<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Faraon |
Podtytuł | Tom III |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XX |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Ogromna świta jego świątobliwości wciąż stała w sali poczekalnej, ale jakby rozłupana na dwie części. Z jednej strony Herhor, Mefres i kilku arcykapłanów starszych wiekiem, z drugiej — wszyscy jenerałowie, wszyscy urzędnicy cywilni i przeważna ilość młodszych kapłanów.
Orli wzrok faraona w jednej chwili dostrzegł ten rozdział dostojników, i w sercu młodego władcy zapaliła się radosna duma.
„I otóż, nie dobywając miecza, odniosłem zwycięstwo!...“ — pomyślał.
A cywilni i wojskowi dostojnicy coraz dalej i wyraźniej odsuwali się od Herhora i Mefresa. Nikt bowiem nie wątpił, że obaj arcykapłani, dotychczas najpotężniejsi w państwie, nie posiadają łaski nowego faraona.
Teraz pan przeszedł do sali jadalnej, gdzie przedewszystkiem zastanowiła go liczba usługujących kapłanów i — półmisków.
— Ja mam to wszystko zjeść? — zapytał, nie ukrywając zdziwienia.
Wówczas kapłan, czuwający nad kuchnią, objaśnił faraona, że potrawy, których nie zużytkuje jego świątobliwość, idą na ofiarę dla dynastji.
I to mówiąc, wskazał szereg posągów, ustawionych wzdłuż sali.
Pan spojrzał na posągi, które wyglądały, jakby im nic nie dawano, potem na kapłanów, których cera była świeża, jakby oni wszystko zjadali, i — zażądał piwa, tudzież żołnierskiego chleba z czosnkiem.
Starszy kapłan osłupiał, ale powtórzył rozkaz młodszemu. Młodszy zawahał się, ale powtórzył zlecenie chłopcom i dziewczętom. Chłopcy, w pierwszej chwili, zdawało się, że nie wierzą własnym uszom; wnet jednak rozbiegli się po całym pałacu.
Zaś w kwadrans później wrócili wystraszeni, szepcząc kapłanom, że nigdzie niema żołnierskiego chleba i czosnku...
Faraon uśmiechnął się i zapowiedział, ażeby od tej pory nie brakło w jego kuchniach prostych potraw. Potem zjadł gołąbka, kawałek ryby, pszenną bułkę i popił to winem.
Przyznał w duchu, że jedzenie było zrobione dobrze, a wino cudowne. Nie mógł jednak opędzić się myśli, że kuchnia dworska musi pochłaniać nadzwyczajne sumy.
Spaliwszy kadzidła na cześć przodków, władca udał się do królewskiego gabinetu, celem wysłuchania raportów.
Pierwszym był Herhor. Skłonił się przed panem daleko niżej, aniżeli zrobił to, witając go, i z wielkiem wzruszeniem powinszował zwycięstwa nad Libijczykami.
— Rzuciłeś się — mówił — wasza świątobliwość na Libijczyków, jak Tyfon na nędzne namioty błąkających się po pustyni. Wygrałeś wielką bitwę z bardzo małemi stratami i jednym zamachem boskiego miecza zakończyłeś wojnę, której końca my, ludzie zwyczajni, nie umieliśmy dopatrzeć.
Faraon czuł, że jego niechęć do Herhora zaczyna słabnąć.
— Dlatego — ciągnął arcykapłan — najwyższa rada błaga waszą świątobliwość, abyś dla walecznych pułków przeznaczył dziesięć talentów nagrody... Ty zaś sam, naczelny wodzu, pozwól, ażeby obok imienia twego kładziono napis: „Zwycięski!...“
Licząc na młodość faraona, Herhor przesadził w pochlebstwie. Pan ochłonął z upojenia i nagle odparł:
— Jakiż przydomek dalibyście mi, gdybym zniósł armję asyryjską i zapełnił świątynie bogactwami Niniwy i Babilonu?...
„Więc on wciąż myśli o tem?...“ — rzekł w sobie arcykapłan.
Faraon zaś, jakby na potwierdzenie jego obaw, zmienił przedmiot rozmowy i zapytał:
— Ile też mamy wojska?
— Tu, pod Memfisem?...
— Nie, w całym Egipcie.
— Wasza świątobliwość miał dziesięć pułków... — mówił arcykapłan. — Dostojny Nitager na granicy wschodniej ma piętnaście... Dziesięć jest na południu, gdyż zaczyna się niepokoić Nubja... Zaś pięć stoi garnizonami po całym kraju.
— Razem czterdzieści — rzekł po namyśle faraon. — Ileż to będzie żołnierzy?...
