Faraon/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Faraon
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XVIII-XX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

BOLESŁAW PRUS
(ALEKSANDER GŁOWACKI)
FARAON
POWIEŚĆ

NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA



WSZELKIE PRAWA AUTORSKIE ZASTRZEŻONE


OKŁADKĘ PROJEKTOWAŁ EDWARD MANTEUFFEL[1]


DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE
1935

Żonie mojej

Oktawji z Trembińskich Głowackiej
jako drobny dowód czci i przywiązania
poświęcam tę pracę

Autor.
WSTĘP.

W północno-wschodnim kącie Afryki leży Egipt, ojczyzna najstarszej cywilizacji w świecie. Przed trzema, czterema, a nawet pięciu tysiącami lat, kiedy w środkowej Europie, odziani w surowe skóry barbarzyńcy kryli się po jaskiniach, Egipt już posiadał wysoką organizację społeczną, rolnictwo, rzemiosła i literaturę. Nadewszystko zaś wykonywał olbrzymie prace inżynierskie i wznosił kolosalne budowle, których szczątki budzą podziw w technikach nowożytnych.
Egipt jest to żyzny wąwóz między Pustynią Libijską i Arabską. Głębokość jego wynosi kilkaset metrów, długość 130 mil, średnia szerokość zaledwo milę. Od zachodu łagodne, ale nagie wzgórza libijskie, od wschodu strome i popękane skały arabskie — są ścianami tego korytarza, którego dnem płynie rzeka Nil.
Z biegiem rzeki na północ, ściany wąwozu zniżają się, a w odległości 25 mil od Morza Śródziemnego nagle rozchodzą się, i Nil, zamiast płynąć ciasnym korytarzem, rozlewa się kilkoma ramionami po obszernej równinie, mającej kształt trójkąta. Trójkąt ten, zwany Deltą Nilową, ma za podstawę brzeg morza Śródziemnego, u wierzchołka zaś, przy wyjściu rzeki z wąwozu, miasto Kair, tudzież gruzy przedwiekowej stolicy, Memfisu.
Gdyby kto mógł wznieść się o 20 mil w górę i stamtąd spojrzeć na Egipt, zobaczyłby dziwną formę kraju i osobliwe zmiany jego koloru. Z tej wysokości, na tle białych i pomarańczowych piasków, Egipt wyglądałby jak wąż, który w energicznych skrętach posuwa się przez pustynię do morza Śródziemnego i już zanurzył w nim trójkątną głowę, ozdobioną dwojgiem oczu: lewem — Aleksandrją, prawem — Damiettą.
Długi ten wąż w październiku, kiedy Nil zalewa cały Egipt, miałby błękitną barwę wody. W lutym, kiedy miejsce opadających wód zajmuje wiosenna roślinność, wąż byłby zielony, z błękitną pręgą wzdłuż ciała i mnóstwem błękitnych żyłek na głowie, z powodu kanałów, które przecinają Deltę. W marcu błękitna pręga zwęziłaby się, a ciało węża, skutkiem dojrzewania zbóż, przybrałoby kolor złoty. Wreszcie w początkach czerwca Nilowa pręga byłaby bardzo cienka, a ciało węża zrobiłoby się szare, jakby przysłonięte krepą, skutkiem suszy i pyłu.
Zasadniczą właściwością klimatu egipskiego jest upał; w styczniu bywa dziesięć stopni ciepła, w sierpniu dwadzieścia siedem; niekiedy gorąco sięga czterdziestu siedmiu stopni, co u nas odpowiada temperaturze rzymskiej łaźni. Nadto w sąsiedztwie morza Śródziemnego, nad Deltą, deszcz pada ledwie dziesięć razy na rok, w Górnym zaś Egipcie raz na dziesięć lat.
W tych warunkach Egipt, zamiast kolebką cywilizacji, byłby pustynnym wąwozem, jakich pełno wśród Sahary, gdyby co roku nie wskrzeszały go wody świętej rzeki Nilu. Od końca czerwca do końca września Nil przybiera i zalewa prawie cały Egipt; od końca października do końca maja roku następnego opada i stopniowo odsłania coraz niższe płaty gruntu. Wody rzeki są tak przesycone mineralnemi i organicznemi szczątkami, że kolor ich staje się brunatnawym, więc w miarę opadania wód, na zalanych gruntach osadza się muł żyzny, który zastępuje najlepsze nawozy. Ten muł i gorący klimat sprawia, że Egipcjanin, zamknięty między pustyniami, może mieć trzy zbiory w ciągu roku i około trzystu ziarn z jednego ziarna zasiewu.
