do Hamburga.
Krystjan drgnął:
— Czemu pretekst? — rzekł z niejakiem zakłopotaniem. — Nie potrzebuję, wszakże pretekstu.
Crammon pochylił głowę i oparł podbródek na rączce laski. Kunsztownie tkwiąca w kącie ust fajka nie poruszała się w takt ruchu mięśni podczas gdy mówił.
— Nie powiesz chyba, mój drogi, że czynisz to z czystem sumieniem! — zaczął niby spowiednik, sondujący rozważnie zatwardziałego grzesznika. — Nie zechcesz chyba tumanić przyjaciela i brata po duchu. Przyjacielowi należy się coś. Nawet ten śmierdziuch i galgan Sokrates, przypomniał sobie na łożu śmierci o swych zobowiązaniach. Szło tam o jakiegoś koguta. Może się mylę, ale mniejsza z tem. Nie cierpiałem zawsze dawnych Greków. Nie mylę się atoli twierdząc, że nie podobasz się mnie i innym, którzy cię kochają.
Serce mi się kraje, gdy widzę cię pod pręgierzem ludzi, niezdolnych odróżnić ogiera pełnej krwi, od żydowskiej szkapy. Nie wytrzymam dłużej, wolę raczej pokłócić się z tobą i strzelać na pięć kroków. Cóż to się z tobą dzieje? Przestałeś zbierać skalpy i sam się dajesz skalpować? Rozumiem wszystko co ludzkie, ale nie wolno naruszać porządku wskazanego przez Boga. A naruszasz go, siadając na stołku, który ci pod drzwiami stawiają.
Niedawno ty uczyłeś ludzi moresu, koło ciebie skakano i lobie się przychlebiano. Tak też powinno być. Wuj mój, filozof co się zowie, mawiał: — Do kobiety, adwokata i pieca należy się zwracać tyłem w chwili, kiedy cię najbardziej rozparzą! — Przestrzegałem tego zawsze i dlatego mam dotąd spokój ducha i dobrą opinję.
Przysługuje ci, przyznaję, okoliczność łagodząca. Taka kobieta jawi się raz tylko na sto lat i można dla niej stracić trochę rozumu. Ale tobie nie wolno, Krystjanie, dla ciebie jest pełń, masz rozdzielać łaski, na stole twym musi być co ranka świeży miód. A teraz powiedz mi, co uczynić zamierzasz?
Cierpliwie wysłuchał Krystjan tej długiej, mądrej, a treściwej mowy, czasem z błyskiem w oczach, to znowu z zakłopotaniem. Chwilami rozumiał, to znów myślał o czemś innem. Z trudem jeno mógł pojąć jakiem prawem, ten obcy mu, jakoby, człowiek miesza się w jego życie i chce wpływać na postanowienia. To znów rozczulony wspominał co razem przeżyli i przegawędzili. Wszystko to było dziś atoli tak dalekie i odmienne.
Spojrzał przez okno. Widnokrąg sięgał aż po linję zetknięcia się morza z niebem i w tem miejscu płynęła chmurka, niby krągła, mała poduszka. Tosamo rozczulenie co względem Crammona, uczuł teraz dla owej chmurki.
Crammon siedział, czekając na odpowiedź. Krystjanowi przyszła nagle na pamięć historja z pierścionkiem i jął opowiadać:
— Pewien biedny seminarzysta, będący w domu dyrektora banku, jako instruktor dzieci, popadł w podejrzenie kradzieży kosztownego pierścionka. Sam mi to opowiadał, że widok tego klejnotu wzbudził w nim pożądanie, przytem kochał ową kobietę i radby był mieć od niej pamiątkę. Ale go nie skradł wcale, a niewinność jego stwierdzona została dowodnie, gdyż wkrótce owa kobieta przysłała mu w darze tensam pierścionek. Byłoby go to wyrwało z biedy, on jednak cisnął klejnot do studni. Bez wahania rzucił do studni to, co miał najcenniejszego. Człowiek ten...
— No, no, dobrze, dobrze... — rzekł Crammon z niezadowoleniem i przesunął fajkę w lewy kąt ust — nie wiem wcale co znaczy ta bajka. Pocóż głupiec rzucał w studnię rzecz cenną, w tak dyskretny sposób otrzymaną? I dlaczego właśnie do studni? Czyż szkatułka, lub szuflada nie byłaby wystarczyła? A mógł przy okazji wydobyć stamtąd pierścionek! To głupie!
Crammon założył nogę na nogę, pokazując jedwabne, szare skarpetki, a był tak pewny siebie, taki syty, że przypominał zwierzę, które trawi, leżąc w słońcu. Krystjan zapomniał o niemiłych słowach przyjaciela, a czuł jeno lekką litosną czułość dlań.
— Trudna to rzecz, rezygnacja! — powiedział. — Można o tem mówić, wyobrażać sobie, wierzyć, że się jest do tego zdolnym, ale w danej chwili bardzo trudno, niemożliwie jest nawet zrezygnować z najmniejszej rzeczy.
— Pocóż masz rezygnować? — burknął Crammon. — Cóż znaczy rezygnacja? Do czego prowadzi?
Krystjan rzekł do siebie:
— Sądzę, że trzeba rzucić pierścień do studni...
— Jeśli pod tem rozumiesz, że powinieneś sobie wybić z głowy niesłychaną czarodziejkę, to mogę tylko pragnąć, by Bóg pobłogosławił twój zamiar! — oświadczył Crammon.
— Człowiek trzyma się i czepia wszystkiego, bowiem straszno mu uczynić krok w świat nieznany... — powiedział znowu do siebie.
Crammon milczał przez chwilę nachmurzony, potem odkrząknąwszy, spytał:
— Czyś słyszał o homeopatji? Wytłumaczę ci co to jest. Jest to leczenie środkami podobnymi do choroby. Jeśli sobie zepsułeś żołądek, a ja ci napakuję doń bakteryj gruźliczych, to będzie homeopatja, czyli wypędzanie djabła belzebubem... Rozumiesz?
— Chcesz mnie kurować? Z czego? Czem — spytał Krystjan z uśmiechem.
Crammon przysunął się, położył mu dłonie na kolanach i rzekł chytrze:
— Mam coś dla ciebie, mój drogi. Kobieta jest w twej kabale, jak się to mówi. Tęskni, szaleje, umiera z niecierpliwości, by cię poznać. Typ zgoła odmienny, coś małego, pieprznego, komicznego, coś co jest niemal dwupłciowe, wrażliwe, roztrzepane, kanciaste, brzydkie, ale pełne uroku. Pochodzi z mieszczaństwa, ale rękami i nogami broni się, by nie być perłą w świńskiem korycie. Masz zajęcie, tresurę, odmianę, odświeżenie. Nie na długo, przypuszczam, ot rozrywka wakacyjna, ale pouczająca i arcyhomeopatyczna.
Ariel, to cud, gwiazda, niebiańska pieczeń, ale nie strawa codzienna, którą by żyć można. Zstąp bracie z obserwatorjum, przestań patrzeć na owo miraculum coeli i wróć do śmiertelnych. Krótko mówiąc, dziś wieczór o siódmej w sali jadalnej hotelu de ta Plagę. Czy zgoda?
Krystjan wstał, wyjął z bukietu biały goździk i śmiejąc się, wetknął go Crammonowi w butonierkę.
— Zgoda, czy nie? — spytał Crammon surowo.
— Nie, mój drogi, nic z tego nie będzie! — odparł Krystjan, śmiejąc się coraz bardziej. — Zachowaj ten skarb dla siebie.
Żyły nabrzmiały na czole Crammona.
— Przyrzekłem, że będziesz! — rzekł z gniewem. — Czy mnie chcesz wykierować na dudka? Nie zasługuję na to, zwłaszcza, że od pewnego czasu znoszę twe kopniaki. Wolisz jakiegoś przybłędę, wszystkim podejrzanego? Przyjaciela odtrącasz bezlitośnie? To napełnia goryczą, to sprawia ból, to wzburza żółć. Już nie wiem co dalej czynić!
— Uspokój się, Bernardzie, — rzekł Krystjan, podnosząc z ziemi kilka goździków, które wypadły z bukietu. W tej chwili wspomniał bladą, bezkrwistą, żądzą i niedostatkiem chromą twarz Amadeusza, wpatrzonego w Walonkę. — Nie rozumiem twej uporczywości. Daj pokój. Wszakże wiesz, że ściągam nieszczęście na osoby kochające mnie.
Crammon drgnął. Mimo dwuznacznego uśmiechu Krystjana, uczuł zabobonny strach.
— Głupstwo! — bąknął.
Wstał, wziął kapelusz i zabierał się iść, bez wymuszenia bytności wieczorem, gdy zastukano do drzwi i wszedł Amadeusz Voss.
— Przepraszam! — rzekł, spoglądając lękliwie na Crammona, który przybrał wrogą postawę. — Chciałem tylko zapytać się, kiedy wyjeżdżamy. Czy pakować, czy nie, to wiedzieć muszę.
— Jak ten drab ośmiela się mówić! — pomyślał Crammon z wściekłością i zaledwo zdolny był zrobić uprzejmy grymas w chwili, gdy zakłopotany Krystjan przedstawił ich sobie wzajem.
Amadeusz złożył ukłon godny kandydata seminarjalnego. Oczy jego z poza okularów patrzyły chciwie na Crammona, który mu od pierwszej chwili był wstrętny. Uznał atoli, że Trzeba to ukryć, a nawet okazywać uniżoność. Wiedząc, że nienawiść jego szybko wybucha, bał się wyjawić ją przedwcześnie, by nie stracić środków do zaspokojenia tego uczucia.
Crammon szukał zaczepki, traktował go z góry, lekceważył, jak garść odzieży na ścianie wiszącą nie słuchał, nie odpowiadał i przedłużał z rozmysłem wizytę, nie zważając na nerwowość Krystjana.
Amadeusz był wielce ograniczony, zgodliwy, ocierał podeszew jednego trzewika o koniec drugiego, podniósł laskę upuszczoną przez Crammona i nie ustępował z pola. Spostrzegł to wreszcie Crammon i zdjęty litością nad milczącym, udręczonym Krystjanem, skinął zdala dłonią lewą na pożegnanie i wyszedł, jak żaba rozdęty wściekłością.
— Zwolna, zwolna, mój panie Crammonie! — mówił sobie. — Zachowaj swą godność, nie właź w błoto, wspomnij, że zemsta przysługuje jeno Bogu!
To rzekłszy, kopnął przebiegającego obok pieska, tak że biedak skowycząc skrył się w oknie piwnicznem.
Krystjan i Amadeusz stali przez chwilę naprzeciw siebie w milczeniu po dwu stronach stołu. Amadeusz wyciągał z bukietu goździki i rozskubywał je cienkiemi palcami.
— To jest więc pan Crammon! — bąknął. — Nie wiem czemu mnie śmiech zbiera, ale daremnie, śmiać mi się chce nieustannie.
— Jutro jedziemy! — rzekł Krystjan, przytykając do ust chustkę i jął oddychać subtelną wonią, która budziła mnóstwo zwiewnych i napoły spełzłych już wspomnień.
Amadeusz rozerwał na pół jeden z goździków i rzekł:
— Same włókna i komórki. Dość mam tego pasożytniczego życia. Chcę krajać ciała ludzkie, sekcjonować zwłoki. Można się może w ten sposób dowiedzieć, gdzie tkwi słabość i nikczemność. Chcę szukać życia u jego ujścia, śmierci u jej korzenia. Czuję w sobie talent anatoma. Chciałem zostać Savonarolą, ale krasomówstwo to rzecz dziś ryzykowna. Lepiej się wezmę do ciał, duchy, doprowadzają mnie do rozpaczy.
— Sądzę, że trzeba pracować! — rzekł Krystjan zcicha. — Coś robić, wszystko jedno co!
Zwrócił się ku oknu. Nie było już na niebie białej chmurki. Pochłonęło ją morze.
— Do tego doszedłeś? — urągał Amadeusz. — Ja to wiem od dawna. Droga do piekła brukowaną jest pracą. Tylko w piekle możesz zostać wypalony do czysta. Ale dobrze, żeś do tego doszedł.

3.

Crammon i Joanna Schöntag siedzieli w halu hotelowym. Skończyli właśnie kolację. Towarzyszka Joanny, panna Grabmeier odeszła już.
— Skrzaciku, musisz pani wziąć na cierpliwość! — rzekł Crammon. — Nie ruszył dotąd przynęty, a pławik leży na wodzie nieruchomo.
— Wezmę na cierpliwość, łaskawy panie! — odparła łamiącym się chłopięcym głosem. Nagle błyskawica rozradowania przebiegła po jej maleńskiej twarzyczce, brzydkiej, a przepojonej urokiem. — Nawet mi to nie przyjdzie trudno. Wszystko w mem życiu jest na wspak, toteż jeśli czasem niespodziewanie nastąpi coś pomyślnego, czuję się bardzo nieszczęśliwą, bowiem przedstawiałam to sobie inaczej. Najlepiej dla mnie jeśli pragnienia moje nie spełnią się wcale.
— Przedziwna istota! — powiedział Crammon z podziwem.
Joanna westchnęła komicznie.
— Tak, tak, — ciągnęła dalej, poruszając z umysłu dziwacznie chudą szyjką — drogi mój protektorze, radzę panu byś mi się pozbył odwrotną pocztą. Jestem przeszkodą komunikacji, uosobieniem złego znaku. Podczas mych narodzin zjawiła się przy mnie niejaka pani Kasandra, o której gadają tyle złego.
Wszak pamiętasz pan nasze strzelanie do celu w Ashburhillu? Trafiłam w czarne i wszyscy się dziwili, a najbardziej ja sama. Tymczasem broń wypaliła zanim wzięłam na cel. Takimi drobnymi podarkami przymila się do mnie przeznaczenie, chcąc mnie ukołysać. Ale to na nic... Ha, zakonnica!
Urwała nagle przerażona i szeroko otwartemi oczyma wpatrzyła się w ogród, przez który szła Urszulanka. Skrzyżowała ramiona i jęła liczyć z ogromną wprawą... siedm, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa jeden... Potem roześmiała się, pokazując przepyszne zęby.
— Czy tak się czyni zawsze na widok zakonnicy? — spytał Crammon z fachowem zainteresowaniem.
— Tak jest, to przepis obowiązujący. Ale znikła, zanim doszłam do jedynki. Nie jest to dobry znak. Zresztą, baronie, pańska terminologja sportowa jest mi mocno podejrzana. Cóż to znaczy: — Nie ruszył przynęty, a pławik leży na wodzie? — Proszę dobierać słów. Jestem bezbronna podróżniczka, zdana na pańską rycerskość. Jeśli pan, moją mętną i bez tego, samoświadomość będziesz niepokoił wspomnieniami rybołóstwa, to zatelefonuję zaraz po dwa łóżka w pospiesznym do Wiednia. Oczywiście dla siebie i panny Grabmeier.
Lubiła ryzykowne zwroty i wyślizgiwała się z nich zręcznie. Crammon wybuchnął spóźnionym śmiechem, a to ją rozweseliło na nowo.
Była czujna, baczna i śledziła gorączkowo życie ludzkie. Pochylała się do Crammona, szeptali, na widok jakiejś osoby, on musiał opowiadać, jeśli mimo niesłychanej wiedzy w zakresie sprawek międzynarodowego towarzystwa, zawiodły go konkretne dane, to komponował dalej, zmyślając spory spadkowe, rozterki rodzinne, nielegalne narodziny, wiarosłomstwa, słowem, co było trzeba. Joanna słuchała, śmiejąc się.
Zerkała ku każdemu stolikowi, chwytając w lot szczególniejsze postacie, rzucając glosy, lub żarciki pod adresem tych mimowolnych aktorów wielkiego świata i półświatka.
Nagle, wielkie jej szarobłękitne źrenice rozszerzyły się, a usta przybrały wyraz dziecięcego zdumienia.
— Któż to? — szepnęła z gestem głowy w stronę portalu, do którego Crammon siedział tyłem. Ale w tej samej chwili domyśliła się, już nawet bez pomocy ogólnego oglądania się obecnych i przyciszenia rozmów.
Crammon ujrzał Ewę w grupie pań i panów. Wstał, czekając, aż spojrzy w jego stronę i złożył głęboki ukłon. Ewa drgnęła. Nie widziała go od czasu wizyty sir Denisa Lay. Zamyśliła się, skinęła jak obcemu głową, polem poznawszy, odrzuciła niezrównanym ruchem stopy tren sukni i podeszła doń żywo.
Joanna wstała także, a mała figurka jej zwróciła uwagę Ewy i dała znak Grammonowi, że chętnie pozna osóbkę, na której twarzy malował się zachwyt i szacunek, w sposób wprost wzruszający. Crammon przedstawił ceremonjalnie Joannę, która dygnęła zarumieniona, potem zaś odpiąwszy od gorsu trzy żółte róże podała je nieśmiało Ewie. Ten gest spodobał się tancerce, która wyczula jego wyjątkowość, prawdę i wartość.

4.

Krysljan i Amadeusz szli przez Quai Kockrill w Antwerpji.
Wielki, transatlantycki parowiec leżał jeszcze milczący i pusty u mola. Pasażerowie międzypokładzia otaczali go, czekając godziny, kiedy zostaną wpuszczeni. Byli tu chłopi polscy, rosyjscy, żydzi, mężczyźni, kobiety, starcy, staruszki, wszystko to siedziało skulone na kamiennych flizach, lub brudnych tobołach. Ludzie brudni, znużeni, bezdomni, smutni, lub bezmyślni, gadali, krzyczeli, śmiali się, śpiewali i kłócili. Smutny chaos głosów człowieczych.
Olbrzymia, czerwona kula słońca drżała na wodzie.
Przystanęli, potem poszli dalej, ale na życzenie Krystjana zawrócili. Na skrzyżowaniu ulic przed taborem wychodźców siało dziesięć, lub dwanaście dwukolnych wózków, zaprzężonych w osły, a napełnionych wędzonemi makrelami.
— Kupujcie makrele! Kupujcie makrele! — wołali woźnice, strzelając z batów.
Kilkunastu wychodźców jęło się gapić pożądliwie i naradzać z innymi, którzy już sięgali po pieniądze. Najenergiczniejsi stawali do kupna.
Krystjan rzekł Amadeuszowi:
— Kupmy te ryby i rozdamy ludziom, dobrze?
— Czyń co chcesz, — odrzekł Amadeusz z niechęcią, — wielcy panowie muszą mieć zawsze jakąś zabawkę.
Czuł się nieswojo wśród powstającego zbiegowiska.
Krystjan podszedł do handlarzy, z trudem jeno i powoli mogąc się porozumieć z jednym z nich, mówił bowiem poprawną francuszczyzną. W końcu handlarz pojął o co idzie, zawołał innych. Nastąpiła gadanina, popierana gestami. Proponowano różne ceny i odrzucano je, aż wreszcie znudzony Krystjan wymienił cyfrę znacznie wyższą od najwyższej, jaką proponowano i podał portfel Amadeuszowi, by zapłacił. Następnie rzekł po niemiecku:
— Te ryby są waszą własnością.
Kilku zrozumiało i powiedzieli to innym. Jęli podchodzić lękliwie. Żółta jak cytryna, chora na wątrobę kobieta, pierwsza wyciągnęła rękę. Za chwilę nadciągnęły setki z koszykami, garnkami, siatkami i workami. Kilkunastu starszych utrzymywało ład w ciżbie. Jeden z nich, przybrany w kaftan, z długą, białą brodą skłonił się przed Krystjanem trzy razy, do samej niemal ziemi.
Swawolną jakąś uniesiony chętką, by dokonać sprawiedliwego podziału, zakasał rękawy i jął wydelikaconemi rękami nakładać ryby. Śmiał się, a handlarze śmiali się także. Uważali go za jednego z owych postrzelonych Anglików, którzy polują na sensację.
Nagle uczuł wstręt do tych ryb cuchnących, a bardziej jeszcze do ludzi. Dusił go ohydny odór ich ciał, a na myśl, jak wyglądają bez odzienia, uczuł dreszcz zimny. Dał przeto wszystkiemu pokój i odszedł, pod osłona zmierzchu.
Ręce mu cuchnęły. Kroczył ulicami pustemi, które nie widziały tego, co zaszło.
Amadeusz, dawno już uciekłszy, czekał pod hotelem, gdzie stała cała kolumna automobilów, mających towarzyszyć Ewie do Niemiec. Byli tu również Crammon i Joanna Schöntag.

5.

W Rio de ta Plata zaczęły się w październiku upały, tak że nie można było wychodzić z domu, a przez otwierane okna buchał do wnętrza żar. Pewnego dnia, chcąc wpuścić trochę powietrza, otwarła Letycja okiennicę i zaraz padła zemdlona.
Tylko w aleji palmowej, nad rzeką, panował wieczorem chłód. Tam też wymykała się o zmierzchu w towarzystwie młodej swej szwagierki Esmeraldy. Przy drodze było kilka ranczów, to znaczy nędznych dziur w ziemi, gdzie mieszkali krajowcy.
Letycja widziała raz tych ludzi, przybranych odświętnie i popijających wesoło. Na pytanie o przyczynę, powiedziano jej, że zmarło dziecko.
— Zawsze biesiadują wesoło, gdy ktoś umrze! — rzekła Esmeralda.
— Jakże smutnem musi być ich życie, skoro tak kochają śmierć! — odparła Letycja.
Aleja palmowa była terenem zabronionym. Grasowali tam ludzie podejrzani, a z nasłaniem ciemności krzaki nabierały życia. Niedawno przychwyciła tam konna policja hiszpańskiego marynarza, który popełnił mord w Galwestown. Letycja marzyła teraz o nim. Popełnił zbrodnię z zazdrości i był tragicznie piękny.
Pewnego wieczoru napotkała w aleji młodego oficera marynarki, przebywającego w gościnie w sąsiedniej estancji. Zamienili spojrzenia, on zaś starał się od tej pory zbliżyć do niej. Pilnowana, niby Turczynka w haremie, postanowiła wywieść w pole stróżów swoich, zakochała się w oficerze, nadała mu postać bohatera i ogarnęła ją tęsknota.
Było coraz goręcej, Letycja nie mogła sypiać, moskity brzęczały, ona zaś kwiliła, niby małe dziecko. W dzień zamknięta w swym pokoju, rozbierała się do naga i legała na kamiennej posadzce.
Raz leżała tak na brzuchu, z rozpostartemi ramionami i dumała nad tem, że jest przeklętą królewną w przeklętym zamku.
Nagle zastukano do drzwi i Stefan zawołał na nią. Podniosła leniwo głowę, spozierając z pod opadających ciężko powiek po swem nagiem ciele.
— O jakże nudno żyć z jednym! — pomyślała. — Muszę mieć innych jeszcze.
Nie odpowiedziała na wołania i opuściła głowę, tuląc gorący policzek do gorącej skóry przedramienia.
Strażnik haremu jął prosić o wpuszczenie, ale nie otwarła mu.
Po chwili usłyszała[9] w podwórzu hałas, śmiech, strzelanie z bata, wystrzały, oraz straszny wrzask zwierząt. Zerwała się przerażona i zarzuciwszy jedwabny szlafroczek, wyjrzała drzwiami werandy. Stefan związał za ogony dwa koty zapomocą lontu, u którego zawiesił łatwo zapalne ognie sztuczne. Gdy wybuchające rakiety zaczęły palić sierść, a tlejący lont wżarł się w ciało, oszalałe z bólu zwierzęta przewracały kozły i piszczały z bólu. Stefan pilnował widowiska, bracia jego, sparci o poręcz werandy, rżeli z upojenia, a pod brama stali dwaj Indjanie w roli milczących, poważnych widzów.
Stefan liczył na to z góry, że ciekawa Letycja drzwi otworzy. Kilku skokami był na górze, a stojąca po jego stronie Esmeralda zastąpiła drogę i nie pozwoliła zamknąć drzwi.
Pobladły z gniewu przekroczył próg, podniósłszy zaciśniętą pięść, ona zaś padła na kolana, zakrywając twarz rękami.
— Dlaczego mnie bijesz? — kwiliła przerażona i zdumiona, że nie bije.
— By cię nauczyć posłuszeństwa! — zgrzytnął rozjuszony.
Załkała:
— Dwom istotom czynisz krzywdę.
— Kroćset tysięcy, co mówisz? — wrzasnął, spoglądając tępo na skuloną kobietę.
— Dwom istotom czynisz krzywdę! — powtórzyła, radując się, że go okpiła.
— Kobieto, czy to prawda? — zapytał.
Spojrzała poprzez palce i powiedziała sobie:
— Wielka opera, ostatni akt, zaraz zjawi się gubernator.
Skinęła boleśnie głową, postanawiając, że go zdradzi z oficerem marynarki.
Stefan wydał ryk triumfu, zatańczył wokoło niej, padł na posadzkę i jął całować jej ramiona, plecy oraz kark. W oknach i drzwiach ukazała się donna Barbara, Esmeralda, bracia i domownicy. Stefan wziął ją w mocarne ramiona i obniósł wokoło werandy, wołając, by zarżnięto wołu i wstawiono szampan w lód.
Letycja nie doznawała wcale wyrzutów sumienia. Cieszyło ją to, że okpiła męża.
Gdy powiedziano staremu Guderamowi o przyczynie owego rozradowania, zaśmiał się i rzekł do siebie:
— Brednie, szanowny mój i uczony prawniku. Nie dostaniesz Eskurialu, mimo swego cyrografu i choćby ci rzuciła trojaki.
Potem jął wyczesywać szpakowata brodę, nieapetycznym grzebykiem pozbawionym połowy zębów i dla ochłody wylał sobie na bujne jeszcze włosy tyle wody kolońskiej, że aż kapało.
I o dziwo, kłamstwo Letycji okazało się prawdą. Poczuła to w kilka dni później ździwiona tajemnie. Każdego dnia badała się w zwierciadle z szacunkiem i lekkim strachem. Nic się w niej na pozór nie zmieniło. Zadumana elegijnie posyłała sobie całusy.
Ponieważ nie miano teraz odwagi odmawiać jej czegokolwiek, przeto poszła na bal sennorstwa Küchelbäckerów i poznała tam podporucznika marynarki, Fryderyka Pestela.

6.

Feliks Imhoff i malarz Weickhardt spotkali się na wystawie „Secesji“ monachijskiej. Przez czas pewien oglądali obrazy, potem zaś usiedli na terasie z widokiem na park.
Było to wcześnie popołudniu, a odor oleju i terpentyny mieszał się z wonią kwiatów.
Imhoff skrzyżował długie nogi swoje, ziewnął z przesadą i powiedział:
— Teraz obrócę się na kilka miesięcy plecami do tego, czcigodnego osiedla sztuki! — powiedział. — Jadę z ministrem kolonji na południowy zachód. Chcę zobaczyć, co tam się dzieje, popatrzyć trochę ludziom na palce, zaznajomić się z Nowym Światem i popolować.
Weickhardt, zatopiony we własne troski i walki, mówił tylko o sobie:
— Pewna stara hrabina zamówiła kopje cyklu Luciniego z Brera, jako tapety na nagie ściany swego galicyjskiego pałacu. Jest ona zeprzała, jak stara rzodkiew i targuje się wstrętnie.
— Czytałem ostatnio Stanhopa! — zachwycał się Imhof, nie zsiadając ze swego konika. — Kolosalny chłop! Nawskróś nowoczesny reporter i konkwistador. Czarni zwali go waligórą, buła malori. Aż ślinka idzie. Człowiek ten imponuje mi wielce.
Weickhardt lamentował dalej:
— Muszę przyjąć to zamówienie. Ale, coprawda, cieszę się na starych Italów. Jest w Medjolanie niesłychane „Opłakiwanie Chrystusa“, Tintoretla. Wpadłem na trop pewnej tajemnicy i mogę dawać rzeczy dobre. Niedawno skończyłem zwyczajny krajobraz i wywiesiłem go u jednego z przyjaciół, posiadającego przyzwoitą salę. Spodobał mu się, ale mnie przeniknęło poczucie siły, tak że nie mając odwagi mówić o zapłacie, darowałem mu to. Przyjął bez ogródek, mówiąc tylko: — Djablo dobra rzecz!
— Taka mała wycieczka na południową półkulę nasunie mi inne myśli! — mówił Imhoff. — Na razie nie spoczywam na łonie Fortuny, a nawet idzie mi wprost licho. Najlepszy z moich koni został na nic zajeżdżony, ulubiony pies zdechł, żona mnie porzuciła, przyjaciele wycofują się, nie wiem dlaczego, interesy kuleją, spekulacje biorą w łeb. Cóż to jednak znaczy? Głowa do góry, chłopcze, powiadam! świat i życie, to rzeczy piękne, dostaniesz po uszach, gdy się będziesz uskarżał. Upadł ci w błoto chleb z masłem... nasmaruj sobie drugi. Kto idzie w bój musi się liczyć z okaleczeniem. Trzeba tylko trwać pod chorągwią, to rzecz główna. Wiara ślepa, wiara prostaczka przedewszystkiem.
— Ta milcząca samotność, — podjął znowu Weickhardt, patrząc przed siebie, — to straszne sam na sam w pracowni ze stu nieudałymi kiczami i widmami stu tysięcy godzin! Mam właśnie sposobność ożenić się i uczynię to. Dziewczyna nie ma wprawdzie pieniędzy, ale ma serce, nie boi się biedy, nie rozumie donkiszolerji życia artysty. Przeszła niedawno z protestantyzmu na katolicyzm. Zrazu szukałem podejrzliwie wszelakich motywów prócz ludzkich i prostych. Prostota, rzecz arcytrudna. Teraz wiem co jest świętego w każdej wierze, a obojętne to, czy się wierzy w jakąś książkę, zwierzę, człowieka, gwiazdę, czy Boga. Rzecz główna to wiara niewzruszalna, niezmożona... Tak, masz pan rację... ślepa wiara prostaczka.
Spotkali się w tem jednem.
— Kiedy dostanę swe „Zdjęcie z krzyża“? — spytał Imhoff.
Weickhardt nie odpowiedział. Piękne, młode rysy jego twarzy, w miarę jak mówił, upodobniały go do starej, kłótliwej baby, ale głos miał dalej spokojny, a zachowanie flegmatyczne.
— Ludzkość dzisiejsza zatraciła wiarę — ciągnął dalej, — wyciekła ona, jak woda z pękniętej szklanki. Panuje dziś maszyna, a rządzi hałastra. Złoty cielec wściekł się. Wszystko jest przedmiotem fabrykacji, chrystjanizm, odrodzenie, białko, kultura, państwo nadzoruje, a jeśli produkt nie jest całkiem prawdziwy, to jednak użyć się da.
Wszystko ma pęd ku zewnętrzności, jest wyrazem, linją, zygzakiem, gestem, czy maską. Wszystko nakleja się na mur, oświetla jaskrawo i jest nowe, dopóki nie nadejdzie coś najnowszego. Dusza ucieka, dobroć ustaje, kruszy się kształt, a uszanowanie obumiera. Czyż pan się nie lęka dorastającego pokolenia? Zapanowała atmosfera, jak przed potopem.
— Malarzu maluj, a nie klnij! — powiedział Imhoff łagodnie.
— To prawda! — przyznał zawstydzony potrosze. — Nie wiemy dokąd to zmierza. Istnieją atoli objawy, małe rokujące nadzieje, rzec można, przypadki typowe. Czy słyszałeś pan o samobójstwie Niemca amerykańskiego Scharnitzera? Znany był w kołach artystycznych, chodził po pracowniach i kupował bez largu co mu się spodobało. Czasem przyprowadzał ośmnastoletnią, anielsko piękną córkę imieniem Sybila. Lubiła rzeczy rodzajowe i kwiaty, a on kupował jej to.
Zarobiwszy w Ameryce miljony na handlu drzewem, wrócił do kraju i wytworzył atmosferę kultury i spokoju dla córki, która mu była bożyszczem i wszystkiem na świecie. Z żoną żył krótko, gdyż uciekła z jakimś mulatem. Córka stanowiła całą jego nadzieję i treść życia. Uważał ją za świętość i istotnie wyglądała tak eterycznie, dumnie i wytwornie, że niktby jej nie śmiał tknąć palcem. Promieniowali oboje dobroczynną harmonją, toteż śmierć dobrowolna ojca wywołała niezmierne zdumienie.
Sądzono powszechnie, że oszalał, ale sam podał motywy w liście do jednego z amerykańskich przyjaciół. Pewnego dnia leżał słaby w łóżku, oddalony o kilka pokoi od saloniku, gdzie przyjaciółki Sybilli zabawiały się wesołą rozmową. Słyszał ich głosy, ale nie słowa.
Wstał, zaciekawiony o czem też mówić mogą i stanął przy drzwiach saloniku, nadsłuchując.
Dziewczęta rozmawiały o planach przyszłości, szczęściu, kochaniu i małżeństwie. Różne wygłaszano zdania, wkońcu zaś zmuszono, broniącą się Sybilę, by wydała swą opinję. Oświadczyła, że nic sobie nie robi z uczuć, które uważa za balast. Nie wie co to tęsknota, miłość, a nawet wdzięczność. Małżeństwo powinno jej dać tylko oswobodzenie z niewygodnego jarzma, a mąż będzie miał obowiązek otoczyć ją przepychem, zbytkiem, wszystkiemi uciechami życia, dać jej stanowisko społeczne, a ponadto być powolnym każdemu jej skinieniu. Taki miała program i postanowiła go urzeczywistnić.
Żadna z dziewcząt nic na to nie rzekła, ale podsłuchujący został w tej chwili struty. Ten cynizm ubóstwianej istoty, będącej mu personifikacją poezji i głębi duszy sprawił, że popadł w melancholję, która sprowadziła katastrofę.
— Mój drogi! — zawołał Imhoff, machając rękami.— Nie uwierzę. Ten twój człowiek nie był handlarzem drzewa, ale lirykiem.
— Być może! — odparł Weickhardt z uśmiechem. — Ale czyż to rzecz zmienia? Przekonywa mnie, gdy ktoś wyciąga konsekwencje z upadku swych ideałów. Wierzaj mi pan, to lepsze, bula matori. Większość nie czyni tego, przystosowuje się i stwarza jałowiznę życia! — oczy mu posmutniały i zakończył napoły do siebie mówiąc: — Śni mi się czasem człowiek, który nie wzlata i nie spada, który kroczy niepodzielny, niezmienny, wolny od strachu i nieprzystosowany. Zupełnie nieprzystosowany... O takim człowieku śnię czasem.
Imhoff podskoczył, strzepnął ubranie i zaskrzeczał tonem oficerskim, który przybierał w chwilach podniecenia:
— Dość paplaniny! To niczego nie naprawi!
Wsunął rękę pod ramię Weickhardla, a wyprowadzając go z terasy, na której zaczęli się ukazywać inni goście wyrecytował tymsamym wrzaskliwym tonem, nic sobie z nikogo nie robiąc, wiersz Hoelderlina:
— Kto nosi broń przeciwko tym co żyją, ustawicznie będąc w wielkim z ludźmi sporze, gorzeje, a zaś jego kwiat pokoju, subtelny kwiat nie żyje długo, ach nie żyje...

7.

Pierwszego zaraz wieczoru w Hamburgu, wziął Crammon lożę w teatrze i zaprosił Krystjana, Joannę, oraz pana Livholma, jednego z dyrektorów „Lloydu“. Poznał go w hotelu, gdzie był, celem powitania Ewy, że zaś spodobał mu się i miał jaką taką prezencję, przeto użył go, jak się wyraził za neutralną kukłę dla wytworzenia atmosfery niewinności.
— W sprawach towarzyskich jest tak jak w kuchennych! — mawiał. — Pomiędzy dwie potrawy ciężkie i zawiesiste trzeba wsunąć coś piankowatego, co powierzchownie jeno drażni podniebienie. Inaczej niema stylu.
Dawano przeciętną komedję. Krystjana nudziło to, ale Crammon uważał za swój obowiązek okazywać łaskawą, dyskretną wesołość i kułakiem zachęcał przyjaciela, by czynił tosamo. Bawiła się tylko Joanna, a mianowicie jednym z aktorów w roli poważnej, który mówił tak głupio i napuszyście, że ile razy wystąpił, musiała chustką tłumić śmiech.
Krystjan muskał ją czasem chłodnem spojrzeniem z pod oka, jak to czynił od pierwszej chwili spotkania jej w towarzystwie Ewy.
Czuła ten chłód i rozczarowanie ściągało jej nieznacznie usta.
Jakby szukając ratunku, szepnęła właściwym sobie tonem:
— Strasznie komiczny jest ten człowiek, nieprawdaż?
— Jest istotnie godny widzenia! — rzekł Crammon z ugrzecznieniem.
Nagle otwarto drzwi loży i wszedł Amadeusz. Miał smoking i lakiery, jak przystało, ale nikt go nie zapraszał, ni oczekiwał. Spojrzeli ze zdumieniem, on zaś złożył ukłon i całkiem spokojnie utkwił oczy w scenie.
Crammon zerknął na Krystjana, który wzruszył ramionami. Po chwili wstał Crammon i ruchem szyderczym ofiarował swe miejsce Amadeuszowi. Potrząsnął głową odmownie, zaraz jednak wpadł w obłudną uniżoność i jął bąkać:
— Byłem w krzesłach, a zobaczywszy państwa przyszedłem złożyć uszanowanie. Rzecz prosta.
Crammon wyszedł nagle i zaraz usłyszano jak łaje w głos dozorcę loży. Joanna spoważniała, zapatrzyła się z roztargnieniem na widownię, Krystjan skurczył ramiona jakby dla obrony, a siedzący obok jęli się niecierpliwić hałasem, przez Crammona wywołanym. Pan Livholm czuł także, że zmąconą została atmosfera poprawności. Jeden tylko Amadeusz był zupełnie spokojny.
Stojąc za Joanną mówił do siebie:
— Włosy tej dziewczyny pachną, tak że się w głowie mąci.
Po zapadnięciu kurtyny na przerwę, wyszedł i nie wrócił już.
Późną nocą, gdy miał Krystjana dla siebie, wyrzucił Crammon całą wściekłość swoją.
— Zastrzelę go jak psa, jeśli się raz jeszcze poważy to uczynić! Cóż sobie myśli ten człowiek? Cóż to za manjery? Gdzie się chował ten wisielec w okularach? Ach, jakże dobrze przeczuwałem wszystko, znieść nie mogąc ludzi w okularach. Czemuż go nie wygnasz do djabła? W ciągu swego grzesznego żywota napotykałem śmietankę i szumowiny, ale takiego draba nie widziałem do tej pory... nie! Muszę zażyć bromu, inaczej nie zasnę!
— Jesteś, zdaje mi się, niesprawiedliwy, Bernardzie! — odparł Krystjan spuszczając oczy, a twarz jego była surowa, nieprzenikniona i zimna.

8.

Amadeusz przedłożył Krystjanowi swój plan. Chciał jechać do Berlina w celu uczęszczania na uniwersytet i przysposobienia się do pierwszego egzaminu medycznego.
Krystjan skinął głową na znak aprobaty i powiedział, że wkrótce także przybędzie do Berlina.
Amadeusz jął chodzić po pokoju, nagle przystanął i spytał opryskliwie:
— Az czego będę żył? Czy mam kopjować stare akty, lub zabiegać o slypendja? Jeśli mi chcesz odmówić dalszej pomocy, to powiedz otwarcie. Nauczyłem się już brodzić w błocie, a to nowe, nie będzie, sądzę, gęstsze od dawnego.
Zdumiało to Krystjana, bowiem przed tygodniem dopiero w Holandji, dał Amadeuszowi dziesięć tysięcy franków.
— Ile ci potrzeba? — spytał.
— Utrzymanie, pokój, ubranie, książki... — wyliczał Voss jak kłoś, kto z uprzejmości jeno prosi, a właściwie żąda... — Urządzę się tanio.
— Przekażę ci dwa tysiące marek miesięcznie! — rzekł Krystjan z wyrazem niechęci. Martwiło go to zuchwałe żądanie pieniędzy. Jednocześnie zaś ciążył mu majątek, nie mógł oswobodzić rąk, odetchnąć głęboko, a brzemię to rosło coraz to bardziej.
Na stole, w czarce chryzolitowej leżała szpilka z wielką, czarną perłą. Voss, ciągle czegoś szukający palcami, wziął ją i podniósł pod światło.
— Chcesz ją mieć? — spytał Krystjan. — Weźże, weź. Nie lubię jej i tak wcale...
Po chwili wahania przystąpił Amadeusz do zwierciadła i słowa nie mówiąc, wpiął szpilkę w swój krawat, uśmiechając się dziwnie.
Krystjan zostawszy sam, długo dumał, potem usiadł i wystosował do swego zarządcy w Christiansruh, Borkowskiego, list takiej treści:
— Wielce szanowny Panie! Postanowiłem sprzedać Christiansruh, wraz z ruchomościami, dziełami sztuki, z parkiem, lasami i całym inwentarzem. Proszę pana o wyszukanie sumiennego i dzielnego agenta, któryby uzyskał korzystne oferty i podał mi je ewentualnie telegraficznie. Wobec pańskiej znajomości ludzi, wystarczy sądzę, jeden wyjazd do Frankfurtu. Bardzo mi zależy, by rzecz została możliwie bez rozgłosu załatwioną, a w każdym razie mowy niema o ogłoszeniach w prasie.
Potem napisał list drugi do zawiadowcy stajni wyścigowej w Waldleiningen, Schallera. Przyszło mu to z większą daleko trudnością, gdyż miał ciągle przed sobą ogniste oczy koni.
— Szanowny Panie! Postanowiłem zwinąć stajnię. Konie należy dostawić na aukcję, lub sprzedać pojedynczo miłośnikom, co by mi było, oczywiście milsze. Baronowi Deidinger z Deidingshausen podobały się swego czasu „Kolumb“ i „Loreley“. Proszę się dowiedzieć. „Admirabla“ i „Strzałę“ możnaby zaoferować księciu Pless, lub panu Slratlimannowi. „Excelsior“ po lordzie Denisie Lay powinien być odstawiony do Baden-Baden, gdzie znajdzie pomieszczenie w stajni hrabiego Treuberga. Nie chciałbym go zostawiać samego w Waldleiningen.
Zamknąwszy listy, odetchnął z ulgą, zadzwonił i oddał służącemu do dalszego załatwienia. Służący skierował się już ku drzwiom, gdy go przywołał powtórnie.
— Wilhelmie! — rzekł. — Muszę wam, niestety wypowiedzieć miejsce. Odtąd sam sobie radził będę.
Wilhelm nie mógł uwierzyć uszom własnym. Służył już od lal trzech i był bardzo do Krystjana przywiązany.
— Tak być, niestety, musi! — powtórzył Krystjan, spojrzał ponad głowę lokaja i uśmiechnął się zupełnie podobnie jak Amadeusz, kiedy przed lustrem wpinał w krawat szpilkę z perlą.

9.

