Ewa (Wassermann)/Bose nogi/20

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
20.

Pojechali na kiermasz i udało im się przecisnąć aż do małego teatru marjonelek. Ławki były przepełnione dziećmi, a wokoło stali dorośli głowa przy głowie. Od strony parku płynęły odory smaru maszynowego, skóry i solonych śledzi, zaś powietrze rozbrzmiewało tonami fałszywej muzyki i głosami wywoływaczy.
Krystjan torował Ewie drogę, a ludzie ustępowali z niechęcią i podziwem jednocześnie. Ewa śledziła z napięciem tok akcji. Dzieckiem będąc lubiła takie widowiska, a dziś przeszłość nadała temu, na które patrzyła urok smętku i ponęty.
Pulcinello, w roli okpisia musiał przyznać, że żadna chytrość nie sprosta czarom dobrych wróżek. Naiwność jego była przejrzysta, a klęska tak zasłużona, iż nie budziła politowania. Deszcz kijów, pod którym zginął, był słusznym triumfem moralności.
Ewa biła brawa, rozradowana, jak wszystkie maleństwa.
— Nie śmiejesz się Krystjanie? — zapytała.
A Krystjan śmiał się, nie tyle z głupoty Pulcinella, ile dlatego, że go porwał śmiech Ewy.
Po spuszczeniu kurtyny, dali się ponieść fali innych rozrywek. Ale utworzyła się za nimi świta. Szły szepty z ust do ust, a jeden zwracał drugiemu uwagę na Ewę. Zwłaszcza dwie dziewczęta dążyły uporczywie za wykwintnie ubraną damą. Ewa miała kapelusz z różami i płaszcz jedwabny, błękitny, jak morze w słońcu.
Jedna z tych dziewcząt zdobyła gdzieś pęk bzu i na placu przed gospodą wręczyła go uwielbianej, czyniąc dyg wspaniały. Ewa podziękowała i pochyliła twarz nad kwiatami, w tej zaś chwili pięć czy sześć dziewcząt utworzyły wokoło niej krąg taneczny, skacząc i nucąc swawolną piosenkę.
— Jestem w niewoli! — krzyknęła wesoło do Krystjana, który został poza obrębem kola i mimowoli znosić musiał drwiące spojrzenia dziewcząt.
— Tak, tak, jesteś w niewoli! — przytakiwał, starając się dostroić do roli rozradowanego widza.
Na schodach gospody stał człowiek pijany i ze złością niewytłumaczoną patrzył na zabawę Ewy z dziewczętami. Zrazu miotał złorzeczenia, potem zaś gdy nikt nań nie zwracał uwagi, wpadł we wściekłość prawdziwą. Podniósłszy ze ziemi kamień wielkości pięści, cisnął go w grupę.
Dziewczęta zawrzasły, kuląc się, to znów rozbiegając. Kamień przeleciał tuż obok ramienia tej, która ofiarowała kwiaty, a spadając trafił Ewę w obie stopy.
Zbladła i zacisnęła usta. Kilku mężczyzn rzuciło się na pijaka, który wymachując groźnie rękami, wrócił d» gospody. Krystjan ruszył zrazu także w kierunku schodów, ale zawrócił, bowiem ważniejszą była pomoc dla Ewy. Spłoszone dziewczęta zasypały go pytaniami. Usunął je na bok.
— Czy możesz chodzić? — spytał.
Potwierdziła czyniąc wysiłek opanowania wyrazu twarzy, ale stanąwszy zatoczyła się. On zaś wziął ją na ręce i zaniósł do stojącego opodal auta. Dziewczęta pobiegły za nimi, powiewając chustkami. Z gospody dolatały krzyki.
— Pulcinello wściekł się! — powiedziała Ewa z uśmiechem, tłumiąc ból. — To nic, drogi mój! — szepnęła po chwili. — Minie rychło, nie kłopocz się.
Pędzili z chyżością stu kilometrów.
W pół godziny potem siedziała w fotelu, w swej komnacie, a Krystjan klęcząc trzymał w dłoniach jej bose stopki.
Przerażona niezmiernie Zuzanna nadbiegła i jęła udzielać różnych sprzecznych ze sobą rad, zwołała ludzi, domagała się, by wezwano lekarza, potem zerwała z nóg swej pani trzewiki i pończochy, oglądając ze strachem czerwone plamy, wywołane uderzeniem kamienia. Ewa musiaia jej w końcu nakazać milczenie i wysiać z pokoju.
— Już prawie nie boli! — zapewniła Ewa, tuląc z lubością bose stopy do chłodnych, suchych dłoni Krystjana.
Służąca przyniosła miednicę z wodą i dwa kawałki płótna na okłady.
Krystjan podziwiał bose stopki, owe przecudne narzędzia, podobne rękom wielkiego malarza, czy barkom ptaka o lotach podniebnych i dalekich. Radował oczy kształtem, wyrazistością muskulatury, nieskazitelną linją sklepienia, różowymi palcami i przejrzystymi paznokciami. Jednocześnie zbudził się jego wnętrzny zmysł obserwacyjny i posłyszał głos: Klęczysz oto Krystjanie? — Tak, klęczę! — odparł w duchu, nie bez pewnej trwogi. — Czemużbym nie miał klęczeć? — Dostrzegł w oczach Ewy błysk rozochocenia i to go zmieszało bardziej jeszcze.
Powiedziała:
— Dłonie twoje to dobrzy lekarze, a najcudniejsze jest, że klęczysz przedemną, drogi mój.
Zapadł zmierzch. Poprzez drżące zlekka firanki błyszczała gwiazda wieczorna.