Ale Egipt nie jest jednostajną płaszczyzną, lecz krajem dalistym i niektóre jego grunta tylko przez dwa lub trzy miesiące piją błogosławione wody, inne nie widzą jej przez rok cały, wylew bowiem nie dosięga pewnych punktów. Niezależnie od tego trafiają się lata małych przyborów, a wówczas część Egiptu nie otrzymuje zapładniającego mułu. Nareszcie skutkiem upałów ziemia prędko wysycha, i trzeba ją zlewać, jak w doniczkach.
Wszystkie te okoliczności sprawiły, że naród, zamieszkujący dolinę Nilu, musiał albo zginąć, jeżeli był słabym, albo uregulować wody, jeżeli posiadał genjusz. Starożytni Egipcjanie mieli genjusz, więc stworzyli cywilizację.
Już przed sześciu tysiącami lat spostrzegli, ze Nil przybiera, gdy słońce ukazuje się pod gwiazdą Syrjuszem, a zaczyna opadać, gdy słońce zbliża się do gwiazdozbioru Wagi. Spostrzeżenia te popchnęły ich do obserwacyj astronomicznych i mierzenia czasu.
Aby zachować wodę przez cały rok, wykopali w swoim kraju długą na kilka tysięcy mil sieć kanałów. Aby zaś ubezpieczyć się od nadmiernych wylewów, wznosili potężne tamy i kopali zbiorniki, z pomiędzy których sztuczne jezioro Moeris zajmowało trzysta kilometrów kwadratowych powierzchni, przy dwunastu piętrach głębokości. Nareszcie wzdłuż Nilu i kanałów pobudowali mnóstwo prostych, ale skutecznych machin hydraulicznych, zapomocą których można było czerpać wodę i wylewać ją na pola, położone o jedno lub dwa piętra wyżej. I jeszcze, jako dopełnienie wszystkiego, trzeba było co rok oczyszczać zamulone kanały, poprawiać tamy i budować wysoko położone drogi dla wojsk, które w każdej porze musiały odbywać marsze.
Te olbrzymie prace wymagały, obok wiadomości z astronomji, miernictwa, mechaniki i budownictwa, jeszcze — doskonałej organizacji. Czy to umocnienie grobli, czy oczyszczanie kanałów musiało być robione i zrobione w pewnym czasie, na wielkiej przestrzeni. Stąd powstała konieczność utworzenia armji robotniczej, liczącej dziesiątki tysięcy głów, działającej w oznaczonym celu i pod jednym kierunkiem, armji, która potrzebowała wiele żywności, środków i sił pomocniczych.
Egipt zdobył się na taką armję pracowników i jej zawdzięcza swoje wiekopomne dzieła. Zdaje się, że stworzyli ją, a następnie kreślili jej plany — kapłani, czyli mędrcy egipscy, rozkazywali zaś królowie, czyli faraonowie. Skutkiem tego naród egipski w czasach wielkości tworzył jakby jedną osobę, w której stan kapłański odgrywał rolę myśli, faraon był wolą, lud — ciałem, a posłuszeństwo — cementem.
Tym sposobem sama przyroda Egiptu, domagająca się wielkiej, ciągłej i porządnej roboty, stworzyła szkielet społecznej organizacji tego kraju: lud pracował, faraon kierował, kapłani układali plany. I dopóki te trzy czynniki dążyły zgodnie do celów, wskazanych przez naturę, póty społeczność mogła kwitnąć i dokonywać swoich dzieł wiecznotrwałych.
Łagodny i wesoły, a bynajmniej nie wojowniczy lud egipski dzielił się na dwie klasy: rolników i rzemieślników. Między rolnikami musieli być jacyś właściciele drobnych kawałków gruntu, przeważnie jednak byli dzierżawcy ziem, należących do faraona, kapłanów i arystokracji. Rzemieślnicy, wyrabiający odzież, sprzęty, naczynia i narzędzia, byli samodzielnymi; pracujący zaś przy wielkich budowlach tworzyli jakby armję.