Crammon utrzymywał, że Amadeusz zaleca się do Joanny Schontag, ona zaś biła go rękawiczką.
— Gratuluję pani zdobyczy, mój skrzaciku! — przekomarzał się. — Wziąć wilkołaka na łańcuch, to sztuka nielada. Radziłbym jeszcze kaganiec... Nieprawdaż, drogi Krystjanie i ty jesteś za kagańcem?
— Czy ja wiem? — odparł. — Chyba w razie, jeśliby przeszkadzał mówić. Wielu mówi stanowczo za dużo.
Crammon zagryzł wargi. Przygana to była istotnie ostra. Kędyś był ukryty kamień w puchu, na którym leżał rozleniwiony. Zabolało go. Jął szukać kamienia, ale miękkość puchu przywróciła mu spokój i zapomniał o kamieniu.
— Siedziałam przy śniadaniu, czekając na panią Sorel, — zaczęła Joanna a głos jej wibrował z intencja zainteresowania Krystjana, — nagle wszedł pan Voss i skierował się wprost ku mnie. Przestraszyłam się go, on zaś, jakbyśmy byli od wieków przyjaciółmi zaproponował mi wycieczkę do Sankt Pauli, gdzie miał przemawiać Jakobsen, cudotwórca i kaznodzieja wędrowny.
Oczywiście roześmiałam mu się w twarz, a jego to obraziło wielce. Dzisiaj, w chwili wyjścia z hotelu ujrzałam go, jakby wyrósł z pod ziemi. Zaprosił mnie na wycieczkę po porcie łodzią motorową. Był znowu nader poufały, a odszedł w gniewie, gdym odmówiła.
Czyż nazwiesz to zalecankami, wujaszku? Miałam raczej wrażenie, że mnie zamierza porwać i zabić. Może to jest zresztą jego zwyczajem?
Roześmiała się.
— W każdym razie, panią tylko jedną wyróżnia tak pochlebnie! — ukłuł ją Crammon znowu.
— A może ma tylko za jedyną równą sobie? — odrzekła nachmurzona po dziecięcemu.
— Czemu się ona tak ciągle śmieje? — pytał sam siebie Krystjan. — Czemu tak niekształtne i czerwone ręce? — a mimoto czuł, że go coś do niej ciągnie przemożnie. — Pocóż się bronić i robić ceregiele! — snuł dalej, obserwując z pod oka zgrabną kibić Joanny, posiadającej jeszcze giętkość płciowej niedojrzałości. Dostrzegł osadę karku, świadczącą o braku woli i wielkiej rasie, a znał to dobrze z doświadczenia i nieraz umiał wykorzystywać.
Zatopiony w fotelu Crammon rozwodził się nad jutrzejszym występem Ewy, którego wyczekuje całe miasto. Tymczasem zaś Krystjan i Joanna patrzyli na siebie.
— Czy idziesz z nami? — spytał niedbale znudzony Krystjan.
— Tak, drogi mój, trzeba siadać do obiadu! — zawołał.
Zwał on Hamburg rajem św. Bernarda swego patrona i po długich dociekaniach doszedł do wniosku, iż ten święty z Tours we Francji, był swego czasu wielkim żarłokiem.
Joanna poprzedzała ich, uśmiechnięta chytrze, po kobiecemu, a w ruchach jej zgrabnego ciała było jednocześnie przygnębienie i bunt przeciw niemu.

10.

Amadeusz wiedział dobrze, że prócz Krystjana nikt go nie lubi. I jego zresztą także podejrzywał, liczył wszystko, ważył i targował się. Spojrzenie i obecność Krystjana hamowały go, a tego najbardziej nie mógł przebaczyć. Nawet przez sen jęczał gorzko.
Czytał w Biblji:
— Pewien gospodarz urządził winnicę, otoczył ją płotem, kazał wykopać dół na tłocznię, zbudować strażniczą wieżę, wynajął hodowcom winorośli i opuścił kraj. Gdy nadszedł czas winobrania, posłał służebników, by odebrali należną mu część plonu. Ale winogradnicy rzucili się na wysłanników, obili jednego, zamordowali drugiego, zaś trzeciego ukamienowali. Gospodarz wysłał większą liczbę czeladzi, ale ich także spotkał taki los. Wkońcu wysłał swego syna, sądząc, że chyba syna uszanują. Na widok przybyłego powiedzieli sobie: — Ten ci jest spadkobierca! Trzeba go uśmiercić! — Chwyciwszy, wywlekli go za winnicę i zabili.
Czasem całemi godzinami trzymał się Krystjana, studjując każdy jego ruch zawistnie:
— Ten ci jest spadkobierca! — szeptał do siebie.
Potem zaś nagle, ogarnięty skruchą, kajał się pokornie. Czuł, że istnieć przy nim tylko może i sądził, że Krystjan słyszy okrzyk tej spowiedzi. Ale nie słyszał i brat przemieniał się znowu we wroga. W ten sposób kroczył obłędnie z ciemni, przez płomień i dym, w ciemń wracając.
Cierpiał z powodu swej nieśmiałości i narzucania się jednocześnie. Wśród zbytku, gdzie się nagle znalazł, czuł dawną gryzącą nędzę i buntował się. Nie chciał patrzyć na wzorzystą stronę tkaniny, ale dumał nad znaczeniem krzyżujących się nitek strony odwrotnej.
Podejrzywał każdy stosunek, czuł kolec w każdej wesołej rozmowie, twarze ludzi podniecały jego nienawiść, a piękno oglądał jako brzydotę. Wszystko było mu trucizną, zgnilizną, kwiat cielskiem, aksamit zgrzebnem płótnem, wszędy na murach widniało płomienne mane, tekel, upharsim.
Trwał w uporze, nie ustępował. Zazdrościł nawet po osiągnięciu celu swych zabiegów. Żądzę zemsty syciły dawne przeżycia, razy ojca, niesforne żarty kolegów w seminarjum, którzy mu sypali pieprz do kawy, mina Adeliny Ribbeck z jaką mu podała w zamkniętej kopercie pierwszą płacę miesięczną, afronty i wzgarda jaką mu ludzie płacili za doznane od innych krzywdy. Nie mógł zapomnieć, pogodzić się z losem, wszystko odczuwał ciągle na nowo.
Potem padał na ziemię, rozmodlony, żebrzący przebaczenia, lub dręczony skrupułami religijnemi, skazywał się na askezę, która go ciskała z powrotem w wyuzdanie bezmyślne, bezplanowe, a pożerające mnóstwo pieniędzy.
Nie mogąc wytrzymać bez gry i jej podniet, wpadł w ręce oszustów, udawał po spelunkach nocnych bogatego kawalera, arystokratę incognito, a że rolę jego brano serjo, choć sam się jej wstydził, nie zważał na wielkie straty i oszustwa. Raz wpadła do takiego lokalu policja, on zaś z trudem jeno zdołał umknąć. Osobnik jakiś uczepił się go i wymusił znaczną kwotę za milczenie.
Opanowały go kokoty, którym kupował suknie, stroje i urządzał nocne pijatyki. Pił z kałuży, nie mogąc dostać świeżej wody i dawał im wyraźnie do zrozumienia, że płaci za to iż go znoszą, one zaś śmiały się, zdumione wielce. Raz spędził godzinę sam na sam z młodą i ładną dziewczyną. Zasłonił sobie oczy przepaską i nagle uciekł, jak ścigany przez furje.
Trzy razy oznaczał dzień wyjazdu i odkładał go trzy razy. Do obrazu Joanny przyłączył się obraz Ewy, a oba paliły mu mózg, zawieszone w niedosiężnej dali. Brzydka była mu, niejako pokrewną, piękna zaś głośnem urągowiskiem jego życia.
Słyszał i czytał dużo o jej kunszcie, toteż postanowił zostać aż do dnia występu, by jak mówił Krystjanowi, wytworzyć sobie sąd własny i nie dać się tumanić bezczelnym pochlebcom.
Był to theatre paré. Zasiadł obok Krystjana w strojnej, rzęsiście oświetlonej sali, gdzie byli książęta, senatorowie z rodzinami, najwyżsi urzędnicy i najznakomitsi przemysłowcy, oraz wysłańcy z różnych stron Niemiec.
Wzięli miejsca tuż za orkiestrą, mimo że Crammon, znawca efektów perspektywy wybrał balkon pierwszego piętra, a towarzyszyli mu Joanna i Botho v. Tungen. Twierdził on, że zbliska, linja rampy przecina widok ruchu nóg i stóp, a tylko w połowie wysokości i zdala wszystko spływa harmonijnie.
Amadeusz trwał w rozmyślnej sztywności, nie broniąc się, nie stając wbrew czemuś potężnemu pozostał zimny, mglisty i głupkowaty.
Nagle, niby ptak dziwny wpadło na scenę stworzenie, niepodlegające zgoła ciężkości, rozkołysał się rytm jakiś przemieniający ruch w pieśń, opadły z dusz łańcuchy, uczucie było teraz obrazem, akcja mitem, chodzenie zwycięstwem nad materją. Ale mina Amadeusza mówiła: — I cóż mi z tego? I cóż wam z tego? — Pochłonięty gniewem pod kątem płciowości, upatrywał we wszystkiem jeno podniecający pokaz, gdy zaś zahuczała burza oklasków, wyszczerzył zęby.
Ostatni punkt programu był to rodzaj tanecznego przysłowia, uroczy żarcik, stworzony przez Ewę do muzyki Delibesa. Treść całą stanowiło to, że pierrot pędzi bąka, przybierając coraz to inne pozy, czyniąc skoki i zwroty, a wkońcu znużonego bąka zagania ku dziurze, w której przepada bez śladu.
Blachą treść, zmienność i bogactwo ruchów przepełniło życiem, widzowie patrzyli z zapartym oddechem na te pełne gracji, od chwilowej, zda się, fantazji zależne ruchy, a potem, w podzięce, oszaleli zupełnie.
We foyer przyskoczył Crammon do Krystjana i wciągnął go w mroczny kurytarz, a potem za kulisy. Amadeusz, nie dostrzeżony przez Crammona, milczący i bezmyślny poszedł za nim. Widok kulis, papierowych skał, drzew, rozwiniętych prospektów, przyrządów do oświetlania, bloków, oraz bieganina robotników rozbudziła w nim głuchą, wrogą ciekawość.
Wzburzeni ludzie cisnęli się do garderoby Ewy, ona zaś siedziała w czarno białym kosi jurnie pierrota, trzymając w ręku misterny, srebrny bacik, którym pędziła bąka. Otaczała ją wielka góra kwiatów, a Joanna na klęczkach patrzyła w nią lśniącemi gorąco oczyma. Zuzanna Rappard podała swej pani szklankę szampana, polem jęła żargonem z kilku języków tłumaczyć nieproszonym gościom, że są zbyteczni. Każdy jednak chciał zdobyć dla siebie spojrzenie, słowo, lub uśmiech Ewy.
Obok garderoby znajdywała się wąska ubieralnia, oddzielona cienką ścianką bez drzwi. Mieściły się tam tylko kostjumy tancerki i siało wielkie zwierciadło. Amadeusz został napoły bezwolnie wepchnięty tam przez ciżbę ludzką, a raz wszedłszy uczuł w sercu odwagę i postąpił parę kroków dalej.
Obejrzał się i jął patrzyć na wiszące tu i leżące stroje, łyskliwe jedwabie różnych barw, wonne tkaniny z gazy, batystu i tjulu. Były tu cieniuteńkie tkaniny i ciężkie brokaty, jedna suknia połyskała jak złoto, inna srebrzyście. To znów zdawała się zrobiona z różanych liści, przypominała siatkę z nitek szklannych, białą pianę, lub ciemno-fjoletowy klejnot.
Siały tu przepiękne trzewiczki z marokinu, jedwabiu i łyczka, wisiały wielobarwne pończochy, leżały wstążki, koronki i różne ozdoby antyczne. Zapach wydzielany przez to wszystko sprawiał zawrót głowy. Woniały jakieś maści, cenne olejki, włosy kobiece i skóra.
Amadeusz uczuł tętnienie pulsu, twarz mu poszarzała, wyciągnął bezwiednie ramię, chwycił kunsztownie malowany szal hiszpański, zmiął go w rękach ze złością, chciwie, szaleńczo i drżąc całem ciałem zanurzył w nim nos i usta.
W tej chwili spostrzegła go Zuzanna Rappard i uczyniła gest zdziwienia. Zwróciło to uwagę Ewy, odsunęła zlekka Joannę, wstała i przekroczyła próg. Na widok odrętwiałego z upojenia szaleńca doznała uczucia, że jest w tem coś nieprzyzwoitego i krzyknęła zcicha.
Amadeusz drgnął, upuścił szal i jął patrzeć dziko, świadom przewinienia. Twarz Ewy nabrała wyrazu roześmianej, głębokiej wzgardy i wstrętu od całych miesięcy żywionego, podniosła srebrny biczyk i cięła go w twarz tak silnie, że cała krew z niej odpłynęła a pozostał tylko skurcz rozkosznego upojenia.
Wszyscy zmilkli z przerażenia, a Krystjan podszedł do Ewy i rzekł głosem tak niemal spokojnym jak zawsze:
— Nie Ewo, tego czynić nie wolno!
Wziął biczyk za oba końce, przygiął i złamawszy delikatny metal, rzucił na ziemię.
Spojrzeli na siebie. Wstręt widniał jeszcze w jej oczach, a jednocześnie zdumienie, że Krystjan odważył się na coś takiego.
Krystjan mówił do siebie:
— Kocham ją! Jest piękna!
Podziwiał ją w tym kostjumie o wielkich guzikach, w stożkowatej czapeczce, z pomponem zwisającym od szczytu. Kochał ją, a dusza jego zaczęła dopominać się tych oczu, których go pozbawiła. Zadał sobie też pytanie, czemu się rozgniewała, zaraz uczuł politowanie, oraz dziwną swobodę i uśmiechnął się. Uśmiech ten był, w oczach zebranych nieco głupkowaty.
Amadeusz czytał w Biblji: — Czemuż to niepokoicie lud mój i miażdżycie oblicza biednych? Dumne są, zaprawdę córki Sionu, chodzą wyciągnąwszy szyje, z podmalowanemi oczyma. Idą tanecznym krokiem, mając na nogach obrączki. Toteż uczyni Pan łysemi ich głowę i obnaży ich srom. Usunie wszelaką ozdobę, lśniące łańcuszki, małe słońca i księżyce, zausznice, branzolety i szale, przystrój głowy, pasy, flakony z pachnidłami, amulety, pierścienie, płaszcze, luźne szaty zwierzchnie, woreczki, zwierciadła, koszule i czepce. Miast balsamu rozejdzie się odór zgnilizny, pasy, zastąpią postronki, warkocze łysiny, miast szerokiego płaszcza dostaną ciasny worek, a miast pięknych lic blizny szpetne. Padną męże twoi, licznie od miecza, a bohaterowie twoi w boju. Bramy twe smucić się będą i żalić, i padną na ziemię.
Tegosamego wieczora wyjechał do Berlina.

11.

Lorm i Judyta zajmowali piętro wspaniałego gmachu w dzielnicy berlińskiego Ogrodu Zoologicznego.
Edgar odżył. Ład i porządek zapanowały w życiu jego, on zaś przechwalał się swym domem wobec ludzi. Dyrektor i przyjaciel Dr. Emanuel Herbst gratulował mu wyraźnego odmłodzenia.
Przedstawił Judycie tych, którzy mieli dlań wartość, ona jednak wydała o wszystkich niemal ostry, ujemny sąd. Pycha wahnschaffenowska odstraszyła życzliwych, a podziw budzący Lorm, dla świętego spokoju, poddał się.
Tylko Emanuela Herbsta nie dał sobie wydrzeć. Gdy Judyta szydziła z jego kaczego chodu, brzydoty, cienkiego głosu i niemiłego sposobu mówienia, powtarzał stale:
— Znam Herbsta od lat dwudziestu przeszło. To, co cię w nim razi, jest mi tak miłe, jak zalety jego, których nie znasz.
— Jest więc uosobieniem cnót wszelakich! — powiedziała. — Mnie jednak nudzi straszliwie.
— Trzeba się oswoić z tem — odparł — że ludzie nie są po to na świecie, by nas bawić. Ty stoisz stronniczo na stanowisku luksusu i praktyczności. Ja zaś cenię w człowieku zaletę wyższą nad piękność i manjery arystokratyczne, a mianowicie solidność. W zawodzie swym mam ciągle do czynienia z ludźmi nie uznającymi tego obowiązku obywatelskiego, którym jest słowność. To wprost mierzi. Dlatego też jestem niesłychanie wdzięczny Herbstowi za to, że każde zamienione między nami: tak, lub: nie, ma ważność pisanego kontraktu.
Judyta zrozumiała, że musi odnośnie do Herbsta zmienić taktykę. Stała się tedy uprzejmą i brała teraz udział w fachowych rozmowach o autorach, sztukach, aktorach, powodzeniach i klęskach. Ale jednocześnie nie schodziły jej z myśli rachunki krawcowej, kucharki, oraz całe, tak odmienne, przepadłe dziś życie dawne. W takich chwilach miewała w oczach nienawistne błyski.
Nieraz chodziła gniewnie po pokojach, spozierając z obrzydzeniem po niezliczonych zwierciadłach, potrzebnych Lormowi, wczoraj kupionych dywanach, wystawnych meblach i obrazach, bezwartościowych drobiazgach, fotografjach, przyozdobach, książkach i z całym pietyzmem przechowywanych pamiątkach.
Nie mieszkała nigdy w domu czynszowym, gdzie. nad głową i pod nogami inni ludzie wiedli swój wstrętnie marny żywot. Z goryczą nadsłuchiwała tych odgłosów, czując się poniżoną, koszarowością obecnej egzystencji.
Nie było też nic miłego czekać każdego ranka na wstanie z łóżka męża i pana. Musiała dbać, by mu niczego nie zbrakło do śniadania, stać na uboczu, dopóki nic załatwią swych spraw fryzjer, masażysta, szofer, posłaniec z teatru i sekretarka.
Następnie znowu musiała wyczekiwać aż wróci z próby, wyczerpany, głodny. Chciał mieć jedzenie smakowite i dostatnie, a połykał wszystko, niby żer pospolity.
Potem trzeba było chronić go od gwaru i wizyt, oraz telefonowania obcych ludzi w czasie, gdy uczył się roli, udzielać informacyj, odmawiać zaproszeń, pozbywać się natrętów, lub uspakajać zniecierpliwionych.
Wszystko ciążyło jej bardzo, ale panowała nad sobą jak wówczas, kiedy jej przekłuto szpilką ramię.
Emanuel Herbst był bacznym obserwatorem, mistrzem niemal w rozpoznawaniu ludzi, toteż zaraz uświadomił sobie stosunek wzajemny małżonków.
— Rzecz jasna, — mówił sobie, — Edgar nie dał jej tego, na co miała nadzieję. Była pewne, że go może codziennie obierać, jak cebulę, ciągle natrafiając na nowy pokład, coraz to inny i interesujący. Toby było odszkodowaniem za poniesioną ofiarę. Tymczasem on jest zawsze taki sam, zmienia tylko kostjumy i szminki. Napełnia puste naczynie coraz nową treścią, sam jeno skromnie służąc sprawie, ona zaś ma mu to za złe, a im bardziej go czyni winnym, tem większą staje się jej władza. Jego w dodatku nuży owo zacieśnianie się do przyjemnostek, słodyczy i ułatwień życia powszedniego, a czuje jak dawniej pociąg do swobody bezkresnej, nie chcąc słyszeć o łańcuchach i strażniku.
To rozważanie napełniło troską Emanuela Herbsta.
Nieraz wspominała Judyta sen swój, jak to leżąc obok ryby, biła ją rozwścieklona chłodem, mokrych, śliskich łusek, opalizujących na grzbiecie.
Leżała jednak dalej przy rybie, biła ją, zaś ryba była coraz to pokorniejszą i stawała się coraz to bardziej jej własnością.
Nieustannie myślała nad tem, że jest biedna, zubożała, zależna i niezaopatrzona. Dręczona tem zwierzyła się raz gospodyni, która rzekła ze zdziwieniem:
— Wszakże pan, poza pensją osobistą pani, daje dwa tysiące miesięcznie na dom. Po cóż tedy trapić się takiemi myślami.
Spojrzała na nią podejrzliwie. Wogóle podejrzywała każdą osobę przez siebie opłacaną i na samą wzmiankę o pieniądzach miała wrażenie, że ją okradziono.
Pewnego dnia zrobiła kucharce, czwartej już z rzędu, awanturę o dwanaście kawałków cukru, z których nie mogła się wyrachować i usłyszała słowa, jakich nikt jej dotąd powiedzieć nie śmiał.
Sekretarka zapodziała raz gdzieś kluczyk. Gdy go wreszcie znaleziono, rzuciła się Judyta do szuflady, by zbadać, czy nie brak papieru listowego, ołówków i piór.
Gospodyni kupiła dwadzieścia metrów płótna, po cenie, rzekomo, zbyt wysokiej. Judyta wzięła dorożkę, kosztującą więcej niż spodziewany zysk na cenie i tak długo dręczyła kupca, aż wreszcie opuścił.
Opowiedziała to wieczór z triumfem Lormowi. Jakoś zapomniał pochwalić, ona zaś wstała obrażona od stołu, zamknęła się u siebie i legła do łóżka. Zawsze się kładła ile razy miała, zdaniem swem, powód do gniewu.
Zapukał zlekka, prosząc o wpuszczenie. Wytrzymała go dobrą chwilę, by poczuł skruchę, potem otwarła drzwi. Polem raz jeszcze opowiedziała o swym bohaterskim czynie, on zaś słuchał z porywającem zaciekawieniem.
— Jesteś istnym skarbem — rzekł w końcu, gładząc jej dłoń i policzek.
Natomiast zdarzało jej się wydać na przedmiot pożądany sumę, dziwnie nieproporcjonalną do żmudnych oszczędności codziennych. Zobaczywszy na wystawie kapelusz, suknię, czy jakąś ozdobę, wchodziła i bez targu składała żądaną kwotę.
Pewnego dnia zaszedłszy do hali aukcyjnej natrafiła na licytację małej czarki w starowiedeńskim stylu. Był to przedmiot niepozorny, ale znawcy zachwycali się. Uwagę Judyty zwróciła nie sama czarka, ale wysokie oferty, stanęła do licytacji i pobiła współzawodników.
Wróciwszy w podnieceniu, pobiegła prosto do pracowni Lorma.
Siedział, wraz z Emanuelem Herbstem przy kominku i rozmawiali poufnie. Nie bacząc na obecność dyrektora, rozwinęła porcelanową czarkę i rzekła przystępując do męża:
— Popatrz Edgarze, co mi się udało złapać.
Lorm nie zaświecił dotąd. Lubił mrok rozjaśniony blaskiem kominka, chociaż była to tylko wielkomiejska imitacja płonących kłodzin drzewa. Ożywiona i rozradowana Judyta wyglądała powabnie w oświetleniu czerwonych połysków.
Lorm wziął czarkę, obejrzał ją uprzejmie, wzdął trochę usta i rzekł:
— Ładniulka.
Twarz Herbsta pokryła się niezliczonemi zmarszczkami ironji.
— Ładniutka? — odparła gniewnie. — Czyż nie widzisz, że jest to małe arcydzieło, marzenie, rzecz urocza i niezmiernie rzadka? Znawcy tracili zmysły. Dałam za nią tysiąc ośmset marek, a współzawodników ogarnęła wściekłość... Ładniutka? — roześmiała się szyderczo. — Oddaj mi ją, ściskasz zanadto palcami.
— Uspokój się, droga moja! — powiedział łagodnie. — Teraz widzę, że jest to rzecz subtelna.
Ale Judyta czuła się urażoną i to bardziej milczącemi kpinami Herbsta, niż głośną nieznajomością rzeczy, okazaną przez męża. Odrzuciła głowę i wybiegłszy z pracowni, trzasnęła drzwiami. W chwilach gniewu, zachowywała się potrosze ordynarnie.
Milczeli obaj przez chwilę. Potem przygnębiony Lorm, rzekł z uśmiechem usprawiedliwienia:
— Marzenie... tysiąc ośmset marek... no, no... ona jest jeszcze bardzo dziecinna.
Herbst jął szorować językiem tylną ścianę zębów, co mu dawało wyraz starego oseska i powiedział po chwili:
— Powinienbyś jej wyjaśnić co to jest tysiąc ośmset marek.
— Nie zrozumie! — zaręczył Lorm. — Ona umie liczyć tylko fenigi. Człowiek, który pływał długo po oceanie, nie orjentuje się w odległościach, będąc przeniesiony, na niewielkie jezioro. Dziwne są kobiety! — westchnął, uśmiechnął się i rzekł:
— Dyrektorze, sznapsika!
Herbst pokiwał smutnie głową Cezara i odrzekł:
— Czemu dziwne. Są takie, lub owakie i trzeba je odpowiednio traktować, nie łudząc się co do materjału danego. Naprzykład, podkowa nie jest kawałkiem krzywej brzeziny. Mimo, że ma także kształt łuku, nie starczy ci sił, by ugiąć stal, a jeśli nałożysz cięciwę, będzie luźna i nie wyrzuci strzały. Ano, dawajcie tego sznapsika.
— Wzamian za to, można z podkowy zrobić świetną stal damasceńską! — odrzucił wesoło, nalewając kieliszki.
— Brawo! Dobra odpowiedź, jesteś bystry jak Richelieu. Twoje zdrowie!
— Mianujesz mnie kardynałem Richelieu, ja zaś ciebie ojcem Józefem. Przepyszna rola. Zdrowie twoje, szara eminencjo!

12.

Crammon chciał zabrać Joannę Schónlag do menażerji Hagenbecka w Stellingen i poprosił Krystjana o auto. Wsiadali właśnie, gdy Krystjan wyszedł z hotelu.
— Czemu nie chcesz jechać z nami? — spytał Crammon. — Wszakże nie masz nic lepszego do roboty. Wsiadajno, będzie weselej we troje.
Chciał odmówić, ale spostrzegł nalegający wzrok Joanny. Gdy czegoś bardzo chciała, trudno się było oprzeć wyrazowi jej oczu.
— Zgoda, jadę! — powiedział i usiadł obok niej, ale milczał przez całą drogę.
Był to słoneczny dzień październikowy.
Chodzili po parku, a Joanna czyniła dowcipne spostrzeżenia. Stojąc przy foce, wykrzyknęła:
— Zupełnie podobna do pana dyrektora Livholma.
Z szopem-praczem rozmawiała jak z prostakiem, rzucając mu kawałki cukru.
O wielbłądach wyrażała się z wielką nieufnością. Jej zdaniem, udawały tylko to, co o nich pisano w książkach przyrodniczych.
— Są niemal tak brzydkie, jak ja! — dodała, ściągając usta. — Natomiast dużo użyteczniejsze. Mówiono mi w szkole, że ich żołądek jest kasą oszczędności na wodę. Dziwne cuda istnieją na bożym świecie.
— Czemu ona mówi zawsze wzgardliwie o sobie? — rzekł w duchu Krystjan.
Joanna pochyliła kark nad kamienną balustradą, a jego ogarnęło wzruszenie. Był on obrazem czegoś, co biedne i krzywdzone.
Crammon powiedział:
— Zwierzęta, to dziwne stworzenia boże. Uczeni przypisują im niesłychany instynkt. Czemże jest, atoli instynkt? Mnie się wydają najczęściej wielce głupie. Na wsi, gdzie spędziłem lata chłopięce, był koń, spaśny, głupi, łagodny, a miał tylko jedną wadę, mianowicie nie znosił łaskotania.
Zabroniono nam łaskotać go, co miało ten skutek, żeśmy biedne zwierzę ustawicznie dręczyli łaskotkami. Miałem jeszcze czterech towarzyszów z sąsiedztwa, było nas tedy pięciu, nie większych od nóg stołowych.
Wystaraliśmy się o filcowe kapelusze, pozatykali kogucie pióra, gdy głupie konisko stało przed stajnią, wybałuszywszy ślepia, przechodziliśmy mu szeregiem popod brzuch. Pióra łaskotały oczywiście zwierzę, tak że wszystkiemi czterema nogami wykonywało iście murzyński taniec.
Do dziś zrozumieć nie mogę, żeśmy wyszli cało. Ale bawiło nas to i budowało wielce, zaś o tak zwanym instynkcie nie było zgoła mowy.
Doszli do pawilonu małp. Grupa ludzi otaczała mała trybunę, na której młoda, zręczna małpka pokazywała sztuczki pod przewodem dozorcy.
— Niecierpię małp! — powiedział Crammon. Ciężą na mych wspomnieniach. Uczeni każą mi się poczuwać do pokrewieństwa z niemi. Ale każdy ma dumę swoją. Nie uznaję wcale tych djabelskich atawizmów.
Zawrócił i wyszedł, postanowiwszy czekać na nich w parku.
Joanna, zostawszy z Krystjanem sam na sam, w przystępie odwagi pociągnęła go bliżej trybuny. Była po dziecięcemu zachwycona.
— Jakaż ona urocza, jak słodka, jak biedna! — wykrzyknęła.
Krystjan odczuł bijącą od niej falę ciepła i poddał się jej, a łamiący się głos dziewczyny działał mu na zmysły i budził niepokój. Siali tak blisko siebie, że czuł jak drży, co mu było znanym dobrze przejawem, ukrytej w nim siły erotycznej.
Ujął jej dłoń. Nie broniła się, tylko rysy twarzy nabrały bolesnego napięcia.
Nagle małpa przerwała skoki i utopiła przerażone oczy we widzów. Wydało się, że nasłała dla niej chwila myśli i samouświadomienia. Na kilka sekund zjawił jej się jasny obraz świata i ludzi. Drżenie wielkiego przerażenia wstrząsnęło teraz całem jej ciałem. Po chwili pisnęła żałośliwie i zeskoczywszy z estrady, jęła szukać schrony przed temi skierowanemi na siebie spojrzeniami. Łzy, niemal człowiecze spływały jej z oczu, i wszystko razem uczyniło tak silne wrażenie, że najbrutalniejsi tylko byli w stanie śmiać się.
Krystjan odczuł falę obcej, dalekiej sfery, szła kędyś od ziemi, lasu i samotności. Pierś mu się rozszerzyła i doznał znowu ucisku.
— Chodźmy! — powiedział, zdumiony, że głos jego brzmi tak niemile.
Joanna, zapatrzona weń, nadsłuchiwała. Wszystko w niej było nadsłuchiwaniem, naprężeniem i poddaniem się.

13.

Randolf v. Stettner przybył. Od wyjazdu dzieliło go jeszcze dni kilka i chciał pożegnać mieszkającą w Lubece jedną z sióstr swoich. Nalegał, by Krystjan zaczekał w Hamburgu na jego powrót, co mu leż po chwili wahania przyobiecał.
Zjadł kolację w pokoju Krystjana, rozmawiając o kraju i wspólnych przeżyciach. Małomowny jak zwykle Krystjan, dziwił się, że wszystko to tak dalekie już.
Gdy sprzątnięto ze siołu, opowiedział Stettner, co go skłania do podróży za ocean, a mówiąc, miał ciągle ten sam wyraz oczu w stół utkwionych.
— Wiesz dobrze, że w latach ostatnich ciasno mi było w uniformie. Nie widziałem celu, poza etapami regularnie rozstawionego awansu. Niektórzy pokładają nadzieje we wojnie. Być może, iż wówczas możnaby się okazać zdolnym i dojść do czegoś. Któż atoli będzie czekał na to? Inni wykorzystują swe stosunki, łowią duże posagi, albo zatapiają się w sporcie i grze. Dla mnie to wszystko celem nie było. Służbę uważałem za zuchwale próżnowanie na cudzy koszt.
Wyobraź sobie. Stoisz w podwórzu koszar. Deszcz siąpi, z nędznych paru drzew spadają krople. Kompanja czeka rozkazu, z czujnością psów tresowanych. Woda spływa po mundurach. Wachmistrz mruczy, podoficerowie zgrzytają z wściekłości zębami.
Tobie zaś płyną przez myśl jednostajne jak deszcz pytania, co będzie dziś wieczór, co będzie jutro rano? Cały rok leży przed tobą jak nieskończenie długi, błotnisty gościniec. Wspominasz samotną kwaterę z kilkunastu przeczytanemi książkami i wyświechtanym dywanem, myślisz o raporcie, rachunku w kantynie, inspekcji stajni i najbliższym balu oficerskim, gdzie musisz się nudzić banalną konwersacją z pretensjonalną żoną przełożonego. I tak ciągle, ciągle wkoło.
Pewnego dnia zadałem sobie pytanie, co właściwie daję społeczeństwu i co za to mam. To co daję jest zerem ze stanowiska ludzkiego i duchowego. Natomiast otrzymuję kompleks przywilejów, tworzących razem dość wybitne stanowisko socjalne, ale za cenę własnej osobowości.
Słuchać wyższych, rozkazywać niższym, nic więcej. Byłem tedy jeno rozdzielnicą jakiegoś wielkiego systemu elektrycznego. Mimo jednak tej tak prostej organizacji wojskowej, posiada ona swe tajemnice. Pomiędzy wszechwładzą poszczególnych osobistości, a niepojętem wprost poddaniem się masy, funkcjonują pewne człony, miażdżąc bezlitośnie każdego, kto zawiedzie, lub podniesie bunt.
Wielu uważa ten przymus za szkolę obyczajową i drogę do wolności wyższego typu. Tak było i zemną, potem jednak zbuntowało się coś we mnie. Rozkazy moje utraciły sprężystość, a posłuch stał się trudnym. Widziałem teraz ponad sobą bezlitośne bożyszcza, a pod sobą tłumy bezbronnych ofiar. Czułem, że przepaść dzieli mnie od życia i że jestem cząstką kopalnej skamieliny.
Koledzy dostrzegli to i usunęli się, obserwując podejrzliwie. Niebawem wydarzyło się coś, co mnie zmusiło do ostatecznej decyzji.
Jeden z kolegów rotmistrz v. Otto zaręczony z córką prezydenta sądu, musiał, mimo oznaczonego już dnia zaślubin wyjechać na południe, gdyż zasłabł nagle. W jakiś miesiąc po jego wyjeździe wypadła rocznica urodzin cesarza, a pośród zaproszonych dam znalazła się także narzeczona nieobecnego.
Wszyscyśmy byli tego wieczora rozswawoleni, a do najbardziej rozradowanych zaliczał się przyjaciel mój Jerzy Mattershausen, mianowany właśnie porucznikiem, człowiek spokojny zazwyczaj, rzeźki i sympatyczny.
Sąsiadka jego u stołu, narzeczona Ottona, uległa także tej wesołości i pozwoliła się nocą odprowadzić do domu. Matershausen poprosił o całusa, gdy zaś odmówiła, chciał użyć przemocy. Panienka przemówiła doń poważnie, on zorjentował się, przeprosił serdecznie, a pod samą bramą domu przyrzekła mu, nie wspominać o tem zgoła.
Gdy jednak wrócił narzeczony, uczuła wyrzuty sumienia i zwierzyła mu się z tego co zaszło. Nastąpiło wyzwanie na bardzo ciężkich warunkach, bo o dziesięć kroków, pistolety o lufach karabinowych, pół minuty czasu na celowanie i strzelanie, naprzemian, aż do niezdolności jednego z przeciwników.
Byłem sekundantem Matershausena. Otto, jako obrażony i wyzywający, miał pierwszy strzał. Widziałem, że mierzy starannie w głowę przeciwnika. Kula przeszła koło ucha. Maltersonowi nabój wypalił. Uznano to za strzał i podano świeże pistolety. Otto wymierzył tym razem w środek ciała i trafił Matershausena w serce, śmierć nastąpiła niezwłocznie.
Zbyt ciężka to, przyznasz, kara za młodzieńczy wybryk, czy lekkomyślność. Ja to odczułem jako zbrodnię dokonaną na młodym człowieku i to na żądanie kopalnej i skamieniałej kasty. W dwa dni później wyjawiłem bez ogródek swój pogląd. Wszyscy się zdumieli. Spytano mnie, czy w takim wypadku nie wyzywałbym. Odpowiedziałem, że człowiek rozsądny umie rozróżniać co jest ważne, a co bagatela. Jeśli nawet przeczulone sumienie narzeczonej domagało się spowiedzi, to rzeczą narzeczonego było wyjaśnić jej, że to głupstwo i zapomnieć.
Oburzano się na to, potrząsano głowami, ja zaś chcąc sobie ulżyć oświadczyłem, że na miejscu Mattershausena, byłbym odmówił, przyjmując na siebie całe odium.
— Czy także odium tchórzostwa? — spytał siedzący u stołu kasynowego Otto.
— W tym razie, tak! — odparłem.
— W takim razie, — powiedział — dziwię się, że pan znajdujesz się w towarzystwie oficerów Jego Cesarskiej Mości!
Padły kości, zostałem wyzwany, postanowiłem atoli wytrwać konsekwentnie do końca. Zgłosili się u mnie dwaj koledzy na sekundantów, gdy zaś odmówiłem, myśląc żem oszalał, odeszli spiesznie.
Nastąpiło, co musiało nastąpić, skwitowałem ze służby, zachowując wzamian szacunek dla samego siebie. Ale wierzaj mi, w pojęciu tem jest dużo fantazji, przekonałem się, że niema dla mnie miejsca w ojczyźnie. Czynię tedy, co muszę.
Krystjan wysłuchał opowiadania, nie drgnąwszy nawet. Potem wstał, przeszedł pokój, usiadł znowu i rzekł:
— Zdaniem mojem, postąpiłeś słusznie. Szkoda, że jedziesz, ale to słuszne.
Stettner spojrzał nań. Dziwnie brzmiało owo słowo: słusznie. Zadrgało mu na ustach pytanie, ale Krystjan przybrał nagle konwencjonalny wyraz twarzy, tedy nie rzekł nic i zamknął się w sobie.

14.

Krystjan, obaj Maelbeckowie przybyli z całem towarzystwem z Holandji, Botho v. Thungen, rosyjski radca dworu Koch i Crammon, siedzieli przy obiedzie w jadalni hotelu.
Rozmawiano o morderstwie, dokonanem na pewnej prostytutce. Policja przyłapała już zbrodniarza, ongiś członka towarzystwa, który stoczył się później. Udusił on swą ofiarę i obrabował, w jednej z knajp marynarskich.
Wszystkie prostytutki całego miasta, uchwaliły jednomyślnie oddać publicznie hołd koleżance, będącej ofiarą zawodu i wziąć udział w pogrzebie.
Przyzwoici obywatele dostrzegli w tem prowokację. Założono protest, ale władze nie miały żadnego tytułu prawnego, by zabronić tej demonstracji.
— Trzebaby to zobaczyć! — powiedział Crammon.— Tego rodzaju widowisko sprzyja drzemce poobiednej.
— A więc nie traćmyż czasu! — rzekł starszy Maelbeck, spoglądając na zegarek. Punkt trzecia zbierają się żałobnicy pod domem żałoby!
Uśmiechnął się, sądząc, że powiedział dowcip.
Krystjan powiedział, że będzie im towarzyszył, a auto dowiozło ich do skrzyżowania ulic, zamkniętego przez policję. Wysiedli, Botho pomówił z oficerem policji i puszczono ich.
Zatonęli w tłumie marynarzy, rybaków, robotników, sutenerów, kobiet i dzieci. Okna domów zatłoczone były głowami. Maelbeckowie oraz radca Koch zatrzymali się, przywołując do siebie Thüngena, Krystjan poszedł dalej, niemile dotknięty ich zachowaniem się i brutalna ciekawością. I on był zaciekawiony, ale inaczej jakoś.
Crammon kroczył obok, w coraz to większy tłok.
— Dokądże idziesz? — spytał. — To bezcelowe, stańmy tutaj.
Krystjan wstrząsnął głowa.
— Dość tego! — zadecydował Crammon. — Ja tu obieram stanowisko!
Rozstali się.
Krystjan dotarł w pobliże starej, brudnej kamienicy, przed którą czekał karawan. Dzień był mglisty, a czarny wóz wyglądał, jak dziura w szarem powietrzu. Chciał iść dalej, ale wstrzymali go dwaj ludzie, rozmyślną nieruchomością swoją. Zwęszyli kim jest, a on także rozpoznał ich zawód po taniej elegancji, spojrzeniach i minie. Jeden był to olbrzym przerastający go o pół głowy, miał zrośnięte brwi, a na palcu srebrny pierścionek z karneolem.
Bez zmieszania rozejrzał się Krystjan i zobaczył setki i setki ulicznic od szesnostu[10] do pięćdziesięciu lat wieku, od świeżości rozkwitu do zgnilizny starości, od luksusu do nędzy.
Zebrały się tu kobiety, które przekroczyły zenit burzliwego życia i młódki, ledwo wyrosłe z dzieciństwa, lekkomyślne, sangwiniczne, mizdrzące się, a obeznane już z błotem wielkiego miasta.
Nie brakło tu żadnej dzielnicy, klasy społecznej, narodowości, a podczas gdy jedne czując się parjasami miały wyraz wzgardy i nienawiści, inne były niejako dumne ze swego zawodu i urzędowego dokumentu z pieczęcią i trzymały się zdala od byłych mieszkanek więzień, domów rozpusty, zezwierzęconych megier. Widział też niepewne siebie nowicjuszki ze śladami świadomości i wspomnień o czasach innych.
Widział twarze zatroskane, cyniczne, urocze, zdziczałe, obojętne, płochliwe, chciwe, łagodne, pielęgnowane i zaniedbane, pokryte szminką i blade.
Znał je, jak każdy mężczyzna zna ten typ, gest, spojrzenie. Ale widywał je pojedyńczo, lub w małych grupach, jakby odcięte od społeczeństwa i patrzył na nie pod kątem zmysłowości. To co dziś ujrzał usunęło jakby mgłę z oczu jego.
Pomyślał:
— Muszę dać jeszcze zlecenie, by sprzedano pałacyk myśliwski i psy.
Wyniesiono trumnę, okrytą kwiatami, z których zwieszały się szarfy o złotych napisach. Nie mógł ich odczytać. Trumna miała toczone, posrebrzone nogi, w kształt łap zwierzęcych. Jedną odtrącono przypadkiem i to osmuciło Krystjana. Za trumną stała stara kobieta, raczej zła, niż smutna. Czarna jej suknia rozpruta była pod pachą, co pomnażało jeszcze wrażenie nędzy.
Karawan ruszył, poprzedzany przez sześciu ludzi z płonącemi świecami. Nastała cisza. Uszeregowane ulicznice kroczyły za nim. Krystjan, przyciśnięty do muru, patrzył na mijający go korowód. Po kwadransie ulica opustoszała, pozamykano okna, on został sam wśród mgły.
Idąc dalej, myślał:
— Dałem w przechowanie ojcu zbiór pierścieni, przeszło cztery tysiące, a niektóre bardzo rzadkie i cenne. I to możnaby sprzedać. Nic mi po nich... tak, tak, sprzedam napewne.
Szedł napoły świadom, że mijają godziny. Zapadł wieczór, rozbłysły światła, a on szedł przemokły, aż do rękawiczek.
Ciągle mu wracał obraz owej odłamanej srebrzystej nogi i starej kobiety z rozprutą suknią.
Przekroczywszy któryś z wielkich mostów na Elbie, szedł dalej brzegiem. Było pusto. Zatrzymał się pod latarnią, popatrzył na wodę, potem zaś dobywszy portfel, wyjął banknot stumarkowy. Obejrzał go uważnie z obu stron, potrząsnął głową i rzucił we wodę, gestem odrazy.
Polem wyjął drugi i uczynił losamo. Portfel zawierał dwieście dwie stumarkówki. Wszystkie rzucił do wody z odrazą i roztargnieniem.
Latarnia rzucała snop światła na czarną wodę. Patrzył przez chwilę na płynące banknoty.
Uśmiechnął się i poszedł.

15.