— Czemuż ci dziwno, że klęczę? — spytał niepewnym głosem.
— Lubię to! — odrzekła, a rozluźnione włosy spadły jej na ramiona. — Lubię to! — powtórzyła, kładąc mu dłonie na głowie tak, że ją opuścił niżej. — Lubię to!
— Klęczysz, Krystjanie! — usłyszał znowu z głębi duszy. I w tej chwili ujrzał dzbanek z odłamanem uchem, krzywe okno z pasmem śniegu w szparze, luźny trzewik ze skorupą błota na podeszwie, zwisający z belki postronek i lampę naftową ze szkiełkiem okrytem sadzą. Były to rzeczy marne, ot nędzota i nic więcej.
— Czy często klęczałeś tak Krystjanie w roli czciciela? — spytała.
Nie odrzekł nic, a bose stopki zaciężyły mu w dłoniach. Znikło wrażenie zmysłowe, wywołane ich ciepłem, gładkością i pobudliwa ruchliwością, a ogarnęły go trwoga, wstyd i smutek. i
Owe narządy, niezależne niemal, posiadające życie, stopy tancerki, członki ukochanej kobiety, cenne i rzadkie jak nie wiele rzeczy na świecie, wydały mu się teraz brzydkie, odpychające, natomiast uczucie piękna i szacunku budziły marne, biedne rzeczy, jak zielony dzbanek bez ucha, krzywe okno z pasmem śniegu, trzewik zabłocony, zwisający z belki postronek i zakopcona lampka.
— Powiedzże, czy często tak klęczałeś przed kimś? — posłyszał czuły, drgający strachem niemal głos Ewy i wydało mu się, że zań odpowiada Iwan Becker:
— To rzecz, to rzecz jedynie ważka, żeś klęczał przed nią. Wszystko inne było przeznaczeniem i goryczą. Ale, żeś klęczał, to ważne jedynie.
Zamknął oczy, pobladł i dyszał ciężko. Przeżywał teraz wyraźniej, dosadniej i bardziej prawdziwie, godzinę losu. Uczuł na czole pocałunek Beckera i zrozumiał jego znaczenie. Pojął gorączkowe metamorfozy nieczystego sumienia, które go samego przemieniały w dzbanek, krzywe okno, trzewik, postronek i lampkę. Szło o to, by uciec, by zyskać na czasie. Zrozumiał, że wśród przybierania rozmaitych postaci widywał i słyszał ludzi, żebraka, kobietę, Iwana Michajłowicza, chore, półnagie dzieci, a także swe wysiłki powstrzymania, ich na małą bodaj jeszcze chwilę, zanim w męce swej, rozpaczy, opętaniu i okrucieństwie rzuca się nań, niby psy zdziczałe na ochłap ścierwa.
Minął czas oznaczony. Wstał spiesznie, zdecydowany zupełnie.
— Odpraw mnie Ewo! — powiedział. — Odpraw mnie! Lepiej, że tak uczynisz, niżbym miał się odrywać od ciebie krok za krokiem. Nie mogę zostać z tobą, nie mogę żyć dla ciebie!
W tej chwili uczuł w sobie płomienną burzę miłości i dałby był sobie wyrwać z piersi serce, byle cofnąć wyrzeczone słowa.
Ewa zerwała się błyskawicznie. Stanęła bez ruchu, oburącz chwytając pasma włosów swoich.
Krystjan podszedł do okna. Ujrzał wielką połać nieba, gwiazdę wieczorną i ruchliwe morze. Wiedział, że to wszystko złuda, ten spokój, ta połyskująca gwiazda, ta lekko fosforyzująca fala, że jest to jeno szala, malowana zasłona i że nie wolno niepokoić się tem. Poza owymi pozorami mieścił się strach, okropności, oraz niezgłębione cierpienie. Zrozumiał to, zrozumiał dobrze.
Pojął wielotysięczne tłumy nad brzegiem morza i ich ponure milczenie. Pojął córkę rybaka, leżącą z pohańbionem ciałem na mierzwie stajennej. Pojął wolę śmierci Addy Castillos. Pojął Jana Cardillaca, kroczącego obłędnie z troską o żonę i dziecko. Pojął siedmdziesięcioletniego rozpustnika, wołającego z poza klasztornej kraty: — Boże mój, Zbawicielu cóż mam czynić? Pojął głuchoniemego Dytryka, który się utopił, pojął wzmiankę Beckera o mokrym płaszczu i przerażenie Lotara ma widok zwłok, trzymających się w objęciach. Pojął palący głód Amadeusza Vossa, oraz jego słowa o srebrnej nici i flaszy z oliwą. Pojął kamienny smutek żon rybaków i śpiewaka operowego z dwudziestu frankami w kieszeni.
Pojął wszystko, wszystko!
— Krystjanie! — zawołała Ewa, takim tonem, jakby szukała czegoś w ciemni.
— Nastał wieczór! — powiedział drżąco.
— Krystjanie! — wykrzyknęła Ewa.
On zobaczył nagle Amadeusza, który wyszedł właśnie z ciemnej grupy drzew, gdzie nań czekał widocznie. Czynił gwałtowne gesty w kierunku okna. Pożegnawszy Ewę spiesznie, wyszedł z jej pokoju.
Patrzyła za nim bez ruchu.
W chwilę potem, zapominając o bolących jeszcze stopach, udała się do garderoby, otwarła kasetkę z klejnotami, dobyła Ignifera i jęła nań patrzeć w poważnej zadumie.
Potem wetknęła djament we włosy i przejrzała się w zwierciadle. Była chłodna, blada, a oczy miała spokojne. Skrzyżowawszy na piersiach ramiona, trwała w kontemplacji.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.