Każda z tych specjalności, a głównie budownictwo wymagało sił pociągowych i motorów: ktoś musiał czerpać po całych dniach wodę z kanałów, lub przenosić kamienie z kopalń tam, gdzie były potrzebne. Te najcięższe mechaniczne zajęcia, a przedewszystkiem prace w kamieniołomach, wykonywali przestępcy, skazani przez sądy, lub schwytani na wojnie niewolnicy.
Rodowici Egipcjanie mieli barwę skóry miedzianą, czem chełpili się, gardząc jednocześnie czarnymi Etjopami, żółtymi semitami i białymi europejczykami. Ten kolor skóry, pozwalający odróżnić swojego od obcego, przyczynił się do utrzymania narodowej jedności silniej, aniżeli religja, którą można przyjąć, albo język, którego można się wyuczyć.
Z biegiem czasu jednak, kiedy państwowy gmach zaczął pękać, do kraju coraz liczniej napływały obce pierwiastki. Osłabiały one spójność, rozsadzały społeczeństwo, a nareszcie zalały i rozpuściły w sobie pierwotnych mieszkańców kraju.
Faraon rządził państwem przy pomocy armji stałej i milicji czy policji, tudzież mnóstwa urzędników, z których powoli utworzyła się arystokracja rodowa. Tytularnie był on prawodawcą, naczelnym wodzem, najbogatszym właścicielem, najwyższym sędzią, kapłanem, a nawet synem bożym i bogiem. Cześć boską odbierał nietylko od ludu i urzędników, ale niekiedy sam sobie stawiał ołtarze i przed swymi własnemi wizerunkami palił kadzidła.
Obok faraonów, a bardzo często ponad nimi stali kapłani; był to zakon mędrców, kierujący losami kraju.
Dziś prawie nie można sobie wyobrazić nadzwyczajnej roli, jaką stan kapłański odegrywał w Egipcie. Byli oni nauczycielami młodych pokoleń, wróżbitami, a więc doradcami ludzi dorosłych, sędziami zmarłych, którym ich wola i wiedza gwarantowała nieśmiertelność. Nietylko spełniali drobiazgowe obrządki religijne przy bogach i faraonach, ale jeszcze leczyli chorych jako lekarze, wpływali na bieg robót publicznych jako inżynierowie, tudzież na politykę jako astrologowie, a nadewszystko znawcy własnego kraju i jego sąsiadów.
W historji Egiptu pierwszorzędne znaczenie mają stosunki, jakie istniały między stanem kapłańskim a faraonami. Najczęściej faraon składał bogom hojne ofiary i wznosił świątynie. Wówczas żył długo, a jego imię i wizerunki, ryte na pomnikach, przechodziły od pokolenia do pokolenia, pełne chwały. Wielu jednak faraonów panowało krótko, a niektórych znikały nietylko czyny, ale nawet nazwiska. Parę razy zaś trafiło się, że upadała dynastja, a klaff, czapkę faraonów, otoczoną wężem, przywdziewał — kapłan.
Egipt rozwijał się, dopóki jednolity naród, energiczni królowie i mądrzy kapłani współdziałali sobie dla pomyślności ogółu. Lecz nadeszła epoka, że lud skutkiem wojen zmniejszył się liczebnie, w ucisku i zdzierstwie utracił siły, napływ zaś obcych przybyszów podkopał rasową jedność. A gdy jeszcze w powodzi azjatyckiego zbytku utonęła energja faraonów i mądrość kapłanów, i dwie te potęgi rozpoczęły między sobą walkę o monopol obdzierania ludu, wówczas Egipt dostał się pod władzę cudzoziemców, i światło cywilizacji, przez kilka tysięcy lat płonące nad Nilem — zagasło.
Poniższe opowiadanie odnosi się do XI-go wieku przed Chrystusem, kiedy upadła dynastia XX-ta, a po synu słońca, wiecznie żyjącym Ramzesie XIII, wdarł się na tron i czoło swoje ozdobił ureusem wiecznie żyjący syn słońca Sem-amen-Herhor, arcykapłan Amona...



Tom I
ROZDZIAŁ I.

W 33-im roku szczęśliwego panowania Ramzesa XII-go Egipt święcił dwie uroczystości, które prawowiernych jego mieszkańców napełniły dumą i słodyczą.
W miesiącu Mechir, w grudniu, wrócił do Tebów, obsypany kosztownemi darami, bożek Chonsu, który przez trzy lata i dziewięć miesięcy podróżował w kraju Buchten, uzdrowił tam córkę królewską imieniem Bent-res i wypędził złego ducha nietylko z rodziny króla, a nawet z fortecy Buchtenu.