Dotarłszy do hotelu, uczuł wielką potrzebę ciepła. Wszedł do czytelni, sali konwersacyjnej, jadalni, ale mimo, że wszędzie panowała temperatura wysoka, mało mu tego było. Przypisał to wilgoci, w której tak długo przebywał.
Pojechał liftem na piętro, gdzie były jego pokoje, przebrał się, okrył kołdrą i usiadł tuż przy ogrzewaczce, z której buchała para sycząc, jak schwytane w potrzask zwierzę.
Ciągle mu było zimno. W końcu zauważył, że te dreszcze nie są wynikiem wilgoci ni mgły, ale wnętrznego niepokoju.
Około jednastej wyszedł na kurytarz zasiany dywanem, zeszywanym z kawałków i zdobny fałszywymi stjukami. Niecierpiał wszelakich imitacyj i blichtru, wzruszył tedy ramionami.
Na dywanie zobaczył mały kluczyk z odłamanym zębem. Podniósł go i wsunął w kieszeń.
Apartamenty Ewy znajdywały się na końcu kurytarza. Drzwi jej mijał już nieraz, obecnie zaś dosłyszał dźwięki fortepianu. Ktoś naciskał zlekka pojedyńcze tylko klawisze. Po krótkim namyśle otwarł drzwi zewnętrzne, zapukał i wszedł.
W pokoju była tylko Zuzanna Rappard. Siedziała we futrze przy fortepianie. Czytała leżącą na pulcie książkę, a palce jej biegały błyskawicznie po klawjaturze, czasem tylko, przez pomyłkę dobywając dźwięk. Zwróciwszy głowę, spytała szorstko:
— Czego pan sobie życzy?
— Chciałbym się widzieć z panną Ewą, jeśli jeszcze można, — odparł — mam o coś zapytać.
— Teraz, w nocy? — zdziwiła się. — Jesteśmy znużone, każdego wieczoru jesteśmy znużone w tym podbiegunowym klimacie, gdzie słońce znane jest tylko z opowieści. Cóż za mgła! Dzięki Bogu, za cztery dni trzecie i ostatnie przedstawienie, a potem uciekamy od szarzyzny w błękity. Tęskno nam do Paryża.
— Radbym zamienić słów kilka bodaj z panną Ewą! — rzekł Krystjan.
— Podziwiam szczerze cierpliwość pańską, — zauważyła złośliwie — a także romantyczne usposobienie. Nie postępuje pan jak trzeba, wiem dobrze wszystko. Zresztą proszę spróbować. Wejdź pan. Ce petit laiderron est cliez elle, demoiselle Schöntag. Pełni funkcje nadwornego błazna i wszystko, nawet siebie uważa za komiczne. Ale wnet będzie temu koniec.
Rozebrzmiały głosy i śmiech ochoczy. Otwarto drzwi do apartamentu, a w progu stanęły Ewa z Joanną. Ewa miała prostą, białą szatę, na lewem ramieniu spiętą dużym chryzoprazem. Drżenie nozdrzy świadczyło o podnieceniu, a skóra lśniła jak bursztyn. Stały obok siebie dwie kobiety, piękna i brzydka, każda świadoma czem jest, jedna przepojona tętnem krwi, pożądaniem niebezpieczeństw i swobody, druga rozmodlona, tęskna i pożądająca także takiego wyzwolenia.
Joanna otoczyła ramieniem czule i ostrożnie kibić Ewy. Pochyliwszy głowę, dotknęła policzkiem obnażonej łopatki i rzekła z dziwacznym uśmiechem:
— Jak to dobrze, że nikt nic wie, iż zowię się skrzacikiem.
Nie spostrzegły zrazu Krystjana, stojącego w cieniu, ostrzegł je dopiero gest Zuzanny. Joanna zbladła i ogarnęła ich oboje lękliwem spojrzeniem. Polem puściła jej kibić, ucałowała dłoń i szepnąwszy: dobra noc, wyszła, mijając Krystjana.
Widział on Ewę, mimo spuszczonych oczu. Miał przed oczyma stopy, które ongiś, bose spoczywały w jego dłoniach, dostrzegał przez cienką materję przecudne, jędrne piersi, ramiona, obejmujące go dawniej, skończenie piękne, a tak pieścić umiejące ręce. Miał to wszystko tuż przed sobą, tak beznadziejnie niedosiężne.
— Pan Wahnschaffe ma jakiś interes! — powiedziała Zuzanna drwiąca i podniosła się, chcąc wyjść.
— Zostań! — rozkazała Ewa, patrząc nań, jak na lokaja.
— Chcę się zapylać, — zaczął zcicha, — co znaczy owo miano Eidolon, które mi nadałaś w swoim czasie. Przychodzę z tem za późno i wiem, że jest to nierozsądne, ale ile razy o tem pomyślę, doznaję wielkiej udręki, toteż radbym otrzymać wyjaśnienie.
Zuzanna roześmiała się nieznacznie. Tak bardzo spóźnione, a tak nagłe pytanie, brzmiało istotnie wielce naiwnie. Ewę także ubawiło to, ale nie dala poznać po sobie. Spojrzała na swe ręce i rzekła:
— Nie łatwo mi przyjdzie wyjaśnić. Jest to rzecz, którą się składa w ofierze, albo bóstwo, które ofiarę przyjmuje, także piękny, wesoły genjusz. Można z tych określeń wybrać jedno, albo dwa razem. Zresztą pocóż wspominać? Niema już Eidolona. Stłukł mi się, a nie lubię patrzeć na skorupy. Są brzydkie.
Przebiegł ją dreszcz, oczy zabłysły i powiedziała Zuzannie:
— Nie budź mnie jutro. Sama się zbudzę. Źle sypiam teraz i dopiero nad ranem znajduję odpoczynek.

16.

Krystjan wracał kurylarzem. Nagle spostrzegł, że ktoś stoi nieruchomo w półcieniu. Poznał Joannę i nabrał odrazu pewności, że czeka tu na niego.
Oczy miała spuszczone, a podniosła je dopiero, gdy przed nią stanął. Wargi jej drżały, jakby pytaniem. Wiedziała co zaszło pomiędzy Krystjanem i Ewą. Zachwycona poprzednim ich stosunkiem, zrozumieć nie mogła tego co się dzieje obecnie.
Dumna i wrażliwa, kochała dumnych i żal ją ogarniał, gdy godność osobistą narażono na szwank. Idealizowała pojęcie wykwintu, a gdy go zapoznawano, na korzyść form zewnętrznych i mody, cierpiała skutkiem tego rozdźwięku, któremu zapobiec nie była w stanie.
— Już późno! — szepnęła ratując się tem.
Krystjana, ujęła w takę formułę: elegancki, dumny, zdobywca serc. Ten zespół doskonałości wzruszał ją do głębi i roznamiętniał.
Dała się Crammonowi wciągnąć w awanturę, mimo że zaraz po poznaniu nazwała go: górą komizmu. Poszła z nim, jak niewolnica na targ, mając atoli nazieję[11] że zwróci na siebie uwagę kalifa.
Nie czuła jednak w sobie siły, bowiem namiętności swe rozdrabniała na zachcianki i to z rozmysłem, potem zaś cierpiała i drwiła ze siebie. Brakło jej odwagi brać łup, a łakomstwem zastąpiła używanie. I znowu szydziła ze swej, nieszczęsnej natury, cierpiąc jednocześnie.
Stał przed nią. Przerażona była i zdumiona, mimo że nań czyhała.
— Już późno! — szepnęła znowu i skinęła mu głową, otwierając drzwi swego pokoju.
Jął prosić bez słowa, ale z nieodpornym wyrazem twarzy i przekroczył próg, idąc za drżącą. Zrobiła srogą minę, ale nie umiejąc grać komedji oczyma wyrażała gotowość oddania się, choć zmysły o tem nie wiedziały jeszcze. Bladość dodała jej teraz nowego powabu. Znikło wszystko, co brzydkie, płomienne oczekiwanie, by ją posiadł, sharmonizowało ostre linje, przepajając je miękką, łagodną czułością.
Pewna była niemal swego oddziaływania na zmysły, bowiem wypróbowała tego fluidu na innych, nie dając wszystkiego i biorąc część tylko. Milcząca ugoda obowiązująca w tej sferze, pozwalała odurzać się i płacić fałszywą monetą, nie biorąc serjo swych zobowiązań.
Tułaj jednak panowały prawa inne, surowe, oddala się tedy ogarniącej ją mocy, niebaczna na przyszłość i nie licząc się ze skutkami.

17.

Stefan Gunderam wybierał się do Montevideo. Był tam lekarz Niemiec, bardzo zdolny jak mówiono, w leczeniu chorób nerwowych. Olbrzym o byczym karku cierpiał na bezsenność i nocne zwidy. Prócz tego zapowiedziano w Montevideo fregaty, on zaś zaangażował się wysoko w totalizatorze.
Zamianował strażnikami Letycji, Demetrjusza i Esmeraldę, mówiąc im:
— Biada wam, jeśli żonie mojej coś się przydarzy, albo jeśli popełni coś niestosownego! Połamię kości, jak mi Bóg miły!
Demetrjusz wyszczerzył zęby, zaś Esmeralda zażądała, by jej tytułem nagrody przywiózł pudełko langues de chat.
Czule było pożegnanie się małżonków. Stefan ugryzł Letycję w koniec ucha i rzekł głucho:
— Pozostań mi wierną!
Letycja zaczęła od pozyskania sobie dozorców. Dała Demetrjuszowi sio pesos, a Esmeraldzie złotą branzoletę. Utrzymywała tajemną korespondencję z podporucznikiem Fryderykiem Pestelem, a pośredniczył mały Indjanin, którego pewną była.
Za tydzień miał okręt Pestela wyruszyć do Kapsztadu, trzeba się tedy było spieszyć, bo dopiero zimą, w maju następnego roku miał nadzieję zawitać do Argentyny. Letycja kochała go bardzo.
W odległości dwu mil od estancji, było pośród pampasów obserwatorjum astronomiczne z wieżą. Wybudował je pewien bogaty hodowca bydła Niemiec, a uczony profesor, wraz z dwu asystentami, badali dniem i nocą niebo. Letycja nieraz chciała zwiedzić gmach, ale Stefan nie pozwolił. Teraz postanowiła spotkać się tam z Fryderykiem Pestelem.
Wieża obserwacyjna, jako przytułek dla zakochanych było to coś, co Letycję zachwycało, czyniąc pochopną na każde ryzyko. Umówiono dzień i godzinę, a okoliczności sprzyjały.
Ricardo i Paolo wyruszyli na łowy, Demetrjusza wysiał ojciec do farmy na północ położonej, starzy spali, Trzeba było jeszcze tylko okpić Esmeraldę. Na szczęście rozbolała ją głowa i za poradą Letycji położyła się do łóżka.
Mrok zapadał. Letycja przywdziała lekką, jasną suknię, w której mogła także jechać konno. Nic sobie bowiem nie robiła z ciąży swojej. Pozornie bez celu spacerując, wyszła z estancji i udała się prosto do aleji palmowej, gdzie na nią czekał mały Indjanin z dwoma kucykami.
Miłą była przejażdżka po bezkreśnej równi. Zachód czerwienił się jeszcze, ukazując zarysy pasma wzgórz. Susza dokuczała, od dłuższego czasu nie padał deszcz, toteż na ziemi widniały rozliczne szczeliny i pęknięcia. Setki barreras, czyli łapek na szarańcze rozstawiono po polach, a wielkie, trzymetrowe doły, pełne były tych owadów.
Zanim dotarli do wieży, zapadła ciemność. Gmach wyglądał, jak orjentalna świątynia. Na podłużnem podmurowaniu wznosiła się ogromna kopula żelaznej konstrukcji, której część górną można było obracać dokoła pionowej osi. Okiennice były zamknięte i nigdzie niemal nie widzieli światła.
Fryderyk Pestel czekał u bramy, przywiązawszy wierzchowca do pala. Powiedział, że profesor i asystenci wyjechali przed tygodniem. Wstęp do obserwatorjum był mimoto wolny, gdyż dał mu klucze stary, chory na febrę mulat, którego zbudził ze snu.
Mały Indjanin zaświecił wiszącą u siodła latarkę, Pestel wziął ją i wprowadził Letycję naprzód do pustej sieni o kamiennych flizach, potem na drewniane schody, a wkońcu na kręte schody żelazne.
— Szczęście nam sprzyja! — powiedział. — W najbliższym tygodniu nastąpi zaćmienie słońca, zjadą z Europy do Buenos Aires astronomowie, a profesor i asystenci pojechali powitać ich.
Serce Letycji biło żywo. Światło latarki lśniło bezsilnie pod olbrzymiem sklepieniem. Wielki teleskop rzucał cień złowrogi, cyrkle, przyrządy miernicze na wielkim stole, oraz aparat fotograficzny przypominały szkielety zwierząt, a pokryte tajemniczymi znakami i linjami mapy ścienne upodabniały to miejsce do jaskini czarownika.
Letycja uśmiechała się po dziecinnemu, przepojona ciekawością. Złakniona jej wyobraźnia syciła się chwilą bieżącą, tak że znikł jej z pamięci Stefan zazdrosny, kłócący się wiecznie bracia, złośliwy starzec, zjadliwa donna Barbara, podstępna Esmeralda, oraz dom, w którym ją więziono. Widziała tylko to wnętrze pełne przyborów czarodziejskich, ten wieczór, ten wątły płomyk latarki, a nadewszystko tego pięknego młodzieńca, który ją miał za chwilę wziąć w ramiona.
Ale Pestel był zmieszany. Odkręciwszy klapę teleskopu, rzekł:
— Spojrzmy na gwiazdy.
Popatrzył, potem zaś zalecił Letycji uczynić tosamo. Zobaczyła jakaś mleczna masę i podskakujące płomyki.
— Czy to są gwiazdy? — spytała melancholijnie.
Pestel jął opowiadać o gwiazdach, ona zaś słuchała z rozbłysłemi oczyma, chociaż nie obchodziło ją zgoła ile miljonów mil dzieli Syrjusza i Abdebarana od zieci[12] i co oznacza tajemniczy wór węgla południowej półkuli nieba.
— Ach! — westchnęła tonem pobłażliwym rozmarzonego skeptycyzmu.
Porzucając sprawy wszechświata, zaczął teraz młodzieniec opowiadać dzieje życia swego, oraz zaręczył, że od kiedy ją ujrzał marzy o niej dniem i nocą.
Siedziała cicho, jak myszka, by go nie sprowadzić na inny temat i nie spłoszyć miłosnego nastroju.
Jako człowiek sumienny ułożył cały plan. Po sześciu miesiącach powróci, uzyska rozwód formalny i poślubi Letycję. Porwanie przewidywał tylko w ostateczności.
Oświadczył, że jest biedny i posiada tylko nie wielki kapitalik w banku w Sztutgardzie.
— Ach! — szepnęła znowu, ze zdziwieniem i smutkiem. — To nic. Jestem bogata! Ciotka moja, hrabina Brainitz podarowała mi wielki las, na wiano.
— Las? A gdzieżto? — spytał z uśmiechem.
— W Niemczech, pod Heiligenkreuz w okręgu Rhoenu. Jest ogromny i dostaniemy za niego dużo pieniędzy. Nie byłam tam, ale mi opowiadano, że znajdują się w nim pokłady rudy. Trzeba to tylko znaleźć i wykorzystać, a wówczas lepiej się na tem jeszcze wyjdzie, niż na sprzedaży.
Był to wytwór jej własnej fantazji, który z czasem przybrał kształt rzeczywistości. Nie kłamała wcale, wierząc ślepo własnym słowom, zapomniawszy już czyje są.
— Byłoby to szczęściem niewysłowionem! — rzekł Pestel w zadumie.
Wzruszyło ją to, zaczęła szlochać i padła mu na piersi. Życie miała tak ponure i tak pełne niebezpieczeństw. Rozczarowała się zupełnie, nadzieje popękały, niby bańki mydlane. Płakała, drżąc ze strachu przed ludźmi i losem i pożądając silnych ramion męskich, w których by się czuć mogła bezpieczną.
Wstrząśnięty tem Pestel objął ją i odważył się pocałować w czoło, a gdy załkała silniej jeszcze, złożył pocałunek na jej ustach. Uśmiechnęła się, on zaś zaprzysiągł miłość dozgonną.
Wyznała, że zaszła w ciążę z mężem, którego nie kocha, on zaś przycisnął ją do łona i oświadczył, że jej ( dziecko uważał będzie za swoje.
Czas naglił, trzeba było wracać. Zeszli na dół, trzymając się za ręce i rozstali, przyrzekając pisywać codziennie.
— Wsiądę na okręt, gdy tylko wróci z Afryki i uciekniemy oboje! — postanowiła, wracając zwolna chłodną nocą przez pampasy. — Ach, żeby to już było po wszystkiem! — westchnęła strapiona i zbolała.
Ogarnęła ją ciekawość, jak się Pestel weźmie do rzeczy, by pokonać trudności. Uwierzyła weń i jęła snuć ponętne obrazy przyszłości.

W estancji zauważono jej nieobecność i rozesłano ludzi na poszukiwanie. Okrężną drogą dotarła do domu i swego pokoju, poczem pokazała się wszystkim, z miną zgoła niewinną.

18.

Stettner wrócił. Okręt jego miał wyruszyć tegoż jeszcze wieczoru. Miał do załatwienia różne sprawy w mieście, a Krystjan i Crammon czekali, by go odprowadzić na pokład.
Crammon powiedział:
— Rotmistrz huzarów, jawiący się nagle w żakiecie i kołnierzyku budzi we mnie bezwiednie desperackie wrażenie. Wydaje mi się, że winienem mu kondolencję. Jest to zdeklasowanie w każdym razie. Nie lubię ludzi zdeklasowanych.
Różnica stanów, to instytucja przez Boga ustanowiona, a kto ją narusza ponosi szkodę na duszy. Nie wolno odrzucać swego zawodu, na kształt zgniłego jabłka. Umysł pospolity bagatelizuje to, umysł wyższy czcią otacza. Czegóż szuka on pośród Jankesów? Cóż tam osiągnąć może?
— Ma upodobanie w chemji i studjował na tem polu. To mu dopomoże! — odparł Krystjan.
— Ba! Jankesi nie dbają o to! Dadzą mu jakąś robotę przy której poprzednik zdechł z głodu, a jeśli i podoła, zdechnie także. Minęły czasy godności osobistej. Ameryka to kraj złodziei, kelnerów i renegatów. Czyż musiał to uczynić?
— Tak sądzę! — odparł Krystjan.
W godzinę polem znaleźli się wraz z Stettnerem w porcie. Ładowano jeszcze towary i pakunki, oni zaś, we trzech przechadzali się wąską uliczką, utworzoną z worów bawełny, pak, skrzyń i koszy. Z wysokich masztów płynęło jaskrawe światło, a mgłę przepajał łoskot wózków, kranów, motorów, brzęk dzwonów, oraz rozgwar przekupni i bocmanów. Asfalt był mokry, a niebo znikło gdzieś.
— Nie zapomnijcież o mnie doszczętnie, w tym starym świecie! — rzekł Stettner.
Zapadło milczenie.
— Nie wiem, czy nam, zostającym tu będzie w najbliższej przyszłości tak bodaj znośnie, jak dotąd! — jął pesymistycznie wywodzić Crammon. — Nie mogliśmy się uskarżać na kuchnię, ni piwnicę. Ale nadciąga, zda mi się, burza. Nie zła to więc myśl, póki czas, zmykać, drogi panie, radbym tylko byś pan tam znalazł stanowisko dogodne dla obserwowania niedalekiej może klęski. Gdy zaś huragan rozpęta się, racz wspomnieć i daj na mszę za nas, to znaczy za mnie, gdyż ten oto człowiek wytrącony jest z Kościoła Świętego.
Stettner uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał.
— Istotnie! — odparł. — Czujemy się tu wszyscy jak w łapce na myszy. Dziś w chwili odjazdu, na zawsze może, mam silne poczucie przynależności narodowej i radbym biegać od jednego człowieka do drugiego, by go ostrzec. Nie wiem tylko przed czem i z jakiego powodu.
Crammon powiedział z powagą:
— Stara moja Aglaja doniosła niedawno, że przez całą noc śnił jej się czarny kot. Głęboka to istota i dusza prorocza, toteż sen oznacza coś złego. Możliwe, że wstąpię do klasztoru... to bardzo możliwe. Nie śmiej się Krystjanie, my darling, nie śmiej się.
Krystjan nie miał wcale ochoty do śmiechu.
Stettner przystanął i podał im ręce.
— Żegnam pana! — powiedział Crammonowi serdecznie. — Dziękuję za odprowadzenie! — dodał ściskając długo prawicę przyjaciela.
Potem wyrwał się, podszedł spiesznie do pomostu i znikł w tłumie.
— Dziarski chłopiec! — mruknął Crammon. — Szkoda go!
Znaleźli się przy aucie, ale Krystjan powiedział:.
— Chciałbym przejść się i wrócić do hotelu pieszo. Czy pójdziesz ze mną?
— Bon! Jeśli tego chcesz, jestem do dyspozycji.
Krystjan odprawił wóz. Miał dziwne uczucie, że idzie
na spotkanie losu.
— Dni pobytu Ariela są policzone, mnie zaś wzywają obowiązki. Muszę zajrzeć do moich staruszek, potem do Estora w Styrji. Wiesz, cietrzewie! Następnie przyrzekłem młodemu Sinsheimowi, że przyjadę do St. Maurice.... A jakież są twoje plany?
— Jutro, lub pojutrze pojadę do Berlina.
— Do Berlina? W jakimże celu, na Boga?
— Zacznę pracować.
Crammon stanął. Otworzył usta i zapomniał zamknąć.
— Pracować? — jęknął osłupiały i w dwu skokach znalazł się u boku Krystjana. — Pracować? Co mówisz, nieszczęsny?
— Zapiszę się na uniwersytet. Spróbuję studjować medycynę.
Crammon potrząsnął rozpaczliwie głową.
— Pracować?... Uniwersytet?... Medycyna?... Boże wielki! Ty, o Panie słyszysz lo! Czyż nie dość jeszcze na świecie pracy w pocie czoła, partactwa, szachrajstwa, zachłanności i nieuctwa? Nic mówisz chyba serjo?
— Przesadzasz, Bernardzie, jak zawsze! — odparł z uśmiechem. — Przestań narzekać. To co czynię jest całkiem prosie i naturalne. Zresztą to dopiero próba i nie wiem, czy się powiedzie. Ale spróbuję. Temu zapobiec nie zdołasz.
Crammon podniósł wskazujący palec i rzekł uroczyście, a ponuro:
— Na złą, na zgubną wkroczyłeś ścieżkę, wierzaj mi Krystjanie. Od dawna przeczuwam coś złego. Z twego powodu gorycz przepaja sny moje, gryzie mnie smutek i niepokój. Jakże mam strzelać w górach cietrzewie, gdy wiem, że jesteś w szponach faryzeuszów? Jakże mam władać rakietą, lub zarzucać wędkę, gdy oczyma duszy widzę cię pochylonego nad brudnemi foljantami i rznącego trupy? Odtąd nie zaperli mi się raźno wino w szklance, nie spojrzy na mnie czule dziewczyna i nie odczuję smaku gruszki słodkiej.
— Ależ nie, nie! — roześmiał się Krystjan. — Mam nawet nadzieję, że mnie będziesz odwiedzał. Nie masz zgoła potrzeby zrywać!
Crammon westchnął:
— Muszę to nawet uczynić. Muszę cię odwiedzić i to niedługo nawet. Inaczej zły duch owładnie tobą zupełnie, co nie daj Boże!

19.

Joanna opowiedziała Ewie, ubóstwianej przyjaciółce dzieje swego życia, odkrywając przed jej zdumionemi oczyma szarzyznę burżuazyjnej egzystencji. Ewa, uczula odrazę, a jednocześnie atoli rada była, że może dać ochronę usychającej z pragnienia i uciekającej z tego środowiska.
I ona sama uciekła od swego życia, ale miała już zasieki i wały. Poczuła wiew lodowały i dreszczem przejmował ją widok marjonetek, które wprawiała w skoki, a w takich chwilach stawała się twardszą. Tem milej odczuła pauzę spoczynku, wśród rozpędu życia własnego, jaką dla niej stanowiła przyjaźń uwielbiającej ją dziewczyny.
Mówiły sobie teraz po imieniu, a Zuzanna wpadła we wściekłość. Pod wpływem zazdrości rozkwitł u niej talent szpiegowski i domyśliła się co zaszło między Krystjanem, a Joanną.
Podczas obiadu było śmiechu co niemiara. Joanna kupiła pewną ilość szlafmyc i położyła pakiecik przy nakryciu każdego z trabantów Ewy, zaopatrzywszy je w dowcipny wierszyk. Nikt nie wziął jej tego za złe. Mimo skłonności do drwin i przekory, posiadała urok, który rozbrajał rychło.
— Jakżeś się dziś rozswawolił, skrzatku drogi? — rzekła Ewa.
— Swawola poprzedza łzy! — odparła, przechodząc z nadmiernej wesołości do zabobonnego strachu.
Bogaty właściciel okrętów poprosił Ewę, by zwiedziła jego galerję obrazów we willi podmiejskiej. Pojechała z Joanną autem.
Stanęły przed obrazami ująwszy się pod ręce i to wytworzyło jakąś atmosferę czystości dokoła nich, podobnie jak kiedy czytały poezje, niemal oparłszy się wzajem policzkami. Zatopiona w bezosobistym podziwie, zapomniała Joanna o wszystkiem, co było poza nią, o swej zachłannej, drobnostkowej rodzinie giełdziarskiej i o leżącej przed nią niewesołej drodze życia.
Każdy jej ruch przejawiał harmonję uczucia i jego wyrazu.
W drodze powrotnej pobladła.
— Zimno ci! — powiedziała Ewa, otulając ją szalem.
Joanna chwyciła z wdzięcznością jej rękę.
— O tak, tak być powinno zawsze. Potrzeba mi koniecznie kogoś, ktoby powiedział, że mi zimno, lub gorąco.
Tak melancholijny żywot, głęboko wzruszył Ewę.
— Czemuż dusisz się tak? — zawołała. — Czemu się kryjesz i nie pozwalasz sobie na pełną wesołość?
— Czyż nie wiesz, że jestem żydówką? — odparła.
— I cóż z tego? — zdziwiła się Ewa. — Wybitni ludzie, jakich znam, to przeważnie żydzi. Najdumniejsi są, najpłomienniejsi i najmędrsi.
Joanna potrząsnęła głową.
>— W wiekach średnich musieli żydzi nosić żółte łaty na odzieży. Ja mam taką łatę na duszy.
Ewa przebierała się na poobiednią herbatę przy pomocy Zuzanny.
— Cóż tam u was nowego? — spytała, wyjmując zapinki z włosów.
— To co dobre, nie jest nowe, a co nowe nie jest dobre! — odparła Zuzanna. — Twój nadworny błazenek, Joanna, ma stosunek miłosny z monsieur Walinschaffem. Kryją się z tem, ale już zaczynają krążyć wieści. Nie rozumiem, doprawdy, jak mógł tak prędko pocieszyć się. Zawsze mówiłam, że brak mu sprytu i serca. A w dodatku gdzież podział oczy?
Oblana ciemnym rumieńcem Ewa, pobladła teraz.
— To kłamstwo! — rzekła dobitnie.
— To prawda! — potwierdziła Zuzanna. — Zresztą zapylaj. Nie sądzę, by zaprzeczyła.
W chwilę potem wślizgnęła się do pokoju Joanna. Miała pojedyńczą, czarną, aksamitną suknię, w której doskonale jej było. Ewa siedziała jeszcze przed zwierciadłem, a Zuzanna fryzowała ją. Czytała książkę i nie podniosła oczu.
Obok niej stała otwarła szkatułka z klejnotami. Joanna podeszła z uśmiechem, dobyła z wahaniem piękna kameę i przypięła ja sobie żartem do piersi. Potem włożyła na włosy przepyszny djadem z brylantów, wsunęła na palce kilka pierścionków i otoczyła swe ramię sadzoną perłami branzoletą. Tak przybrana przystąpiła do Ewy onieśmielona i drwiąc ze siebie jednocześnie.
Ewa podniosła zwolna oczy z nad książki i spojrzawszy na nią spytała:
— Czy to prawda?
Po kilku sekundach powtórzyła znowu ciszej i szerzej rozwierając oczy:
— Czy to prawda?
Joanna zbladła, zrozumiała i dreszcz nią wstrząsnął.
Ewa wstała, przystąpiła do niej, odpięła kameę od jej sukni, zdjęła z głowy djadem, ściągnęła z palców pierścionki i odpięła branzoletę. Złożywszy to wszystko w kasetce, siadła z powrotem i rzekła do Zuzanny, biorąc w rękę książkę:
— Kończ prędko! Chcę przedtem jeszcze odpocząć trochę.
Joannie brakło tchu. Wyglądała teraz jak obita. Subtelny kwiat serca został złamany bezpowrotnie, a więdnąc wydzielał miazmaty. Napół omdlała wyszła z pokoju.
Zapieczętowaniem skończonego rozdziału życia i jakby groźbą gorszego jeszcze nieszczęścia, stała się dla Joanny otrzymana w dwie godziny później depesza matki, która wzywała ją nagląco do domu, czyniąc aluzję do jakiejś, zaszłej katastrofy. Panna Grabmeier spakowała niezwłocznie kufry, gdyż pociągi odchodził o piątej rano.
Począwszy od północy siedziała Joanna w pokoju Krystjana, czekając nań. Nie zaświeciła wcale. Oparłszy głowę o ramię, trwała tak w bezruchu, tępo zapatrzona w ciemń.

20.

Zatopieni w rozmowie kroczyli coraz to głębiej w dzielnicę portową.
— Wracajmy! Tutaj całkiem niewyraźnie! — rzekł Crammon — Przeklęte zakamarki.
Jęli się rozglądać. O parę kroków ujrzeli jakiegoś 'człowieka, leżącego na brzuchu. Wił się, krzyczał i groził pięściami w kierunku oświetlonych, przysłonionych czerwoną firanką drzwi nocnej spelunki. Leżał o kilka schodów poniż ulicy.
Nagle otwarto drzwi i drugi człowiek wyleciał na bruk, a w ślad za nim pudełko, parasol i twardy kapelusz. Wyrzucony siadł obok pierwszego i wytrzeszczał nieprzytomne oczy.
Obaj spojrzeli w głąb szynkowni w chwili, gdy drzwi otwarto. W atmosferze dymu i półmroku dusiło się tam kilkadziesiąt podejrzanych osobników i dolatało monotonne zawodzenie kobiece.
Drzwi zatrzaśnięto z powrotem.
— Muszę zobaczyć, co się tam dzieje! — powiedział Krystjan i zszedł po schodach. Crammon wydał okrzyk przestrachu, ale po chwili wahania wszedł także.
Buchnęła ku nim fala śmierdzącej wódki.
Przy stołach i na podłodze kulili się mężczyźni i kobiety. W każdym kącie spał ktoś. Twarze obecnych miały barwę ziemistą, a oczy zwrócone teraz na przybyłych połyskały szklisto. Wszędzie pełno było brudnych szklanek i flaszek, a przy szynkwasie stało dwu zamaszystych drabów.
Kobieta, której jęki docierały aż na ulicę siedziała pod ścianą na ławie. Twarz jej spływała krwią. Przed nią stał ten sam olbrzym z krzaczastemi i zrosłemi brwiami, którego Krystjan widział na pogrzebie prostytutki. Stał rozkraczony, nie mogąc się inaczej utrzymać na nogach. Kobieta wydawała ciągle nieznośne, zwierzęce jęki.
— Dam ja ci bobu! — wrzeszczał olbrzym chrypliwie w berlińskim żargonie. — Dalejże, wynoś się i przynieś hopy, rozumiesz?
W głębi, w progu drzwi wiodących do drugiej ubikacji, stał oparty mężczyzna z cygarem w żółtych zębach, w kraciastej kamizelce, zdobnej mnóstwem wisiorków. Patrzył na zajście z całym spokojem. Był to właściciel lokalu.
Ujrzawszy przybyłych podniósł brwi i mając ich za wywiadowców, podszedł spiesznie. Potem doznał zdziwienia spostrzegłszy omyłkę.
— Chodźcież panowie do mego biura! — powiedział stanowczo — Chodźcie! Mam coś dobrego.
Ująwszy za rękaw Krystjana pociągnął go za sobą. Na jego widok podniosła się z ziemi kobieta w żółtej chustce na głowie i wyciągnęła rękę prosząc o zapomogę. Cofnął się, jak przed robakiem.
Stary jakiś człowiek chciał obronić jęczącą pod razami olbrzyma. Ale dostał pięścią pod brodę i zatoczył się. Zaczęło szemrać, ale nikt jednak nie ważył się przystąpić do draba, któremu ktoś nadał przezwisko Karol-Młot.
— On chce, by mu dała pinkę! — objaśnił gospodarz — Chce by poszła nocą jeszcze na ulicę i zarobiła trochę floty. Cóż na to poradzić?
Chwycił drugą ręką Crammona i wciągnął obu do ciemnawej sieni.
— Panowie, sądzę, chcą z ciekawości obejrzeć lokal? — sondował z niepokojem. Potem otwarł jakieś drzwi i wprowadził ich do pokoju, w sposób zgoła niesmaczny, zastawionego pluszowemi meblami. Były tam sofy, fotele, obrazy w złoconych ramach, na ścianach wisiały miecze, obok pęku powichrzonych piór, poniż zaś fjoletowa czapka studencka. Pomiędzy dwoma oknami stało biurko, założone księgami, a przy niem pisał człowiek chudy, o żółtej twarzy, wyglądający na widmo. Na widok gospodarza pochylił się gorliwiej jeszcze nad robotą.
— Muszę panów wziąć w przechowanie, mogłoby się bowiem zdarzyć nieszczęście! — rzekł gospodarz — Gdy się ta kanał ja uspokoi, będziecie panowie mogli obejrzeć to moje muzeum osobliwości. Zapewne w przejeździe, nieprawdaż?
Sięgnął na półkę i wziął flaszkę.
— Koniaczek z roku 93! — zaskrzypiał — Szlachetna marka. Proszę spróbować. Dostarczam flaszkami i tuzinami. Kapitalna rzecz, słowo honoru!
Crammon spojrzał na spokojnego zupełnie Krystjana. Potem skosztował koniaku. Była to w każdym razie niejaka pociecha.
W tej chwili hałas piekielny rozebrzmial w szynkowni.
— Biją się! — szepnął gospodarz i znikł.
Hałas wzrastał, ale po chwili nastała cisza.
Siedzący przy biurku, rzekł niespodzianie, nie podnosząc głowy z nad księgi:
— Tak bywa co noc. Nie sposób wytrzymać. A tu, oto mam zapisane, co się zarabia. Setki tysięcy. Człowiek ten, to miljoner. Zgarnia pieniądze bez litości. Nie, nie podobna patrzeć na to.
Mówił łonem obłąkańca.
— Czyż się pozwolimy tu uwięzić? — spytał oburzony Crammon. — To bezczelność!
Krystjan otwarł drzwi, a Crammon dobył z tylnej kieszeni spodni browning, który zawsze nosił przy sobie. Stanęli w głębi szynkowni. Karol-Młot znikł, wyrzucony wspólnemi siłami. Kobieta, od której chciał wymusić pieniądze obmywała sobie twarz mokrą szmatą.
— Cicho, cicho Karen! — pocieszał ją starzec, który dostał przed chwilą pięścią od olbrzyma. — Jakoś to będzie.
Nie słuchała go, spoglądała dziko i podstępnie.
Miała żółte włosy, zmotane teraz i spiętrzone, niby hełm. Były powalane krwią, rozmazaną z oczu i czoła.
— Idź teraz do domu! — rozkazał jej gospodarz. — Obmyj sobie przednie płetwy i podziękuj za wszystko Bogu. Nie marudź, powiadam, bo twój narzeczony może wrócić i oberwiesz znowu.
Nie ruszała się z miejsca.
— Idźno, idź Karen, — doradzała jej jakaś kobieta. — Usłuchaj! Pocóż ma cię prać?
Siedziała bez ruchu, oddychając ciężko i patrząc na Krystjana.
— Proszę iść z nami! — ozwał się Krystjan niespodzianie, a od strony szynkowni rozebrzmiał śmiech.
Crammon położył mu, desperackim gestem dłoń na ramieniu.
— Proszę iść z nami! — powtórzył spokojnie. — Odprowadzimy panią do domu.
Szkliste oczy pijanych wpiły się w niego szyderczemi spojrzeniami.
— Do licha... pani? A to ci awans! — zadrwił ktoś.
Inny zaczął gadać monotonnie:
— Niechże go pluskwy zjedzą! To niesłychane! Dalejże Karen, zbieraj kopyta... Marsz, powiadam!
Karen wstała nie odrywając ponurych oczu od Krystjana. Jego piękność wywołała na niej silne wrażenie. Pełne wargi nabrzmiały uśmiechem cynicznym i trwożnym jednocześnie.
Była dość wysoka, miała barczyste ramiona i wydatne piersi. Zaraz poznał, że jest w ciąży. Ubrana w suknię zieloną o połyskliwych guzikach, miała na szyi jaskrawo czerwoną wstążkę z broszką, wyobrażającą dziób weneckiej gondoli, otoczony granatami, z napisem: Ricordo di Venezia. Trzewiki były rozdeptane i pokryte błotem. Obok niej, na ławce leżał kapelusz z lakierowanej skóry, zdobny pęczkiem czerwonych wiśni, z kauczuku. Sięgnęła po niego gestem dzikiego zwierzęcia.
Crammon usiłował zabezpieczyć odwrót, gdyż zaczęli się jawić goście nowi, podejrzani wielce.
Pogodzony z niepojętą dlań koniecznością, zadecydował, że trzeba się trzymać ostro. Klął w duchu władze bezpieczeństwa za ich nieobecność. — No, my dear! — mruczał do siebie. — Nie wyjdziemy żywi z tego piekła! — I ujrzał w duchu swe miękkie łóżko w hotelu, kąpiel wonną, smakowite śniadanie i czekające nań na stoliku nocnym pudełko czekolady Lindta. Wspomniał urocze dziewczątka, pachnące świeżą bielizną, uśmiech Ariela, dowcipy skrzatka, pociąg pospieszny, który go miał zawieźć do Wiednia. Myślał o tem wszystkiem, jakby nadeszła ostatnia chwila życia.
Nagle otwarto drzwi i dwaj marynarze wciągnęli do szynkowni dziewczynę tak pijana, że była zupełnie sztywna i tylko rzężenie, oraz wyuzdany, zmysłowy uśmiech świadczył, że jeszcze żyje. Rzucili ja brutalnie na ziemię. Ani drgnęła.
Jęli zuchwale rozpytywać o Karola-Młota. Musiał ich spotkać w ulicy i podjudzić, by w ten sposób sprowokowali gospodarza. Jeden z nich miał szeroka bliznę na czole, zaś ramiona drugiego, obnażone aż po plecy, były tatuowane w najrozmaitsze figury. Widziało się tam węża, koło skrzydlate, kotwicę, trupia głowę, fakira, wagę, rybę i mnóstwo innych rzeczy.
Obaj zmierzyli zuchwałem spojrzeniem Krystjana i Crammona. Tatuowany rzekł, wskazując browning Crammona:
— Schowajno tę pukawkę, bo inaczej dostaniesz pamiątkę.
Drugi stanął tuż przed Krystjanem, tak że tenże pobladł. Nigdy go jeszcze dotąd nie obryzgało błoto. Uczuł dreszcz wstrętu i pogardy. To mogło skłonić do odwrotu, a wizje owe ohydniejsze były jeszcze, od zjawy szatana w pałacu Szilagina.
Spojrzał napastnikowi w oczy i zauważył, że wytrzymać tego spojrzenia nie może. Jął mrugać oczyma i po chwili spuścił głowę. Ten fakt przepoił Krystjana odwagą i poczuciem siły, nieznanej jeszcze doniosłości.
— Spokój w szeregu! — krzyknął gospodarz marynarzom — Spokój! Czy chcecie mi ściągnąć na kark policję? Stul pysk, Ede! Dziewczyna sobie pójdzie z tymi panami, którzy płacą co mieli. Dwa kieliszki fin champagne, półtorej wódki... i z Bogiem!
Crammon położył dwie marki na stole, Karen włożyła kapelusz i skierowała się ku drzwiom. Poszli za nią obaj, towarzyszył im gospodarz, kłaniając się szyderczo, a dwaj atleci od szynkwasu stanowili straż tylną. Kilka zapitych głosów zanuciło niezrozumiałą piosenkę.
Ulica była pusta. Karen rozglądała się, nie wiedząc dokąd iść. Crammon zapytał gdzie mieszka. Nie patrząc nań odburknęła, że wcale nie myśli iść do domu.
— Dokądże tedy odprowadzić? — spytał siląc się na cierpliwość.
. Wzruszyła ramionami.
— Wszystko mi jedno! — po chwili zaś dodała — Jesteście mi obaj całkiem niepotrzebni!
Poszli w kierunku portu, biorąc ją w środek. Przystanęła na chwilę, mrucząc:
— Żebym mu tylko nie wpadła w ręce!... O, nie, nie!
— Cóż więc zrobić? — spytał Crammon.
Byłby najchętniej uciekł, ale zadał sobie gwałt, chcąc wyciągnąć Krystjana cało z tej opresji.
Karen Engelschall nie rzekła słowa, przyspieszyła tylko kroku, dostrzegłszy jakąś postać pod latarnią. Szla, dysząc ze strachu i uspokoiła się dopiero, gdy latarnia została daleko.
— Czy może dać pieniędzy? — pytał Crammon dalej.
— Nie potrzebuję pieniędzy pańskich! — krzyknęła gniewnie, zerkając jednocześnie w stronę Krystjana, z chytrym wyrazem w oczach.
Crammon przeszedł na stronę przyjaciela i rzekł po francusku:
— Najlepiej ją zaprowadzić do jakiegoś hoteliku, gdzie dostanie pokój i łóżko. Złożymy pewną kwotę na jej kilkodniowy pobyt i utrzymanie. Niech sobie potem radzi sama.
— Tak, to istotnie najlepsze i jakby nie chcąc do niej mówić, dodał: — Powiedz jej to.
Karen przystanęła, wznosząc ramiona, jakby czuła chłód i rzekła głosem ochrypłym od pijaństwa:
— Dajcież mi pokój! Cóż to gadacie? Nie ruszę się stąd. Jestem zmęczona. Nie troszczcie się o mnie.
Oparła się o ścianę domu, a skórzany kapelusz z kauczukowemi wiśniami zakrył jej oczy. Trudno sobie było wyobrazić coś bardziej odpychającego i rozpaczliwego.
— Widzę tam szyld hotelu! — rzekł Crammon, wskazując oświetloną tablicę przy końcu ulicy.
Krystjan mający wzrok bystry, odparł:
— Tak. Hotel pod królem Grecji! Idź, proszę i dowiedz się.
— Miła okolica! — mruknął Crammon — Miła sprawa. To jest pokuta za grzechy moje.
Potem ruszył przed się.
Krystjan stał milcząc, obok dziewczyny, zapatrzonej smutnie w ziemię. Palce jej skubały bezwiednie czerwoną wstążkę. Wybiła druga. Po chwili ukazał się Crammon. Jął zdala dawać znaki i krzyknął:
— Ready!
Krystjan przemówił teraz po raz pierwszy do Karen:
— Znaleźliśmy dla pani umieszczenie!
Wyrzekł to tonem nosowym i mrugnął oczyma, czego nie czynił nigdy. Własny głos wydał mu się niesympatycznym.
— Może tam pani spędzić kilka dni.
Spojrzała nań z nienawiścią i złą jaką ciekawością, potem zaś spuściła oczy.
— Będzie tam pani bezpieczną od tego człowieka. Proszę wypocząć. Może pani chora? Mogę wezwać lekarza.
Roześmiała się cicho, a szyderczo. Bił od niej odór wódki.
— Ready! — powtórzył Crammon.
— Chodźmyż już! — powiedział Krystjan, z trudem tłumiąc odrazę.
Słowa jego i ton głosu wywarły na Karen tosamo wrażenie, co poprzednio jego piękność. Ruszyła przed się, jakby ją ktoś od tyłu popychał.
Zaspany portjer w pantoflach stal u bramy, a pokorna uprzejmość jego była wymownem świadectwem, że Crammon wiedział, jak gadać z ludźmi.
— Numer czternasty na drugiem piętrze wolny! — oświadczył.
— Proszę posłać jutro kogoś do mieszkania i zabrać rzeczy! — doradził jej jeszcze Crammon.
Nie dosłyszała tych słów, zda się. Bez pożegnania, spojrzenia, czy podzięki, prowadzona przez portjera, skierowała się ku schodom zasłanym brudno czerwonym chodnikiem, a kauczukowe wiśnie bębniły zcicha po skórze kapelusza. Za chwilę postać jej znikła w ciemni.
Crammon odetchnął głęboko.
— A teraz, za wszelką cenę, cztery koła!
Na rogu ulicy znaleźli dorożkę.