— Około sześćdziesięciu tysięcy...
Pan zerwał się z fotelu.
— Sześćdziesiąt, zamiast stu dwudziestu?... — krzyknął. — Co to znaczy?... Co wy zrobiliście z moją armją?...
— Niema środków na utrzymanie większej liczby...
— O bogowie!... — mówił faraon, chwytając się za głowę. — Ależ nas za miesiąc napadną Asyryjczycy!... Przecież my jesteśmy rozbrojeni...
— Z Asyrją mamy wstępny traktat — wtrącił Herhor.
— Kobieta mogłaby tak odpowiedzieć, ale nie minister wojny — uniósł się pan. — Co znaczy traktat, za którym nie stoi armja?... Przecież dziś zgniotłaby nas połowa wojsk, jakiemi rozporządza król Assar.
— Racz uspokoić się, świątobliwy panie. Na pierwszą wieść o zdradzie Asyryjczyków mielibyśmy pół miljona wojowników...
Faraon roześmiał mu się w twarz.
— Co?... Skąd?... Ty oszalałeś, kapłanie!... Grzebiesz się w papirusach, ale ja siedem lat służę w wojsku i prawie niema dnia, ażebym nie odbywał musztry, czy manewrów. Jakim sposobem w ciągu kilku miesięcy będziesz miał półmiljonową armję?...
— Cała szlachta wystąpi...
— Co mi po twojej szlachcie!... Szlachta to nie żołnierze. Dla półmiljonowej armji trzeba conajmniej stu pięćdziesięciu pułków, a my, jak sam mówisz, mamy ich czterdzieści... Gdzież więc ci ludzie, którzy dziś pasą bydło, orzą ziemię, lepią garnki, albo piją i próżnują w swoich dobrach, gdzie nauczą się wojskowego rzemiosła?... Egipcjanie są lichym materjałem na żołnierzy, wiem o tem, bo przecież widuję ich codzień... Libijczyk, Grek, Cheta, już dzieckiem będąc, strzela z łuku i procy i doskonale włada maczugą; zaś po upływie roku uczy się porządnie maszerować. Ale Egipcjanin dopiero po trzech latach pracy maszeruje jako tako. Prawda, że z mieczem i włócznią oswaja się we dwa lata, ale na trafne rzucanie pocisków i czterech mu za mało...
Więc po upływie kilku miesięcy moglibyście wystawić nie armję, lecz półmiljonową bandę, którą w okamgnieniu rozbiłaby druga banda, asyryjska. Bo choć pułki asyryjskie są liche i źle musztrowane, lecz żołnierz asyryjski umie miotać kamienie i strzały, rąbać i kłuć, a nadewszystko posiada impet dzikiego zwierzęcia, czego łagodnemu Egipcjaninowi całkiem brakuje. My rozbijamy nieprzyjaciół tem, że nasze karne i wyćwiczone pułki są, jak tarany: trzeba wybić połowę żołnierzy, nim zepsuje się kolumna. Lecz gdy niema kolumny, niema i egipskiej armji.
— Mądrą prawdę mówi wasza świątobliwość — rzekł Herhor do zadyszanego faraona. — Tylko bogowie posiadają taką znajomość rzeczy... Ja także wiem, że siły Egiptu są słabe, że dla stworzenia ich trzeba wielu lat pracy... Z tego właśnie powodu chcę zawrzeć traktat z Asyrją.
— Przecie już zawarliście...
— Tymczasowy. Sargon bowiem, widząc chorobę waszego ojca, a lękając się waszej świątobliwości, odłożył zawarcie właściwego traktatu do waszego wstąpienia na tron.
Faraon znowu wpadł w gniew.
— Co?... — zawołał. — Więc oni naprawdę myślą o zagarnięciu Fenicji?... I sądzą, że ja podpiszę hańbę mojego panowania?... Złe duchy opętały was wszystkich!...
Audjencja była skończona. Herhor tym razem upadł na twarz, a wracając od pana, rozważał w sercu swojem:
„Jego świątobliwość wysłuchał raportu, więc nie odrzuca moich usług... Powiedziałem mu, że musi podpisać traktat z Asyrją, więc najcięższa sprawa skończona... Namyśli się, nim Sargon znowu do nas przyjedzie...
Ależ to lew, a nawet nie lew, ale słoń rozhukany, ten młodzieniec... A przecież dlatego tylko został faraonem, że jest wnukiem arcykapłana!... Jeszcze nie zrozumiał, że te same ręce, które go wzniosły tak wysoko...“
W przedsionku dostojny Herhor zatrzymał się, dumał nad czemś, wkońcu, zamiast do siebie, poszedł do królowej Nikotris.