Zaś w miesiącu Farmuti, w lutym, pan Górnego i Dolnego Egiptu, władca Fenicji i dziewięciu narodów, Mer-amen-Ramzes XII-ty, po naradzeniu się z bogami, którym jest równy, mianował swoim erpatrem, czyli następcą tronu, dwudziestodwuletniego syna Cham-semmerer-amen-Ramzesa.
Wybór ten wielce uradował pobożnych kapłanów, dostojnych nomarchów, waleczną armję, wierny lud i wszelkie żyjące na ziemi egipskiej stworzenie. Starsi bowiem synowie faraona, urodzeni z królewny chetyjskiej, za sprawą czarów, których zbadać nie można, byli nawiedzeni przez złego ducha. Jeden syn, 27-letni, od czasu pełnoletności nie mógł chodzić, drugi przeciął sobie żyły i umarł, a trzeci, przez zatrute wino, którego nie chciał się wyrzec, wpadł w szaleństwo i, mniemając, że jest małpą, całe dni przepędzał na drzewach.
Dopiero czwarty syn, Ramzes, urodzony z królowej Nikotris, córki arcykapłana Amenhotepa, był silny jak wół Apis, odważny jak lew, i mądry jak kapłani. Od dzieciństwa otaczał się wojskowymi i, jeszcze będąc zwyczajnym księciem, mawiał:
— Gdyby bogowie, zamiast młodszym synem królewskim, uczynili mnie faraonem, podbiłbym, jak Ramzes Wielki, dziewięć narodów, o których nigdy w Egipcie nie słyszano, zbudowałbym świątynię większą aniżeli całe Teby, a dla siebie wzniósłbym piramidę, przy której grób Cheopsa wyglądałby jak krzak róży obok dojrzałej palmy...
Otrzymawszy tak pożądany tytuł erpatra, młody książę poprosił ojca o łaskawe mianowanie go dowódcą korpusu Menfi. Na co jego świątobliwość Ramzes XII-ty, po naradzie z bogami, którym jest równy, odpowiedział, iż uczyni to, jeżeli następca tronu złoży dowód, że potrafi kierować masą wojsk na stopie bojowej.
W tym celu zwołaną była rada pod prezydencją ministra wojny Sem-amen-Herhora, który był arcykapłanem największej świątyni Amona w Tebach.
Rada postanowiła:
Następca tronu w połowie miesiąca Misori (początek czerwca) zbierze dziesięć pułków, rozlokowanych wzdłuż linji, która łączy miasto Memfis z miastem Pi-Uto, leżącem w Zatoce Sebenickiej.
Z tym dziesięciotysięcznym korpusem, przygotowanym do boju, zaopatrzonym w obóz i machiny wojenne, następca uda się na wschód, ku gościńcowi, który biegnie od Memfis do Chetem, na granicy ziemi Gosen i pustyni egipskiej.
W tym czasie, jenerał Nitager, naczelny wódz armji, która strzeże bram Egiptu od najazdu azjatyckich ludów, ma wyruszyć od Gorzkich Jezior przeciw następcy tronu.
Obie armje: azjatycka i zachodnia, zetkną się w okolicach miasta Pi-Bailos, ale — na pustyni, ażeby pracowity rolnik ziemi Gosen nie doznał przeszkód w swoich zajęciach.
Następca tronu zwycięży, jeżeli nie da się zaskoczyć Nitagerowi, a więc jeżeli zgromadzi wszystkie pułki i zdąży ustawić je w szyku bojowym na spotkanie nieprzyjaciela.
W obozie księcia Ramzesa znajdować się będzie sam jego dostojność Herhor, minister wojny, i o biegu wypadków złoży raport faraonowi.
Granicę ziemi Gosen i pustyni stanowiły dwie drogi komunikacyjne. Jedną był kanał transportowy od Memfis do jeziora Timrah, drugą — szosa. Kanał znajdował się jeszcze w ziemi Gosen, szosa już w pustyni, którą obie drogi otaczały półkolem. Z szosy prawie na całej przestrzeni widać było kanał.