21.

Krystjan wrócił do hotelu i zdumiał się wielce, ujrzawszy w blasku zaświeconej lampy elektrycznej, siedzącą przy stole Joannę.
Przysłoniła dłonią oczy, a on zatrzymał się przy drzwiach, marszcząc czoło. Bladość niezmierna jej twarzy nastroiła go jednak zaraz serdecznie.
— Muszę jechać — szepnęła. — Dostałam telegram. Muszę zaraz wracać do Wiednia.
— I ja także wyjeżdżam — odparł Krystjan.
Milczeli przez chwilę, potem rzekła Joanna:
— Czy cię jeszcze kiedy zobaczę? Czy mogę? Czy pozwolisz?
Te pokorne zapylania świadczyły o wewnętrznej rozterce. Uśmiechnęła się z rezygnacją.
— Będę w Berlinie! — odparł. — Sam jeszcze nie wiem gdzie. Ale zwróć się do Crammona. Łatwo go odnaleźć, a krewne odsyłają mu listy, do Wiednia adresowane.
— Jeślibyś pozwolił, mogę przyjechać do Berlina, — powiedziała z taką samą rezygnacją — mam tam krewnych. Ale myślę, że nie zechcesz! — znowu nastała pauza, a łagodne jej oczy błądziły po pokoju. — Czyż to ma być koniec? — wstrzymała oddech napięta w oczekiwaniu, niby cięciwa łuku.
Krystjan podszedł do stołu oparł palec o płytę, spuścił głowę i rzeki, powoli wymawiając poszczególne wyrazy:
— Nie wymagaj teraz odemnie decyzji, gdyż jest to niemożliwe. Ranić cię nie chcę, nie chcę powtarzać tego co już tyle razy zaszło w życiu mojem. Jeśli poczujesz ochotę, przyjedź nie zważając na mnie. Nie sądź tylko, że cię zamierzam opuścić. Ale nastał czas krytyczny. Więcej ci powiedzieć nie mogę.
Brzmiało to dla Joanny zgoła beznadziejnie, a jednak wyczuła coś, co podziałało kojąco na jej ból osobisty. Właściwym sobie, śmigłym gestem wyciągnęła do Krystjana rękę, przybrała sztywną pozycję salonową i uśmiechnięta zlekka powiedziała:
— A więc... może... do widzenia.

22.

Po odejściu Joanny legł Krystjan na otomanie, z rękami za kark założonemi i tak dotrwał do świtu, nie śpiąc i nie gasząc światła.
Widział wydeptane schody wiodące do szynkowni, brudny chodnik hoteliku portowego, latarnię w pustej ulicy, kraciastą kamizelkę gospodarza z brzęczącymi wisiorkami, flaszkę z koniakiem na półce, zieloną chustkę jednej z pijanych kobiet, tatuowane ramiona marynarza, kauczukowe wiśnie na skórzanym kapeluszu ulicznicy, broszkę z granatami i napisem: Ricordo di Venezia...
Im dłużej leżał, myśląc o tem wszystkiem, tem silniejszego doznawał wrażenia swobody i wyzwolenia. To jeno tylko mogło mu zastąpić rzeczy inne, dawniej kochane daremnie i ludzi, z którymi żył równie daremnie.
Leżąc i obcując z tą całą biedotą, czuł, że tracą dlań wartość wszelaką, uprzednie, bezcelowe zajęcia i stosunki a nawet wspomnienie Ewy przestało mu być udręką i próżnem upokorzeniem.
Świetna, królewska postać nie nęciła go już teraz, gdy myślał o zalanej krwią twarzy ulicznicy. Przedziwne jakieś rozciekawienie zasłoniło wszystko co dawne.
Zasnął o brzasku, ale po godzinie wstał, przemył oczy zimną wodą, wyszedł, wziął dorożkę i kazał się zawieźć do hoteliku portowego pod godłem „Króla Grecji“.
Portjer nocy sprawował jeszcze służbę i poznawszy rannego gościa, zaprowadził go z przesadna służbistością na drugie piętro, do pokoju Karen Engelschall.
Krystjan zapukał, ale nikt nie odpowiadał.
— Niechno wielmożny pan wejdzie! — powiedział portjer. — Klucz zginął, a zasuwka popsuta. Przydarza się nieraz to i owo, lepiej tedy dla nas, że drzwi nie są zamknięte.
Krystjan wszedł. Pokój był zastawiony brzydkimi, brunatnymi meblami, była tam ciemno-czerwona sofa pluszowa, okrągłe zwierciadło toaletowe pęknięte przez pół, gruszka elektryczna z białą umbrą, na mosiężnej nodze oraz oleodrukowy portret cesarza na ścianie. Wszystko pokrywał kurz, widniały wszędzie ślady opuszczenia, zużycia, nędzy i prostactwa.
Karen Engelschall spała, leżąc na wznak. Rozczochrane jej włosy przypominały wiązkę słomy, twarz miała bladą i napuchniętą, a na czole i prawym policzku widniały świeże blizny. Pełna, ale obwisła pierś wyzierała z pod kołdry.
Opanowując swój dawny wstręt do śpiących, jgł Krystjan patrzeć na jej twarz, zadając sobie pytanie z jakiej warstwy pochodzi, czy jest córką rybaka, lub żeglarza, małomieszczanką, proletarjuszką, czy chłopką.
Po chwili zastanowił go wyraz tej twarzy. Nie było w nim zła, ni dobra, jeno jakaś rozterka, wywołana dręczącym snem. Krystjan przypomniał sobie olbrzyma z karneolem, który ją bił. Widział teraz żywo ten wstrętnie różowy kamień, przypominający robaka, czy surowe mięso.
Poruszeniem bezwiednem potrącił krzesło i łoskot ten zbudził Karen. Rozwarła powieki a na widok mężczyzny w pokoju, przejęta komicznym strachem rozwarła usta do krzyku. Ale poznawszy intruza opadła na poduszki z westchnieniem ulgi.
Oczy jej nabrały znowu wyrazu buntowniczego, a reszta twarzy przymusowej uległości. Przycupnęła, nie wiedząc co znaczą te odwiedziny i dumała zdziwiona wielce. Nakryła się kołdrą aż po brodę, uśmiechnięta, niepewna.
Krystjan poszukał oczyma bezwiednie jaskrawo czerwonej wstążki z wenecką broszką. Odzież jej zwisała bezładnie z krzesła, a skórzany kapelusz leżał na stole.
— Czemuż pan stoi? — spytała chrypliwie. — Proszę siadać.
Znowu, jak nocy ubiegłej wprawiły ją w zachwyt piękność jego i wykwint. Przemknęło jej, że musi być baronem, lub hrabią i znowu uśmiechnęła się. Wyspana była i wypoczęta.
— Nie może tu pani długo pozostać, — rzekł uprzejmie — myślałem o tem, co bym mógł uczynić. Stan pani wymaga pewnych wygód i nie należy się wystawiać na dalsze napaści tego człowieka. Najlepiejby było wyjechać stąd.
Karen Engelschall wybuchnęła śmiechem.
— Wyjechać stąd? A jakże tego dokazać? Taka jak ja, musi zostać gdzie jest, aż do końca.
— Czy 011 ma jakie prawa względem pani? — spytał.
— Prawa? Cóż to znaczy?... A, tak, rozumiem już. O, nie! Nie ma praw innych prócz tych, jakie są nieodłączne od naszego zawodu. On mnie broni, ja mu daję pieniądze, a zato jestem bezpieczna od innych, że zaś jest mocny i ma przyjaciół, dobrze mi się powodzi. Wszyscy mężczyźni są dobrzy, ale trudno przebierać... ha, trudno! Tylko, wierz mi pan, jestem czasem tak bardzo zmęczona...
— Rozumiem to dobrze! — rzekł Krystjan, patrząc w jej krągłe, zaczerwienione oczy. — I dlatego właśnie chcę pani dopomóc. Dziś, albo jutro wyjeżdżam na kilka, sądzę, miesięcy do Berlina i gotów jestem wziąć panią ze sobą. Proszę nie zwlekać z decyzją, gdyż, sprawy odkładane zazwyczaj nie dochodzą do skutku. Na razie jest pani wolną od swego prześladowcy. Nie trzeba posyłać do mieszkania po rzeczy. Wszystko co potrzebne kupi się na miejscu.
Te życzliwe słowa nie wywarły oczekiwanego wrażenia, gdyż Karen nie wyczuła ich prostoty i szczerości. Urągliwe podejrzenie owładnęło nią. Słyszała o apostołach moralności, kaznodziejach, wysłańcach policji, których się bały ulicznice, jak ognia. Wprawdzie instynkt mówił jej, że się myli, ale zaczęła snuć romantyczniejsze jeszcze przypuszczenia o jakimś wprost nieludzkim losie, który ją czeka, gorszym stokroć od przemocy obecnego dręczyciela. Wszystko to przelatywało jej przez myśl, chmurzyła się coraz to bardziej, zaciskała pięści, szalała, targana strachem, nadzieją i nieufnością, w końcu zaś uległa wpływowi tego, któremu się w żaden sposób oprzeć nie była w stanie.
— Czego pan właściwie chcesz odemnie? — spylała, przeszywając go spojrzeniem.
Krystjan odparł, ważąc każde słowo:
— Niczego więcej nie chcę, prócz tego, co powiedziałem.
Umilkła, patrząc na swe ręce.
— Matka moja mieszka w Berlinie! — mruknęła po chwili. — Nie chcę wcale dostać się do niej.
— Będzie pani u mnie! — rzekł stanowczo, niemal twardo. Oddychał głęboko i ciężko jak miech kowalski. Słowo zostało wypowiedziane.
Karen spojrzała nań znowu, tym razem poważnie i trzeźwo.
— Cóż będę u pana robić? — spytała.
— Tego nie wiem jeszcze dobrze — odparł z wahaniem. — Muszę się zastanowić.
Karen złożyła ręce.
— Ależ muszę, chyba wiedzieć kto pan jest?
Wymienił nazwisko.
— Jestem ciężarna, — ozwała się, a głos jej po raz pierwszy zadrżał — a w dodatku ladacznica! Czy wiesz pan, że jest to coś najgorszego, najmarniejszego w świecie? Czy wiesz pan to?
— Wiem! — powiedział, spuszczając oczy.
— Cóż pan tedy poczniesz ze mną, będąc tak wykwintnym? Czemu się pan opiekujesz... laką szmatą? — nalegała.
— Nie mogę istotnie tego wyjaśnić! — odparł zmieszany.
— Cóż mam tedy uczynić? Powiadasz pan, jechać? I to zaraz?
— Jeśli pani to odpowiada, przybędę o drugiej i pojedziemy wprost na dworzec.
— I nie będzie się pan mnie wstydził?
— Nigdy się nie wstydzę.
— W tej sukni? A jeśli ludzie zaczną wytykać palcami ladacznicę, jadącą z tak wielkim panem?
— Jest mi obojętne, co czynią ludzie.
— Tak? Ano to zaczekam.
Skrzyżowała na piersiach ramiona, wbiła oczy w sufit i zapadła w bezruch zupełny. Krystjan skinął jej głową i wyszedł. I potem także nie ruszyła się Karen wcale. Głęboka zmarszczka przecięła jej czoło, świeże blizny czerwieniały na ziemistej twarzy, jak piętna, a głuche, zwierzęce wprost zdumienie odebrało oczom blask, nadając im wyraz trupi.

23.

Przechodząc przez halę hotelową, zobaczył Krystjan siedzącego smutnie w fotelu Crammona. Przystanął i podał mu rękę.
— Czyś dobrze spał, Bernardzie? — spytał.
— Ach, cóż znaczy sen? — odparł. — Sen mi dopisuje stale, ale gorzej znacznie z życiem na jawie. Starzeję się. Rozrywki przestają nęcić, uciechy poprzecierały się do cna, człowiek liczy na wdzięczność i miłość, a ma jeno troskę i rozczarowanie. Istotnie, klasztor to rzecz w sam raz dla mnie. Muszę ten projekt poddać głębszej rozwadze.
— Nie, Bernardzie! — zawołał ze śmiechem Krystjan. — Nie dla ciebie miejsce w klasztorze! Ale porzuć te czarne myśli i siądźmy lepiej do śniadania.
— All right! Siądźmy do śniadania! — Crammon wstał. — Czy może domyślasz się, z jakiego to powodu skrzacik nasz kochany umknął nagle nocą? Dostała podobno niemiłą wiadomość z domu. Ale to jeszcze nie powód, by znikać bez słowa. Postąpiła, w każdym razie niewdzięcznie. Za kilka godzin opuści nas także Ariel. Apartamenty jej zapchane kuframi i pudlami, a pan Chinnard pęka z pychy. Czarne jeno chmury wszędy, a barwna tęcza znikła bezpowrotnie.
Ten kawior jest zresztą wyśmienity. Cofnę się w zacisze domowe. Przyjmę, być może, sekretarza, albo dyskretną sekretarkę i zacznę dyktować pamiętniki swoje. Ale jesteś dziś w dobrym humorze, jak widzę, drogi Krystjanie. Dawno cię takim nie widziałem.
— O tak! — przyznał, pokazując w uśmiechu, wielkie, lśniące, białe zęby. — O tak! Powodzi mi się doskonale! — powtórzył i raz jeszcze podał rękę zdumionemu przyjacielowi.
— Pogodziłeś się tedy z tem, co nieuniknione? — badał dalej Crammon i wskazał palcem na sufit.
— Krystjan odgadł ten gest.
— Zupełnie! — odparł wesoło. — Choroba pokonana.
— Brawo, brawo! — uradował się i jął filozofować żartując ochoczo. — Powtarzam, com już raz mówił. Ariel to gwiazda i koniec. Istnieją gwiazdy błogosławione, zamieszkałe przez dobre duchy i złowrogie, gdzie żyją demony. Niechże sobie radzą same. Gdy się pobiją, lub zderzą, następuje katastrofa kosmiczna, ale nic nas ona nie obchodzi, jako śmiertelników. Jesteś śmiertelnikiem, coprawda uprzywilejowanym, gdyż danem ci było polować w boskim rewirze, ale co za dużo, to za wiele. Nie zdzierżysz autokracie moskiewskiemu. Zygfryd zdoła pokonać smoka, ale gdy Lucyper wpadnie na miotającym płomienie koniu, odbierze mu napewne piękną skórę i sprzeda na targu. Bardzo to mądre, żeś się wycofał. Za pomyślność twoją w przyszłości, drogi przyjacielu!
Krystjan podszedł do bufetu, gdzie rozłożono wspaniałe owoce na sprzedaż. Wiedząc jak dalece przepada za tem Crammon, wziął spory koszyczek, położył pośrodku piękny, na pół przekrojony ananas o wabnym, złotym miąższu, otoczył go czterema kalwilami wielkiej piękności, następnie zrobił wieniec z sześciu wielkich, francuskich brzoskwiń, a na zakończenie umieścił w koszyku, siedm ogromnych kiści winogron. Dokonawszy tego dzieła, podał owoce uszczęśliwionemu przyjacielowi z żartobliwem namaszczeniem.
Rozstali się zaraz, a gdy Crammon wrócił nad wieczorem do hotelu, powiedziano mu, że Krystjan wyjechał.
Osmuciło go to, tembardziej, że nie mógł odgadnąć powodu. Stał się, wyraźnie, ofiarą jakiejś niesamowitej intrygi.
— Wszyscy mnie opuszczają! — mruknął. — Kpią sobie ze mnie. To prawdziwa epidemja. Już po tobie, drogi Bernardzie Gerwazeńku. Zawadzasz wszystkim, idź tedy do klasztoru i opłakuj życie swoje.
Kazał służącemu pakować i kupić dwa bilety do Wiednia. Potem postawił koszyk z owocami na stole i smutnie zadumany skubał winogrona, smacznie zajadając.

24.

Zapomniał o smutnych przeżyciach w cichym domku, gdzie nęciły uroczo meble z czasów Marji Teresy. Zaczęła się znowu idyla.
Towarzyszył nabożnym kuzynkom do kościoła, modląc się także czasem przez uprzejmość i dla wszelkiej pewności. Ulubionem jego westchnieniem było: — Panie przebacz nieprzyjaciołom moim i nie wódź mnie na pokuszenie, Amen! — W słoneczne popołudnia jeździli we troje dorożką do Prateru. Wieczór układano spis potraw na dzień następny, uwzględniając to co narodowe i dawne. Potem czytał pannie Aglai i Konstancji, słuchającym z nabożeństwem klasyczne wiersze, Klopstocka, Szylera, czy Rückerta, naśladując do złudzenia Edgara Lorma, a czasem opowiadał swe przeżycia, o treści tak zdobnej i wyszlachetnionej, że można je było wpisać do pamiętnika każdej pensjonarki.
Dopiero gdy obie damy udały się na spoczynek, zapalał angielską fajeczkę, nalewał sobie jeden kieliszeczek koniaku po drugim, zapadał we wspomnienia i kontemplację, albo lubował się cennemi rzeczami, zebranemi w ciągu życia, które utworzyły małe muzeum.
Tuż przed umówionem spotkaniem z Lotarem v. Westernach, otrzymał alarmujący list od matki Krystjana.
Pani Richberta donosiła, że Krystjan polecił sprzedać wszystko co posiadał, Christiansruh, Waldleiningen, pałacyk myśliwski, konie, psy, automobile, zbiory, a nawet wspaniałą kolekcję pierścieni.
Ta rzecz niepojęta jest już w toku, a nikt nie zna powodu. Znalazła się w strasznym kłopocie i prosiła, by niezwłocznie przybył do Wahnschaffeburga. Pytała czy może co się stało z Krystjanem. Od całych już tygodni przepadł gdzieś bez wieści. Zdesperowana rodzina szuka go omackiem.
Nie można, oczywiście dopuścić, by to wszystko przeszło w obce ręce i skupione zostanie przez rodzinę ale samo traktowanie z agentami, adwokatami i t. p. osobnikami, których zarządca na zlecenie Krystjana włączył w sprawę, jest bardzo przykre i przynosi znaczne straty.
Nad wszystkiem jednak góruje sama troska o Krystjana. List kończył się apelem do przyjaźni i miłości, jakie zawsze okazywał jemu i całej rodzinie.

Crammon odczytał raz jeszcze ustęp odnoszący się do sprzedaży Christiansruh i zbiorów. Długo potrząsał głową, potem oparł brodę na ręku i dwie wielkie łzy potoczyły mu się po policzkach.


Nocne rozmowy.
1.

Wolfgang, przybyły do domu na urlop z okazji świgl Bożego Narodzenia mógł złożyć ojcu gratulacje z powodu nowej godności. Albrecht Wahnschaffe został radca tajnym.
Inaczej teraz było w domu zgoła, cicho, nudno. Krótka rozmowa z ojcem przekonała go, że się trapi Krysljanem. Nastawił pilnie ucha, ale nie mógł nic pewnego pochwycić.
Od postronnych dowiedział się, że Krystjan sprzedaje swój majątek, nie wiedział jednak z jakiego powodu.
Z matką rozmawiał raz tylko. Wydało mu się, że nie jest zdrowa, a traktowała go, z ubliżającą wprost obojętnością.
Krążyły wieści różne. Zarządca domu powiedział mu, że Crammon spędził dni kilka w Wahnschaffeburgu na tajemnych rozmowach z panią Richbertą. Wysłali oni podobno długi telegram do Berlina, z ofertą odczepnego w wysokości, podobno, pięćdziesięciu tysięcy, ale nie do danej osoby wprost, tylko do pośrednika. Odpowiedź wypadła niepomyślnie i Crammon wyruszył do Berlina osobiście.
Wolfgang napisał do Crammona, ale nie dostał odpowiedzi.
Nie interesując się tem, co czyni brat, zaprzestał dalszych dociekań.
Powróciwszy z początkiem tygodnia do Berlina, wymiarkował po zachowaniu się znajomych, że mają coś przeciw niemu. Czytał niezrozumiałe rozciekawienie w ich oczach. Pozbawiony szczególnej spostrzegawczości, dbał o to tylko, by zachować pozory nienaganności i nic popaść w konflikt z osobami, które mogły mieć wpływ na jego karjerę.
Podzielał z niezmierną uległością zapatrywania tych, z którymi obcować mu padło i drżał na myśl, że mogli go posądzić, o jakieś uchybienie, czy nietakt. Cechowała go ciągła czujność i nigdy nie był spokojny. Zanim wypowiadał zdanie własne, badał przedtem starannie, co o danej sprawie myśli większość, oraz ludzie miarodajni.
Na pewnem przyjęciu usłyszał szeptanie dwu młodzieńców, które za jego zbliżeniem się ustało. Odciągnął jednego z nich na bok i zapytał bez ogródek. Nie mógł trafić lepiej. Był to niejaki Svensheimer, syn wielkiego przemysłowca z Moguncji, który mu zazdrościł karjery, a także obie rodziny z dawien dawna żyły w rozterkach.
— Mówiliśmy o bracie pańskim! — odpowiedział. — Cóż to się stało? Krążą fatalne pogłoski. Cóż na tem prawdy? Musisz pan chyba wiedzieć.
Wolfgang sponsowiał.
— Cóż się stać mogło? — rzekł przygnębiony. — Nie wiem o niczem. Bardzo luźne nas obu łączą stosunki.
— Podobno wziął sobie na kark dziewczynę lekkich obyczajów i to najgorszej sorty, wprost ulicznicę. Sądzę, że rodzina powinnaby przeciwdziałać jakoś.
— Nic, a nic o tem nie wiem! — jękał Wolfgang, czerwieniejąc coraz to mocniej. — Zresztą nieprawdopodobnie brzmi tak pogłoska. Krystjan, to człowiek najekskluzywniejszy pod słońcem. Któż to rozsiewa takie brednie?
— Wszyscy je powtarzają, — rzekł Svensheimer złośliwie. — Dziwi mnie nawet, że pan się ostatni dowiadujesz. Zerwał podobno z wszystkimi przyjaciółmi. Powinienbyś go pan odwiedzić. Wszakże przebywa w Berlinie. Może cała sprawa da się załatwić po dobremu, zanim dojdzie do publicznego skandalu.
— Zbadam rzecz niezwłocznie! — powiedział Wolfgang, przybierając sztywną postawę. — Zbadam wszystko, a jeśli okaże się to oszczerstwem, pociągnę plotkarzy do odpowiedzialności.
— Tak, to najlepsze! — zauważył chłodno Svensheimer.
Wolfgang opuścił towarzystwo, a dawna nienawiść do brata rozgorzała na nowo. Błyszczał dotąd i ćmił wszystkich w rodzinie, a teraz, groziła z jego strony hańba i niebezpieczeństwo dla najistotniejszych interesów.
Dławiła go wściekłość.

2.

Skończyły się konferencje w różnych sprawach przemysłowych i posłuchania. Rysy tajnego radcy Wahnschaffe ujawniały znużenie. Ostatni, którego dziś przyjął, był to Japończyk, działający z polecenia tokijskiego ministerstwa wojny. Jeden z dyrektorów fabryki był obecny przy rozmowie, która miała wielką doniosłość, a nawet znaczenie polityczne. Chciał odejść, ale radca wstrzymał go gestem.
— Czy pan już wyznaczył inżyniera do Glasgowa? — spytał, unikając spojrzeń swego podwładnego.
Czynił to zawsze niemal, znieść nie mogąc wyrazu zachłanności, żądzy posiadania, czy karjery. Wszyscy mieli tensam uniform.
Dyrektor wymienił jakieś nazwisko.
Radca skinął potakująco.
— Dziwne rzeczy z tymi Anglikami, — powiedział — popadają w coraz większą od nas zależność. Nietylko nie są w stanie wytworzyć maszyn tego typu, ale musimy im jeszcze posyłać rzeczoznawców, którzy im wyjaśniają konstrukcję i puszczają w ruch. Któżby to był przed dziesięciu laty przypuszczał?
— Sami uznają niższość swoją? — zauważył dyrektor. Niedawno pokazywałem, przybyłym z Birminghamu fachowcom zakłady nasze. Jeden z nich wyraził z miną dość przygnębioną, podziw dla naszego fenomenalnego rozwoju. Zauważyłem, że niema w tem nic nadzwyczajnego, po prostu praca 11 nas trwa dłużej, nie znamy też t. zw. angielskiej soboty.
— Czy na tem poprzestał?
— Nie! Zapytał, czy istotnie sądzę, iż tych kilka godzin w tygodniu może spowodować laką przewagę wytwórczości. Poprosiłem, by zechciał policzyć, ile produkuje n. p. dwa tysiące bodaj tylko godzin pracy w ciągu roku. Na te słowa potrząsnął głową i oświadczył, że jesteśmy niezmiernie dzielni i pracowici, ale prawdę mówiąc, taka drobnostkowa konkurencja nic jest całkiem fair.
Radca wzruszył ramionami.
— A wiem, wiem... fair... to zawsze ich ostatnie słowo. Sądzą, że nas tem pokonają.
— Nie bardzo nas lubią! — zauważył dyrektor.
— O nie, nie lubią nas wcale! — potwierdził.
Potem skinął głową, a dyrektor opuścił gabinet.
Tajny radca rozsiadł się w fotelu, ogarnął znużonem spojrzeniem olbrzymie biurko, zarzucone aktami i przysłonił biała dłonią oczy. W ten sposób zawsze odpoczywał i zbierał myśli. Potem nacisnął jeden z licznych guzików na skraju biurka widniejących i spytał wchodzącego lokaja:
— Czy jest kto jeszcze?
— Ten pan przybywa z Berlina — powiedział, podając bilet — i powiada, że jest zamówiony przez jaśnie pana radcę.
Na bilecie widniało:
— Willibald Girke, detektyw prywatny, współwłaściciel firmy: Girke et Graurock, Berlin C. Puttbuserstrasse 2.

3.

— Masz pan co nowego, panie Girke, spytał Wahnschaffe.
Spojrzawszy w tę twarz, dostrzegł w niej znane sobie doskonale cechy zachłanności, żądzę posiadania, sukcesu i niewzruszonej decyzji na każde upokorzenie i każdą nikczemność.
— Pisemne relacje pańskie nie zadowolniły mnie, dlatego poprosiłem pana do siebie, by wytyczyć pewną metodę postępowania w danej sprawie.
Ten frazes miał zakryć niepewność i wstyd tajnego radcy.
Girke usiadł.
— Staraliśmy się usilnie... — zaczął chrapliwym akcentem berlińskim — mamy dużo materjału. Jeśli pan radca pozwoli, mogę służyć niezwłocznie.
Dobył notesu i przewracał kartki.
Miał uszy wielkie, odstające, jakby przystosowane do zawodu. Wypluwał spiesznie słowa, połykając części zdań. Co chwila spoglądał nerwowo na zegarek, łyskając niepewnie oczyma. Wyglądał, jak pijany, szalonem tempem stolicy, jak człowiek, który nie ma czasu spać, ni jeść i dręczony jest nieustannem czyhaniem na dzwonki telefonu, listy, depesze i dzienniki.
Jął mówić szybko, a monotonnie.
— Apartament przy Kronprinzenufer został zatrzymany, ale syn pana radcy był tam w ciągu ubiegłego miesiąca tylko cztery razy. Lokatorem istotnym jest, zdaje się, student medycyny Amadeusz Voss.
Tą osobistością zajmujemy się stale, stosownie do zlecenia. Wydatki tego młodzieńca są niesłychane, wobec jego pochodzenia i notorycznego ubóstwa. Wiemy zresztą z jakich czerpie źródeł. Jest rzeczywiście zapisany na medycynę, podobnie jak i syn pana radcy.
— Dajmy na razie pokój temu Vossowi! — przerwał wymownemu detektywowi, pod brzemieniem niepewności i wstydu. — Doniosłeś mi pan, że syn mój zajmował jedno po drugiem kilka mieszkań. Gdzież teraz osiadł?
Girke przerzucił parę kartek.
— Do usług! — powiedział. — Dochodzenia nasze tworzą spoisty łańcuch faktów. Z Kronzprinzenufer przeniósł się, wraz z pewną kobietą, o której posiadamy również szczegółowe i pewne wiadomości, na Bernauerstrasse, obok dworca szczecińskiego, stamtąd na Fahrbellinerstrasse 16, dalej na ul. Jabłońskiego 3, na Gaudystrasse, tuż przy placu musztry, a w końcu na Stolpische Strasse u wylotu Riesener Strasse.
Znamiennem jest nietylko tak częste zmienianie mieszkań, ale pogarszanie się ich ciągłe, rzec można proletaryzacja ich. Da się tu zauważyć pewien, tajemny, a rozmyślny plan i cel.
— I pozostał przy Stolpische Strasse?
— Tak jest. Mieszka tam od dwudziestego lutego, wynajmując dwa pomieszczenia. Jedno dla siebie, drugie zaś dla owej kobiety.
— Ta ulica leży daleko, w północnej części miasta, | nieprawdaż?
— Mniej więcej na peryferji. Na zachód i dalej ku północy są niezabudowane place, od wschodu wiedzie ul. Gustawa Adolfa w stronę Weisensee. Wokoło są fabryki. Jest to okolica niezdrowa i brzydka i niepewna. Dom wybudowany przed sześciu dopiero laty, znajduje się w opłakanym stanie. W części frontowej mieszka czterdzieści pięć rodzin, w oficynie pięćdziesiąt dziewięć, a są to przeważnie robotnicy, kramikarze, łaziki, podnajemcy, żebracy, słowem podejrzane egzystencje.
Na trzeciem piętrze mieszka wzmiankowana już kobieta, Karen Engelschall, zajmując dwa umeblowane pokoiki i kuchnię. Meble są własnością wdowy Spindler. Czynsz miesięczny wynosi ośmdziesiąt marek zgóry płatnych. Kobieta owa nie gotuje sama, ale ma posługaczkę, młodą dziewczynę Izoldę Schirmacher, córkę krawca.
Syn pana radcy mieszka na parterze od frontu u niejakiego Giseviusa, strażnika nocnego w fabryce Borsiga. Mieszkanie składa się z nędznie umeblowanej izby i przyległej komórki, o jednem oknie, gdzie stoi tylko kanapa do spania.
Oczy tajnego radcy rozwarły się pod wrażeniem nieopisanego przerażenia.
— Cóż to znaczy, na miłość boska? — wykrztusił z trudem.
— Istna zagadka, łaskawy panie radco tajny. W całej praktyce mojej nowość zupełna. Można się tylko domyślać, o ile nie utracimy nadziei, że same wydarzenia przyniosą jakieś wyjaśnienie.
Opanowując się wreszcie, przybrał tajny radca minę urzędową, chłodną i spytał:
— Jakie pan zebrałeś informacje odnośnie do owej kobiety?
— Właśnie miałem o tem mówić. Wszystkie antecedencje wyszły na jaw. Trudna to była rzecz i musieliśmy funkcjonarjuszów naszych wysyłać na miejsce. Nie da się określić stanu i zawodu jej ojca, gdyż narodziny były nielegalne. Matka pochodzi z Fryzji, przebywa w Oldenburgu, jako gospodyni w małej posiadłości wiejskiej, potem żyła z pewnym pensjonowanyin poborcą podatków, a po jego śmierci założyła sklep z perfumerją w Hanowerze. Ale nie wiodło jej się.
W roku 1895 została skazana na trzy miesiące więzienia, w Clewe za oszustwo i sprzeniewierzenie. Polem, aż do roku 1900 ślad znika, a jawi się znowu w Berlinie. Mieszkała tam naprzód w Rixdorfie, potem przy Treptowerstrasse, Briisselerstrasse za szpitalem Virchowa. Niejednokrotnie była podejrzywana o kuplerstwo, ale nie karano jej z braku dowodów. Zameldowana jest, jako właścicielka zakładu cerowania maszynowego, w rzeczywistości jednak żyje z wróżbiarstwa i kładzenia kabały, co sądząc po stopie życia, musi jej się opłacać.
Ma tylko dwoje dzieci, ową Karen i dwudziestosześcioletniego syna Nielsa Henryka, znanego policji nicponia, który wchodzi ciągle w konflikt z prawem. Córka, Karen w młodych już latach zeszła na bezdroża, w czem musiała wziąć udział matka. Gdy miała siedmnaście lat, pewien holenderski kapitan kupił ja za pięć guldenów i zabrał ze sobą.
Urodziła dwoje nieślubnych dzieci, jedno w r. 1897 w Kielu, a drugie 1901 r. w Królewcu, ale zmarły one niedługo polem. Przebywała dalej w Bremie, Szlezwigu, Hanowerze, Ivuxhaven, Szczecinie, Elberfeldzie i Hamburgu, wszędzie niemal poci dozorem policji. W Hamburgu właśnie spotkał ją syn pański i zabrał, w okolicznościach jakie przedstawić miałem zaszczyt w relacji z czternastego lutego.
Girke zaczerpnął tchu, pełen podziwu dla własnego, tak kunsztownie zbudowanego dzieła. Potem, nic zauważywszy skamieniałych rysów Wahnschaffcna, ciągnął dalej:
— Przybywszy do Berlina, odwiedziła matkę i odtąd matka bywała we wszystkich mieszkaniach, począwszy od Kronprinzenufer do Stolpische Strasse. Nieraz się pokłóciły. Niels Henryk bywał także u siostry, wyciągał z niej pieniądze i przepijał. Dwunastego b. m. dał mu syn pański pewną kwotę, a dnia czternastego b. m. wieczór, pod mieszkaniem Vossa kilkanaście sztuk złota i banknot.
Voss towarzyszył dnia tego synowi pańskiemu przez czas dłuższy, rozmawiając z nim w sposób porywczy, niemal gniewny. Lokatorowie domu przy Kronprinzufer twierdzą zgodnie, że Voss zachowuje się wobec syna pańskiego nieraz napastliwie i nawet beszta go.
Tajny radca pobladł aż tak, że mu zbielały wargi i chcąc to ukryć, podszedł do okna.
— Cóż należało uczynić? Czy jąć się ostateczności?
Kuratela nie mogła zmyć hańby, ale koniecznem było wkroczyć, opanować, zapobiec i utaić.
— Czy obcuje jeszcze z kimś innym, podejrzanym? — wykrztusił ze ściśniętego gardła.
— Nie! — odparł detektyw. — Oczywiście wspiera różnych biedaków w domu, czy na ulicy i rozmawia z nimi. Pilnie uczęszcza na wykłady i pracuje także w domu. Ale trzyma się zdala od kolegów, którzy nań patrzą z zaciekawieniem. Przed dwoma dniami był u niego pan v. Thüngen, który stanął w Hotel de Rome. Nie wiem jeszcze, czy wizyta owa miała jakieś skutki.
Tajny radca nachmurzył się i rzekł:
— Zakupiłem cały nieruchomy i ruchomy majątek mego syna, a sumę ogólną, trzynaście i pół miljona przekazałem do Banku Państwa. Brak mi środków legalnych dla skontrolowania w jaki sposób odbywa się użytkowanie tego kapitału. Czy wydatkowane są tylko procenty, czy może ubywa samego majątku i w czyje to idzie ręce. Zależy mi bardzo na tych informacjach.
Na wzmiankę o miljonach, dreszcz szacunku przejął Girkego. Skulił się i spytał dla dokładności:
— Czy synowi pana radcy, poza ową sumą trzynastu i pół miljonów przypada jeszcze jakaś renta roczna?
Wahnschaffe potwierdził skinieniem.
— Firma płaci ją w ratach kwartalnych, do filji Banku Drezdeńskiego.
— Pytam dlatego tylko, by zdać sobie sprawę z sytuacji! — rzekł Girke. — Wobec tak potężnych środków, postępowanie pana Krystjana Wahnschaffe jest niezmiernie dziwne. Jada w małych garkuchniach i nie używa nigdy auta, czy dorożki. Rzadko wsiada w tramwaj, a najczęściej przebywa pieszo bardzo znaczne przestrzenie i to zarówno dniem, jak i nocą.
Na te słowa drgnął tajny radca. Uczyniły na nim silniejsze wrażenie, niż wszystkie inne wieści detektywa.
— Będę się starał zaspokoić wszelkie życzenia pana radcy! — zapewnił Girke. — Punkt ostatni przedstawia znaczne trudności, ale postaram się, by firma Girke et Graurock zaszczytnie je pokonała.
Na tem skończono rozmowę.

4.

Z pośród nurtujących tajnego radcę myśli i podświadomych procesów duchowych, wyłoniło się po kilku dniach w jego mózgu wspomnienie pewnego zajścia w Aix-les-Bairis. Krystjan miał wówczas czternaście lat.
Albrecht Wahnschaffe spotkał tam markizę Berlotti, bardzo inteligentną damę, ongiś śpiewaczkę, która na starość zbrzydła straszliwie. Pewnego dnia, na promenadzie, markiza zachwycona urodą Krystjana zaprosiła do siebie ojca i syna. Krystjan pobladł, przerażony brzydotą tej kobiety i oświadczył chłodno, a stanowczo, że nie pójdzie i nie ustąpił, mimo wszelkich rozkazów, perswazji, ni próśb. Wówczas wpadł Albrecht w szał. Zdarzało mu się to raz na kilka lat, ale w takim razie był zupełnie nieprzytomny, zaś po ataku chorował ciężko.
Przyskoczył do syna i wymierzył mu straszny cios laską. Drugi raz nie uderzył już, spojrzawszy mu w twarz. Zamieniła się w lód, w lód płonący, dostojną, śmiertelną wzgardę, o którą gniew strzaskał się, jak szkło o granit.
Przerażony, pełen wstydu, ojciec, przekonał się, że tego chłopca zmusić do niczego, żadnym sposobem nie można.
Zdarzenie to wróciło mu teraz właśnie na pamięć i dlatego zrezygnował raz na zawsze z użycia przemocy.
Przed paru miesiącami napisał doń, prosząc by przyjechał, wyjaśnił sprawę i wyzwolił rodzinę z beznadziejnej niepewności, zwłaszcza matkę, która cierpi bez winy. Na to odpisał Krystjan lakonicznie, że przybycie jego nie miałoby celu, niczego wyjaśnić nie może, rodzina nie ma żadnej podstawy do jakichkolwiek obaw, jest w najlepszym nastroju i prosi tylko, by go zostawić własnym losom.
Jakiż sens miało atoli to co czynił? Gdzie klucz zagadki? Czyżby w stuleciu panowania wszechwładnej wiedzy zajść mogła laka mistyczna przemiana osobowości?
Wyobrażał sobie, jak Krystjan kroczy wieczór długiemi nieskończenie ulicami, zachodzi do najmarniejszych garkuchni, wyobraził sobie jego konwencjonalnie uprzejmą minę, dumnie, chłodno, patrzące oczy, białe, silne zęby... a wszystko to razem napawało strachem. Cóżby uczynił, spotkawszy go?
Atoli może właśnie trzeba było doń jechać? Może ponura ta wizja wywołaną została tylko przez oddalenie, a zetknięcie nastręcza łatwe i proste rozwikłanie?

Myśl ta wgryzła mu się w mózg, wypływała raz po raz, dręcząc niesłychanie w snach, podczas bezsennych nocy, wśród rozgwaru interesów, w rozmowach z ludźmi wszędzie, o każdym czasie, przez całe tygodnie i miesiące.

5.

Wybudowany polo, by się w nim odbywały ochocze zabawy i zebrania, opustoszał teraz Wahnschaffeburg. Wytworne sałe i pokoje gościnne zamknięto. Przybyłych z Ameryki w odwiedziny znajomych nie przyjęła pani Richberta.
Mąż przysyłał jej przysmaki i kwiaty. Nie patrzyła nawet na nie. W półśnie letargicznym spoczywała w fotelu, tuli paradnem łożu swojem. Okna za dnia nawet były przysłonięte, podobnie jak nocą lampa elektryczna.
Jedyna jej ucieczkę stanowiły wspomnienia o Krystjanie. Przeżywała te chwile, kiedy niańka przynosiła jej do łóżka, pięcioletniego, zaróżowionego od snu malca. Ach, jakże realnym i jak dalekim zarazem był ów szczebiot dziecięcy, złote loki, ruchliwe rączki, swawolne, głębokie, szafirowe oczęta.
Sięgał chciwie po sznury pereł, gdy przybrana do gości weszła do jego pokoju, małe dziewczątka uwieńczyły go pachnącym, rozkwitłym grochem, biegnąc przez park z dwoma psami stanął w niemym zachwycie przed bronzową, antyczną statuą. Potem, już jako młodzieniec, podczas karnawału w Moguncji pośrodku najpiękniejszych kobiet wznosił z uśmiechem ku widzim puhar srebrny.
To wszystko rozpamiętywała, ruchy, spojrzenia, krok elastyczny, śmigłą postać, głęboki ton głosu, wyczekiwanie by przybył, szczęśliwość obecności jego, zachwyt z jakim nań patrzyli ludzie...
Jego tylko miał za treść świat cały.
Odczytywała nieliczne listy, przechowywane niby relikwje w hebanowej szkatułce, trzeźwe drobiazgowe wieści, mające dla niej jednak znaczenie magicznych formułek. Kilkanaście wierszy pisanych z Paryża, San Sebastian, Rzymu, Viareggio, Korfu czy wyspy Wight, oto wszystko. A miejscowości te, z których piła ongiś piękno ziemi, siały się teraz, bez niego pustemi jeno nazwami.
Kochała dotąd swą siedzibę dlatego, że tutaj przyszedł na świat, teraz znienawidziła ją po jego stracie. W jakiż sposób i dlaczego go straciła? Ryło to jej zgoła niezrozumiałe, chociaż dumała dniem i nocą.
Nikt nic mógł dać wyjaśnienia, myśl żadna nie niosła światła. Stojąc przed murem, patrzyła weń tępo, a rozpacznie, nie słysząc z poza niego najlżejszego odgłosu. Wszystko co jej mówiono, miała za kłamstwo i śmieszność.
W sypialni jej wisiał portret dwudziestoletniego Krystjana przez szwedzkiego mistrza malowany. Był bardzo podobny, toteż uwielbiała go. Jednej nocy zdjęła portret ze ściany, postawiła na stole obok lampy i skulona w fotelu, z podpartą rękami głową wpatrywała się weń z pożądliwem nabożeństwem.
Zadawała mu pytania, nie otrzymując odpowiedzi. Chciała chwycić w dłonie tę głowę, ale twarz widna na płótnie uśmiechała się dwuznacznie i odpychająco, jak zawsze. Radaby była płakać, ale przeszła przez życic surowo, bez wzruszeń, przeto Izy nic słuchały jej.
Rano zastała ją służąca przed obrazem, który uśmiechał się obco i dwuznacznie.

6.