W ogrodzie nie było ani kobiet, ani dzieci, tylko z rozrzuconych pałacyków dochodziły jęki. To kobiety, należące do domu zmarłego faraona, opłakiwały tego, który odszedł na Zachód.
Żal ich, zdaje się, był szczery.
Tymczasem do gabinetu nowego władcy przyszedł najwyższy sędzia.
— Co mi powiesz wasza dostojność? — zapytał pan.
— Kilka dni temu zdarzył się niezwykły wypadek pod Tebami — odparł sędzia. — Jakiś chłop zamordował żonę i troje dzieci i sam utopił się w poświęconej sadzawce.
— Oszalał?
— Zdaje się, że zrobił to z głodu.
Faraon się zamyślił.
— Dziwny wypadek — rzekł — ale ja chciałbym usłyszeć co innego. Jakie występki zdarzają się najpospoliciej w tych czasach?
Najwyższy sędzia wahał się.
— Mów śmiało — rzekł pan, już zniecierpliwiony — i niczego nie ukrywaj przede mną. Wiem, że Egipt zapadł w bagnisko, chcę go wydobyć, a więc muszę znać wszystko złe...
— Najczęstszemi... najzwyklejszemi występkami są bunty... Ale tylko pospólstwo buntuje się... — pośpieszył dodać sędzia.
— Słucham — wtrącił pan.
— W Kosem — mówił sędzia — zbuntował się pułk mularzy i kamieniarzy, którym na czas nie dano rzeczy potrzebnych. W Sechem chłopstwo zabiło pisarza, zbierającego podatki... W Melcatis i Pi-Hebit także chłopi zburzyli domy fenickich dzierżawców... Pod Kasa nie chcieli poprawiać kanału, twierdząc, że za tę robotę należy im się płaca od skarbu... Wreszcie w kopalniach porfiru skazańcy pobili dozorców i chcieli gromadą uciekać w stronę morza...
— Wcale nie zaskoczyły mnie te wiadomości — odparł faraon. Ale co ty myślisz o nich?
— Przedewszystkiem trzeba ukarać winnych.
— A ja myślę, że przedewszystkiem trzeba dawać pracującym to, co im się należy — rzekł pan. — Głodny wół kładzie się na ziemi, głodny koń chwieje się na swych nogach i zdycha... Czy można więc żądać, aby głodny człowiek pracował i nie objawiał, że mu jest źle?...
— Zatem wasza świątobliwość...
— Pentuer utworzy radę do zbadania tych rzeczy — przerwał faraon. — Tymczasem nie chcę, aby karano...
— Ależ w takim razie wybuchnie bunt ogólny!... — zawołał przerażony sędzia.
Faraon oparł brodę na rękach i rozważał.
— Ha! — rzekł po chwili — niechże więc sądy robią swoje, tylko... jak najłagodniej.
A Pentuer niech jeszcze dziś zbierze radę...
Zaiste! — dodał po chwili — łatwiej decydować się w bitwie, aniżeli w tym nieporządku, jaki opanował Egipt...
Po wyjściu najwyższego sędziego, faraon wezwał Tutmozisa. Kazał mu w swem imieniu powitać wojsko, wracające z nad Sodowych jezior, i rozdzielić dwadzieścia talentów między oficerów i żołnierzy.
Następnie pan rozkazał przyjść Pentuerowi, a tymczasem przyjął wielkiego skarbnika.
— Chcę wiedzieć — rzekł — jaki jest stan skarbu.
— Mamy — odparł dostojnik — w tej chwili ze dwadzieścia tysięcy talentów wartości w śpichrzach, oborach, składach i skrzyniach. Ale podatki codzień wpływają.
— I bunty robią się codzień — dodał faraon. — A jakież są nasze ogólne dochody i wydatki?
— Na wojsko wydajemy rocznie dwadzieścia tysięcy talentów... Na świątobliwy dwór dwa do trzech tysięcy talentów miesięcznie...
— No?... Cóż dalej?... A roboty publiczne?...
— W tej chwili wykonywają się darmo — rzekł wielki skarbnik, spuszczając głowę.
— A dochody?...
— Ile wydajemy, tyle mamy... — szepnął urzędnik.
— Więc mamy czterdzieści lub pięćdziesiąt tysięcy talentów rocznie — odparł faraon. — A gdzie reszta?...
— W zastawie u Fenicjan, u niektórych bankierów i kupców, wreszcie u świętych kapłanów...