Niezależnie od sztucznych granic, sąsiadujące krainy różniły się pod każdym względem. Ziemia Gosen, pomimo falistości gruntu, wydawała się równiną, pustynię zaś składały wapienne wzgórza i doliny piaszczyste. Ziemia Gosen wyglądała jak olbrzymia szachownica, której zielone i żółte poletka odgraniczały się barwą zbóż i palmami, rosnącemi na miedzach; zaś na rudym piasku pustyni i jej białych wzgórzach płat zieloności, albo kępa drzew i krzaków wyglądały jak zabłąkany podróżny.
Na płodnej ziemi Gosen z każdego pagórka tryskał ciemny gaj akacyj, sykomorów i tamaryndusów, zdaleka przypominających nasze lipy, wśród których kryły się pałacyki z rzędami przysadzistych kolumn, albo żółte lepianki chłopów. Niekiedy obok gaju bieliło się miasteczko z domami o płaskich dachach, albo ponad drzewa ciężko wznosiły się piramidalne bramy świątyń, niby podwójne skały, upstrzone dziwnemi znakami.
W pustyni, z poza pierwszego szeregu trochę zielonych pagórków, wyzierały nagie wzgórza, zasłane stertami głazów.
Zdawało się, że przesycony nadmiarem życia kraj zachodni, z królewską hojnością rzuca na drugą stronę kanału zieleń i kwiaty; lecz wiecznie głodna pustynia pożera je w następnym roku i przerabia na popiół.
Odrobina roślinności, wygnanej na skały i piaski, trzymała się miejsc niższych, dokąd zapomocą rowów, przebitych w nasypie szosy, można było doprowadzić wodę z kanału. Jakoż między łysemi wzgórzami, wpobliżu szosy, piły rosę niebieską ukryte oazy, gdzie rósł jęczmień i pszenica, winny krzew, palmy i tamaryndusy.
W takich miejscach żyli i ludzie pojedyńczemi rodzinami, którzy, spotkawszy się na targu w Pi-Bailos, mogli nawet nie wiedzieć, że sąsiadują z sobą na pustyni.
16-go Misori koncentracja wojsk była prawie skończona. Dziewięć pułków następcy tronu, które miały zluzować azjatyckie wojska Nitagera, już zebrały się na gościńcu powyżej miasta Pi-Bailos, z obozem i częścią wojennych machin.
Ruchami ich kierował sam następca. On zorganizował dwie linje zwiadów, z których dalsza miała śledzić nieprzyjaciół, bliższa — pilnować własnej armji od napadu, który był możliwym w okolicy, pełnej wzgórz i wąwozów. On, Ramzes, w ciągu tygodnia sam objechał i obejrzał maszerujące różnemi traktami pułki, pilnie bacząc: czy żołnierze mają porządną broń i ciepłe płaszcze na noc, czy w obozach znajduje się dostateczna ilość sucharów, mięsa i suszonych ryb. On wreszcie rozkazał, aby żony, dzieci i niewolników wojsk, idących na granicę wschodnią, przewieziono kanałem; wpłynęło to na zmniejszenie obozów i ułatwiło ruchy właściwej armji.
Najstarsi jenerałowie podziwiali wiedzę, zapał i ostrożność następcy tronu, a nadewszystko jego pracę i prostotę. Swój liczny dwór, książęcy namiot, wozy i lektyki zostawił on w Memfis, a sam w odzieży prostego oficera jeździł od pułku do pułku, konno, na sposób asyryjski, w towarzystwie dwu adjutantów.
Dzięki temu, koncentracja właściwego korpusu poszła bardzo szybko, i wojska w oznaczonym czasie stanęły pod Pi-Bailos.
Inaczej było z książęcym sztabem, z greckim pułkiem, który mu towarzyszył, i kilkoma wojennemi machinami.
Sztab, zebrany w Memfis, miał drogę najkrótszą, więc wyruszył najpóźniej, ciągnąc za sobą ogromny obóz. Prawie każdy oficer, a byli to panicze wielkich rodów, miał lektykę z czterema murzynami, dwukolny wóz wojenny, bogaty namiot i mnóstwo skrzynek z odzieżą i jedzeniem, tudzież dzbanów, pełnych piwa i wina. Prócz tego za oficerami wybrała się w podróż liczna trupa śpiewaczek i tancerek z muzyką; każda zaś, jako wielka dama, musiała mieć wóz, zaprzężony w jedną lub dwie pary wołów, i lektykę.