Joanna pisała Krystjanowi:
— Minęły dwa miesiące od rozłąki naszej. W tym czasie los nas prześladuje w sposób bardzo wydatny. Ojciec popełnił samobójstwo i dlatego wezwano mnie do domu. Szaleńcze spekulacje oplątały go tak, że nie chcgc zostać nędzarzem, wolał zakończyć życie.
Uporządkowałyśmy zobowiązania i plamy na nazwisku niema. Ludzie mówią nam na pociechę, że ojciec pospieszył się niepotrzebnie, to jednak nie zmienia faktu naszego bardzo smutnego położenia. Tego rodzaju perypetje zdarzają się chyba jeno w teatrze i jestem dotąd oszołomiona. Nie wiem co czynić i zazdroszczę tym, którzy to wiedzą. Czy mi odpiszesz? A może już zapomniałeś? Nie mam odwagi pytać.
List ten posłała Crammonowi, z prośbą doręczenia, a on odpowiedział:
— Drogi mój skrzaciku! Mam nadzieję, że głos pani znajdzie echo. Ale stało się dużo złego. Ów szlachetny człowiek, do którego pani apeluje zapoznał siebie samego, przeszłość, i wszystkich kochających go. Bóg zaćmił mu umysł, my zaś pragniemy go ratować. Oby pomoc pani była skuteczną.
Przeraziły ją te, niezrozumiałe słowa, a miała czas rozważać je, bowiem dopiero po kilku tygodniach nadeszła odpowiedź i to gorsza, niż gdyby jej wcale nie było.
Nie pisał Krystjan, ale Amadeusz Voss:
— Wielce szanowna Pani! Znalazłem list Pani pośród różnych niezałatwionych przez Krystjana Wahnschaffe korespondencyj, w dawnem jego mieszkaniu, które teraz zajmuję. Przypuszczając, że także i Pani nie dostała odpowiedzi, pozwalam sobie napisać. Nie jestem dla Pani niczem, może nawet osobą zgoła zapomnianą, ja natomiast pamiętam Ją dobrze i żałuję ciągle, iż nie było mi danem złożyć u Jej stóp dowodów wysokiej czci i sympatji. Jestem z natury płochliwy i nic narzucam się z rozmysłem, toteż do tego listu skłania mnie tylko myśl, że Pani czeka niecierpliwie na wieści.
Mam pewne dane, by oświadczyć, że Krystjan nie ponosi wobec Pani takiej, jakby sądzić można, winy. Niema też objektywnej racji mówić tu o lenistwie, czy zaniedbaniu obowiązku. Poprostu wylazł ze swej skóry i płaci teraz inną, niż dawniej walutą. Która z nich lepsza, nie mnie sądzić. Spalił, jak się to mówi, statki za sobą. Czyny jego budzą przerażenie filistrów. Nie mogę dać wyjaśnień, ale ufam, że Opatrzność wszystkiem z czasem pokieruje jaknajlepiej.
Wszyscy jemy chleb otchłani, nader gorzki, zaprawdę. Niezwykłe okoliczności przytaczam na usprawiedliwienie, że występuję tu, jako alter ego przyjaciela, utożsamiając się z nim i proszę wierzyć, że tylko troska o spokój Pani, nie zaś chęć przejęcia jego tajemnic dyktują mi to, co postanowiłem po dojrzałym rozmyśle. Na zakończenie pozwalam sobie wyrazić głębokie współczucie i nadzieję, że Bóg w łasce swojej niebawem rzuci snop jasnych promieni na drogę Jej życia.
Joanna odczytywała ten list niezliczone razy, blednąc ze wstydu, a łzy jej się cisnęły do oczu. Potem na nowo roztrząsała sztucznie konstruowane zwroty z przerażeniem, uczuciem bezsiły i bolesnem zaciekawieniem, pytając co zajść mogło, by znany jej dobrze Krystjan, godny pełnego zaufania, delikatny, dyskretny, poprawny mógł ją i najskrytszą jej tajemnicę rzucić na łup człowiekowi, napiętnowanemu zdradą i obłudą?
Wzburzona wielce poszła do Crammona, którego jednak już dawno we Wiedniu nie było, a także nie znano dobrze jego adresu. Panna Aglaja wymieniła jakiś hotel w Berlinie, zaś panna Konstancja zamek Koeniksack w Szwajcarji saskiej.
Joanna napisała tu i tam, ale podarła oba listy, szarpana wstydem i wątpliwościami, w końcu zaś zdecydowała się napisać do Amadeusza. Kreśląc zdania swym lapidarnym sztywnym stylem, zaciskała lewą dłoń, chmurzyła czoło i zagryzała wargi. List wyrażał krótką, drwiącą podziękę. Zignorowała całkiem popełnioną niedyskrecję, stłumiła żywiołowy wstręt i kilku niecierpliwymi zwrotami poprosiła o dokładne wieści odnośnie do Krystjana Wahnschaffe, bowiem nie lubi rozwiązywać szarad, ni jakichś mętnych aluzyj. Podkreśliła także, iż żądanie jej posiada zupełnie dostateczne uzasadnienie Wt przyjacielskim doń stosunku, a wszystko ponadto uchyla z całą stanowczością.
W cztery dni potem nadeszła odpowiedź Amadeusza. Joannie zabiło serce. Wsunęła zamknięty list do szuflady i jęła czytać dopiero wieczór, zostawszy sama w swym pokoju.
Amadeusz pisał:
— Wielce szanowna Pani! Dziwi mnie, że nie dotarło do Pani to, o czem tu wróble świegocą na dachach. Wszyscy węszą, zdumiewają się, a nikt wierzyć nie chce. Ale przystępuję do rzeczy.
Jak Pani wiadomo, wyjechałem z Hamburga do Berlina tydzień przed Krystjanem i wynająłem dla nas obu wystawne mieszkanie, w przekonaniu, że uczęszczając razem na medycynę, będziemy gospodarowali wspólnie. Przybył w końcu, ale nie sam. Przywiózł kobietę. Używam tego miana, gdyż nie śmiem wobec Pani użyć właściwego.
Zresztą na cóż ceregiele, skoro prawda i tak wyjść na wierzch musi. Osobę tę Karen Engelschall, zwykłą ulicznicę, złowił gdzieś w portowej dzielnicy Hamburga. Zajmuje ona najniższe stanowisko ludzkie, wygląda dziko, ma wstrętne manjery i oczekuje właśnie rozwiązania.
Znajdywała się w szponach silnego draba, który ją bił po barbarzyńsku, tak że do dziś drży na jego wspomnienie ze strachu. Ma około trzydziestu dwu lat, ale wygląda starzej. Wystarczy spojrzeć w jej twarz, by wiedzieć, że żaden występek ni hańba nie są jej obce.
Proszę bardzo nie sądzić, że przesadzam, czy fantazjuję i nie dać się unieść litości. Jeśli tak jest, muszę to znosić, aż do czasu kiedy waga się uspokoi, bo wówczas sąd Pani wypadnie sprawiedliwiej. Ale do rzeczy.
Przyjechał ze skrzyniami i kuferkami, ale bez służącego, gdyż go odprawił. Okazał mi dużo życzliwości i był weselszy dużo, niż czasu waszego rozstania. Dla Karen przeznaczył dwa pokoje, sobie zatrzymał trzy, a dwa ostatnie ja objąłem w posiadanie. Nie wiedziałem co począć z tak niespodziewanym dodatkiem naszego współżycia. Udzielił mi najniezbędniejszych informacyj, ale nie rozmówiliśmy się nigdy na serjo. Ta ogłada światowca, której niecierpię, djablo przypomina chytrość i obłudę. Milczenie i uśmiech nie są to wcale argumenty, a służyć mogą jeno dla celu oszukania kogoś. My, nisko urodzeni gardzimy ową tchórzliwą ucieczką pod maską nieodpowiedzialności.
Karen jawiła się w porach jedzenia, siedziała jak kloc, skubała obrus, zadawała naiwne pytania, szczękała łyżką i jadła nożem. Za każdem spojrzeniem Krystjana, miała minę schwytanej na kradzieży. Myślałem z troską wielką, że mu się pomieszało w głowie. Traktował ją z niesłychaną uprzejmością, tak że wpadło mi przypuszczenie, iż użyła jakichś nadprzyrodzonych środków, by go opanować. Ale nie. Uzyskałem niebawem niezbite dowody, że nie jest jego metresą. Zresztą od początku przypuszczenie to uważałem za głupstwo. A więc jakże go opanowała i w jakim celu? Chyba sztuczkami djabelskiemi.
Nie plotę bynajmniej głupstw, szanowna Pani. Spoglądałem sam nieraz głęboko w przepastną otchłań mechanizmu świata i wiem, że dusza człowiecza biedna, czy bogata, wyposażona jest niezliczonemi zdolnościami i możliwe są przemiany jej, o których normalnie brak nam pojęcia. Czyż znamy choćby wpływ i siłę gwiazd, lśniących ponad nami? Żądne władzy demony żyją gdzieś, w zakrytych oczom naszym przepaściach ziemi. Pomówimy na ten temat osobiście, mam nadzieję i proszę to proroctwo traktować jako dowód, na to com powiedział.
Otóż, niesamowicie mi jakoś teraz było w tych pięknych pokojach. Nocami nastawiałem ucha, by pochwycić szmery z tamtej części mieszkania. Przezwyciężając obawę, rozmawiałem z Karen, która była niemile gadatliwą, tak że nie szczędziłem jej wzgardy. W obecności Krystjana zapadała w głuche otępienie i wydało mi się, że go zdobywa tem właśnie bezwzględnem poddaniem się. To ostateczne wynędznienie, mogło oddziaływać na przesyconego świetnością światowca.
Jąłem poszukiwać najdrobniejszego bodaj śladu uroku, czy dawnej, a zniszczonej piękności, czegoś, coby mogło pociągnąć, bodaj zbrodniczo i perwersyjnie. W celu podchwycenia tajemnicy, udałem, że wierzę w zmianę duszy, w pokutę i nawrócenie. I cóż się okazało. Znalazłem dziką, oplugawioną, zuchwałą, zezwierzęconą, ociężałą, bezkształtną kreaturę.
Zadrżałem. Nie zbyt odległym był czas, kiedy sam wyzwoliłem się z błota. Zbyt wiele ucierpiałem ze strony wyklętych przez Pana, zbyt dużo minęło nocy męczarń, kiedy to jęczałem pod brzemieniem grzechów, by nie widzieć wyraźnie, że ta przeklęta baba, wężowym ruchem wpełzłszy do środka ciężkości, odpoczywa po złem, zbierając siły do nowego zła.
Zapragnąłem iść precz. Nie był to widok dla mnie. Obawiałem się, że dusza ponownie wzbierze mi jadem, a serce stanie się znowu kawałkiem cuchnącego mięsa. Oświadczyłem Krystjanowi, że ustępuję z placu, on jednak powiedział, że się wyprowadza, gdyż jest mu tu niemiło. Zaproponował mi, bym został, ja zaś sądziłem, że brak mu pałaców dawnych, że mu tutaj zbyt ubogo i ciasno.
Atoli, ku memu wielkiemu zdumieniu, najął lichsze mieszkanie, a po tygodniu jeszcze nędzniejsze, tak że w końcu znalazł się wraz z Karen na północnym skraju miasta w wielkich koszarach czynszowych, gdzie dotąd mieszka. On zajmuje nędzną stancję w parterze na froncie, ona dwa pokoiki w oficynie trzeciego piętra.
Nie uwierzyłbym nikomu, nie widząc na własne oczy. Matka Karen, wdowa, wpadła z tego powodu we wściekłość. Nie jestem w stanie powiedzieć pani co to za osoba, poznałem ją. Brał Karen, wyrzutek społeczeństwa, jął napastować Krystjana i miotać pogróżki. W tej to norze przygotowuje się do wykładów i śpi na starej, skórzanej kanapie, rozpieszczony ulubieniec świata, pierwowzór sfery swojej, smakosz, uwodziciel, Adonis i Krezus. Przerażają Panią, sądzę, te wrzaskliwe słowa i zastygają w głowie wszelkie pojęcia.
Przybądź Pani, przybądź popatrzyć na cud, na narodziny zakonnika, pustelnika w nowym stylu, na tę ponurą farsę. Przybądź Pani, potrzebne tu może serce, które dlań dawniej biło. Oczy ze świata tamtego będą mu może zwierciadłem, w którem się na koniec rozpozna.
Zaliż to mój triumf? Nie tego chciałem. Zgrzyta we mnie dusza! Ja bowiem przysposobiłem tę drogę, pod skazańczem brzemieniem grzesznych marzeń własnych dyszący, chcąc w ten sposób pozbyć się trądu duszy. Zrezygnował z majątku. Miljony, leżące w banku, płodzą nowe miljony, on zaś ani pomyśli o tem. Żyje bez luksusu, rozrywek, eleganckiego towarzystwa, teatru, gry, zabaw, miłości i miłostek, a nie dba o to, by go ceniono, podziwiano i rozpieszczano. Czekam godziny, kiedy ze śmiechem oświadczy, że przeminęło już opiowe upojenie.
Jak długo miljony płodzą w banku miljony, a w głębi sceny ojciec i matka siedzą na skrzyniach złota, nie zachodzi obawa na serjo. Ubrania jego, bielizna, trzewiki, krawatki, klejnoty i przybory toaletowe, znajdują się po większej części w mieszkaniu, gdzie znowu mieszkam sam. Czasem przychodzi, zmienia ubranie i kąpie się. Powierzchownie nie widać żadnej różnicy. Wygląda zawsze, jakby szedł na śniadanie do ministra, lub na schadzkę z księżną. Nie jest melancholijny, zamyślony i wychudły. Zawsze, jak dawniej dumny, trzeźwy, skromny, a królewski, tylko wszystko co czyni przychodzi mu łatwiej, jest bardziej zdecydowany i śmieje się częściej, niż ongiś.
Nie śmiał się wcale wówczas, gdym mu przedstawiał ciemność i strach w Christiansruh, zanim pojechał do tancerki. Wówczas słuchał po całych nieraz dniach i nocach i zadawał pytania. Zaliż miłosierdzie napełniło serce jego? Nie. On nie jest nawet chrześcijaninem, a w duszy jego nie tli zgoła iskra boża. Nie wie nic o Bogu. Chciałem go zbudzić, mówiłem o płomieniach otchłannych, ale okazał się silniejszym, popchnął mnie ku zgubie, zwalił do saturnalji tak, że wobec ziemskich uciech, zapomniałem wiekuistego zbawienia. Był mi jako cień, a dziś, sam się cieniem siałem, on zaś urąga świętości, przedrzeźniając ją.
Zaliż on wie coś o toporze i pierścieniu? Ja wiem. Cóż wie oznakach i symbolach, które świecą, jak pochodnie, czasu omglenia zmysłów? Dla niego wszystko jest rzeczywistością, n. p. gwóźdź, i deska, dzwon i metr, kamień i korzeń, kielnia i młot. To wszystko dla niego istnieje, a dla mnie, nic. Rzym i Galilea wstają do walki na nowo. Z niego promieniuje męka i to mnie doń pociąga, jakbyśmy byli zbratani, zrośnięci, jakbyśmy wyszli z tegosamego łona, a nie możemy się mimoto wzajem znaleźć i zrozumieć.
Czemuż się trzyma tej kobiety? Czego oczekuje? Mówi o niej z napięciem zaciekawienia. W tem właśnie cala rzecz. Zaciekawiały go dawniej pałace, dziś nęcą spelunki, przedtem obcował z hrabiami, śpiewaczkami, kawalerami i strojnemi w perły kokotami, teraz się czuje dobrze między pijakami, kobietami wyszłemi ze szpitala, sutenerami i ulicznicami.
To wszystko ciekawość tego, co mieści w sobie silę, gdzie ma źródło cierpienie i gdzie tkwi wiedza. Widziałem jak mu oczy błyszczały gdym mu opowiadał o śmierci upadłej dziewczyny, o utonięciu głuchoniemego chłopca, mego rodzonego brata, co sam spowodował i o samobójstwie innego, którego w młodości przyprawiłem o śmierć.
Widziałem go, gdy oglądał swoje klejnoty, obrazy, srebrne zastawy, kwiaty swych ogrodów i cenne książki. Wszystko to przesiało go już zajmować, natomiast nastawił chciwie uszu na jęki dolatujące z więzień i drżał potem przez sen z trwogi.
Teraz bawi się biedakami, sprawami biedaków, chodzi tu i tam, zbiera, delektuje się, sięga po różne rzeczy, chcąc wiedzieć co zawierają, co znaczą, ale w gruncie jest ciągle taki sam, jak zawsze. Niema w tem zbawienia dla duszy, bowiem napisano: Czego oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ni serce nie objęło, zgotował Bóg tym, którzy go miłują.
Czemuż atoli trzyma się go ta kobieta? Czemu odrzuca sumy niezmierne, ofiarowane przez rodzinę, byle go opuściła? Czemu bez oporu wraca w dzielnice, gdzie żyła poprzednio, skoro pożąda i pożądać musi jego złota, klejnotów, wił, ogrodów, jego potęgi i swobody?
Co ją trzyma? Jaka się tu kryje sztuczka djabelska? Pewnego dnia podczas straszliwej zawiei śnieżnej szliśmy obaj do jego mieszkania. Dał mi przed chwilą do czytania list przyjaciela swego Crammona, płaczliwe brednie, godne podlotka, nie zaś człowieka rozsądnego. Zawrzałem gniewem i palnąłem mówkę, którą on zlekceważył.
Polem opowiedział mi o wczorajszej wizycie barona v. Thiingen, dawnego kompana. Pamięta pani może tego adoratora Ewy Sorel, rudowłosego błazna salonowego. Odnalazłszy go z trudem, przesiedział pół dnia, narzekając na nudy. Wyraził tęsknotę za innem życiem i prosił, by mu Krystjan pozwolił odwiedzać się czasem.
Wszystko to opowiedział mi, napoły zmieszany, napoły zdziwiony, ja zaś oświadczyłem, że jest to prosiak o popsutym żołądku, który pożąda pieprznej przyprawy. Nie wziął mi tego za złe, rzekł tylko, że nie chciałby wydawać sądu przedwcześnie. Pobił mnie tedy znów swą chłodną trzeźwością. Tak rozmawiając, zaszliśmy do mieszkania Karen.
Przechodząc wąskim przedpokojem, usłyszeliśmy odgłos rąbania drzewa. Ciężarna kobieta klęczała przy kuchni, rąbiąc trzaski. Pod ścianą na krześle, blada śmiertelnie, siedziała martwa młoda jej pomocnica, niejaka Izolda Schirmacher. Zasłabła nagle, może nawet doznała coś w rodzaju ataku apoplektycznego, gdyż sztywna była całkiem.
Musiała rąbać drwa, gdy zaś zasłabła, Karen odebrała jej siekierę, nie troszcząc się zresztą o nic. Rąbała zawzięcie, a nie zauważywszy nas, wyklinała bluźnierczo ciążę swoją, twierdząc, że nie chce wcale nowego bękarta i udusi go zanim piśnie po raz pierwszy.. Nie sposób powtórzyć jej słów ohydnych.
Krystjan wziął Izoldę na ręce, jakby nic nie ważyła i położył na łóżku w przyległej komnacie. Polem wrócił i rzekł do Karen: — Dajże temu pokój! — odebrał jej siekierę i ułożył w stos narąbane drwa. Kobieta przeraziła się i nie stawiała oporu, milcząc jakby straciła mowę. Widziałem to, że z tego migotliwego zdjęcia dowie się Pani co to za osoba i jak z nią postępuje Krystjan.
Przepadł już pokój duszy mojej. Krew ciecze z niewidzialnej rany na ciele świata. Wołam o naczynie, by ją zebrać, ale nikt go nie podaje. A może ja sam chory jestem i ranny?
Czyż może tęsknić cień za ciałem swojem? Czy możliwe, by ta niemożliwość ziściła się, a ten, który cud wybłagał i wyżebrał na kolanach, nic o tem nie wiedział? Szanowna Pani, w tem tkwi przeznaczenie. Nauczyłem się odróżniać owoc, od padliny, gorycz od słodyczy, zapach od smrodu, to co koi, od tego co rani.
Wiem teraz także jak się obracają członki ciała w stawach, jak krąg wyrasta w kręgu, mięsień oplata mięsień, jak rośnie tkanka, pulsują arlerje i mózg funkcjonuje. Mogę otworzyć ten mechanizm i sięgnąć weń, co mnie przejmuje dreszczem. To jest wyrównanie. Składam u ciemnej bramy bytu opłatę za świetlne sfery.
Niedawno miałem widzenie: Pani stałaś obok mnie przy zwłokach młodzieńca i kazałaś mi wyciąć serce, które przetrwało potrosze śmierć ciała i drgnęło pod moim nożem.
To tylko chciałem donieść i całą sprawę skończyłem.
Joanna przesiedziała nad tym listem całą noc i do późnego ranka. Wicher marcowy szalał za oknami. Nazajutrz miała opuścić na zawsze śliczny swój pokoik panieński, o białem, jedwabnem obiciu i biało lakierowanych meblach. Atoli dziś już był w jej oczach odarły z uroku i splondrowany.

7.

Na czerwonych aksamitnych kanapkach restauracji leżeli zabici i ranni. Wniesiono ich tu naprędce, a krzątali się kolo nich ratujący. Przez rozwarte drzwi płynęła lodowata fala powietrza i śniegu. Z ulicy dolatały jeszcze odosobnione strzały, przebiegali konni, wychynął patrol wojskowy i zniknął.
Goście stali zrozpaczeni przy oknach. Kelner, Niemiec powiedział:
— Brzeg Newy obstawiono armatami.
Jakiś pan we futrze wszedł spiesznie i oświadczył:
— Kronsztad w płomieniach.
W jednej ze sal przeznaczonych na zebrania, w zamkniętem gronie biesiadowało świetne towarzystwo zaproszone przez generała Tuszkowa, jednego z przyjaciół W. Księcia Cyryla. Byli tam, lord i lady Elmster, Karol Somerset, hrabia i hrabina Finkenrode, reprezentaci[13] niemieckiej i austrjackiej ambasady, markiz du Caille, książęta Tołstoj, Trubecki i Szilagin z małżonkami.
W. książę i Ewa przybyli późno. Biesiadę ukończono, usiała konwersacja ogólna, szeptały tylko ze sobą pary, a siedzący pomiędzy lady Elmster, a księżną Trubecką, W. Książę, spał. Tak było zawsze niemal i przywyknięto do tego.
Spał sztywny, oparty plecami o fotel, powieki mu drgały chwilami, zmarszczka na czole czarna była skutkiem głębokości, a bezbarwna broda przypominała korę na pniu drzewa. Można by go było posądzić, że udaje, by podsłuchiwać szeptów, ale przeczyło temu senne rozluźnienie mięśni twarzy, co jej nadawało wygląd lemura.
Na zbyt długiej dłoni, drgającej, jak powieki na obrusie, lśnił soliter wielkości orzecha laskowego.
Niepokój ogarnął towarzystwo na odgłos salw karabinowych. Młoda hrabina Finkenrode wstała, spozierając ze strachem na drzwi. Przystąpił do niej Szilagin, uśmiechnął się i jął uspokajać.
Wszedł oficer gwardji i złożył Tuszkowowi szeptem raport.
Ewa i Wriguniewski siedzieli trochę na uboczu przed wielkiem zwierciadłem, które mglisto odbijało ich postacie oraz część sali.
— Wiadomości są niestety pewne. Któżby się tego spodziewał.
— Mówiono mi, że przebywa w Petersburgu. Czytałam także w którejś z gazet niemieckich, że został uwięziony w Moskwie. Ale gdzież są dowody? Potępiać takiego Iwana Beckera, na podstawie samych tylko pogłosek, byłoby okrucieństwem równem temu, o jakie się pan sam obwiniasz.
Wiguniewski dobył z kieszeni list, obejrzał się przezornie, rozpostarł papier i rzekł:
— To pisze on z Nizzy do jednego z przyjaciół, który jest także moim przyjacielem. Tedy wątpliwości niema, sądzę? — jął czytać zcicha i tłumaczył słowa rosyjskie na francuskie, często utykając. — Nie jestem już tym co dawniej. Przypuszczenia nasze i pogłoski są słuszne. Oznajmij to wszystkim, którzy mi zaufali pod pewnymi warunkami i żywili nadzieje co do mej osoby. Rozczarowałem was, a sam zostałem rozczarowany przez złudę. W mojem położeniu łatwiej jest stanąć na szafocie i dać życie, niźli złożyć szczere wyznanie ii zgotować ból zawodu tym, którzy oddali mi swe serce i wiarę. Chętnie przyjąłbym śmierć dla idei, którym już poświęciłem spokój duszy, majątek, młodość i wolność. Skoro atoli ideje te rozpoznałem jako błędne i szkodliwe nie mogę ni przez godzinę podtrzymywać ich. Nie boję się waszych oskarżeń i wzgardy, kroczę bowiem za swem wnętrznem światłem i wnętrznym Bogiem. Trzy są prawdy, które mi przyświecały w nawrocie na drogę nową, a więc: grzechem jest opierać się, grzechem jest namawiać do oporu, grzechem jest przelewać ludzką krew. Wiem, co mnie czeka, wiem jak samotnym zostanę i na jakie zostanę narażony prześladowania. Ale gotów jestem. Czyńcie co musicie, ja także, co muszę, uczynię.
Po długiej pauzie rzekła Ewa:
— To on, to jego głos, to dzwon, którego dźwięk budzi. Wierzę mu, wierzę w niego!
Rzuciła ponure spojrzenie na twarz śpiącego przy rzęsiście oświetlonym siole.
Wiguniewski zdjął w dłoni list i powiedział z goryczą, tak że mu zadrżała szpiczasta broda:
— Jego trzy prawdy tyle warte co trzy dywizje kozackie. Starczy ich, by zapełnić więzienia po tej i tamtej stronie Uralu, odebrać męstwo młodzieży naszej i pogrześć wszelkie nadzieje. Każde z nich, to nahajka, zdolna powalić osiem, sto tysięcy zbudzonych do czynu duchów. Okrucieństwo? Nie, to coś gorszego jeszcze, to tragedja całego kraju. Trzy prawdy? — roześmiał się przez zaciśnięte zęby i wydał pomruk dziki. — Trzy prawdy i zaraz zacznie się żniwo krwi, w porównaniu z którem mord betlejemski i noc św. Bartłomieja były niewinnemi igraszkami. Popatrz pani, ja nie płaczę. Śmieję się. Na cóż płacz? Pójdę do domu zawołam popa, dam mu ten świstek i każę sporządzić zeń amulety dla tych, którzy wyczekują wyzwolenia. Może im to wystarczy?
Ewa miała teraz twardy wyraz. Spojrzała ponownie z uczuciem przymusu i zależności w twarz śpiącego. Na usta jej wypełznął niezdrowy jakiś uśmiech a policzki nabrały połysku opalowego.
— Czemużby uczynić nie miał tego, co mu duch nakazuje? — spytała zwracając ku księciu uwieńczoną djademem głowę. — Czyż nie lepiej, by wybłysnął jeden człowiek świetny, niż by setki tysięcy osięgły smutną przeciętność form życia? Jakże pięknie powiada on. — Kroczę za swem wnętrznem światłem i wnętrzny m Bogiem! — Któż to potrafi? Kto się odważy? Teraz rozumiem co powiedział — spojrzała przenikliwie w twarz śpiącego, — że przed tem należy się korzyć. To miał na myśli. Przedziwne pługi, mój książę orzą tę waszą ziemię. W poszarpanem jej ciele kłębią się ciemności, w które trzebaby skoczyć poto, by się narodzić na nowo. Tu jest dech, tu jest chaos, tutaj huczą żywioły, tutaj sen najstraszliwszy jest rzeczywistością, jest eposem z dawnych czasów. Wydaje mi się że patrzę z oddali pięciu stuleci kędyś do gwiazd, a wszystko jest wizją tylko!
Powiedziała to głosem drżącym i skupionym modlitewnie smutkiem.
Ustawiczne zmiany usposobienia Ewy w ostatnich miesiącach znane były dobrze Wiguniewskiemu, toteż nie zdziwił się wcale. Spojrzał także na śpiącego, odetchnął głęboko i rzekł:
— Wczoraj, w nocy zastrzelił się dziewiętnastoletni student Siemion Markowicz, na wieść o zdradzie Beckera. Poszedłem na miejsce czynu i widziałem go. Nie mówiłabyś pani w ten sposób, ujrzawszy te zwłoki. Leżał w trumnie, mając na skroni małą, czarną rankę postrzałową, uroczy, niewinny jak dziewczynka, a jednak przepojony głębokim, nieopisanym smutkiem po stracie bezmiernej.
Umilkł, a ramionami Ewy wstrząsnął dreszcz. Ale uśmiechnęła się, jakby trawiona gorączką, podkopującą siły moralne. A książę ciągnął dalej oschłym tonem:
— List ten może uwieść niejednego. Czemużby zresztą taki Iwan Becker nie miał przystroić swej renegacji szatą prawdopodobnej psychologji? Przyznaję nawet, że nie działał świadomie, obłudnie, w nikczemnym celu. Jest atoli prawdziwym Rosjaninem miękkim, mglistym i fanatycznym, rozszarpującym własne ciało. Toteż transformacja jego pociągnęła za sobą wszystkie skutki planowo uprawianej zdrady. Służąc temu, co zowie przebudzeniem wnętrznem, słaby, ślepy, ogarnięty żądzą moralnego męczeństwa, wpadł w szpony owej bestji, która po wszystkich zakątkach Europy czyha, by niszczyć bezlitośnie wszystko.
Sąd mój, proszę wierzyć, jest jeszcze bardzo łagodny. Wiemy już niezawodnie, że nawiązał stosunki z t. zw. Świętym Synodem i prowadzi ożywioną korespondencję z tajnym gabinetem. Zarówno tutaj, jak i w Moskwie, Kijowie i Odessie nastąpiły szybko po sobie aresztowania, które jemu przypisać Trzeba. W obecnej sytuacji, on tylko mógł dostarczyć materjału, bez którego nie śmianoby się na to porywać. Są to fakty niezaprzeczalne, mówiące same za siebie.
Ewa przycisnęła rozwartą dłoń do piersi i trwała w bezruchu, zapatrzona w jakiś ciągle zmienny obraz, który obejmował wszystkie uczucia, od grozy do zachwytu. Usta jej drżały niewysłowionem pytaniem.
Po chwili spojrzała na Wiguniewskiego szeroko rozwartemi oczyma i szepnęła poważnym tonem:
— Uczuwam palącą tęsknotę, by wyjść na jakąś wielką górę w ostęp lodu i śniegu, wyruszyć okrętem ku nieznanym morzom, albo wzlecieć aeroplanem... Nie, nie... Radabym pójść do lasu, gdzie stoi mała kapliczka, paść tam na ziemię i modlić się. Czy chcesz pan odbyć ze mną tę pielgrzymkę do jakiegoś dalekiego klasztoru wśród stepów?
Zdumiał się Wiguniewski. W słowach tych brzmiała namiętność, smutek i wyzywające jakieś zuchwalstwo, które go dotykało. Zanim mógł sformułować odpowiedź, zbliżyli się markiz du Caille i książę Szilagin.

Śpiący otworzył, leniwo patrzące oczy.

8.

W pracowni Edgara Lorma znajdowali się krawiec teatralny i perukarz. Odbywał on w domu próbę kostjumową do roli Petrucchia z „Poskromienia złośnicy“, którą niebawem dać miano w nowej interpretacji i obsadzie. Lorm lubił tę sztukę i cieszyła go kreacja pogodnej, impetycznej postaci.
Judyta siedziała w swym strojnym buduarze, na niskim taburecie, opasawszy ramionami kolana. Przez dwoje drzwi dolatał tu wrzaskliwy głos artysty, który beształ obu tych ludzi. Dostawcy i podwładni budzili w nim zawsze pasję. Trudno go było zadowolić, wymagając bowiem dużo od siebie, żądał, by inni czynili możliwie wielkie wysiłki i pracowali sumiennie.
Judyta nudziła się. Wysunąwszy szufladę biedermajerowskiej komody pełną wstążek, grzebała w nich, przykładając tę i ową do włosów, spozierając przytem chmurnie w zwierciadło. Polem, znudzona, wstała zostawiając wstążki na posadzce.
Przekroczyła pokoje i zastukawszy do drzwi pracowni, weszła. Ogarnęło ją zdumienie. Miał kaftan jedwabny, przybrany koronkami, fałdziste spodnie, wysokie buły, kapelusz skrzydlaty z zawiesistem piórem, a z pod niego spadały aż na ramiona ciemne włosy peruki. Wyglądał jak zwycięzca, piękny, zuchwały, porywający. W każdym ruchu jego była już gra, transpozycja, a cały świat był mu teatrem.
Krawiec i perukarz stali przed nim na baczność, jak żołnierze, uśmiechnięci, pełni podziwu.
Judyta uśmiechnęła się także i uczula wdzięczność za to, że jest znowu nowy, odmienny. Przytuliła się doń, dotykając końcami palców jego policzków, on zaś, oczyma przelśnionemi jeszcze fluidem wyobrażanej postaci, spytał niemo jakie ma żądanie. Nawykł już do tego, że czegoś żądała w chwili gdy raczy go obdarzyć pieszczotą. Pochyliła ku sobie jego głowę i szepnęła w ucho:
— Chciałabym coś otrzymać od ciebie, Edgarze.
Zaśmiał się zakłopotany i radosny jednocześnie. Dobroduszne mruganie oczu tych dwu ludzi obcych, żenowało go, przeto ująwszy żonę pod ramię wyprowadził ją do bibljoteki.
— Czegóż chcesz, dziecino? — spytał, a jednocześnie przygasł zuchowaty wyraz twarzy, jaki wraz z kostjumem poskromiciela Petrucchia, przeistoczył go na chwilę.
— Coś, czego sam chcesz! — odparła. — Coś niezwykłego, coby mnie ucieszyło, coś co sam lubisz.
Mlasnął wargami, rozpogodził się do reszty, ulegle rozejrzał się po pokoju, dotknął kilku przedmiotów, wysunął podbródek i jął dumać, a twarz jego mimicznie wyrażała różne stadja, począwszy od komicznej bezradności, aż do usłużnego pośpiechu. Polem uderzył się z gracją swawoli w czoło i wykrzyknął: — Już wiem! — Otwarł małą szafeczkę, sięgnął w głąb i podał żonie z ukłonem jajo norymberskie, zegarek w ażurowej oprawie, filigranowo rzezanej ze starego złota.
— Prześliczny! — rzekła Judyta, ważąc przedmiot na dłoni.
— Obejrzyj dobrze to cacko, — powiedział, wychodząc elastycznie tanecznym krokiem — a ja tymczasem odprawię tych ludzi.
Usiadła przy wielkim dębowym stole, wyjęła zegarek z futerału, oglądała przez chwilę grawirowane ornamenty, obracała go w rękach, znalazła zawiasy, nacisnęła zatrzask i gdy się rozwarły owalne łupiny sięgnęła rozciekawionem spojrzeniem w głąb starego, nieruchomego mechanizmu. Postanowiła go rozebrać, ale nie zaraz, tylko wieczór. Chciała zbadać wnętrze i ucieszyło ją, że gdy zostanie sama rozłoży zegarek na najdrobniejsze części.
Ale ten przepiękny podarek nie zaspokoił jej.
Lorm wrócił przebrany, jako człowiek prywatny, gładko ogolony małżonek, bez śladu Petrucchia, a ona podała mu futerał zegarka i poprosiła, a raczej rozkazała, jako znanemu sobie dobrze człowiekowi.
— Musisz mi to napełnić złotemi monetami, Edgarze! Chcę mieć tu pełno złota!
Ciągle powtarzały się takie żądania.
Lorm drgnął i wstydząc się za nią, spuścił głowę. Dobył z biurka około pięćdziesiąt sztuk złota, wsypał w futerał i rzekł oddając żonie:
— Brat twój, Wolfgang był tu, podczas twej nieobecności. Siedział przeszło godzinę. Nudny to młodzieniec. Ubawiło mnie jednak zakłopotanie jego, gdyż nie wiedział jak mnie traktować. W każdym calu referendarz.
— Czego chciał? — spytała.
— Pomówić z tobą w sprawie Krystjana. Wróci jeszcze w tym celu.
Judyta wstała, posiniała, z błyszczącemi oczyma. Wieści jakie ją doszły o zmianie życia brata, pochodziły z tego, co jej powiedział Crammon podczas swego pobytu w Berlinie, z listów byłej przyjaciółki i pośrednio z wydarzeń w domu rodzicielskim.
Od samego początku zatrząsł nią gniew, który trawił ją dalej tak, że często, będąc samą, zgrzytała zębami i tłukła nogami o posadzkę. To co ją doszło później, było tak gorzkie, że sama myśl o Krystjanie zatruwała jej życie. Pragnęła zapomnieć o nim, choćby wzamian za to przyszło stoczyć ciężka walkę. Niestety, każde wspomnienie jątrzyła wściekłość i nie mogła przebaczyć temu, kto jej o tem przypomniał.
Wiedział to Lorm i uczuwał obawę. Judyta uważała się sama za zdeklasowana, za osobę, która jak brat, dobrowolnie zstąpiła z wyżyn społecznych i nie ukrywała przed nim tego, on zaś był zbyt skromny, by jej to brać za złe.
Liczenie się z opinją ludzi, miała we krwi, a chociaż nie miała już stosunków, jak dawniej arystokratycznych, tkwiła w nich, a w sferze obecnej czuła się poniżoną.
To wszystko jednak nie tłumaczyło jeszcze wybuchów, jakie nią szarpały na samą wzmiankę o Krystjanie.
— Niech się nie waży przychodzić! — parsknęła jak kol rozjuszony. — Nie chcę słyszeć o tym człowieku! Mówiłam ci to już dwadzieścia razy. Jesteś niedołęgą, wdając się z nim. Wszakże mogłeś wyraźnie powiedzieć, że ja nic z tem wspólnego mieć nic chcę. Każ zaprzęgać i jedź natychmiast do niego. Zabroń mu przychodzić do mego domu, a nawet pisać do mnie!
Albo nie, napiszę sama! Ty jesteś tchórz. Drogi Wolfgangu, wizyty twoje są mi miłe i przychodź ile razy chcesz, ale o tym człowieku nie wspominaj słowem, pod żadnym warunkiem, gdyż nie mam o nim nic do powiedzenia.
Lorm zdobył się na uwagę.
— Nie pojmuję — powiedział łagodnie, z wyższością — co cię tak oburza! Brala Iwego nikt nic uważa za winowajcę, lecz conajwyżej za postrzelonego. Komuż on czyni krzywdę? Co tobie n. p. uczynił złego? Wszakże byliście sobie dawniej bardzo bliscy. Sama to nieraz podkreślałaś, mówiąc ze mną o bracie. Doprawdy, nie rozumiem.
Na te słowa przeistoczyła się Judyta w istną megerę.
— Oczywiście, że ty tego zrozumieć nie możesz! — krzyknęła brutalnie. — Cóż cię obchodzi właściwie poza słoikami ze szminką i starymi łachmanami? Czy wiesz co to było: Krystjan Wahnschaffe? Co miało za znaczenie? Tkwisz zbyt głęboko w sferze łgarstwa i frazesu, byś mógł to zrozumieć.
Lorm przystąpił do żony i spojrzał na nią litośnie. Ale odskoczyła, uczyniwszy w powietrzu gest obronny.
Biła, biła, biła rybę.

9.