— Dobrze — odparł pan. — Ale jest przecie nienaruszalny skarb faraonów w złocie, platynie, srebrze i klejnotach. Ile to wynosi?...
— To już od dziesięciu lat naruszone i wydane...
— Na co?... komu?...
— Na potrzeby dworu — odpowiedział skarbnik — na podarunki dla nomarchów i świątyń...
— Dwór miał dochody z płynących podatków, a czyliż podarunki mogły wyczerpać skarbiec mojego ojca?...
— Ozyrys-Ramzes, ojciec waszej świątobliwości, był hojny pan i składał wielkie ofiary...
— Niby... jak wielkie?... Chcę o tem raz dowiedzieć się... — mówił niecierpliwie faraon.
— Dokładne rachunki są w archiwach, ja pamiętam tylko liczby ogólne...
— Mów!...
— Naprzykład świątyniom — odparł, wahając się, skarbnik — dał Ozyrys-Ramzes w ciągu szczęśliwego panowania, około stu miast, ze sto dwadzieścia okrętów, dwa miljony sztuk bydła, dwa miljony worów zboża, sto dwadzieścia tysięcy koni, osiemdziesiąt tysięcy niewolników, piwa i wina ze dwieście tysięcy beczek, ze trzy miljony sztuk chlebów, ze trzydzieści tysięcy szat, ze trzysta tysięcy kruż miodu, oliwy i kadzideł... A prócz tego tysiąc talentów złota, trzy tysiące srebra, dziesięć tysięcy lanego bronzu, pięćset talentów ciemnego bronzu, sześć miljonów kwiecistych wieńców, tysiąc dwieście posągów boskich i ze trzysta tysięcy sztuk drogich kamieni...[1] Innych liczb narazie nie pamiętam, ale wszystko to jest zapisane...
Faraon ze śmiechem podniósł ręce do góry, a po chwili wpadł w gniew i uderzając pięścią w stół, zawołał:
— Niesłychana rzecz, ażeby garstka kapłanów zużyła tyle piwa, chleba, wieńców i szat, mając własne dochody!... Ogromne dochody, które kilkaset razy przewyższają potrzeby tych świętych...
— Wasza świątobliwość raczył zapomnieć, że kapłani wspierają dziesiątki tysięcy ubogich, leczą tyluż chorych i utrzymują kilkanaście pułków na koszt świątyń.
— Naco im pułki?... Przecież faraonowie korzystają z nich tylko w czasie wojny. Co się tycze chorych, prawie każdy płaci za siebie albo odrabia, co winien świątyni za kurację. A ubodzy?... Wszakże oni pracują na świątynie: noszą bogom wodę, biorą udział w uroczystościach, a przedewszystkiem — należą do robienia cudów. Oni to, pod bramami świątyń odzyskują rozum, wzrok i słuch; im leczą się rany, ich nogi i ręce odzyskują władzę, a lud, patrząc na podobne dziwowiska, tem żarliwiej modli się i hojniejsze składa ofiary bogom...
Ubodzy są jakby wołami i owcami świątyń: przynoszą im czysty zysk...
— To też — ośmielił się wtrącić skarbnik — kapłani nie wydają wszystkich ofiar, ale je zgromadzają i powiększają fundusz...
— Na co?
— Na jakąś nagłą potrzebę państwa...
— Któż widział ten fundusz?
— Ja sam — rzekł dostojnik. — Skarby, złożone w Labiryncie, nie ubywają, ale mnożą się z pokolenia na pokolenie, ażeby w razie...
— Ażeby — przerwał faraon — Asyryjczycy mieli co brać, gdy zdobędą Egipt, tak pięknie rządzony przez kapłanów!...
Dziękuję ci, wielki skarbniku — dodał. — Wiedziałem, że majątkowy stan Egiptu jest zły. Ale nie przypuszczałem, że państwo jest zrujnowane... W kraju bunty, wojska niema, faraon w biedzie... Lecz skarbiec w Labiryncie powiększa się z pokolenia na pokolenie!...
Gdyby tylko każda dynastja, tylko dynastja, składała tyle podarunków świątyniom, ile im dał mój ojciec, już Labirynt posiadałby dziewiętnaście tysięcy talentów złota, około sześćdziesięciu tysięcy talentów srebra, a ile zbóż, bydła, ziemi, niewolników i miast, ile szat i drogich kamieni, tego nie zliczy najlepszy rachmistrz!...
Wielki skarbnik pożegnał władcę zgnębiony. Lecz i faraon nie był kontent: po chwilowym bowiem namyśle, zdawało mu się, że zbyt otwarcie rozmawiał ze swymi dostojnikami.