Gdy ciżba ta wylała się z Memfis, zajęła na gościńcu więcej miejsca, aniżeli armja następcy tronu. Maszerowano zaś tak powoli, że machiny wojenne, które zostawiono na końcu, ruszyły o dobę później, aniżeli był rozkaz. Na domiar złego, śpiewaczki i tancerki, zobaczywszy pustynię, wcale jeszcze nie straszną w tem miejscu, zaczęły bać się i płakać. Więc, dla uspokojenia ich, trzeba było przyśpieszyć nocleg, rozbić namioty i urządzić widowisko, a potem ucztę.
Nocna zabawa, w chłodzie, pod gwiaździstem niebem, na tle dzikiej natury, tak podobała się tancerkom i śpiewaczkom, że oświadczyły, iż odtąd będą występowały tylko w pustyni. Tymczasem następca tronu, dowiedziawszy się w drodze o sprawach swego sztabu, przysłał rozkaz, ażeby jak najprędzej zawrócono kobiety do miasta i przyśpieszono pochód.
Przy sztabie znajdował się jego dostojność Herhor, minister wojny, lecz tylko w charakterze widza. Nie prowadził za sobą śpiewaczek, ale też i nie robił żadnych uwag sztabowcom. Kazał wynieść swoją lektykę na czoło kolumny i, stosując się do jej ruchów, posuwał się naprzód, albo odpoczywał pod cieniem wielkiego wachlarza, którym osłaniał go adjutant.
Jego dostojność Herhor był to człowiek czterdziestokilkoletni, silnie zbudowany, zamknięty w sobie. Rzadko odzywał się i równie rzadko spoglądał na ludzi z pod zapuszczonych powiek.
Jak każdy Egipcjanin, miał obnażone ręce i nogi, odkrytą pierś, sandały na stopach, krótką spódniczkę dokoła bioder, a zprzodu fartuszek w pasy niebieskie i białe. Jako kapłan, golił zarost i włosy i nosił skórę pantery, zawieszoną przez lewe ramię. Nareszcie, jako żołnierz, nakrywał głowę małym gwardyjskim hełmem, z pod którego na kark spadała chusteczka, również w białe i niebieskie pasy.
Na szyi miał potrójny łańcuch złoty, a pod lewem ramieniem, na piersiach, krótki miecz w kosztownej pochwie.
Lektyce jego, dźwiganej przez sześciu czarnych niewolników, stale towarzyszyło trzech ludzi: jeden niósł wachlarz, drugi topór ministra, a trzeci skrzynkę z papirusami. Był to Pentuer, kapłan i pisarz ministra, chudy asceta, który w największy upał nie nakrywał ogolonej głowy. Pochodził z ludu, lecz pomimo niskiego urodzenia, zajmował ważne stanowisko w państwie, dzięki wyjątkowym zdolnościom.
Chociaż minister ze swymi urzędnikami znajdował się na czele sztabowej kolumny i nie mieszał się do jej ruchów, nie można jednak twierdzić, ażeby nie wiedział, co się dzieje poza nim. Co godzinę, niekiedy co pół godziny, do lektyki dostojnika zbliżał się — to niższy kapłan, zwyczajny „sługa boży,“ to żołnierz-maruder, to przekupień albo niewolnik, który niby obojętnie przechodząc obok cichego orszaku ministra, rzucał jakieś słówko. Słówko to zaś Pentuer niekiedy zapisywał, ale najczęściej pamiętał, bo pamięć miał nadzwyczajną.
Na te drobnostki nikt nie zważał w zgiełkliwym tłumie sztabowców. Oficerowie, wielcy panicze, zanadto byli zajęci bieganiem, hałaśliwą rozmową lub śpiewem, ażeby mieli patrzeć, kto zbliża się do ministra; tem więcej, że wciąż mnóstwo ludzi snuło się wzdłuż szosy.
15-go Misori sztab następcy tronu, razem z jego dostojnością ministrem, przepędził noc pod gołem niebem w odległości jednej mili od pułków, ustawiających się już do boju wpoprzek szosy, za miastem Pi-Bailos.
Przed pierwszą z rana, która odpowiada naszej godzinie szóstej, wzgórza pustynne przybrały kolor fioletowy. Z poza nich wychyliło się słońce. Ziemię Gosen zalała różowość, a miasteczka, świątynie, pałace magnatów i lepianki chłopów wyglądały jak iskry i płomienie, w jednej chwili zapalone wśród zieloności.