Karen Engelschall powiedziała:
— Nie bój się pan. On nie przyjdzie przed wieczorem, a choćby nawet przyszedł, jesteś pan znajomym moim.
Spojrzała przenikliwie na Girkego. Rozsiadła się szeroko, z lubością przy oknie, zajęta szyciem koszulki dziecięcej. Ryta w późnym okresie ciąży.
— Zresztą nie mamy co długo gadać ze sobą! — ciągnęła dalej ze złośliwem zadowoleniem. — Wiesz pan wszystko. Dają mi sześćdziesiąt tysięcy pod warunkiem, że zniknę z widowni... Ano tak... sześćdziesiąt tysięcy, to wcale ładny grosz... Ale jeśli zaczekam, to jaśnie państwo postąpią niezawodnie. Namyślę się, rozważę. Przyjdź pan w przyszłym tygodniu.
— Powinnaby się pani istotnie namyśleć! — zauważył oficjalnie Girke. Proszę pomyśleć o przyszłości. To przecież wielka wygrana. Przed sześciu miesiącami nie śniło się pani nawet o tem. Same procenty dadzą nielada sumkę. Lekkomyślnością byłoby zmarnować taką sposobność.
Karen pochyliła się nad robotą z podstępnym uśmiechem. Dobrze jej było, zesunęła kolana, przymknęła oczy, potem podniosła głowę, odsunęła z czoła żółty kosmyk włosów i rzekła:
— Nie jestem głupia i złapać się nie dam. Wiem dobrze jak on jest bogaty. Gdyby się chciał mnie pozbyć dałby tyle, że wasza oferta wobec tego jest jałmużną dziadowską. Czemuż mam robić złe interesy? Masz pan rację, jest to wielka wygrana, ale w innem znaczeniu. Nie upadłam na głowę. Wolę czekać, popijając herbatę. Omylić się mogę w rachunku, ale w takim razie sama sobie przypiszę winę.
Girke kręcił się na stołku, spoglądał na zegarek i okiem pożądającem notatek ogarniał stancję z ordynarnemi meblami, tapetami i lichym dywanem.
— Jedno mogę panu powiedzieć na pociechę, a mówię to dlatego, że dla mnie nie zmienia sprawy... — podjęła znowu — otóż rodzina jego jest na mylnej drodze. Czy sądzisz pan, że z mego powodu stał się tem czem dziś jest i że oni byliby go zachowali gdyby mnie nie napotkał? Mogłabym was ćmić, że dla mnie przekabacił się, ale poco? Nowonarodzone dziecko poznałoby, chyba, że on ma źle w głowie. Nie chcę tedy grać komedji, bo sama łamię sobie głowę, aby to zrozumieć.
— Wielka racja! — przyznał Girke, zdumiony tą szczerością. — Słowa pani interesują mnie żywo. Zawsze sądziłem, że tu znajdę pomoc. Wielką oddałaby mi pani przysługę, odpowiadając na pytania. Ręka rękę myje, więc w danym razie nie opuściłbym pani.
Karen zaśmiała się.
— O, wierze! — odparła. — Tak troszeczkę poszpiegować, a potem wypaplać. Tego panu trzeba? Nie... tego nie uczynię za nic. Ale spylaj pan innych, a oni powiedzą napewne. Na przykład przyjaciel od serca Voss, zwróć się pan do niego! — łypnęła oczyma, wymawiając to nazwisko. — On ma laką minę, jakby jadł łyżkami mądrość świata, a traktuje człowieka jak psa, tak że zbiera chętka palnąć pięścią w nos. Jego pan zapylaj, gdzie się podziewają pieniądze. Ja ich nie biorę, ale Voss wie coś o tem.
— Przecenia to pani, zaiste! — wtrącił Girke fachowo. — Nie ulega wątpliwości, że Voss jest przyczyną wszystkiego złego, ale tak jak dziś rzeczy stoją, niczemby była kwota dziesięćkroć większa od pochłanianej przez niego. Może pani być co do tego spokojna. Muszą gdzieś być inne, dużo gorsze pijawki.
— To co pan bajdurzy jest mi zupełnie niezrozumiałe! — zauważyła Karen, pokazując żółte, złe zęby.— Proszę przetrząsnąć szafę, lub materac. Może się panu mieszkanie wydaje zbyt wykwintnem? A może suknie są za kosz łowne? Może mam drogie klejnoty na sobie? Czyś pan widział norę u Giseviusa, gdzie śpi ten wielki magnat? Kolosalny luksus, nieprawdaż? Myszy tam nawet wytrzymać nie mogą. Niedawno widziałam jedną zdechną z głodu. Człowiek normalny boi się myszy, jemu to jednak obojętne. Straszne to, gdy się pomyśli jak on żył do niedawna. Podobno po królewsku. Miał pałace, urządzał polowania, jeździł własnemi autami i posiadał najpiękniejsze kobiety, które się doń zlatywały. Żadnej troski, zgryzoty, chmurki, zawsze nadmiar, pieniądze, ubrania, jedzenie, napitki, przyjaciele, służba... a teraz jest u Giseviusa, gdzie myszy zdychają.
Płonącemi oczyma patrzyła na Girkego, nie widząc go już prawdopodobnie. Nie mówiła do tego znajomego, którego celowa ciekawość była jej obojętną, ale dawała sobie folgę, by usunąć dławiący skurcz samotnego milczenia. Rozwarła dłonie, a koszulka spadła na ziemię. Język jej się rozwiązał, płynęły falą słowa, powstałe wśród rozmyślań całych dni i nocy, głos brzmiał metalicznie, a znużone mięśnie twarzy były napięte.
Girke słuchał z uwagą, notując wszystko skrzętnie w myśli. Nie potrzebował już teraz pytać. Maszyna podsycana nieznanem paliwem szła sama, wielkim pędem.
— Przychodzi — ciągnęła dalej siada i patrzy. Bierze książkę i czyta. Polem odkłada książkę i znowu patrzy. Patrzy na mnie, jakby mnie dopieroco wiatr przyniósł do tego pokoju. Myślę sobie: żeby tylko nie zaczął pytać. Mówię tedy: — Dziś wielki hałas na ulicy! — albo: — Izolda ma spuchnięte ręce, trzeba kupić maści! — Albo: — Była tu matka moja i mówiła, że na placu Aleksandra jest tanie płótno na kapę. On potwierdza głową. Nastawiam wodę na kawę. On opowiada, że pies parszywy biegał za nim przez cały ranek, aż mu dal jeść. Był na zgromadzeniu na Moabicie i rozmawiał z kilku ludźmi. Wszystko to opowiada, z niejakiem pomieszaniem. Dobrze już, myślę sobie, byle nie pytał. Ale oczy jego zaczynają błyszczeć, pyta kiedy nastąpi rozwiązanie — wskazała brutalnie na swe łono — czy się cieszę i czy poprzednim razem także się cieszyłam. Potem pyta czego chcę. Przynosi często jabłka, ciastka, czekoladę, raz przyniósł szal i futerko na szyję. — Patrz Karen, com ci przyniósł! — rzekł i pocałował mnie w rękę. Tak jest, pocałował w rękę, jakbym była nie wiedzieć kim, a on nie wiedział, że jestem szmatą, której się w rękę nie całuje.
Przy tych słowach pobladła, rysy jej się skurczyły, słomiany wiecheć włosów przyjął położenie poziome.
Girke wybałuszył oczy i mruknął:
— To szczególne! Nadzwyczaj interesujące.
Ale Karen nie zważała nań.
— Jak się masz Karen? — przedrzeźniała go. — Czy ci czegoś nie brak? — Czegóż mi może brakować? Ach! dywanika przed łóżko! — powiadam zrozpaczona. — I pary firanek do sypialni z kretonu, z czerwonego kretonu... czerwony kreton, — dodaję, bo mi to wpadło nagle.
Czasem wychodzimy razem to do lasku Humboldta, to Bramy Oranienburskiej. Ludzie się gapią, a mnie coś korci. Chciałabym im krzyknąć: — Oto ten pan wykwintny idzie ze mną, choć mam wielki brzuch, a ja z nim idę. Ładnie, nieprawdaż? Przypatrzcież się dobrze ciekawej parze!
Czasem przychodzi z Vossem i rozmawiają w drugiej izbie. To znaczy mówi Voss, a umie to, jak najlepszy proboszcz. Raz przyprowadził młodego barona, ślicznego blondynka. Ładna była historja! Baron dostał ataku płaczu i łkał, jak małe dziecko. Krystjan nie rzekł słowa, siadł tylko obok niego. Nie sposób odgadnąć, co myśli. Czasem chodzi po pokoju, wygląda oknem. Potem idzie nie wiem dokąd, jak nie wiem skąd przybył.
Matka powiada, że jest przygłupiasty i naciąga go, bo czując gdzieś żer nie popuszcza nigdy. Szkoda tylko, że mi wsadziła na kark Nielsa Henryka. Jest on coraz to bezczelniejszy. Już na schodach zaczyna wrzeszczeć! W poniedziałek przyszedł, bym mu dała floty. — Nie mam floty! — powiadam — Idź do roboty! — Uczy się na montera, ale woli leniuchować. Zapowiedział, że mnie zbije na kwaśne jabłko. W tej chwili przyszedł Krystjan, a Niels wbił weń dzikie spojrzenie. Zadygotały podmeną[14] nogi, odciągnęłam go na bok, mówiąc:
— On chce floty.
Ale nie zrozumiał. Powiedziałam, że chce pieniędzy, a on dał mu sto marek, potem zaś zaraz wyszedł. Niełs za nim. Myślałam, że zacznie bójkę, ale nie przyszło do tego. Wstręt mnie przejął, a strach długo jeszcze dusił w gardle.
Umilkła dysząc ciężko.
— Stwierdzono szeregiem faktów, że Niels Henryk napastuje go żądaniami! — wtrącił Girke dla ścisłości.
Nie dosłyszała nawet słów jego. Jeszcze bardziej nachmurzona przycisnęła ręce do piersi i wstawszy ociężale rozejrzała się po stancji.
— Przychodzi i odchodzi, przychodzi i odchodzi! — podjęła tonem gniewnym, wrzaskliwie niemal. — Tak jest i tak będzie. Byle przynajmniej nie pytał! Zimno i gorąco mi się robi. Jest to, jak rewizja kieszonkowa. Wie pan co znaczy rewizja kieszonkowa? Wszystko przewracają do góry nogami, biorą w ręce, obwąchują... straszna rzecz. Niechby mnie zostawił w tych czterech ścianach, chcę wypocząć... wszak los rzucał mną po świecie, niby kawałkiem ścierwa. Ale głowa pęka, gdy przyjdzie siedzieć i opowiadać w kółko jak było lam, a lam, co się tu siało i co się siało tam znowu... doprawdy, nie wytrzymam.
Stuknęła pięścią w skroń. Wychynęło zwierzę, o szkaradnych, pokurczonych rysach człowieka, dzikie i nieopętane.
Przerażony Girke wsiał, osłaniając się na wszelki wypadek krzesłem i rzekł:
— Nie chcę zabierać czasu. Proszę rozważyć mą propozycję. Przy sposobności złożę znowu swe uszanowanie.
Wyszedł, drżąc z obawy, że zostanie napadnięty z tyłu.
Karen nie zauważyła wcale, iż jest sama. Dumała, w sposób zresztą bardzo prymitywny. Dręczyła ja dwojaka niepewność, aż do chorobliwej wściekłości posunięta. Szło po pierwsze o to, czemu Krystjan wypytuje ją ciągle na nowo, z tąsamą cierpliwością, dobrocią i zaciekawieniem, zaś po drugie, jaka siła tajemnicza zmusza ją do opowiadania, do zdawania sprawy i snucia szczegółowych nieraz opowieści.
Zawsze się zrazu broniła, polo jednak tylko, by ulec zaraz. Przerażeniem napełniało ją zapuszczanie spojrzeń w przeszłość własną, ale przemożna siła zmuszała ją do tego nieubłaganie, tak że wszystkie przeżycia, wszystko co znikło w rozpasaniu, ciemni, głuszy i grozie, ujawniło się teraz w jednym strasznym obrazie. Własne jej życie wydało jej się życiem osoby innej, było podobne i nie podobne zarazem. Zaczynało się od początku, dwakroć okropniejsze, groźniejsze i bardziej ciemne, a smutny koniec dnia każdego tkwił w pamięci.
Dawne rzeczy znalazły się znów na swojem miejscu, przeważnie wyglądały z ciemni izby, łóżka, ściany, miasta, ulice, rozstaje, szynki, kurytarze w gmachach urzędów, ludzie, słowa, godziny, noce, łzy, wrzaski. Wracały wszystkie momenty strachu. Wszystko to, zjawione na nowo zazębiało się o przeszłość.
Wyobraźnia poddała obraz taki: długi kurylarz, kędy się już raz szło. Nagle ktoś chwyta, nakazując wracać po rzecz zapomnianą. Człowiek broni się rozpacznie, czyni ostateczny wysiłek, by tego nie uczynić, ale musi wracać, po coś zgoła nieznanego, co zapomniał. Kiedy się tak idzie, ktoś kroczy naprzeciw, a jest to własne ja człowieka. Zda się odbicie, ale nie, tamten sobowtór jest, jakby rozszarpany, a w pośrodku krwawych piersi połyska serce.
Cóż to było? Co mogło znaczyć?
Padła na krzesło z jękiem, zakrywając twarz dłońmi. Niechże dręczyciel zapłaci przynajmniej dobrze, niech drogo zapłaci.
Postać jej wsiąkła w zapadający mrok.

10.

— Powiem ci — rzekł Voss Krystjanowi, — pod jakiem stale żyjesz wrażeniem. Otóż jesteś, jak człowiek, który chcąc się zahartować, zrzuca nagle wszystko i wychodzi na mróz. Jesteś jak człowiek ,który nie powąchawszy nigdy wódki, ni stąd, ni z owąd wlewa całą flaszkę fuzlu w gardło. Oczywiście padasz na ziemię i zamarzasz na śmierć. Ale gorsze jest to, że w głębi duszy czujesz wstręt.
Inaczej nawet być nie może. Pierwiastki twej osobowości mają nad tobą władzę wbrew twej woli, dotykasz mnóstwa rzeczy brudnych, ordynarnych, brzydkich, o których przedtem nie wiedziałeś zgoła. Potem siadasz, oglądając swe polerowane jeszcze paznokcie z obrzydzeniem, nie mając odwagi sięgnąć po szklankę z wodą, której dotykały usta brudne i spocone ręce. Tak, tak, najbardziej żal ci rąk własnych. A cóż ma za cel to wszystko, jeśli komuś żal własnych rąk?
Czyż istotnie ty sam leżysz na tej kanapie?
— Tak sądzę, Amadeuszu.
— Ja nie. A jeśli zimno ci w nocy, czy ty sam istotnie rozniecasz ogień w tym piecu?
— A któżby inny? Nauczyłem się tego, wszakże.
— Żali ty sam zaświecasz lampę, podczas gdy za naciśnięciem guzika ongiś jaśniały salony... czy jesteś to ty, we własnej osobie? Nie i nie. Spójrz, proszę, na tę zakopcona powałę... pfuj do licha! O, jakiż musi w tobie tkwić niepokój, jaki tobą wstręt targa! Czyż możesz sypiać po nocach? A przebudzenie nie wydaje ci się zwidem złowrogim? W pięknej swej odzieży idziesz w tłum, a każdy spostrzega niezwłocznie, że nie robił jej tani krawiec, a zaprasowane poprawnie spodnie wywołują szyderstwo. Wydaje im się, że ich oszukujesz, bowiem największym w oczach biednych oszustem jest bogacz, grający rolę biedaka. Choćbyś cały majątek rzucił do Sprewy, chyba że chodził będziesz w łachmanach, nie wezmą cię na serjo. Rozgoryczasz ich tylko, bo uważają to za szarlatanerję i spleen.
Nie znasz ich, nie wiesz jak są zaniedbani i wygłodzeni od długich pokoleń i jak cię za to nienawidzą. Nie znasz ich interesów, myśli, ni języka, oni zaś nie pojmą nigdy, by ktoś mógł wyrzekać się dobrowolnie tego, co jest, ich krwią serca oblewanem marzeniem i nadzieją, co jest podkładem ich marzeń, zazdrości i gniewu. Pracują dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat poto jeno, by oddychać i napełnić żołądek, a ty chcesz by uwierzyli, że tego tylko pożądasz ty, dla którego byli i są zwierzętami roboczemi bez imienia, dla którego rtęć i pył żelaza żre im płuca? Miljony proletarjatu w codziennych, bezgłośnych walkach ginie za kapitał. Palacze, czy murarze, tkacze, czy kowale, robotnicy szklarni, czy budujący maszyny, są to żołnierze przywaleni jarzmem służby. Cóż tedy chcesz czynić? Jakie bierzesz w rachubę siły duszy i jaki wymiar czasu? Jesteś narazie graczem, który płaci znaczkami, niebaczny, że je wykupić niebawem musi.
— Wszystko to jest prawda! — przyznał Krystjan.
— A więc?
— W niczem jednak nie wpłynie na moje postępowanie.
— Jeszcze tydzień temu, takiego nabrałeś wstrętu do tej nory, że poszedłeś spać do hotelu Westminster.
— To prawda. Ale skąd wiesz?
— To obojętne. Czy chcesz zadusić swa duszę w tej atmosferze? Poszukaj drogi wyjścia. Ta Engelschall, jej matka i bral uczynią ci życie piekłem. W ich szponach gorzej ci będzie, niż biedakowi w pazurach lichwiarza. Wiesz chyba jakie żywią zamiary, bo dziecku byłoby to jasne. Dlatego ostrzegam. Oni i inni, z którymi się wdajesz, do coraz to większej doprowadzać cię będą rozpaczy.
— Nie boję się, Amadeuszu! — oświadczył Krystjan — Nie rozumiem tylko, — dodał zcicha — że to ty właśnie usiłujesz odwieść mnie od tego, co uznałem za słuszne i konieczne.
Voss odparł gwałtownie:
— Położyłeś mi deskę, po której mam dojść do brzegu, czemuż mnie chcesz strącić w przepaść, zanim tam slanę? Bądź czem jesteś! Nie zmieniaj się w cień w oczach moich! Nie zabieraj deski, gdyż w takim razie nie wiem, co się stać może z nami oboma.
Twarz jego przybrała straszny wygląd, a zaciśnięte pięści drżały.

11.

Żyjąc wśród coraz to większego ucisku i niepokoju, otoczony ludźmi wrogimi, niedowierzającymi, drwiącymi i zdjętymi ponurą chciwością, wspominał Krystjan oblicze Iwana Beckera, jako przecudna wizję. Czuł, że w jakimś szczególnym sensie, czeka nań i że go potrzebuje.
Uginał się pod brzemieniem i miał wrażenie, że nikt prócz Beckera ulżyć mu nie może. Czasem wątpił, ale ile razy wspomniał jego słowa, głos, spędzone razem godziny brzasku i początku, godziny pomiędzy ciemnością a świtaniem, zawsze nabierał otuchy.
Becker był dlań człowiekiem, o człowieczem słowie i oku, noszącym w sobie przepaść, w którą rzucić można wszystko, co uciska, przygniata i pęta.
Coraz jaśniej rysował mu się obraz człowieka z wnętrzną przepaścią, podobnego odwróconym niebiosom, w których tonęły i nikły wszystkie sprawy dręczące i ciężkie.
Zatelegrafował do ks. Wiguniewskiego z prośbą o adres Beckera i dowiedział się, że jest prawdopodobnie w Genewie.
Krystjan jął czynić przygotowania do wyjazdu do Szwajcarji.

12.

Karen urodziła chłopca.
O szóstej rano posłała Izoldę po akuszerkę. Zostawszy sama zaczęła krzyczeć tak przeraźliwie, że nadbiegła sąsiadka, by jej przyjść z pomocą. Była to żydówka, młoda, córka agenta, który zbierał zamówienia dla pewnej fabryki nici. Zwała się Rut Hofmann. Miała lat szesnaście, ciemnoszare oczy, popielate włosy, spadające aż na ramiona, równo przycięte i nieco kędzierzawe.
Izolda nie zamknęła w pośpiechu drzwi mieszkania, co umożliwiło Rut dostać się do wnętrza. Blada jej twarz pobladła bardziej jeszcze, na widok krzyczącej i wijącej się w bolach Karen. Nie widziała nigdy rodzącej, mimoto jednak chwyciła ją za ręce, podtrzymała i mówiła jej słowa serdeczne, kojące, aż do nadejścia akuszerki.
Przyszedłszy do Karen, zastał Krystjan obok jej łóżka kołyskę z leżącą na poduszkach, szkaradną kreaturą. Karmiła dziecko sama, ale nie widać było zgoła rozradowania macierzyńskiego. Traktowała noworodka z ponurą wzgardą. Gdy dziecko płakało oddawała je Izoldzie. Odor pieluch przepajał stancję.
Drugiego dnia wstała Karen i włóczyła się po mieszkaniu. Gdy nadszedł Krystjan, zastał tu matkę Karen i Rut Hofmann. Wdowa Engelschall oświadczyła, że weźmie dziecko do siebie, a Karen spojrzała niepewnie na Krystjana. Wdowa powiedziała głośno:
— Pięć tysięcy za pielęgnowanie i wszystko będzie w najlepszym porządku. Rzecz główna, byś miała spokój, a to najlepszy sposób.
— Ja się wcale nie sprzeciwiam! — mruknęła Karen.
— Cóż pan na to, panie Krystjanie? — spytała wdowa.
— Zdaje mi się, — odparł — że dziecko powinno zostać przy matce.
Karen zaśmiała się oschle, a wdowa zawtórowała jej. Rut Hofmann podniosła się z krzesła. Krystjan zapytał grzecznie, czy ma doń jakiś interes. Pokręciła głową, tak że włosy rozpierzchły się w prawo i lewo i nagle podała mu rękę. Krystjanowi wydało się, że ją zna od dawna.

Zawiadomił Karen, że wyjedzie, ale termin podróży odłożył na tydzień.

13.

Dom zabierał się do spoczynku. Z ulicy dolatał trzask spuszczanych żaluzji, wyrostki gwizdali przeraźliwie. Zatrzaśnięto bramę, tak że zadrżały mury. Ktoś zabijał pakę w podwórzu. Ktoś inny śpiewał fałszywie, od piwiarń i szynków szła fala hałasu, a o piętro wyżej śmiano się chrapliwie.
Krystjan otwarł okno. Było ciepło. Za Malmoerstrasse nadciągali robotnicy, rozchodząc się w różne strony. Na rogu był handel jarzyn. Stała przed nim stara kobieta z koszykiem bez wieczka. Były w nim zwiędłe jarzyny i zarznięta kura, o zakrwawionej szyi. Krystjan widział to przy świetle latarni.
— Za cztery tysiące weźmie dziecko! — powiedziała Karen.
Krystjan spojrzał ukradkiem w kołyskę. Ta kreatura odpychała go i pociągała jednocześnie.
— Zostaw dziecko przy sobie! — powiedział.
Z sąsiedniego mieszkania zabrzmiały głuche głosy. Wrócił do domu agent Hofmann. Mówił, a odpowiadał mu cienki głos chłopięcy.
Zegar tykał. Rozgwar domu zamierał w pobrzęku.
Karen, siedząc przy stole nawlekała szklane perełki. Włosy jej w czasach ostatnich siały się jeszcze bardziej krzaczaste i żółte. Ale twarz wolna od szpecących obrzęków nabrała zdrowszej barwy.
Spojrzała na Krystjana i przez moment uczuła niejasną tęsknotę. Było to jak rozbłysk iskry w wygasłym mielerzu.
Iskra rozetlała i zgasła.
— Obiecałaś mi opowiedzieć o Hildzie Karsten i twym opiekunie! — przypomniał.
— Daj mi pokój, na miłość boską! — wyjękła niemal — to rzeczy dawne i nie pamiętam niczego dokładnie!
Oparłszy łokcie o kolana, objęła rękami głowę, przybierając postawę karczemną, wyuzdaną.
Mijały minuty. Krystjan usiadł naprzeciw niej.
— Oddam bękarta! — oświadczyła twardo. — Nie mogę nań patrzyć. Rusz kabzą, by się go pozbyć. Nie mogę nań patrzyć, powtarzam.
— Zmarnieje, — odparł — zapadnie w chorobę i umrze.
Prostacki i ponury jednocześnie grymas wykrzywił twarz Karen. Potem zesiniała. Stanął jej znowu w myśli ów sobowtór. Szedł zdala, z samego końca kurytarza. Dreszcz nią wtrząsnął, a Krystjan pomyślał, że jej zimno i okrył ją szalem. Uczynił to w sposób niezwykle rycesrki[15]. Karen poprosiła o papierosa i paliła wprawnie, a w sposobie trzymania go i zaciągania się dymem, było coś wyuzdanego.
Znowu minęła chwila. Wyraźnie walczyła z potrzebą wyznania. Niepewnymi palcami rozgniotła jedne szklanną perełkę.
Nagle zaczęła:
— Wielu nie rodzi się wcale i tych możebyśmy właśnie kochali. Może też źli tylko budzą się do życia, a dobrych nie otrzymujemy, gdyż jesteśmy źli. Gdym była małą dziewczynką przyniósł pewien chłopiec we worku kilka małych kociąt nad strumień. Stojąc obok widziałam, jak je wysypywał w wodę. Rzucały się rozpacznie, chcąc dotrzeć do brzegu, ale chłopiec bił je patykiem po głowach. Sześć utonęło, a siódme, najbrzydsze dobrnęło do krzaka i zdołało uciec. Inne zgrabne i ładne, utonęły.
— Zakrwawiłaś palce! — rzekł Krystjan.
Skaleczyła się rozduszoną perełką. Krystjan otarł krew chustką od nosa. Przyjęła to obojętnie, zapatrzona w napływające i znikające znów obrazy. Krystjan czekał z napięciem, wstrzymując oddech, a na ustach miał zwyczajny, dwuznaczny uśmiech, maskujący zaciekawienie.
Rzekł zcicha:
— Teraz masz coś określonego na myśli, Karen.
— Tak mam! — przyznała, blednąc strasznie. — Chciałeś się dowiedzieć historji Hildy Karsten i tokarza. Matka moja żyła wówczas z tym tokarzem, Hilda miała lat piętnaście, a ja trzynaście. Byłyśmy ciągle razem, a jednę nawet noc spędziliśmy na wydmach, w czasie burzy.
Biegali za nią mężczyźni, gdyż była bardzo przystojna, ale ona drwiła z każdego, mówiąc: — Gdy będę miała ośmnaście lat, wyjdę za kogoś, kto czemś jest i coś umie. Dajcież mi narazie pokój. Pewnego dnia odbyła się zabawa w gospodzie Hófingera, a matka pomagała w przyprawianiu ryb. Ja nie poszłam wcale. Nigdy się dowiedzieć nie mogłam jak Hilda dotarła aż do kurhanów nadbrzeżnych. Uległa może dobrowolnie naleganiom Michała, syna sternika, którego nikt już polem nie widział, oczywiście. Tam, na kurhanach musiał jej zadać gwałt, gdyż inaczej nie byłaby skoczyła w morze. Znałam Hildę Karsten. Nie było z nią żartów. Wieczór fale wyrzuciły na brzeg jej zwłoki. Byłam przy tem i padłszy na zmarłą, zatopiłam palce w jej włosach. Oderwano mnie, ale przypadłam ponownie, tak że trzech mężczyzn musiało mnie odprowadzić. Matka zamknęła mnie, dając soczewicę do przebierania, ale wyskoczyłam oknem i pobiegłam do domu Hildy. Pochowano ją już. Udałam się na cmentarz, a grabarz wskazał mi zakątek, gdzie ją złożono.
Szukano mnie przez cała i zabrano do domu, wśród wielkiego zbiegowiska. Za karę, żem nie przebrała soczewicy, uderzyła mnie matka rękojeścią łopaty, tak że padłam na ziemię, zapominając nawet krzyczeć. Zostawiła mnie leżącą bez ruchu, poszła do nauczyciela i tam spisali oboje list do właściciela wsi, z prośbą by mnie przyjął jako młodszą dziewkę czeladnią do dworu.
Tymczasem wszedł do izby, gdziem leżała, tokarz. Był całkiem pijany, patrzył długo, potem zaś podniósł mnie i złożył w komorze.
Urwała, oczy jej ogarnęły izbę, jakby jej była zgoła nieznaną, a na Krystjana spojrzała, jak na człowieka obcego, usposobionego wrogo.
— Zdarł ze mnie kaftanik, spódnicę, koszulę, zdarł wszystko drżącemi rękami, a oczy mu lśniły, jak płonący spirytus. Gdym była całkiem naga, jął mnie gładzić po szyi, ramionach, piersiach, brzuchu i lędźwiach, ja zaś miałam ochotę wydrzeć mu paznokciami mózg z czaszki, ale nie mogłam się ruszyć, członki miałam bezwładne, a głowa ciężyła jak ołów.
Nie zapomnę do śmierci twarzy owego tokarza, to niemożliwe zgoła. W chwili kiedy mogłam wykonać jakiś ruch, on zatoczył się w kąt ciemnej komory. Tak to było, taki był początek!
Odetchnęła głęboko.
Krystjan nie spuszczał z niej oka.
— Czemużto patrzysz tak zuchwale, dziewczyno? — pytali polem ludzie — Tak jest, byłam zuchwała. Pastor plótł coś o nieczystości i skrusze, a ja mu się roześmiałam w nos. Na służbie we dworze zaledwo mi jeść dawano. Musiałam piastować dzieci, nosić wodę, czyścić trzewiki, sprzątać i obsługiwać dziedziczkę.
Był tam pewien inspektor, który jął za mną łazić. Kapało mu z oczu i miał zajęczą wargę. Pewnego wieczoru, gdym szła spać do komory chwycił mnie za ramię. Ale mu rozbiłam kamienny dzbanek na głowie. Zaryczał jak byk, zbiegli się wszyscy, on zmyślił jakąś bajkę, a mnie wyrzucono tejże jeszcze nocy ze dworu.
Poszłam, ale wróciłam nazajutrz wieczór. Nie mając schrony wałęsałam się wokoło podwórza i dworu. Nie byłam zmęczona, ani głodna, chciałam tylko odpłacić swą krzywdę. Chciałam podpalić wszystko. Ale sił nie starczyło. Co noc chodziłam na to miejsce. Spać nie mogłam zupełnie. Ciągle mi się zwidywał pożar, ogarniający wszystko, dwór, stajnie, bydło, siano. Trzeszczały belki, wyły psy na łańcuchach i skomlały dzieci. Wspomniałam, jak to dziedziczka, w czasie Gwiazdki wszystkich obdarzyła, prócz mnie. Dostałam wprawdzie trzy jabłka i garść orzechów, ale mi kazała iść precz, cerować pończochy Anny Marji.
W końcu, podczas włóczęgi i szukania sposobności padłam wyczerpana. Nadszedł żandarm, chciał spisać protokoł, ale zemdlałam i skończyło się na niczem. Szkoda, żem nie podłożyła ognia. Wszystkoby wówczas poszło inaczej i nie musiałabym jechać z kapitanem, zmuszona przez matkę. Dałam mu się namówić wzamian za niebieską suknię z aksamitu i liche lakierki. Nie wiedziałam wówczas całkiem o jego ugodzie z matką.
Odsunęła wstecz krzesło i pochylona, sparła czoło o brzeg stołu.
— Ach... ach! — jęknęła z głębi przerażnej zadumy. — Gdybym była podłożyła ogień, lżejsze bym miała życie. Czemuż się to nie stało, czemu?
Krystjan patrzył na nią bez sołwa[16]. Potem zasłonił oczy dłonią, która tak pobladła, jak twarz jego.

14.

Podczas podróży, między Bazylea a Genewa dowiedział się Krystjan od współpasażerów o zamachu w Lozannie na Iwana Beckera. Studentka Zosia Granowska strzeliła doń z rewolweru.
Nie znał zgoła podkładu tego zdarzenia, bowiem nie czytywał dzienników, ani się troszczył sprawami publicznemi. Teraz mu dopiero opowiedziano to, o czem cały świat mówił.
Paryski „Matin“ zamieścił szereg sensacyjnych artykułów, wszędzie przedrukowanych i komentowanych. Autorem ich był niejaki Jegor Ulicz, a podawał on szczegółowe daty o rewolucji rosyjskiej, rewolucyjnym komitecie zagranicznym i tarorystach. Zatoczyło to kręg szeroki, zwiększając materjał obciążający delegata robotniczego, Trockiego, którego proces odbywał się właśnie w Petersburgu i na skutek tego właśnie został on skazany.
Jegor Ulicz pozostał w cieniu, a wtajemniczeni twierdzili, iż jest on tylko maską zdrajcy, a sam nie istnieje zgoła. „Gaulois“ i „Journal de Geneve“ wystąpiły z atakami na nieznanego, a Ulicz odpowiedział, przytaczając na swą obronę listy i dokumenty, zgubne dla wielu przywódców ruchu wolnościowego.
Było coraz pewniejszą rzeczą, iż Becker jest autorem artykułów „Malina“, a różne dzienniki podawały o nim codzienne notatki. I tak, miał on podobno zjawić się podczas strajku marsylijskich robotników portowych na zgromadzeniu, w stroju popa rosyjskiego, dalej, jak powiadano, napisał do carowej list bardzo pokorny, uciekał jak banita, z kraju do kraju, aż w końcu udało mu się zapośredniczyć pomiędzy policja i żyjącymi na wygnaniu Rosjanami, skutkiem czego ulegle caratowi mocarstwa zachodnie złagodziły drakoński system nadzoru.
Zagadkowy ten człowiek miał oblicze podwójne i potrójne, a sarna świadomość, że istnieje wprawiała w niepokój.
Krystjan poszukiwał go w Genewie, Lozannie, Nizzy, w Marsylji, aż w końcu po śladach zajechał do Zurychu, gdzie napotkał radcę dworu Kocha i kilkunastu Rosjan. Od nich otrzymał adres Beckera.

15.

— Nie straciłem pana z oczu! —rzekł Becker — Aleksander Wiguniewski donosił mi, żeś pan stworzył sobie inne warunki życia, ale wzmianki jego były bardzo mgliste. Poleciłem przyjaciołom berlińskim, by się wywiedzieli i przez nich otrzymałem bliższe dane.
Siedzieli w winiarni dzielnicy Simatu. Od stropu zwisały potężne rogi jelenie, przystrojone lampkami elektrycznemi.
Becker miał na sobie zapinaną pod brodę ciemną litewkę. Miał wygląd człowieka ubogiego i cierpiącego, z wyraźnemi cechami banity. Chwilami osiadał na twarzy jego spokój, jak na morzu po zatonięciu okrętu. Twarz ta powiększała się, rzec można, podczas przerw w rozmowie, a wówczas spoglądał na zewnątrz w pustkę, w płomień na wewnątrz.
— Czy utrzymujesz pan stosunki z Wiguniewskim i innymi? — spytał nieśmiało Krystjan.
Becker zaprzeczył gestem.
— Dawni przyjaciele odwrócili się już odemnie! — rzekł. — Wnętrznie jestem z nimi dotąd zrośnięty, mimo że już nie podzielam ich zapatrywań.
— Czyż koniecznie trzeba być jednych z przyjaciółmi poglądów? — wtrącił Krystjan.
— Oczywiście, o ile dotyczą samego celu życia. Zależy to zresztą od stopnia miłości. Usiłowałem ich sobie pozyskać, ale zbrakło mi koniecznej siły. Oni tego, poprosili nie rozumieją. A teraz uczuwam potrzebę zbudzenia ze snu człowieka wtedy tylko, gdy głupotę swoją przyodziewa w szalę polemiki, tak, gdy mi jest tak bliski, że każdy rozdźwięk niweczy mi spokój i uciska serce.
Krystjan nietyle zwracał uwagi na treść słów, ile na ton, miękkość głosu, przenikliwe, a jednak błędne spojrzenie i chorobliwie ściągnięte rysy twarzy. Myślał:
— Wszystko co o nim mówią jest kłamstwem!
I wielkie doń powziął zaufanie.

16.

Pewnej nocy, podczas przechadzki, zaczął Becker mówić o Ewie Sorel.
— Osięgła ona niezwykłe stanowisko! — powiedział. — Podobno rządzi teraz Rosją i ma decydujący wpływ na dyplomację europejską. Żyje wśród bajecznego wprost luksusu. W. Książę podarował jej słynny pałac księcia Birona. Złowrogie wspomnienie budzi to nazwisko i gmach.
Przyjmuje ministrów i ambasadorów zagranicznych, niby koronowana władczyni. Liczy się z nią Paryż i Londyn, toczą z nią pertraktacje i wzywana bywa do rady. Usłyszymy o niej niejedno jeszcze. Posiada nieopisaną ambicję.
— Łatwo było przewidzieć, że zajdzie daleko! — zauważył Krystjan zcicha, pragnąc coprędzej zacząć o sprawach własnych, które go tu przywiodły, ale zbrakło mu słów.
— Dusza jej — ciągnął Becker dalej — musiała zatracić miarę i teraz ciało jej, aż do okrucieństwa jest tyranizowane. Jest to wyrównanie naturalne zgoła. Pożąda władzy, świadomości, odkrywania i wspólnictwa. Igra z losami ludzkimi i losami narodów. Dawniej mówiła mi: — Cały świat, to tylko jedno serce. Otóż to serce, tę całą ludzkość można zniweczyć w samym sobie. Ambicja, to tylko inna forma rozpaczy i trzeba ją posunąć do granic ostatecznych. Tam dojdę i tam dotrze wielu z tych, którzy zatoczyli koło w kierunku przeciwnym, a wówczas podamy sobie ręce.
Doszli nad brzeg jeziora. Zapiął płaszcz i podniósł kołnierz.
— Widziałem ją w Paryżu, w galerji starego domu, — szepnął — szła, trzymając w obu rękach dwa kandelabry, o dwu świecach, kopcących mocno. Biały welon spływał jej z ramion i doznałem dziwnego uczucia lekkości. Widziałem ją wówczas, kiedy jeszcze występowała w „Papajou“. Położyła się za sceną, na ziemi, by obserwować pająka, który w szparze dwu desek snuł skomplikowaną sieć swoją. Powstrzymała mnie gestem i dalej patrzyła na pająka.
Wiedziałem czego uczy się od pająka i jaka się w niej mieści siła oddania. Nie spostrzegłem nawet tego, że mnie wciąga w płomienny swój krąg. Nieugaszone pragnienie tworzenia, budowania, odkrywania i odnajdywania coraz to nowego oblicza, byłoby mi cenną nauką, ona zaś zwala mnie nauczycielem swoim. O tak, świat jest jednem jedynem sercem, a my wszyscy służymy jednemu Bogu. Jestem na niego i na siebie skazany.
— Jakże mu to powiem? — dumał Krystjan i znowu słów mu zbrakło.
— Pewnego dnia — ciągnął dalej Becker — stałem zadumany przed cudownym obrazem Matki Boskiej, myśląc o prostej wierze ludu. Obok mnie klęczały chore kobiety i mężczyźni, żegnając się i bijąc pokłony. Utkwiłem oczy w święty obraz i powoli rozjaśniła mi się tajemnica siły jego. Nie była to zwyczajna, pomalowana deska. Obraz wchłonął przez wieki tyle płonącego hołdu, czci i wiary, że promieniował teraz cud, jako żywy organ, pośredniczący pomiędzy Bogiem, a człowiekiem. Porwany tem, ukląkłem także, tonąc w żarliwej modlitwie.
Krystjan milczał. Nie mógł się wznieść do takiego odczucia, ale słowa Beckera, ekstatyczny wyraz jego twarzy i wielkie, rozbłysłe oczy oczarowały go i w tem podnieceniu, uczuł, że to co zamierzył jest wykonalne.
Zostawszy sam, w niemiłym pokoju hotelowym chodził tam i z powrotem, wiodąc wnętrznie rozmowę z Iwanem Beckerem i był tak wymowny, jak nigdy w obliczu człowieka.
— Słuchajże mnie pan i zrozum. Posiadam około czternastu miljonów. I nie koniec na tem, gdyż ciągle napływają świeże pieniądze, co dnia, co godzina, a ja nic na to poradzić nie mogę. Pieniądze te, nietylko są mi niepotrzebne, ale stanowią zawadę. Wszystko co przedsiębiorę, przez te pieniądze nabiera fałszywego wyglądu. Właściwie nie jestem posiadaczem, ale dłużnikiem mnóstwa łudzi i każdy napotkany przypomina mi o tem w taki czy inny sposób. Czy pan to rozumiesz?
Wydało mu się, że przekonał wyobraźniowego Beckera i że go tenże zrozumiał. Przystąpił do otwartego okna, patrząc na gwiazdy.
— Jeźli to rozdam, — ciągnął dalej — chadzając w zupełnem milczeniu — narobię dużo złego, jak to już było nieraz. Wina tego, zda się, leży we mnie samym. Nie jestem człowiekiem, zdolnym do pełnienia rzeczy użytecznych i dobrych. Nic wiem nawet co jest dobre i użyteczne, a wiem tylko, co mi sprawia przyjemność, lub przykrość. Na każdym kroku ktoś mi przypomina, że mając miljony, mogę skończyć z tem co czynię i iść sobie spokojnie do domu. Dlatego do niczego doprowadzić, ani gruntu pod nogami znaleźć nie mogę, ani też żyć wedle woli.
Zabierz sobie pan le miljony, Iwanie Michajłowiczu i zrób z nimi co chcesz. Jeśli trzeba, złożę deklarację notarjalną. Rozdaj pan to, żyw głodnych, wspomagaj nędzarzy, ja tego robć[17] nie mogę, mnie to mierzi, chcę się tylko pozbyć pieniędzy. Drukuj pan książki, buduj przytułki, zakop, roztrwoń, mnie to obojętne, aby się tylko pozbyć tego. Ja zdołałem doprowadzić jedynie do napchania kilku gęb, które szczerzą na mnie zęby.
W ciągu tego wnętrznego djalogu poweselał, a pogoda przepoiła czoło, ciemnobłękitne oczy, blade policzki, świeże wargi i całą twarz jego.

Wydało mu się, że zdoła podobnie, choć może nie taksamo mówić do samego Beckera, gdy go nazajutrz odwiedzi.

17.

Mały kurylarzyk dawał dostęp do ubogiej stancyjki. Czekało tutaj kilku młodych ludzi. Jeden z nich zamienił z Beckerem słów kilka, potem zaś odeszli wszyscy.
— To jest moja gwardja ochronna, — powiedział Becker z lekkim uśmiechem — ale i oni mi nie dowierzają, podobnie jak wszyscy. Kazano im nie spuszczać mnie z oczu. Czyś pan zauważył, że podczas przechadzki śledzono nas ciągle?
Krystjan zaprzeczył.
Beckera przejął dreszcz.
— Kiedy ta nieszczęsna dziewczyna w Lozannie strzelała do mnie, usłyszałem z jej ust zarzut zdrady. Patrzyłem w czarny wylot lufy, czekając śmierci. Chybiła, ale od tej chwili boję się śmierci.
Wieczorem przyszli do mnie przyjaciele, zaklinając, bym się oczyścił z zarzutu. Odpowiedziałem: — Jeśli mam w waszych oczach uchodzić za zdrajcę, to weźcież to pojęcie w całej jego zgrozie i okropności! Nie zrozumieli. Otrzymałem nakaz, bym zniweczył samego siebie, zagasił, zamordował. Muszę zbudować stos i spłonąć na nim. Muszę cierpienie moje rozprzestrzenić na wszystkich, którzy się do mnie zbliżą. Zapomnieć com uczynił, zrezygnować z nadziei, stać się małym, człowiekiem, którego ludzie unikają, wyrzutkiem społeczeństwa, zapoznać własne zasady, rozerwać więzy, zniżyć czoło przed złem, znosić ból, szerzyć cierpienie, przeorać pole, choćbym zniszczyć miał posiew wspaniały. Zdrajca, to jeszcze nic. Błądzę po świecie i łaknę siebie samego. Oddalam się od siebie, wołam się, jestem ofiarą w całej pełni. Od tego czasu niezmiernie przybyło cierpienia na świecie. Dusze zstępują do praźródła swego, by się pobratać z potępionymi.
Zacisnął dłonie i przybrał wygląd szaleńca.
— Ciało moje poszukuje ziemi, głębi, pokolenia, nocy, — podjął na nowo — wnętrze moje rozwiera się, jak rana. Czuję splątanie, napór losu, modlę się o modlitwy, jestem widmem, w widmowym korowodzie straceń. Ból pełniący atmosferę przygniata mnie, mea culpa, mea maxima culpa.
Krystjan uczuł niewysłowione przygnębienie. Patrzył otępiały.
Nagle zapukano do drzwi przedpokoju. Becker drgnął i zwrócił w tę stronę oczy. Pukanie powtórzyło się natarczywiej i szybciej.
— A więc tak... — mruknął przerażony. — Musze się oddalić. Przebacz pan, muszę się oddalić niezwłocznie. Czeka na mnie auto. Ale proszę, zostań pan tutaj kilka minut jeszcze!
Sięgnął po torbę podróżną, złożoną na łóżku, rozejrzał się błędnie, przycisnął okaleczałą dłoń do surduta na piersiach i powiedział żywo:
— Proszę, pożycz mi pan pięćset franków, w południe wydałem ostatniego centima. Nic gniewaj się pan, pilno mi bardzo.
Krystjan dobył mechanicznie portfel i wręczył mu pięć banknotów, a Becker wyrzekł kilka słów podzięki i pożegnania, poczem wypadł z pokoju.
W kwadrans potem opuścił Krystjan dom, w stanie zupełnego oszołomienia. Długo wałęsał się wokoło miasta i wśród wzgórz, a nocnym pociągiem wrócił do Berlina.

Przez cały czas wielogodzinnej podróży czuł się fizycznie złamanym.

18.

Zastał w domu listy żebracze. Od dawnego służącego, od towarzystwa opieki nad bezdomnymi, od pewnego muzyka, przygodnie napotkanego we Frankfurcie.
Był także wykaz sum, złożonych w banku, z prośba o pokwitowanie.
Nazajutrz zażądał Amadeusz Voss sześciu tysięcy marek, a wdowa Engelschall trzech tysięcy, pod grozą, że jej zafantują meble, jeśli nie zapłaci weksla.
On zaś dawał i dawał, z coraz większym wstrętem. W sali wykładowej podchodzili doń obcy zgoła i obojętni, także w restauracji i w szędzie[18], gdzie się pokazał, a wszyscy narzekali na biedę, prosili ze wstydem, lub żądali bezczelnie.
Dawał i dawał bez końca, nie widząc ratunku i czując tylko brzemię... dawał i dawał.
Wszyscy wyczekiwali z ciekawością co uczyni, on zaś ubierał się teraz gorzej, ograniczył do ostateczności potrzeby własne.
Daremnie. Pieniądze zalewały go falą, płynęły jak lawa, paląc wszystko, czego dotknął. Dawał, dawał, a oni żądali ciągle.
— Zabierz te poniądze[19] — pisał, uświadamiając sobie dokładnie całą dziwaczność i niezwykłość tego kroku, który uzasadniał dowodami i obrazami. Wyobraź sobie, ojcze, że wyemigrowałem i słych o mnie zaginął, albo, że żyję, gdzie pod obcem nazwiskiem, albo że nastąpiło pomiędzy nami zerwanie, z winy mojej, czy twojej. Wyznaczyłeś mi ojcze to, co mi prawnie przypada, ale duma zabrania korzystać z tego, chcę siać o własnych siłach i utrzymywać się z pracy rąk własnych.
Wyobraź sobie także, że wszystko zmarnotrawiłem, a spodziewane jeszcze kapitały są na szereg lat obłożone kondyktem. Wyobraź sobie, ojcze, żeś zubożał i z konieczności pozbawiłeś mnie środków materjalnych. Żyć muszę bez nich. Przyznaję, trudno to wyjaśnić komuś, kto nigdy nic czuł braku.
Bądź ojcze łaskaw objąć we własne ręce sumy, złożone w banku, jakoteż sumy, które wpłynęły dla mnie na zasadzie dotychczasowego stanu rzeczy. Wszystko to stanowi niezaprzeczalnie własność twoją, co zresztą podkreśliłeś, w naszej, zeszłorocznej rozmowie .
Jeśli ci, ojcze, nie na rękę korzystać osobiście z tego co zwracam, lub włożyć to w interes, każ budować ochronki dla sierot, czy podrzutków, szpitale, przytułki dla inwalidów, czy bibljoteki. Jest tylu na świecie nędzarzy, którym ulgę przynieść można. Mnie to całkiem nie interesuje, a nawet myśleć o tem nie chcę. Jest to wada mego charakteru, co szczerze uznaję, to też proszę, w danym razie nie czyń tego, ojcze, pod mojem imieniem.
Nie wiem — pisał w zakończeniu — czy ci zależy na tem, bym zachował dla ciebie serdeczną pamięć. Wyrzuciłeś mnie, może z serca i wyrzekłeś się. Jeśli jednak ma nas łączyć jeszcze nić jakaś, to nic odmawiaj mi, ojcze, swej pomocy w sprawie tak trudnej i prostej jednocześnie.