Niebawem zachodni horyzont oblała barwa złota. I zdawało się, że zieloność ziemi Gosen rozpływała się w złocie, a niezliczone kanały, zamiast wody, toczą roztopione srebro. Ale wzgórza pustyni zrobiły się jeszcze mocniej fioletowemi, rzucając długie cienie na piaski i czarność na rośliny.
Straże, stojące wzdłuż szosy, doskonale mogły widzieć wysadzone palmami pola za kanałem. Na jednych zielenił się len, pszenica, koniczyna, na innych — złocił się dojrzewający jęczmień drugiego posiewu. Jednocześnie z chat, ukrytych między drzewami, zaczęli wychodzić do roboty rolnicy, ludzie nadzy, barwy miedzianej, którzy za cały ubiór mieli krótką spódniczkę na biodrach i czepek na głowie.
Jedni zwrócili się do kanałów, aby oczyszczać je z mułu, albo czerpać wodę i wylewać na pola, zapomocą machin, podobnych do żórawi przy studniach. Inni, rozproszywszy się między drzewami, zbierali dojrzałe figi i winogrona. Snuło się tam sporo nagich dzieci i kobiet w białych, żółtych lub czerwonych koszulach bez rękawów.
I był wielki ruch w tej okolicy. Na niebie drapieżne ptactwo pustyni uganiało się za gołębiami i kawkami ziemi Gosen. Wzdłuż kanału huśtały się zgrzytające żórawie z kubełkami płodnej wody, a ludzie, którzy zbierali owoce, ukazywali się i znikali między zielonością drzew, jak barwne motyle. Zaś w pustyni, na szosie, już zamrowiło się wojsko i jego służba. Przeleciał oddział konnych, uzbrojonych w lance. Za nim pomaszerowali łucznicy w czepkach i spódniczkach; mieli oni łuki w garści, sajdaki na plecach i szerokie tasaki u prawego boku. Łucznikom towarzyszyli procarze, niosący torby z pociskami i uzbrojeni w krótkie miecze.
O sto kroków za nimi szły dwa małe oddziałki piechoty: jeden uzbrojony we włócznie, drugi w topory. Ci i tamci nieśli w rękach prostokątne tarcze, na piersiach mieli grube kaftany, niby pancerze, a na głowie czepki z chusteczkami, zasłaniającemi kark od upału. Czepki i kaftany były w pasy niebieskie z białem, lub żółte z czarnem, co robiło żołnierzy podobnymi do wielkich szerszeni.
Za przednią strażą, otoczona oddziałem toporników, posuwała się lektyka ministra, a za nią, w miedzianych hełmach i pancerzach, greckie roty, których miarowy krok przypominał uderzenia ciężkich młotów. Wtyle było słychać skrzypienie wozów, a zboku szosy przemykał się brodaty handlarz fenicki, w lektyce zawieszonej między dwoma osłami. Nad tem wszystkiem unosił się tuman złotego pyłu i gorąco.
Nagle od straży przedniej przycwałował konny żołnierz i zawiadomił ministra, że zbliża się następca tronu. Jego dostojność wysiadł z lektyki, a w tejże chwili na szosie ukazała się garstka jeźdźców, którzy zeskoczyli z koni. Poczem jeden z jeźdźców i minister zaczęli iść ku sobie, co kilka kroków zatrzymując się i kłaniając.
— Bądź pozdrowiony, synu faraona, który oby żył wiecznie! — odezwał się minister.
— Bądź pozdrowiony i żyj długo, ojcze święty — odparł następca, a potem dodał:
— Ciągnięcie tak wolno, jakby wam nogi upiłowano, a Nitager najpóźniej za dwie godziny stanie przed naszym korpusem.
— Powiedziałeś prawdę. Twój sztab maszeruje bardzo powoli.
— Mówi mi też Eunana — tu Ramzes wskazał na stojącego za sobą oficera, obwieszonego amuletami — że nie wysyłaliście patroli do wąwozów. A przecież na wypadek rzeczywistej wojny, nieprzyjaciel z tej strony mógł was napaść.
— Nie jestem dowódcą, tylko sędzią — spokojnie odpowiedział minister.
— A cóż robił Patrokles?
— Patrokles z greckim pułkiem eskortuje machiny wojenne.
— A mój krewny i adjutant Tutmozis?
— Podobno jeszcze śpi.
Ramzes niecierpliwie uderzył nogą w ziemię i umilkł. Był to piękny młodzieniec, z twarzą prawie kobiecą, której gniew i opalenizna dodawały wdzięku. Miał na sobie obcisły kaftan w pasy niebieskie i białe, tegoż koloru chustkę pod hełmem, złoty łańcuch na szyi i kosztowny miecz pod lewem ramieniem.