List ten pozostał bez odpowiedzi, ale po dniach kilku przyjechał do Krystjana pastor Werner, przyjaciel rodziny Wahnschaffe, a to zarówno z polecenia tajnego radcy, jak i własnego impulsu. Krystjan znał go od lat dziecięcych.

19.

Pastor objął baczneni spojrzeniem izbę, ubogie, brzydkie meble, zadrukowane czułemi scenami story w oknach, nagie, bielone ściany, małą, mglisto świecącą lampkę, popękaną podłogę, wytartą skórę kanapy, szafę o rozłupanych drzwiach, ze stojącą na niej figurą gipsową.
Zdumienie go ogarnęło wielkie.
Figurę gipsową, wyobrażającą Garibaldiego w skrzydlatym kapeluszu kupił Krystjan niedawno od wędrownego Włocha.
— Jestem upoważniony ze strony ojca pańskiego oświadczyć, że jest, oczywiście, gotów spełnić wyrażone w liście życzenie! — rzekł pastor. — Czyż mógłby zresztą uczynić inaczej. Pozatem, nie potrzebuję chyba nadmieniać, że jest stroskany bardzo pańskiem postępowaniem, którego nie rozumie zgoła.
Krystjan odparł z pewnem zniecierpliwieniem:
— Przed kilku już miesiącami zapewniłem ojca, że niema najlżejszego powodu troski.
— Teraz, gdyś pan powziął decyzję, muszę zapytać, czy obrałeś jakiś zawód, któryby zabezpieczył życie.
Krystjan powiedział, że sposobi się, jak ojcu wiadomo, do zawodu lekarskiego, nie wie atoli, czy będzie doń zdolnym i uzyska konieczne środki.
— A z czegóż będziesz pan żył tymczasem? — spytał pastor. — Powtórzę tylko słowa ojca: — Czy zamierza żebrać? Żyć z jałmużny? Głodować? Zdać się na przypadek, lub przyjaciół? A może chce zejść na bezdroża, chwycić rzeczy zakazanych, by potem wrócić i prosić o to, co odrzucił? — Zaprawdę, nigdy nie widziałem ojca tak wzburzonym i słów równie namiętnych z ust jego nie słyszałem dotąd.
— Niechże się ojciec uspokoi! — odpowiedział. — Nie nastąpi to co go troska. Także nie wyciągnę ręki po zwrot. To jest równie niemożliwe, jak żeby ptak przeistoczył się w jajo, lub ogień w stos drew.
— Czy miałeś pan z góry na celu pozbawić się wszelkich zgoła środków pieniężnych? — badał pastor ostrożnie?
— Nie... — odparł Krystjan z wahaniem. — Nie dorosłem jeszcze do tego. Trzeba się wpierw nauczyć, bo to rzecz trudna. Zwłaszcza w wielkiem mieście, przeszkód miałbym zbyt wiele. Pozatem, przyjąłem pewne zobowiązania. Nie mam także żadnego programu i nic potrzebuję go wcale. Rzecz główna, bym sobie wreszcie stworzył rozsądną sytuację i pozbył się nieustannej udręki. Chcę zrzucić z siebie jarzmo nadmiaru i bym miał tylko to, co koniecznie potrzebne dla mnie i kilku ludzi jeszcze. Każda potrzeba da się ograniczyć i to ograniczanie można doprowadzić do punktu, kiedy ma się zysk z owego zacieśnienia potrzeb.
— Jeśli pana dobrze rozumiem, — powiedział pastor — to chcesz pan zatrzymać część majątku, jako zabezpieczenie przed krańcową nędzą?
Krystjan usiadł przy stole, oparł głowę na rękach i rzekł zcicha:
— Tak... tak. W tym właśnie punkcie nie mogę dojść ze sobą do ładu. Gdzież jest granica pomiędzy sprawiedliwością a samowolą? Żyłem w warunkach, które mi nie pozwoliły na osąd praktyczny, nie posiadam miary tego, co niezbędne, a co zbyteczne. Pan pastor zrozumiał mnie należycie. Nie chcę spierać się o kwotę, bardzo małą zresztą, która mi jest istotnie potrzebna. Kwestja pieniężna jest to zresztą drobiazg, wlokący się za czemś nierównie ważniejszem. Każdy kapitał, dający procent, czyni ze mnie rentjera. Cóż tedy uczynić? Pragnę zasięgnąć światłej rady jego.
Pastor zamyślił się. Spozierał chwilami na Krystjana i dumał znowu.
— Zaskoczyły mnie, przyznaję, słowa pańskie, Krystjanie drogi. Żądasz pan porady?
Znowu zwiesił głowę, znowu spojrzał weń i rzekł wreszcie:
— Zrzekasz się pan. tedy majątku, oraz rocznych dochodów, płaconych dotychczas przez firmę. Dobrze. Wola ta zostanie uznana. Wierzę, że pan nigdy nie wyciągniesz po to ręki. Zakończona jest tedy dawniejsza egzystencja.
Rozumiem wnętrzną rozterkę z racji wyznaczenia sobie koniecznej na życie kwoty. Jest to problem skromności, który raz rozstrzygnięty, gorzkiem trzeba będzie okupić doświadczeniem.
Krystjan potwierdził gestem.
— Słuchaj mnie pan, drogi Krystjanie! — ciągnął pastor dalej podniesionym głosem — to, co powiem, jest nieco drażliwe może. Jestem, jak panu może wiadomo, kapelanem domu karnego w Hanau i czuwam nad ludźmi wykluczonymi ze społeczeństwa. Interesują mnie oni, znam motywy ich czynów, ciemń serc i tęsknotę, ujętą zamrozem.
Zaręczam, niema pośród nich jednego, któregoby uratować nie można, rozjarzając w nim iskrę bożą. Sprawie tej służę gorliwie, a niejeden już wrócił na świat zupełnie odrodzony i opiera się dzielnie pokusom. Owa poprawa, zależna jest, niestety, w wielu razach od uchronienia takiego człowieka przed nędzą.
Ludzie litościwi udzielają pomocy, przyczynia się również państwo, ale wszystkiego mało. Czyżby było dobrze, byś pan, z kapitału bardzo zresztą wielkiego, który zwracasz ojcu, odciągnął pewną sumę, której procenty przeznaczyłbyś dla uwolnionych więźniów?
Proszę mnie wysłuchać do końca! — powiedział, widząc jego gest niechęci. — Kapitał ten, powiedzmy trzysta tysięcy, złożony w pewnych papierach, dalby około piętnastu tysięcy, czem da się już świetnie gospodarzyć. Panu tylko wolno będzie, poza procentami, brać z tych pieniędzy miesięcznie, lub kwartalnie tyle, by starczyło na życie. Dysponować procentami mogę tylko ja, lub mój następca. Wszystko to zabezpieczylibyśmy prawnie.
Cel jest tu podwójny. Dobry czyn i naturalny hamulec dla pana. Każdy lekkomyślny wydatek zagraża losom biedaków, każda wstrzemięźliwość przemienia się w promyk człowieczego szczęścia. Oto tama, oto linja moralna. Dwa, lub trzy lata dzielą pana od upragnionej niezawisłości, a przy stopie życia, jaką pan chcesz zachować, wydatek nie dosięgnie nawet dziesiątej części kapitału.
Jest to również problem, ale sądzę, że znęci pana możność wypróbowania sił swoich. Proszę wcale nie myśleć o celu humanitarnym. Wiem z listu pańskiego, że to pana razi. Mógłbym na rozlicznych przykładach dowieść, jak niezbędną i pilną rzeczą jest przeorać na nowo to właśnie królestwo dusz. Nie wątpię, że pozyskałbym serce pańskie dla mego celu, gdybyś mógł popatrzyć raz choćby, takiemu ocalonemu człowiekowi w oczy.
— Przecenia mnie pan pastor! — powiedział Krystjan uśmiechnięty, jak zawsze, dwuznacznie. Wszyscy, zawsze przeceniają mnie na tym punkcie a sądzę fałszywie. Ale niema o czem mówić, gdyż jest to bagatela.
— Cóż pan myślisz o moim projekcie?
Krystjan zwiesił głowę, a po chwili odparł:
— Ładne to sidło, panie pastorze, jak widzę. Muszę się namyśleć. Ja sam tedy korzystam niejako z mego dobrodziejstwa. Cóż to za wstrętne słowo: dobrodziejstwo! Korzystając zaś, pomniejszam je. A pan pastor sądzi, że ma to oddziaływać na minie wychowawczo i ułatwić mi zadanie?
— Tak, mniej więcej myślałem, z uwagi, liż pan tę właśnie obrał drogę.
— Jeśli rozczaruję, będzie pan pastor żałował skromności swojej! — zauważył Krystjan trochę szyderczo. Mógłby pan żądać kwoty podwójnej, potrójnej, a ja zapewne inie zawahałbym się, cóż mi bowiem zależy na tem do czyjej kieszeni wpłyną niepotrzebne mi miljony. Uczyń pan to, proszę, a ryzyko się zmniejszy.
— Czy pan pytasz z powodu niewiary w moją sprawę?
— Nie wiem, ale proszę pana pastora o odpowiedź.
— Przedłożyłem już kalkulację swoją. Proponuję to tylko, na co pozwalają warunki. Nie chcę przekraczać pewnej linji i wykorzystywać sposobności. Inaczej spotkałbym się z zarzutem niechętnych i intrygujących ludzi.
— Czyż ma mnie ująć fakt, że jakiś lam, uwolniony a rzekomo poprawiony więzień dostanie w rękę, piędziesiąt, sto, czy dwieście marek? — upierał się Krystjan głosem godnym adwokata — czy znam tych ludzi, nie wiem czem są, czem cuchną, jak wyglądają i co poczną z pieniędzmi. Dlatego też nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.
— Tak, tak... — odparł pastor, zasmucony potrosze — ale ja ich przecież znam doskonale!
Krystjan roześmiał się.
— Panie pastorze, jesteśmy ludzie zgoła odmienni, w myślach i czynach! — nagle spojrzał nań i dodał: — Te wszystkie moje zarzuty nie mają zresztą na celu czynić, kochanemu pastorowi, jakichś trudności. Przeciwnie. Pan mnie prosi osobiście o pomoc, a ja osobiście chętnie jej udzielam. Wzamian za to, pan pastor staje się moim opiekunem i wychowawcą. Sądzę, że nie będzie powodu do skargi.
— Godzisz się pan tedy, drogi Krystjanie i mogę załatwić potrzebne formalności? — zapytał uradowany, ale jeszcze z cieniem powątpiewania.
Krysitjan skinął głową.
— Proszę robić, co pastor uważa za stosowne. Jest to, wszakże drobiazg znikomy.
— Cóż to znaczy, drobiazg? Słyszałem już, że pan bagatelizuje sprawy finansowe, cóż tedy jest rzeczą ważną?
— Nie umiem panu tego wyjaśnić, pastorze, czuję tylko drobnostkowość tej sprawy. To wszakże dopiero początek, którego wszystkie trudności zjawią się dopiero. Trzeba to, co się oddało, przysłać na nowo, choć w inny sposób, tak, by inie było straty.
— Dziwne, — mruknął pastor — bardzo dziwne! Mówisz pan o tem, jak o zapasach sportowych, czy interesie zamiennym.
Krystjan roześmiał się znowu.
Pastor położył mu dłoń na ramieniu i rzekł poważnie:
— Gdzież jest owa kobieta, którą pan... wziąłeś do siebie?
Krystjan odpowiedział gestem w kierunku mieszkania Karen.
Pastora uderzyła myśl dziwna i nowa.
— A więc pan nie żyjesz z nią? — szepnął.
— O, nie! — rzekł Krystjan chmurząc czoło.
Pastor upuścił ramię i powiedział po długiem milczeniu:
— Ojciec pański jest wstrząśnięty ową chorobą, powtarzającą się w jego rodzinie. Podczas rozmowy o Judycie, siostrze pańskiej, nazwał to przewrotnym pędem samoponiżenia.
Krystjan machnął wzgardliwie ręką.
— Judyta? — odparł żywo. — Ależ ona bufonuje, pyszni się. To nie jest żadne samoponiżenie. Ona czyni tylko próby, jak daleko może się ważyć, ile inni dla niej zaryzykować golowi i wyczekuje z zaciekawieniem rezultatu. Wiem to z jej własnych ust. Rzuca się w wodę i jest obrażona, że przemokła, wkracza w ogień, sądząc że jej nie spali. Polem nienawidzi zarówno ogień jak i wodę. O nie, z nią nic nie mam wspólnego.
— Czyż tak małe serce u brata? — rzekł pastor z wyrzutem. — Ale tak, czy owak, ojciec pański został bardzo boleśnie zraniony ostatniem przeżyciem. Cała działalność jego straciła treść wnętrzną, a owoc długoletniej pracy, okazał się znikomym. Dotąd sprzyjało mu niesłychane szczęście, a teraz cóż? Własne dzieci powstają przeciw niemu. Ma wrażenie bezwzględnego osamotnienia na szczycie góry, którą sam usypał, a to, czem go wynagrodzono, uważać musi za urągowisko i hańbę.
Krystjan milczał obojętnie, a pastor ciągnął dalej.
— Strona społeczna życia naszego, obok całego brutalizmu, posiada coś co jest nader subtelne i czcigodne. Możnaby to przyrównać do drzewa o korzeniach głęboko w ziemi skrytych, które rozpościera w powietrzu konary, gałęzie, kwiaty i paki. Jest to dzieło boże i gardzić niem nie wolno.
— W jakimże celu mówisz mi pan to wszystko, pastorze? — spytał niechętnie.
— Ojciec cierpi. Udaj się pa,n do niego i uczyń wyznanie. Jest to nawet obowiązkiem syna.
Krystjan potrząsnął głową.
— Nie! — oświadczył. — Nie mogę.
— A matka pańska? Sądziłem, że nie potrzebuję o niej wspominać nawet. Ona czeka. Dzień cały jest dla niej ustawicznem oczekiwaniem.
Krystjan potrząsnął głową poważnie.
— Nie! Nie mogę! — powtórzył.
Pastor wbił smutnie oczy w ziemię, przez czas pewien siedział oparłszy podbródek na dłoni, potem zaś odszedł, unosząc dziwne, niejasne wrażenie.

20.

Crammon pożądał przyjaciela, niie mogąc nikim zastąpić utraconego... Tliła jeszcze iskierka nadziei, że go odzyska w jego sercu, ale było tam teraz bardzo zimno. Toteż uczuł potrzebę umieszczenia gościa, przejezdnego bodaj.
Prawo miał do tego w pierwszej linji Lotar v. Westernach, z którym omówił już listownie spotkanie w jego willi w Styrji i pojechał tam z wiosną, puszczając na zieloną trawkę piękną miss Henkinson, której towarzyszył w aucie, od Spa do Norymberg.
Siedząc w wozie restauracyjnym ozwał się do przygodnie poznanego współpasażera:
— Znieść nie mogę tego zgiełku, jaki szerzą dziś młodzi. Piata dziesiątka domaga się spokojniejszego już sposobu życia. Sądzisz pan, że chcę być jeno obserwatorem. Ano może. Tylko, jest to rzecz bardzo względna. Jeden nie przestaje być obserwatorem, choćby nawet uwiódł niewinną dziewicę, lub struł własną ciotkę kwasem pruskim, zaś drugiego pociągają do odpowiedzialności za to że zaraza wytępiła całą ludność Madagaskaru.
Zastał Lolara w stadjum duchowego konfliktu. Siostra Klementyna uwzięła się, by go ożenić. Wyznał to z uśmiechem zakłopotania. Upatrzyła pannę z doskonałego gniazda i była pewna, że małżeństwo oddziała zbawiennie zarówno na karjerę brata, jak i jego dotychczas niewyraźny sposób życia. Preliminarja zostały już ustalone ii rodzina panny Okazywała skłonność zaakceptowania planu.
Crammon rzekł:
— Nie dajże się opętać, drogi synu. Rzecz ta skończy się fatalnie. Znam tę osobę, to wampir istny. Wywodzi się z rodu osławionych rycerzy awanturników średniowiecznych. Mieli oni potem dochodzenia karne za dręczenie chłopów swoich. Wyobraź sobie tedy przyszłość swoją.
Lotara dławił gniew Crammona, wściekłego, że mu i tego także człowieka chcą wydrzeć. Crammon rozjuszył się tak, że chwilami przekraczał granicę przyzwoitości, wobec Klementyny milczał brutalnie, albo w sprzeczce z nią warczał, jak pies.
Chwiejność Lotara i jego niechęć dla surowości, oszczędziła zresztą Crammonowi dalszego gniewu. Pewnego dnia oświadczył on siostrze wprost, że krok tak stanowczy wymaga długiej rozwagi i prosi, by zakończyła pertraktacje.
Zadowolniło to Crammona, ale nie uzyskał spokoju, dopóki istniała możliwość wznowienia zamachu. Za środek zaradczy uznał wydanie za mąż Klementyny.
Była to rzecz nie łatwa. Nie młoda już Klementyna przeżyła dużo i znała świat, posiadając przytem spryt i jasny pogląd na rzeczy. Crammon uczynił w myśli przegląd kandydatów i wybór jego padł na kawalera Morini, człowieka bogatego, wysokiego rodu i nienagannej opinji, którego przelotnie poznał w Trjeście.
Zaczął się przysiadać do Klementyny, a z ust jego płynęły ponętne, tęskne opowiadania o szczęściu małżeńskiem i zaciszu domowego życia. Znalazł grunt podatny.
Rzucał wzmianki o pewnej niezwykłej osobistości, napotkanej za granicą i posuwał to rusztowanie naprzód, tak że cavaliere Morini wyrósł na bohatera. Potem napisał doń, łżąc jak najęty o tęsknocie swej za nim, pragnieniu zobaczenia go, a zacząwszy raz korespondencję zwolna i ostrożnie jął sławić Klementynę, jako osobliwość w swoim rodzaju.
Morini połknął przynętę i zawiadomił, że w maju przyjedzie do Wiednia, ale nie ma dużo nadziei zastać tam baronówny v. Westernach. Crammon nazwał go w duchu starym idjotą, a potem namówił Lotara i Klementynę, by w czasie oznaczonym przyjechali do Wiednia.
Wszystko poszło gładko. Morini spodobał się Klementynie, a ona jemu. W dwa tygodnie polem odprawiano zaręczyny. Klementyna odżyła, wdzięczna bardzo Crammonowi, który zbierał teraz owoce, niezbyt czystej manipulacji swojej.
Nie szczędził sam sobie pochwał, mówiąc:
— Budźcież płodni i mnóżcie się! Pierwsze dziecko wasze poniosę do chrztu!
Oczywiście nie zapomniano o solennej uczcie.
Crammon mawiał:
— W dziełach historycznych nazwą mnie kiedyś Bernardem fundatorem. Stałem się może praszczurem słynnego rodu, rodu królewskiego nawet... któż to wie? Tedy potomstwo wasze, niech je Bóg ma w swej opiece, będzie miało asumpt do wspominania z pietyzmem imienia mego!
/ Były to jednak tylko sztuczne ognie dobrego humoru. Gryzły go wnętrzne wątpliwości a przyszłość malowała się w czarnych zarysach. Przepowiadał wojnę i przewrót. Nie cieszyły go własne czyny. Gdy leżał po ciemku w łóżku, roiły się wokół niego ponure maszkary zła, czyhając, by go rozszarpać. Przymykał wówczas oczy, wzdychając ciężko.
Panna Aglaja zauważyła przygnębienie brata i radziła mu, by szukał pociechy w modlitwie. Wdzięczny za radę, przyrzekał pójść za nią.

21.

Muzyka zagrała czułego walczyka. Amadeusz Voss zamówił szampana i powiedział:
— Pijże Lucylo! Pijże Ingeborgo! Życie krótkie, ciało chce użyć, bo to co nastąpi jest straszne.
Rozparł się w fotelu i zacisnął usta.
Roześmiały się strojne kokotki.
— Oszalał chyba, nasz doktorek! — zauważyła jedna — Znowu mu się coś przywiduje. Trudno go zrozumieć.
Druga dodała:
— Zjadł świetną kolację, pali prawdziwe Henry Clay, ma urocze towarzystwo, a plecie o mękach piekielnych. Do tego nie potrzeba Esplanady, ani leż nas. Pfuj! Człowieku, miejże zastanowienie! Bądź grzeczny, wesoły, podnieś uuszy[20] do góry!
Roześmiały się obie. Voss mrugnął znużonemi oczyma. Słodki walc skończył się hałaśliwym finatem. Nagie ramiona i plecy, przekwitłe twarze młodociane i zbutwiałe oblicza, starców utworzyły wraz z dymem jakąś mglę mleczną.
Ciągle wchodzili nowi goście, spoglądając obco jakoś, a pożądliwie w zalew światła. Młoda dziewczyna stanęła u drzwi wahadłowych. Amadeusz zerwał się. Poznał Joannę Schöntag.
Podszedłszy do niej, złożył ukłon. Zaskoczona znagła, obdarzyła go uśmiechem, żałując tego zaraz. Załamała się w pasie, jakby tam coś pękło. Zmierzyła go chłodnem spojrzeniem, twarz jej była w tej chwili jeszcze brzydsza, a urok spotężniał.
Powiedziała, że od dwu dni mieszka w Berlinie, w hotelu, ale nazajutrz przenosi się do kuzynki, w pobliżu Ogrodu Zoologicznego.
— A więc bogaci krewni? — zauważył nietaktownie. Potem uśmiechnięty protekcjonalnie, spylał jak długo chce zabawić w tem podniecającem mieście.
Odparła, że prawdopodobnie przez jesień i zimę.
— Podniecające miasto? — dodała. — O, nie! Conajwyżej męczące i trywjalne.
Zapytał, czy będzie miał przyjemność zobaczyć ją rychło. Gdyby Wahnschaffe wiedział, że tu jest, nie omieszkałby z pewnością złożyć wizytę.
Mówił łonem napastliwym, zimnym, jakby się dopieroco nauczył uprzejmości, co ją zraziło. Na wzmiankę o Krystjanie, zbladła i rzuciła w stronę schodów spojrzenie, wzywające ratunku. Zaraz jednak uśmiechnęła się.
— Tak, chcę widzieć Krystjana! — rzekła nagle z zupełna swobodą, takło znaczy to, że umyślnie w tym celu przybyła.
— A cóż ze mną będzie? — spytał. — Nie zważa na mnie pani, widzę. Możebym mógł w czemś dopomóc. Moglibyśmy się przejść potrosze. Tyle jest rzeczy do omówienia...
— Do omówienia? — zdziwiła się, marszcząc brwi w poczuciu bezbronności. Chcąc się go w sposób grzeczny pozbyć, przyrzekła napisać. Ale zaraz pożałowała tych słów. Każdą obietnicę brała serjo. Odczuła dziwne napięcie i upadek woli, które w niej aż do chorobliwości wywoływał ten człowiek.
Voss wrócił do domu autem, dumając uparcie nad zagadką, czy Joanna była kochanką Krystjana. Kwestja ta stała mu się niezmiernie ważną od chwili kiedy ją ujrzał. Szło tu o posiadanie i niemożność jego, o prawdę i oszustwo. Wyciągał wnioski, rozpłomieniające jego zmysły, roztrząsał możliwości decydujące o całem życiu.
Wyobraził sobie rysy Joanny, studjował ich pismo tajemne, rozdrabniając się w argumentach i sztuczkach krętackiej sylogistyki. A wszystko to grawitowało do jednego, ponurego punktu. Czuł wyraźnie, że idzie wielka burza, jakiej nie przeżył dotąd i że nastąpi wielkie pogorszenie sytuacji.
Nazajutrz po kąpieli miał siadać do śniadania, gdy mu powiedziała służąca:
— Panna Engelschall czeka w salonie.
Pospiesznie wypił czekoladę i poszedł. Karen siedziała przy siole, oglądając fotografje Krystjana, wizerunki krewnych, znajomych, konie, domy i psy.
— Karen miała prosty kostjum czerwono granatowy, a żółte włosy zakrywał kapelusz z popielatego filcu, przybrany wstążką. Twarz jej była chuda, ziemista, o ponurym wyrazie.
Pomijając wszelki wstęp, rzekła:
— Przyszłam spytać, czy pan już wie. Może pana przedtem zawiadomił. Może dopiero wczoraj wieczór. Nie wiesz pan nic? Ha, nie sposób było zapobiec. Oddał cały swój majątek ojcu. Nawet wyrzekł się dochodów rocznych z firmy, nie wiem ilu setek tysięcy. To co mu pozostało, starczy ledwo na życie, a i tak nie może samoistnie dysponować gotówką. Cofać się nie może. Klamka zapadła. Zbiera chęć krzyczeć, położyć się poprostu i krzyczeć. Pytam go, co uczynił, on zaś zdziwił się, iż mnie to oburza. A teraz pytam pana, czy jest to możliwe i czy wolno w ten sposób postępować?
Amadeusz nie wyrzekł słowa. Pobielał, a poprzez szkła okularów migotały żółte skry. Kilka razy przetarł dłonią usta.
Karen jęła spacerować po pokoju.
— Tak, tak! — rzekła, ogarniając dzikiem spojrzeniem zadowolenia wytworny salon — raz na wozie, a drugi raz pod wozem. Tak bywa. Mogłabym teraz powziąć decyzję w mej sprawie, o ile nie za późno już. Ale sądzę, że czekać to najlepszy interes.
Przystąpiła do stołu od strony przeciwległej i wpadła jej w oczy fotografja, nieznana dotąd. Był to portret pani Richberty Wahnschaffe, w sukni balowej, a z szyi zwisał podwójny sznur jej słynnych pereł.
Karen chwyciła portret, przyjrzała mu się, podnosząc brwi i rzekła:
— Cóż to za kobieta. Podobna doń! Zapewne matka? Czy tak?
Amadeusz skinął głową, a Karen rozciekawiona i chciwa dodała:
— Perły? Takie perły. Czyż to możliwe? Prawdziwe? Niepodobieństwo! Muszą być chyba wielkie, jak pięść dziecka.
Blade jej oczy jarzyły się, a ostre zęby gryzły wargi.
— Czy mogę sobie to zabrać? — spytała, a gdy Amadeusz milczał, zawinąwszy fotografję w kawałek gazety wsunęła pod kaftanik.
— Ależ człowieku! — krzyknęła brutalnie — otwórzże gębę! I mnie to wzięło pod nerki. Mnie przedewszystkiem! Pan stoisz w każdym razie spokojnie na nogach, a ja, biedna kobieta muszę niemi zarobkować.
Roześmiała się cynicznie, rzuciła raz jeszcze spojrzenie na Amadeusza i salon, potem zaś wyszła.
Stał przez chwilę bez ruchu, przetarł dłonią usta i skoczył co prędzej do sypialni. Na gotowalni leżały przybory toaletowe Krystjana, cenne kryształowe graciki w złoto oprawne. Wszystko wrzucił Amadeusz do małego kufereczka, zamknął i schował do szafy. Potem wrócił do salonu i skrzyżowawszy ramiona jął chodzić.
Po chwili przystanął i rzekł:
— Nie wódź nas na pokuszenie i zbaw ode złego.

22.

Staromodne lando czekało na dworcu kolei. Wsiadł w nie Boto v. Thiingen i okrył nogi kocami, gdyż chłód panował, a drogę do pałacu miał daleką. Gościniec biegł, jak strzelił przez płaską równię.
Boto siedział w powozie sztywny, dumając nad spodziewaną rozmową z dziadkiem, który go wezwał do siebie. Baron Grunow Beckenhausen, z Beckenhausen, był seniorem rodu, najwyższym arbitrem i ostatnia instancją we wszystkich zatargach. Wyroki jego i rozkazy były, jak królewskie, niecofnione, a synowie, szwagrowie i wnuki, drżeli przed nimi.
Ród to był rozgałęziony wielce, członkowie jego zajmowali wysokie stanowiska w rządzie, parlamencie, wojsku, posiadali dobra, byli magnatami przemysłu, landratami i prezydentami sądów. Od śmierci Bismarcka, stary baron nie brał udziału w życiu publicznem.
Czarny i zaniedbany widniał pałac wśród opuszczonego parku. Powitały go dwa rasowe dogi, warcząc zcicha. Hala oświetlona była świecami, podobnie jak nieprzytulna jadalnia, gdzie Boto siedział niebawem naprzeciw dziadka przy kolacji.
Wszystko tu było niesamowite, popękane tapety, odrapany, zakurzony stiuk. stropu, zwiędły bukiet na stole, porcelana z XVIII, wieku, psy u nóg starca i on sam, o małej głowie, podłużnej, chudej, złośliwej twarzy, podobnej do późnych portretów Fryderyka Wielkiego.
Po kolacji zostali w sali. Baron usiadł przy kominku, szpakowaty lokaj nakładł polan, sprzątnął ze stołu i wyszedł.
— Jedziesz tedy pierwszego do Sztokholmu? — zaczął starzec, jęknął i okrył się szalem szerokim. — Pisałem już do naszego ambasadora. Ojciec jego był kolegą moim i towarzyszem korporacji, tedy zajmie się tobą. Po powrocie do Berlina złóż zaraz bilet sekretarzowi stanu i wyraź odemnie pozdrowienie. Zna mnie dobrze, służyliśmy wojskowo w latach siedmdziesiątych.
Boto odkrząknął. Ale stary baron nie życzył sobie słuchać go i ciągnął dalej:
— Ułożyliśmy z matką twoją, że w dniach najbliższych ogłoszone zostaną oficjalnie zaręczyny twoje. Trwa to już za długo. W zimie będzie ślub. Szczęście ci się uśmiecha, chłopcze. Zofja Aurora Bavern, prócz posiadłości wartającej tyle co małe księstewko, przyniesie ci miljon talarów, a w dodatku jest piękna i rasowa. Nie zasługujesz na to i zdaje mi się nie umiesz należycie ocenić.
— Zofja Aurora jest mi bardzo bliska, — odparł nieśmiało — kocham ją nawet...
— Cóż to za mina, u kroćset? — burknął starzec. — Puste słowa! Czy ją kochasz, czy nie, nie wchodzi zgoła w rachubę. Wolałbym, byś się wyspowiadał ze sposobu życia, ale lepiej ci chyba milczeć... w siedmiu językach, jak mawiał stary Schleiermacher. Wdałeś się z jakąś tancerką, zmarnowałeś moc pieniędzy, minął już niemal czas karjery... mniejsza z tem... Któż nic był młody?
Tego atoli darować nie mogę, że żyjesz w sferach prolelarjackicli, niewiadomo na czem spędzasz noce i uczęszczasz na kazania armji zbawienia. Tego już za wiele, kiszki się przewracają. Chcę ci tedy dać linję wytyczną i żądam jasnej, krótkiej odpowiedzi.
— Zgoda! — Odpowiadam tedy, że nie pojadę do Sztokholmu, ani też nie poślubię Zofji Aurory.
Baronem rzuciło formalnie.
— Co? Ty? Jakto? — bełkotał.
— Jestem już żonaty.
— Ty... już?
Starzec zzieleniał, wbił oczy we wnuka i opadł we fotel.
— Poślubiłem dziewczynę, uwiedzioną przed trzema laty, córkę gospodyni mojej... Po przehulanej nocy wróciłem oszołomiony i wciągnąłem ją do siebie, w chwili kiedy szła do modniarki, gdzie pracowała. Powiła dziecko, a mnie dawno już nie było i zapomniałem o wszystkiem.
Rodzice wyrzucili ją, dziecko zmarło rychło u obcych, ona zaś sama staczała coraz to niżej. Dziwnym trafem spotkałem ją przed dwoma miesiącami, a dowiedziawszy się o całej nędzy, spełniłem swój obowiązek. Zresztą poglądy me doznały zupełnej zmiany głównie skutkiem znajomości z... pewnym dziwnym człowiekiem.
Wiem, żem wszystko utracił, przyszłość, szczęście, miłość matki, narzeczoną, przywileje rodowe, szacunek przyjaciół... mimoto jednak postąpić inaczej nic mogłem.
Słysząc te spokojne, dobitne słowa, stary baron skamieniał. Brwi mu się zjeżyły, usta zaciśnięte przypominały teraz jaskinię pomiędzy nosem, a podbródkiem.
— Tak, tak... — mruknął po chwili sycząco. — Tak... Fait accompli. To nikczemność. Nie mam oczywiście ochoty rozmawiać z głupcem bez mózgu. Uczyni się co Trzeba. Utracisz środki materjalne, i pójdziesz pod klucz. Są jeszcze w Niemczech domy warjatów i ma człowiek coś do gadania. Śliczne widowisko! Baron Boto v. Thüngen w rynsztoku. Żydowskie piśmidła zatriumfują i to słusznie!
Oczywiście między nami wszystko skończone. Nic spodziewaj się ustępstw. Niestety muszę cię jeszcze tolerować przez tę noc u siebie, gdyż konie są zbyt zmęczone, by je gnać na dworzec.
— Mogę iść pieszo! — rzekł Boto, wstając i musnął rude swe, szczecinowate włosy. Piegowata twarz jego przybrała bladość chorobliwą. W tej chwili jednak usłyszał szmer deszczu, przeraziła go tak długa wędrówka. — Czy jesteś dziadku tak całkiem pewny swego zapatrywania i postępków. Nie przeczę, że pogróżki twe są dla mnie groźne i wiem, że je zechcesz wykonać. Nie zmieni to jednak moich poglądów.
Baron wskazał drzwi władczym gestem.
W pokoju sobie wyznaczonym usiadł Boto i napisał przy blasku świecy spiesznie list.
— Drogi Wahnschaffe! Najtrudniejsza rzecz dokonana. Dziadek wydał wyrok potępienia z lakiem dostojeństwem, że drżałem jak tchórz. Patrząc nań, wydaje się kłamstwem najpłomienniejsze uczucie, niewzruszalne przesądy prawem, a na wszystkiem cięży przeznaczenie kasty. Cóż za potężna żądza bytu, co za żelazne czoło i dusza! A czemże ja, wobec nich jestem? Istotnie jakimś absurdem rodu. Syn marnotrawny, od stóp do głowy. Jakiś histeryk buntu i przeciwstawienie Torquemady pochodzenia. Mój wiek dziecięcy, chłopięcy i młodociany, to spisane obok siebie wiersze jakiegoś bezlitosnego traktatu na temat sztuki uchodzenia za coś, czem się nie jest i osiągnięcia tego, co trudu nie warte.
O sobie nic nie wiedziałem, tyle nawet co jądro orzecha o orzechu. Próżniacząc, piłem, grałem, z czasu robiąc sobie wszetecznicę uległą, a często zawadzającą. Wszyscy byli ślepi, głusi i bez czucia. Napotkałem Zofję Aurorę, ale miłość moja dla niej była połowiczną. Wedle zwyczaju szumiałem, a los zbliżył mnie do Ewy Sorel. W niej odnalazłem kobietę prawdziwą. Otwarły mi się teraz oczy, pojąłem Zofję Aurorę i to czem dla niej mi być należało.
Ujrzałem wówczas pana, właśnie podczas sceny czytania Ewie i innym francuskich wierszy i przez długi czas zapomnieć nie mogłem. Potem, w Hamburgu złamałeś pan biczyk, którym Ewa biła po twarzy pańskiego przyjaciela. Spadły mi łuski z oczu i szedłem ciągle w ślad, choć niespostrzeżenie. Dowiedziawszy się o wyjeździe do Berlina, odszukałem tam pana, ale w jakże odmiennych warunkach.
Serce mi wezbrało jakiemś niepojęlem, magnetycznem uczuciem, którego nie umiałem wyrazić i dotąd nie mogę. Dziś piszę, a każde słowo zwrócone do pana daje mi siłę. Złamałem jedno życie, zdeptałem jedno serce, ale wzamian ocaliłem inne od rozpaczy.
Czym słusznie postąpił? Poświęcenie za drugich było mi zawsze pustym frazesem. Od kiedy pana znam, myśl ta ma bardzo poważne znaczenie. Wszystko brzmi bardzo obco i niesympatycznie, nieprawdaż? Pan nie dumasz i nie zdajesz sobie sprawy, a to jest właśnie niepojęte zgoła. Ja zaś, prócz własnego sumienia, nie znam nikogo, którego bym mógł zapylać, czy postąpiłem słusznie.

23.

Izolda Schirmeier wychodząc nie zamknęła widocznie przedpokoju. Zapadał właśnie zmierch[21], gdy otwarto drzwi izby i wszedł Niels Henryk.
Karen siedziała, patrząc nań, ale słowa utknęły jej w gardle.
Wyglądał, jak zawsze bezczelnie, a płaski, węszący nos pożółkł mu potrosze. Miał niebieską czapkę, szerokie spodnie i żółty szalik na szyi.
Rozejrzał się, przymknął lewe oko i splunął.
— Czego chcesz? — mruknęła wreszcie.
Wzruszył ramionami i pokazał spruchniałe zęby. W jednym tkwiła wielka, złota, widocznie nowa plomba.
— Cóż to ma znaczyć? — spytała Karen z trwogą, co ją teraz często napastowało.
Pokazał znowu zęby, co miało oznaczać uśmiech. Podszedł do komody, wysunął szufladę i jął bez pośpiechu grzebać w bieliźnie, wyrzucając na podłogę koszule, fryzki, pończochy i opaski. Tosamo uczynił z drugą i trzecią. Potem wziął się do szafy. Była zamknięta.
Wyciągnął rękę po klucz, czego Karen odrazu nie zrozumiała. Głucho w świadomości miała poczucie nowego ubóstwa, a Niels Henryk był tylko jego zwiastunem. Próbowała krzyknąć, gdyż budził w niej strach. Skrzywił się i uczynił gest otwierania. Podziałało to na nią, jak rozkaz i sięgnąwszy w kieszeń podała mu klucz.
Zbadał zawartość szafy, przewracał pudełka, rzucał na podłogę suknie, w końcu znalazł w zakątku drewnianą szkatułkę, wyłamał scyzorykiem wieko i wziął złotą broszkę, drugą, z napisem: Riccordo i Venezia, oraz srebrny łańcuszek. Wszystko to schował w kieszeń.
Polem poszedł do izby przyległej i hałasował tam znowu, a Karen siedziała bez ruchu, zapatrzona w powietrze. Po chwili wrócił, zostawiając zapaloną świecę na stoliczku nocnym. Przechodząc mimo, rzucił wzgardliwe spojrzenie na kołyskę i wyszedł, nie zamykając drzwi.
W świetle padającem z przyległej izby, patrzyła Karen na nieład swych ruchomości, potem sięgnęła za bluzkę i zatopiła się w ponurej kontemplacji fotografji pani Richberty Wahnschaffe.

Widziała same tylko perły.

24.

Niels Henryk ujrzał w bramie Rui Hofmann, czekająca na brała, który poszedł kupić chleb na drugą stronę ulicy. Bała się zawsze o niego, gdyż kulał potrosze.
Spoglądała na lśniący w świetle bruk i wyżej, po piętrach, aż hen ku gwiazdom, gdzie jednak były tylko różowe chmury.
Niels zmierzył spojrzeniem jej gęsie, kręte włosy, ubogą sukienkę flanelową, rozdeptane, brudne trzewiki i bladą, jakiemś nieznanem życiem przepojoną twarz. Potem brutalnemi oczyma zdarł z niej odzież, ona zaś, zadrżawszy przed czemś nieznanem, jak nigdy jeszcze w życiu, obróciła się i weszła zwolna, zmieszana na schody.
Niels Henryk patrzył za nią.
— Żydowica! — syknął przez zęby.
Głos powracającego starego Gisewiusa zbudził go z dumań. Zapalił cygaro, nasunął niebieską czapkę na kark i wyszedł leniwo.

25.

Pod koniec maja urodziła Letycja bliźnięta, dziewczynki. Stefan zauważył wprawdzie, że jakoś za dużo tej kobiecości, ale urządził uroczysty obchód z iluminacją, gośćmi, ucztą dla szerokich mas, muzyką i wielką bijatyką pijanych braci. Słowem, było na co patrzeć.
Letycja leżała w bogatem łóżku, pod niebieskim baldachimem, co pewien czas domagając się swych bliźniąt, które były do siebie tajemniczo wprost podobne, tak że musiano jednemu dziecku dać na rękę kokardę czerwoną, drugiemu zaś zieloną, celem rozpoznania. Czerwona miała oznaczać imię Żorżety, a zielona Krystyny. Wprawdzie Stefan wystąpił z propozycją dalszych jeszcze imion, jak n. p. Honoraty, Frydegundy, Reinildy, Roswity, Porcjunkuli, Symforozy, Sigoliny i Amalbergi.
Letycja roześmiana do łez pokazała gestem brzydką mamkę i rzekła:
— Oto masz Eleuterję! Tak pięknie nie brzmi chyba żadne imię. Ja poprzestanę na Żorżecie i Krystynie. Teraz już uznała Krystynę za ulubienicę swoją.
Wyglądała tak pięknie w łożu swem, że ludzie przychodzili podziwiać, ale nudziły ją te wizyty prostaków. Czasem grała w szachy z Esmeralda, zasypywana przez nią pytaniami. W czasie rozwiązania, dziewczyna leżała na galerji, w sianie półszalonego fantazjowania na lemat groźnego faktu. Odczuła to Letycja i powiedziała:
— Odejdźże, odejdź! Dziś cię znosić nie mogę.
Uznała, że posiada miłość Boga, błogosławieństwo
aniołów, jest przeznaczona do rzeczy niezwykłych i zakochała się w sobie radośnie, oraz z wdzięcznością za to, czem jest.
Mając teraz dwie córki prawdziwe i żywe, które można było ubierać, żywić, kąpać i wogóle robić z niemi co dusza zapragnie, jęła teraz Letycja wyczekiwać na pierwsze objawy zbudzenia się w nich tajemnej treści duchowej.
Tymczasem zaś leżała śliczna, wesoła i rozmarzona.
Stefan i stary Gunderam stanęli w szrankach. Szło o Eskurial.
— Twój cyrograf, — szydził starzec — nic nie wart! Dwie dziewczęta, to nie chłopiec. Masowa dostawa niema tu znaczenia. Dwie kury nie stanowią jednego koguta.
Stefan ryczał, że nic da się oszukać, że ma dziedziczne prawo, że zacznie proces i narobi publicznego skandalu. Stary wziął się pod boki i robił małpie miny, nic nie mówiąc. Kłótnie trwały teraz od rana do nocy. Gunderam zamknął drzwi na klucz i kazał postawić jeden na drugim, od lal dwudziestu spakowane kufry. Były teraz gotowe do drogi.
Stefan rozbijał talerze, szklanki, stołki, miotał pogróżki, zajeżdżał konie, dostawał konwulsji, a lekarz musiał mu zastrzykiwać morfinę.
Potworzyły się stronnictwa. Stary Gunderam podjudził żonę, Stefan braci, bracia zbuntowali służbę, z którą wystąpić musiała do walki donna Barbara. Chaos wzrastał, po całych nocach wrzało. Pewnego dnia padł strzał. Znaleziono Stefana w łóżku, jęczącego, z rewolwerem w ręce. Celował w serce, a trafił we flaszkę z lekarstwem. Skorupy pływały w żółtym płynie, a ojciec rzekł:
— Nie dziwi mnie, że tak lichy prawnik jest również złym strzelcem, ale tak celować może tylko kanalja.
Te słowa oburzyły nawet donnę Barbarę.
— Tak mówić może tylko nikczemny Gunderam.
Potem małżeństwo kłóciło się do świtu.
Stefan wpadał coraz to bardziej w nałóg morfinizmu. Gdy był trzeźwy dręczył zwierzęta i ludzi. Oburzeni bracia zbili go tak, że ryczał jak byk. Obroniła go Letycja, staczając formalną bitwę, przy pomocy nadbiegłych parobków. Był wzruszony do głębi, ona zaś pocieszała go, pełna wzgardy. Na usilną prośbę czytywała mu poezje Baumbacha, Juljusza Wolffa i Frydy Schanz. Bibljoteka domowa, z kilkunastu tomów złożona mieściła także powalaną, starą antologję niemiecką. Z niej czytała mężowi, a Stefan płakał, powtarzając:
— Ach, co za przecudne słowa!
Często jednak traktował ja chłodno i lekceważąco, czyniąc winna niepowodzenia. Było jej to już obojętne. Postanowiła uczynić krok stanowczy, a sił jej dodał wstręt do tego domu, mieszkańców jego, całego kraju i klimatu. Gdy ją chciał całować, bladła i spozierała tak, jakby rozum utracił. Wściekał się i groził harapem, ona jednak miewała uśmiech, który go niewolił i pozbawiał pewności siebie.
Fryderyk Pestel był już od sześciu tygodni w Buenos Aires. Korespondowali ze sobą przy pomocy zaufanego zdawna młodego Indjanina, który pragnął bardzo dostać się do Europy. Przyrzekła mu to, a także mamce, Eleuterji, wciągniętej ostrożnie do spisku.
Ułożono z Pestelem wszystkie szczegóły ucieczki. Letycja miała się znaleźć w Buenos Aires w dniu odpłynięcia portugalskiego statku „Don Pedro“. Nie łatwą było, zaprawdę, rzeczą wynaleźć środki i drogi dostania się tam wraz z bliźniętami, toleż Letycja stworzyła cały romans.
Żyła w stolicy para starych ludzi, don i donna Herzales, a wielki ich majątek miał przypaść dzieciom Gunderama. Ponieważ jednak byli to najbrudniejsi pod słońcem skąpcy, zachodziła obawa, że mogą w przystępie gniewu, czy obrazy, pozbawić spadku krewnych swoich. Od lat całych już nie pisali do Gunderama, a stosunki ograniczały się do rzadkich, pełnych czci odwiedzin Stefana, lub braci jego. Letycja wiedziała to dobrze.
Udało jej się sfałszować list, nibyto ze strony donny Herzales, z prośbą, by młoda matka przybyła do miasta wraz z dziećmi na kilkodniowy pobyt u wujostwa.
Stefan miał przybyć po żonę za tydzień dopiero, by zaznajomieniu nic nie stało na przeszkodzie.
List ten zręcznie podrobiony, nadszedł zwykłą pocztą i wywarł wielkie na Gunderamów wrażenie. Roztrząsano sprawę na wielkiej radzie rodzinnej, gdzie strach toczył bój z chciwością. Stary podyktował list dziękczynny i korny wielce, ona zaś oznaczyła sama dzień przybycia.
Udało jej się list skraść.
Ważkiego dnia rano biło jej serce jak budzik. Zajechała roztrzęsiona kolasa, wsiadła Eleuterja i podano jej zaśnione w toni poduszek bliźnięta. Stefan krążył wokoło, badał zaprzęg, klepał łaskawie konie, młody Indjanin poznosił pakunki i umieścił je, polem zaś z całym spokojem wszedł na kozioł.
Don Gotfryd, donna Barbara, bracia i Esmeralda, stali z powagą, czekając Letycji. Czas mijał, a jej nie było. Stefan mruczał wściekłe, don Gotfryd patrzył urągliwie w powietrze, a donna Barbara wodziła złem spojrzeniem po oknach piętra. W końcu przyszła.
Zapodziała gdzieś w ostatniej chwili torebkę ręczną z posiadanemi kosztownościami. Pozatem nie miała, ani grosza.
Uśmiechnięta promiennie, podała wszystkim dłoń, pozwoliła mężowi pocałować się w szyję, wsiadła i z powozu już wykrzyknęła przeciągle, złośliwie nawet:
— Nie zapomnijcie mnie i pozdrówcie ojca Teodora!
Był to kapucyn, zachodzący czasem po żebrach na estancję. Pamięć o nim w tej chwili była czystą kpiną.
Zimowe słońce zapadało za mgły, ale Letycja wiedziała, że tam, dokąd jedzie panuje lalo.
W dobę później stała obok Fryderyka Pestela na pokładzie „Dom Pedra“, patrząc z uczuciem szczęścia na niknący w dali ląd.

26.

Woźnica wrzasnął gromko, ale było już zapóźno. Kulejący chłopiec zderzył się na zakręcie ulicy z wielkim wozem, pełnym żelaznych szyn i padł na ziemię. Otoczył go zaraz tłum, przez który torował sobie drogę policjant w hełmie.
W tej chwili nadszedł właśnie Krystjan i zobaczył leżącego. Podszedł, a kilka kobiet zrobiło mu chętnie miejsce. Pochylony nad nim spostrzegł, że był tylko oszołomiony i już otwiera oczy. Nie odniósł nawet skaleczenia. Spozierając nieśmiało wokół spytał o pieniądze, jakie przed upadkiem miał w ręce, kilkanaście zaledwo monet niklowych. Wpadły w błoto.
Krystjan pomógł mu wstać i czystą chustką otarł twarz zawalaną. Ale chłopcu szło daleko więcej o odzyskanie pieniędzy, a nie mógł schylić się, ni stać porządnie.
— Bądź cierpliwy! — rzekł mu — wóz zaraz odjedzie!
Jednocześnie skinął na woźnicę, wiodącego namiętny djalog z policjantem, by jechał Tensam gest powtórzył opiekun bezpieczeństwa publicznego, widząc, że nic się nie stało. Ale zapisał nazwisko woźnicy i chłopca. Był to Michał Hofmann, brał Rut.
Krystjan pochylił się teraz i jął wybierać z błota monety, a widzów ogarnęło zdumienie na widok dobrze ubranego mężczyzny, który klęcząc na jezdni ulicy szuka w błocie drobnych monet. Niektórzy znali go, ten i ów mówił:
— On mieszka u starego Giseviusa na parterze.
Teraz dopiero nadbiegła Rui, odstraszona od bramy przez Nielsa Engelschalla. Czekała na schodach, aż odszedł, potem wróciła i słysząc hałas w ulicy doznała uczucia, że stoi to może w związku z owym tak dziko, zuchwale patrzącym młodzikiem, wyszła na ulicę.
Nie biorąc rzeczy zbyt ponuro, ukryła przestrach, a głos jej brzmiał wesoło, podczas wypytywania brata o szczegóły. Mówiła świegotliwie i bardzo szybko, klasycznie poprawnym językiem.
Skończywszy zbierać monety, rzekł Krystjan:
— Trzeba teraz policzyć, czy czegoś nie brak.
Ująwszy chłopca pod ramię, przeprowadził go przez ulicę do domu. Rui szla po stronie drugiej i tak wkroczyli na schody. Po chwili znaleźli się w izbie, skutkiem wielkości pustej z pozoru, chociaż mieściła dwa łóżka, stół i szafę. Była to jedyna ubikacja mieszkania, do której przylegała kuchnia.
Michał usiadł na łóżku. Czuł się jeszcze nieswojo po upadku. Mógł liczyć około czternaście lal, ale napięte mięśnie twarzy i roznamiętnione oczy czyniły go dwudziestoletnim.
Krystjan położył na siole monety, które skutkiem błota słabo brzękły. Rut spojrzała nań, wstrząsnęła ze wzruszeniem głową, pobiegła do kuchni i wróciwszy z mokrą ścierką, przyklęknąwszy jęła czyścić spodnie jego, pokryte błotem.
Bronił się, ale nie bacząc na to, pełzała za nim na kolanach, tak że zaprzestawszy oporu stał z miną dość głupią, ona zaś czyściła szybko i pilnie.
Nagle podniosła ku niemu twarz. Patrzył na mnóstwo książek rozłożonych po stole.
— Czy to książki pani? — zapytał.
— Oczywiście, moje! — odparła, a w oczach jej zatliło spojrzenie śmiałe uświadomionej życzliwości.
On także patrzył bez dumy, stanowiącej zazwyczaj jego obronę, wtem dostrzegł coś, co uznał za nonsens, a co go przejęło mimoto przeczuciem czegoś złego i niesamowitego. Oto na czole dziewczyny było krwawe znamię.
Odwrócił oczy, nie śmiąc spojrzeć, gdy się zaś zdobył na to, nie dostrzegł niczego. Odetchnął głęboko z ulgą, marszcząc gniewnie brwi.

27.

Zaledwo tydzień dopiero płynął „Don Pedro“ po oceanie, a Letycja doszła niestety do przekonania, że Fryderyk Pestel nie jest zgoła odpowiednim dla niej mężem.
Pragnęła posiąść mężczyznę z duszą poetycką i pełnego fantazji. Widok morza i gwieździstego nieba rozbudził w niej na nowo tęsknotę niewygasłą i wyznała Pestelowi otwarcie, że szczęśliwą z nim być nie może. Spadł jak z księżyca, zamilkł i ogarnęła go melancholja.
Jednym z pasażerów był inżynier austrjacki, który wracał do ojczyzny z Peru, ukończywszy tam budowę kolei. Zuchowata jego postać i dar opowiadania, podobały się Letycji. Mimo, że ją na okręcie uważano za żonę Pestela, w sposób dyskretny dała mu do zrozumienia swą skłonność, tak że dziarski awanturnik nie mógł wątpić.
Cierpiąc szczerze, czynił sobie Pestel jednocześnie gorzkie wyrzuty, że kupił pierwsze miejsca dla Letycji, mamki i bliźniąt, a dla młodego Indjanina drugie. Kosztowało go to dużo. Pozatem, tuż przed odjazdem sprawił kilka sukien i trochę bielizny swej przyszłej żonie, wyratowanej z niedoli.
Młody Indjanin miał chorobę morską i jął już tęsknić za ojczyzną, tak że Letycja przyrzekła odesłać go zaraz z Genui.
Pośród pasażerów, zwracających żywą uwagę na Letycję znajdywał się także amerykański dziennikarz, który spędził kilka miesięcy w Brazylji. Był dowcipny, układał okolicznościowe wierszyki, przywodził grom towarzyskim i tanom. Podobał się jej bardziej może jeszcze od inżyniera. Dwaj rywale rozpoczęli też niedługo spory, zawadzając sobie wzajem.
Pewnego wieczoru zostali, jako ostatni w barze, a nie mając ochoty spać, postanowili zagrać w kości o flaszkę klaretu.
Austrjak przegrał.
Przyniesiono flaszkę, Amerykanin nalał, wypili i rozparci w fotelach jęli palić, rzucając sobie w milczeniu badawcze spojrzenia.
Nagle rzekł Jankes przez zęby, w których trzymał krótką fajkę:
— Pyszna kobieta!
— Istotnie! — zgodził się inżynier.
— Niezwykły humor, jak na Niemkę.
— Zachwycająca poprostu! — rzekł inżynier, puszczając w zadumie kółka.
Umilkli znowu, poczem zauważył Amerykanin:
— Jest wprost głupstwem, byśmy sobie mieli wzajem psuć polowanie. Wszak prawda? Raczej zagrać w kości.
— Dobrze, zagrajmy! — zgodził się inżynier.
Wziął kubek, potrząsnął i wysypał znagła na marmur.
— Ośmnaście! — rzekł, wprosi zdumiony szczęściem swojem.
Amerykanin zebrał kości, potrząsnął także i powoli zesunął je na stół.
— Ośmnaście! — rzekł flegmatycznie, bardziej jeszcze, oczywiście, zdziwiony.
Nie wiedzieli co czynić. Powtarzać rzutów nie wypadało. Dokończywszy flaszki rozsiali się wśród objawów uprzejmości.
Letycja leżała bezsennie, nastawiając uszy na stuk maszyn, lekkie trzeszczenie ścian statku i słabym głosem nuconą kołysankę Eleuterji. Marzyła o bliskim już celu podróży, o Genui, a przed oczyma jej snuły się korowody strojnych panów i dam w romantycznym stylu spiskowców Fieska, oświetlone pochodniami ulicznemi, oraz sceny miłosne. Życie leżało przed nią barwne, a wiodła doń brama złota.

28.

Dziecko zabrano.
Krystjan zapytał gdzie jest, ale Karen wzruszyła tylko niechętnie ramionami.
Poszedł tedy na Zionskircliplatz do wdowy Engelschall.
— Umieściłam je dobrze! — oświadczyła szorstko. Nie troszcz się pan! Wogóle nie rozumiem. Przecież nie pańskie.
— Może mi pani mimoto powie, gdzie jest? — nalegał.
— Nie powiem! — zawołała zuchwale. — Ani mi się śni. Malcowi całkiem dobrze, a pan, sądzę, zapłaci coś jego wychowawczyni. Wszakże to obowiązek i skąpić nie wolno.
Krystjan palrzył w milczeniu na pucułowatą twarz wdowy, opartą o trzy podbródki i usta wydające gromkie tony starego wilka morskiego. Po chwili, tę spotniałą masę mięsa wykrzywił grymas uprzejmości. Czyniąc gest w kierunku pokoju przyległego zapytała słodko djalektem miejscowym, czy nie zechciałby przejść do salonu na filiżankę kawy. Kawa i babka, nie są to rzeczy do pogardzenia. Spodziewała się pewnej baronowej, aż z Kostrzynia, osoby bardzo wykwintnej, która ma przybyć umyślnie dla zasięgnięcia porady w bardzo skomplikowanych sprawach familijnych. Podkreśliła, że zna życie, ma stosunki i umie się znaleźć wobec osób wybitnych.
W ponurym pokoju było kilka stołów zarzuconych staremi, zmiętoszonemi pismami literacko humorystycznemi. Leżało tu także kilka książek, co wszystko razem miało pozór poczekalni dentysty. Tłuste palce wdowy pokrywało dużo pierścieni z jaskrawemi kamieniami. Miała czerwoną bluzkę i czarną spódnicę, spiętą paskiem o srebrnej sprzączce, masywnej, jak klamka drzwi.
Gdy Krystjan przyszedł wieczór do Karen, siedziała pod piecem, z policzkiem na dłoni. Położył jej na kolanach dwie, przyniesione pomarańcze. Nie drgnęła, nie rzekła słowa podzięki. Sądząc, że mimo wszystko tęskni za dzieckiem, nie śmiał przerywać milczenia.
Nagle rzekła niespodzianie:
— Dziś jest siódma rocznica śmierci Adama Larsena.
— Nie wiem nic o Adamie Larsenie! — odparł, a gdy milczała dalej, poprosił: — Opowiedz mi o nim.
Potrząsnęła głową przecząco. Obezwładniona jego spojrzeniem, wbiła oczy w ścianę. Przysunął sobie krzesło, siadł naprzeciw niej i jął nalegać:
— Cóż było z Adamem Larsenem.
Po chwili nabrawszy tchu szepnęła:
— Byłam szczęśliwa... raz jeden szczęśliwa, przez pięć i pół miesiąca.
Jęła dobywać wspomnienia, tęskniące w jej głębi.
— Było to za mego, drugiego dziecka! Jechaliśmy z Memla do Królewca, ja, Matylda Sorge i jej, nibyto, narzeczony. Nagle, w drodze uczułam, że poród bliski. Poradzili mi wysiąść na ostatniej stacji przed Królewcem. Matylda, klnąc na czem świat stoi, została ze mną, on pojechał do miasta.
Zapadł wieczór marcowy, zimny, deszczowy. Matylda poszła ze mną do znanej sobie gospody, bo czas naglił. Ale właśnie wypadł tu kiermasz i tłok panował niesłychany. Błagałyśmy o izdebkę, na poddaszu bodaj. Stałam drżąc całem ciałem, oparta o ścianę, a gospodarz spojrzawszy wrzasnął, byśmy się wynosiły do djabła, gdyż nie chce mieć nic z tem do czynienia.
W podwórzu stał wóz drabiniasty, więc ległam na nim, nie zdolna ruszyć się, choćby mnie szczuło psami. Właściciel wozu przyszedł, klął, gadał z Matyldą, wreszcie ruszył ku miastu, a ona szła obok. Pragnęłam umrzeć, umrzeć natychmiast! Wóz podskakiwał na kamieniach, ja zaś krzyczałam bez ustanku.
W końcu chłop powiedział, że ma tego dość. Dojeżdżaliśmy już do przedmieścia, mimoto jednak ściągnęli mnie z wozu i postawili na ziemi, podpierając. Lało, jak z cebra, ja zaś prosiłam Boga o jakieś schronisko, w piwnicy bodaj.
Niedaleko była sala zabaw dla robotników i wogóle prostych ludzi. Tam mnie zawlekli i położyli na dwu zesuniętych ławkach. Wokoło krążyły pstro ubrane kobiety, po jednej stronic był szynk, po drugiej sala teatralna. Słyszałam muzykę, oklaski, wrzaski i śmiechy. Otoczyły mnie kobiety, krzycząc i dając rady. Słowem pocóż dalej mówić, dziecko przyszło na świat nieżywe.
Sprowadzono policjanta i lekarza, a zajął się mną i nic opuścił jeden tylko młody człowiek, spotkany na gościńcu i to był właśnie Adam Larsen.
— Pomagał ci zapewne i potem? Żyliście ze sobą? — pytał zainteresowany.
— Był malarzem — ciągnęła dalej Karen — malarzem artystą, a pochodził z Jutlandji. Szczupły, miał jasne, jak ja włosy. Był biedny i w czasie gdym leżała w schronisku (umieszczono mnie tam) mieszkał u ciotki swej w Królewcu. Niespodzianie doniesiono mu z Kopenhagi, że dostał stypendjum państwowe, dwa tysiące talarów na dwa lata.
Zapytał, czy chcę z nim jechać gdzieś tam, do Belgji, do słynnego malarza nad granicą francuską, gdzie się uczyli także inni. Powiedział leż, że mnie lubi. Odparłam, iż jest to wszystko bardzo piękne, ale niechże rozważy z kim się zadaje. Zaręczył, że o niczem wiedzieć nie chce, a tylko żąda zaufania. Jakże nie było pokochać takiego człowieka? Stało się to po raz pierwszy i ostatni. Pojechaliśmy. Wielki malarz osiadł we wiosce, zdaje się już za granicą, my zaś niedaleko w Masigny, w małym domku. Codzień rano jechał Larsen rowerem do swego mis liza, lub w niepogodę, chodził piechotą. Wracał wieczór i zaczynało się gotowanie, smarzenie, robienie herbaty i gadanina.
Zachwycało go malowanie pól, drzew, chłopów, robotników z kopalni, wody i nieba, słowem wszystkiego. Nie rozumiałam się na tem, oczywiście, czułam tylko szczęście niewysłowione. Wstając rankiem nie dowierzałam sobie, dziwiły mnie życzliwe słowa ludzi. Niedaleko była sadzawka z różami wodnemi, chodziłam tam często, patrząc z zachwytem i nie wierząc oczom własnym. Tylko pewna byłam ciągle, że to potrwać długo nie może. I rzeczywiście w sierpniu dostał gorączki, położył się, a w tydzień potem zmarł. Nastał kres wszystkiemu! Nastał kres wszystkiemu!
Wbiła pałce we włosy i poraz trzeci zawołała:
— Nastał kres wszystkiemu!
— A potem? — szepnął.
Spojrzała nań, a każdy mięsień jej twarzy drgał.
— Potem? Co potem? Co?
— Czyż nie mogłaś sobie jako poradzić bez... — urwał przerażony wyrazem bladej wściekłości w jej rysach.
Podniosła pięść i jęła krzyczeć, aż ściany tętniły:
— Ha, potem... co było potem, potem?
Przejął ją dreszcz.
— Nie tykaj mnie! — rzekła z lękiem.
On jej nie dotknął wcale.
— Idź teraz! Zmęczyłam się, pójdę spać!
Wstała.
Opuszczając głowę, powiedziała ponuro:
— Czemuż mówię do ciebie... ty? Skąd się to wzięło? Szaleństwo czyste!... Ty?
Strach i nienawiść błyszczały w jej oczach.
Znalazłszy się sama, stojąc przy łóżku zatonęła w kontemplacji portretu damy w perłach. Raz podniosła głowę i rzuciła dzikie spojrzenie ku drzwiom, któremi wyszedł.

To... „Potem“, nie opuszczało myśli jego ani na chwilę.

29.

Weikhardt pracował od dwu już lat nad „Zdjęciem z Krzyża“, skończyć nie mogąc. Wyraz Chrystusa, mimo wszelakich wysiłków samotnych roztrząsali i zmagań się umykał mu ciągle.
Miłosierdzie i ból miało promienieć z tych rysów.
Niezliczone razy zeskrobywał płótno, brał modele, spędzał dni całe przed obrazami starych mistrzów, zrobił setki szkiców i studjów, próbował, próbował zawsze, ciągle bez skutku.
Z wiosną zaślubił Helenę Falkenhaus, o której mówił swego czasu Imhofowi i żył z nią cicho, skromnie, gdyż środki materjalne zmuszały do oszczędności. Helena znosiła to bez szemrania, w czem jej była pomocną prawdziwa, czysto płomienna religijność, tak że mąż nie odczuwał brzemienia odpowiedzialności.
Odczuwała sztukę głęboko. Pokazywał jej szkice, ona zaś uznawała, że chociaż są bliskie, nie sięgają zamierzonych wyżyn. Było tu cierpienie i miłosierdzie, ale nie chrystusowe jeszcze.
Przybyła w końcu do Monachjum polska hrabina, dla której wykonał cykl Luiniego i na danem przez nią przyjęciu, spotkał Weikhardt Sybilę Scharnitzer, którą mu pokazano przed laty w którejś pracowni, otoczoną pochlebcami i wielbicielami. Wówczas odniósł jeno ogólne wrażenie jej piękności.
Teraz popadł w magnetyczne podniecenie, jakby coś ją łączyło z dziełem jego. Stała mu się niezbędną. Podszedłszy, ujął ją zręczną konwersacją, sterując przezornie do upatrzonego celu. Wchłaniał każdy wyraz twarzy, gest, uświadamiając sobie coraz to jaśniej czego od niej chce i co mu dać może. W jej wilgotnych, szeroko rozwartych oczach jęły się kształtować rysy zaziemskie, które dotąd dostrzegał bardzo niejasno. Poprosił, by mu pozowała, ona zaś przyrzekła, po namyśle.
Przybyła istotnie. Odsłonił jej szyję i ramiona, owijając piersi czarna koronka wenecką. Przez dziesięć minut stał bez ruchu przed sztalugą, zapatrzony w nią. Potem wykreślił węglem linję głowy Chrystusa.
Sybila była zdumiona. Po godzinie podziękował jej i to były pierwsze słowa, jakie zamienili. Poprosił, by przyszła znowu. Gestem wielkiego zdumienia wskazała płótno, on zaś uśmiechnięty chytrze, powiedział, że jest to jeno droga okrężna i powinna być cierpliwą.
Po jej odejściu zjawiła się Helena. Powiedział jej jaki miał zamiar, ale nie pokonał tem wątpliwości. Podczas przyjęcia u hrabiny obserwowała ją chłodno, po kobiecemu, wiedząc co o niej sądzić. Na widok szkicu węglem długo nie rzekła słowa, potem, gdy spojrzał pytająco, zauważyła, spuszczając oczy:
— Nigdy chyba taki model nie służył do podobnego celu!
— Istotnie, nie wielu ludzi zrozumie to sięgnięcie za kulisy. Zwłaszcza żaden z malarzy. Widzę już, jak się żegnają i pienią ze złości!
— Mniejsza z tem! — powiedziała. — Co jednak znaczy owo sięgnięcie za kulisy?
— Za kulisy Boga.
To ją dotknęło.
— Zrozumiałabym cię — odparła po namyśle — gdyby twarz Sybili była prawdziwą. Wiesz sam jednak czem jest i kim jest, że poza przedziwną powłoką kryje się nicość absolutna. I w takiem to, oszukańczem zwierciedle dostrzegasz to, co w świecie najgłębsze, Zbawiciela i twój obraz jego? Chyba się zaprzedałeś kłamstwu?
— Nie, droga moja, — powiedział — nie sięgnęłaś do głębi. Wszystko to ma większy ze sobą związek, niż ci się wydaje, a stanowi jedno ciało, jeden żywioł, jeden prąd. Nicość bezduszna Sybili Scharnilzer jest mi odblaskiem tej formy, której wdzięczny być muszę, za przeczucie treści. Owo przeczucie, to rzecz najważniejsza. Czyż może być kłamstwem źdźbło trawy, lub muszla? Otóż, gdybym był dostatecznie silny, niewinny i ofiarny mógłbym w źdźble trawy, czy muszli odnaleźć miłosierdzie i cierpienie Chrystusa. Jest to jeno przypadek, a jeśli nie, natenczas jest wyrokiem Opatrzności.

30.

Owo... „Potem“ nic dawało Krystjanowi spokoju.
Pracując przez dzień cały, wyszedł dopiero o siódmej z instytutu fizjologicznego, zjadł skromną kolację w małej restauracyjce przy Lothringerstrasse, wrócił pieszo do domu, legł na sofie znużony i zasnął.
Zbudził się wśród głębokiej nocy. W całym domu było cicho. Zaświecił i spojrzał na zegarek. Było pół do dwunastej. Po chwili namysłu postanowił iść do Karen, niemal pewny, że jeszcze nie śpi, gdyż teraz czasem haftowała do drugiej w nocy. Twierdziła, że musi coś zarobić, coprawda nie bardzo się o zbyt troszcząc.
Przeszedłszy podwórze, wszedł po ciemnych schodach na trzecie piętro i stanął przy otwartem oknie kurytarza. Noc była duszna, przepaście czarnych murów rozwierały się w nieskończoność. Strome ich skały, wyrastające z ziemi, kędyś w głąb zapadłej, zwieńczone były gromochronami, z niektórych szedł jeszcze dym i polatywały iskry.
W lewo od schodów było mieszkanie Hofmannów. W chwili, gdy własnym kluczem otworzył mieszkanie Karen, wydało mu się, że go ktoś woła od nich właśnie. Spojrzał. Było to złudzenie.
Karen leżała w łóżku.
— Za czemże tak późna nocą? — burknęła. — Każdy radby wypocząć trochę.
— Przebacz, — rzekł uprzejmie — sądziłem jednak, że moglibyśmy jeszcze pogwarzyć.
— Na cóż się zda, pytam, to paplanie po nocy? — rzuciła gniewnie i roześmiała się przez nos.
Usiadł na skraju łóżka.
— Karen, musisz mi opowiedzieć, co się stało po śmierci Adama Larsena? Nie wychodzi mi z głowy owo twoje: potem. Oczywiście można to sobie mniej więcej wyobrazić. Znam już twe życie na tyle, by to odgadnąć.
— Nie, tego nie odgadniesz... — przerwała wzgardliwie — tego sobie nie wyobrazisz... założę się.
— Tembardziej radbym usłyszeć! — nalegał.
Milczała, nastrojona wrogo, on zaś uświadomił sobie nagle, że uporny instynkt wzbrania jej wpuścić go w swój świat, a wszystko co uczynił nie starczy, by pokonać niedowierzanie, tkwiące w niej głęboko. Zesmutniał tedy, bezradny.
— Dzisiaj położyłam się o siódmej, — rzekła, błyskając oczyma — czułam się niedobrze, zachoruję pewnie.
Krystjan spojrzał na nią z mimowolnem naleganiem i niepokojem.
Karen zamknęła oczy.
— Nie dręcz... nie dręcz... nie dręcz! — jęknęła.
Zerwał się, przerażony:
— Czyż cię dręczę? Przebacz, idę już.
— Zostań!
Oparła policzek na złożonych dłoniach i podciągnęła wyżej pod kołdrą kolana. Biła od niej fala ostra, ale nie odpychająca.
Jęła opowiadać, patrząc przed siebie. Stało się tosamo co zawsze, dziewczęta mówią co innego, kłamią poprostu, wymyślają nie istniejące romansy. O, nie zawsze tosamo od A do Z... straszliwie tosamo. Prosiła, by został. Jeśli już tak koniecznie chce, opowie wszystko. Ale nie pamięta początku... Coprawda niema w tem początku, podobnie jak i romansu.
— Czyż nie miałaś innego wyjścia po śmierci Larsena? — zapytał, siadając z powrotem. — Czyż nie znalazł się nikt pośród jego kolegów i krewnych, któryby się tobą zajął?
Zaśmiała się urągliwie:
— Co? Pleciesz głupstwa! Koledzy jego nie znali mnie prawie. Na pogrzeb przybył brat, taki sobie uczciwy pan ze złotym łańcuszkiem na kamizelce, dający dwadzieścia fenigów napiwku i nie chciał wogóle patrzeć na mnie. Byłam w obczyźnie, nie znałam języka, a cały mój majątek wynosił trzydzieści franków. Z tem rozpoczęłam. Skąd wziąć roboty i co wogóle robić? Wszakże nic uczyłam się niczego!
Iść do służby? Czyścić trzewiki i szorować podłogi? Dziękuję, zaznałam czegoś lepszego. Zresztą wszystko mi teraz było obojętne. Zostałam w Akwisgranie kelnerką. Ładne zajęcie. Nie sposób dać o tem pojęcia. Ileż się nachodzić musi jedna para nóg, ile nasłuchać nikczemności jedna para uszu? Żarcie z odpadków, barłóg psi, ciągłe podejrzenia... można się wściec.
Poszłam do domu publicznego, po czterech miesiącach do innego. Miałam długi. Sama nie wiem, jak się to stało. Życie, mieszkanie, odzież, wszystko liczy się potrójnie, trzeba płacić za każde kichnięcie. Człowiek pragnie uciekać, zanim stanie się coś strasznego.
Przychodzi laki panek, pyszałek, rzuca złotówkami, wydobywa z toni, idziesz z nim. Trzeciego dnia katastrofa. Pukanie. Co takiego? Policja... Biorą panka, a ty z wielkim jeno trudem zdołasz ujść cało. Cóż dalej?
Szukasz dachu nad głową, łóżka, cieplej strawy i czegoś do picia. Jest się napiętnowaną, nikt ci nie dowierza, coś popycha z tyłu, coś ciągnie z przodu i tak, niepostrzeżenie znalazłeś się człowieku na dnie.
Owinięta szczelniej kołdrą ciągnęła po chwili dalej ponuro:
— Tak się to mówi... na dnie. Ale nie koniec na tem, pod dnem jednem jest drugie, trzecie, a trudno nawet wypowiedzieć, jak to wygląda, trudno sobie wyobrazić, czy zapamiętać. Mieszkasz w norze, trzy razy droższej, niżby wypadało, jesteś własnością wszystkich i każdy cię brać może. Zresztą obojętne, salon, czy taka nora. Za każdem otwarciem drzwi dreszcz cię przenika.
Legniesz w końcu spoczywać. Cóż z tego? Wszakże jutro tosamo. Brudne, cuchnące kawiarnie, tesame ciągle twarze, tasama hałastra. A ulica, tak zwany rejon. Ciągłe i zawsze nocą. Znasz każde okno, każdą rynnę, latarnię. Gapisz się, kręcisz, wyszczerzasz zęby i wykrzywiasz się. Chodzisz, stajesz i zerkasz na policjanta. Rzucasz się na każdego mężczyznę, bez względu czy ma schodzone obcasy, czy paraduje we futrze, obiecując mu raj na ziemi. Jeśli cię minie i zostawi, radabyś mu wydrapać oczy, jeśli weźmie, masz ochotę napluć mu w twarz.
To jest właśnie rzecz główna. Każdy ma swe utrapienia, ale to, czego się doznaje od ludzi... ach, mówię ci!
Te ostatnie słowa wykrzyknęła tak przeraźliwie, że zatętniły rozpaczniej jeszcze, niż owo, tragiczne: „Potem“.
Krystjan wyprostował się i wbił spojrzenie ponad lampą, w jeden punkt ściany.
Karen mówiła dalej, zwrócona ku podłodze:
— Stręczycielka oszukuje i okrada na wszystkie strony. Gospodarz napotkany za dnia robi minę, jakby chciał dać kopniaka, a skrada się cichaczem do drzwi o zmierzchu. Kupiec sprzedaje towar z łaski, za drogie pieniądze. Policjant o byle co robi awanturę, dybiąc na to, by mu wetknąć talara. Knajpiarz kredytujący dręczy, gdy niema pieniędzy, a naciąga, gdy je zwietrzy w kieszeni. O kochanku nie mówię nawet, jest konieczny i gdy jeden idzie do ula, trzeba brać drugiego. Żaden nie był gorszy chyba, niż Karolek Wyrwidąb. Ale najokropniejszą męką jest sam interes, sami klijenci. Pankowie i prostacy, młodzi i starzy, skąpi i hojni, wszystko to ścierwo na śmietniku. Przekonać się można co znaczy obłuda i łajdactwo, widać brudne dusze, pełne strachu, kłamstwa, chciwości i prostactwa. Nie wstydzą się tu, bo to nie potrzebne już i wyłazi z nich świństwo wszelakie. Widzisz przed sobą człowieka bez czci i wiary i poznajesz marne, a ohydne cielsko. Ot poprostu, wyżłop całą kałużę, a przekonasz się, jak to smakuje. Jeden katuje ciężarną żonę swoją, drugi głodzi dzieci, inni, to zapity student, wyrzucony oficer, bojaźlwy[22] klecha, czy mieszczuch opasły, a cała ta hołota, razem wzięła, to tylko marne, ohydne cielsko.
Zaśmiała się boleśnie, urągliwie i mówiła dalej:
— Karolka Wyrwidęba poznałam po wyjściu ze szpitala. Nie miałam wówczas nikogo. Przedtem odsiedziałam trzy tygodnie więzienia z powodu tego, przeklętego sierżanta Maksa. Pewnego wieczora zjawił się w kawiarni „Pod Słowikiem“ jakiś młodzik, student jakoby i stawiał moc szampana. Mnie sobie właśnie upatrzył, a niebieskie banknoty latały w powietrzu.
Odrazu wiedziałam, że to sprawa niewyraźna. Karolek wziął go na bok i wyklarował, że te pieniądze skraść musiał ojcu. Przyznał się. Karolek nie popuścił i razem z Waldemarasem Obszarpańcem przyrzekli, że go zaprowadzą do palarni opjum, gdzie jest raj ziemski. W nocy, u mnie zaczął ten żółtodziób skowyczeć i płakać okropnie. Żal mi się go zrobiło, toteż ostrzegłam coprawda szorstko, że wszystko będzie miało zły koniec. Dobył z kieszeni pieniądze. W życiu nie widziałam tylu banknotów razem. Były kradzione, ja zaś radziłam, by je zwrócił. Jął błagać, bym wzięła i kupiła sobie coś, albo zużyła wedle woli. Drżałam na całem ciele, a ten nieszczęśnik padł na kolana, nie przestając błagać.
Nagle wszedł Karolek. Skrył się gdzieś w pobliżu, o czem nie miałam pojęcia. Młodzik atoli posiniał, będąc pewnym, że to ja właśnie ukryłam go. Na szczęście trzasnął mnie w skroń, tak że wszystko przed oczyma wydało mi się krwawą łuną, potem zaś jeszcze kopnął silnie. Padłam na ziemię w drugim końcu pokoju, wstać nie mogąc. Biedny młodzik wiedział teraz, że jestem niewinna.
Adalberta, tak zwał się ów młodzik, ucapił Karolek za kark i poszli obaj. Adalbert nie stawił wcale oporu. Nie przyszedł nazajutrz, nie było go w dniu trzecim ni czwartym, wogóle znikł raz na zawsze. Zapytałam Karolka co z nim zrobił, on zaś powiedział, że go zaprowadził na okręt, odchodzący do Ameryki. Domyśliłam się wszystkiego i jęłam znowu pytać, ale Karolek oświadczył, że jeśli nie będę milczeć, zabije mnie poprosili i koniec. Milczałam tedy. Możliwe jest, że Adalbert pojechał... całkiem możliwe. Nie słyszałam już o nim potem i prawdę mówiąc, nie bardzo mnie to obeszło. Każdego dnia trzeba walczyć o własną skórę, a zawsze było taksamo i taksamo...
Usiadła w łóżku, chwyciła silnie ramię Krystjana. Oczy rozbłysłe wbiła weń i syknęła przez zaciśnięte zęby:
— Ale wówczas nie wiedziałam tego wszystkiego tak jasno. Dopóki się w tem tkwi, człowiek nie wie, co to jest i że nie można tak żyć. Nie chce się dopuścić myśli, że człowiek jest potępiony, siedemkroć potępiony! Pocóż mnie zabrałeś? Czemu tak się stać musiało?
Krystjan nie rzeki słowa. Słyszał jakiś dziwny świst powietrza.
Po chwili puściła go, a raczej odepchnęła, tak że wstał, ona zaś opadła na poduszki.
Krystjan myślał:
— Wszystko nadaremne!
Przygnębienie jego poszło w rozpacz. Nadaremnie... szedł świst przez powietrze... nadaremnie, nadaremnie!
Nagle rzekła Karen głosem czystym, jakiego u niej nie słyszał dotąd:
— Chcę mieć perły maiki twojej!
— Co? — zdziwił się, sądząc, że źle zrozumiał.
A Karen powtórzyła tonem zgoła dziecięcym:
— Chcę mieć perły matki twojej!
Bredziła, oczywiście i wiedziała dobrze, że bredzi. Ani przez sekundę nie uważała za rzecz możliwą spełnienie tego pragnienia.
— Skądże ci to przyszło na myśl? — spytał szeptem, przystępując bliżej. — Cóż to znaczy właściwie?
— Nigdy jeszcze nie pragnęłam tak czegoś! — powiedziała tymsamym, czystym głosem, leżąc nieruchomo. — Radabym je przynajmniej zobaczyć. Jak wygląda rzecz taka? Chciałabym to wziąć w rękę. Czy perły istnieją naprawdę? Jeżdźże do niej i powiedz, że Karen chce obejrzeć te perły. Może ci ich pożyczy? — zaśmiała się obłędnie. — Może ci da na chwilę. To możliwe! — wbiła w sufit oczy rozbłyśnione na nowo. — Wówczas, sądzę, byłoby inaczej z nami!
— Skądże wiesz o perłach matki mojej? — spytał oszołomiony.
Wysunęła porywczo szufladę stolika nocnego i wzięła fotografję. Krystjan sięgnął po nią gwałtownym ruchem, mimo że mu podawała wizerunek.
— Voss mi to podarował! — oświadczyła.
Krystjan spojrzał na fotografję i położył ją bez słowa.
— Tego właśnie chcę! — rzekła, a rysy jej przybrały wyraz obłędny dziecięcej, nieprzytomnej chciwości, przepojonej zuchwalstwem. W rozbłysłych oczach był uśmiech, potem roześmiała się głośno. — Tego tylko chcę! Lizałabym to, ukryłabym we wnętrznościach, tak by nikt nie wiedział, ani widział. O tak, chcę mieć perły matki twojej, na chwilę bodaj...
Nic nie mogło wstrząsnąć Krystjanem silniej nad ów obłędny bełkot, nad to nierozsądne, bezprzytomne żądanie. Podszedł do okna, wyjrzał w ciemń i rzekł zwolna, z rozmysłem:
— Dobrze, będziesz je miała!
Karen nie dała odpowiedzi. Leżąc wyciągnięta, zamknęła oczy. Słów jego serjo nie wzięła wcale, a gdy wyszedł, jęła w milczeniu urągać mu i urągać sobie.
Nazajutrz rano pojechał Krystjan koleją podziemną na dworzec anhalcki i kupił bilet trzeciej klasy do Frankfurtu. Trzymał w ręku małą torbę podróżną.

31.

— Dalejże, pokaż swą sztuczkę! — mówił Niels Engelschall do matki swej, wdowy-wróżbiarki.
Znajdywali się w sanktuarjum. Od sufitu zwisał na czarnym sznurze nietoperz wypchany. Miał skrzydła rozpostarte, a szklane, czarne oczy jego jarzyły się. Na stole, pokrytym kartami leżała trupia czaszka.
Był to wieczór niedzielny, a Niels wracał z knajpy. Zatrzymał się tu mimochodem tylko, spiesząc na taneczną zabawę. Miał czarny garnitur żakietowy z kamizelką w biało-niebieską kratkę i twardy, angielski melonik, tak głęboko na kark zasunięty, że widać było pośrodku głowy rozdział włosów. Pod lewem ramieniem trzymał cienką laseczkę. Chwiał krzesłem, na którem siedział rozwalony.
— Pokaźno sztuczkę swoją i prorokuj! — powtórzył ciskając na stół srebrną pięciomarkówkę.
W oczach jego, znużonych życiem tlił metaliczny blask nieokreślonej żądzy.
Matka bała się go stale. Tasując karty, rzekła przymilnie:
— Widzę, jesteś przy pieniążkach, chłopcze! To doskonale. Ano zbierz, a zaraz zobaczymy, co w trawie piszczy.
Niels zakołysał się znowu. W gardle paliło go strasznie od kilku już dni. Łaskotało go w dłoniach i palcach. Radby był objąć coś i zdusić, coś gładkiego, miękkiego, ciepłego, coś co żyje i o życie żebrze. Niecierpiał przedmiotów, ulic, godzin płynących.
— Piątka przy asie kierowym, — mówiła — król karowy kryje waleta tref. Nic dobrego to nie oznacza. Pośrodku dwie dyski i dama pik... zasępiła się — nie bierz mi tego za złe, drogi chłopcze!
— Milczże matka! Z tego się konie śmieją! — powiedział gniewnie i rzucił z pozorną obojętnością: — Zobaczno, czy niema tam Żydowicy.
Wdowa potrząsnęła ze zdziwieniem głową.
— Nie, chłopcze... nie, — rzekła, wykładając dalej karty — Żydowicy?... Nie! Dziesiątka i dama kier, to mogłyby być pieniądze z poczty. Boże wielki! Trzy damy razem. W miłości miałeś zawsze szczęście. A propos. Pytała dziś o ciebie Czerwona Jaga. Chciała wiedzieć, czy będziesz dziś u niej.
— Wczoraj dopiero wyrzuciłem ją od siebie. Cóż za pamięć cielęca! — rozparł się lepiej i zakołysał. — Jeśli nie masz dla mnie czegoś lepszego, zabieram pieniądze!
— Zaraz, zaraz, chłopcze drogi! — uspakajała, tasując karty ponownie. — Wydobędziemy tę Żydowicę. — Wydobędziemy ją napewne...
Niels patrzył w powietrze. Gdzie skierował spojrzenie, wszędzie widział od dni kilku, wciąż tosamo, młodą, gładką szyję, parę młodych ramion i młodocianych jędrnych piersi. Wszystko to było odmiennej zgoła rasy, słodką, gorącą, nieznaną krwią pulsowało, i czuł, że jeśli nie zdoła chwycić tego w dłonie, wąchać i smakować, przyjdzie mu chyba zginąć. Wstał ruchem rozmyślnie ospałym.
— Daj pokój! — powiedział — wszystko to oszustwo tylko. Możesz sobie zresztą zatrzymać napiwek.
Zmieszał karty posunięciem laski i wyszedł.
Zostawszy sama, potrząsnęła wdowa Engelschal głową. Duma zawodowa była teraz w grze. Stasowała karty ponownie i jęła ciągnąć dalej.
— Wydobędziemy ją... — mruczała do siebie — wydobędziemy napewne...





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zamierzają.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Amadeusz.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ujrzał.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – bez ruchu.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Przeszli.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – .
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – opalizujące.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Amadeusz.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – usłyszała.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – szesnastu.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nadzieję.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ziemi.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – reprezentanci.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pode mną.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rycerski.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – słowa.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – robić.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wszędzie.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pieniądze.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – uszy.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zmierzch.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – bojaźliwy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.