— Widzę — odezwał się książę — że tylko ty jeden, Eunano, dbasz o moją cześć.
Obwieszony amuletami oficer schylił się do ziemi.
— Tutmozis jest to próżniak — mówił następca. — Wracaj, Eunano, na swoje stanowisko. Niech przynajmniej przednia straż ma dowódcę.
Potem, spojrzawszy na świtę, która już go otoczyła, jakby wyrosła z pod ziemi, dodał:
— Niech mi przyniosą lektykę. Jestem zmęczony jak kamieniarz.
— Czyliż bogowie mogą męczyć się!... — szepnął jeszcze stojący za nim Eunana.
— Idź na swoje miejsce! — rzekł Ramzes.
— A może rozkażesz mi, wizerunku księżyca, teraz zbadać wąwozy? — cicho spytał oficer. — Proszę cię, rozkazuj mi, bo gdziekolwiek jestem, serce moje goni za tobą, aby odgadnąć twoją wolę i spełnić ją.
— Wiem, że jesteś czujny — odparł Ramzes. — Już idź i uważaj na wszystko.
— Ojcze święty — zwrócił się Eunana do ministra — polecam waszej dostojności moje najpokorniejsze służby.
Ledwie Eunana odjechał, gdy na końcu maszerującej kolumny zrobił się jeszcze większy tumult. Szukano lektyki następcy tronu, ale — nie było jej. Natomiast ukazał się, rozbijając greckich żołnierzy, młodzieniec dziwnej powierzchowności. Miał na sobie muślinową koszulkę, bogato haftowany fartuszek i złotą szarfę przez ramię. Nadewszystko jednak odznaczała się jego ogromna peruka, składająca się z mnóstwa warkoczyków i sztuczna bródka, podobna do kociego ogona.
Był to Tutmozis, pierwszy elegant w Memfis, który nawet podczas marszu stroił się i oblewał perfumami.
— Witaj, Ramzesie! — wołał elegant, gwałtownie rozpychając oficerów. — Wyobraź sobie, że gdzieś podziała się twoja lektyka: musisz więc usiąść do mojej, która wprawdzie nie jest godną ciebie, ale nie najgorszą.
— Rozgniewałeś mnie — odparł książę. — Śpisz, zamiast pilnować wojska.
Zdumiony elegant zatrzymał się.
— Ja śpię?... — zawołał. — Bodaj język usechł temu, kto mówi podobne kłamstwa. Ja, wiedząc, że przyjedziesz, od godziny ubieram się, przygotowuję ci kąpiel i perfumy...
— A tymczasem oddział posuwa się bez komendy.
— Więc ja mam być komendantem oddziału, w którym znajduje się jego dostojność minister wojny i taki wódz, jak Patrokles?
Następca tronu umilkł, a tymczasem Tutmozis, zbliżywszy się do niego, szeptał:
— Jak ty wyglądasz, synu faraona?... Nie masz peruki, włosy i odzienie pełne kurzu, skóra czarna i popękana, jak ziemia w lecie?... Najczcigodniejsza królowa-matka wygnałaby mnie ze dworu, zobaczywszy twoją nędzę...
— Jestem tylko zmęczony.
— Więc siadaj do lektyki. Są tam świeże wieńce róż, pieczone ptaszki i dzban wina z Cypru. Ukryłem też — dodał jeszcze ciszej — Senurę w obozie...
— Jest?... — spytał książę.
Błyszczące przed chwilą oczy zamgliły mu się.
— Niech wojsko idzie naprzód — mówił Tutmozis — a my tu zaczekajmy na nią.
Ramzes jakby ocknął się.
— Dajże mi spokój, pokuso!... Przecież za dwie godziny bitwa...
— Co to za bitwa!...
— A przynajmniej rozstrzygnięcie losów mego dowództwa.
— Żartuj z tego — uśmiechnął się elegant. — Przysiągłbym, że już wczoraj minister wojny posłał raport do jego świątobliwości, z prośbą, ażebyś dostał korpus Menfi.
— Wszystko jedno. Dziś nie potrafiłbym myśleć o czym innem, aniżeli o armji.
— Okropny jest w tobie ten pociąg do wojny, na której człowiek nie myje się przez całe miesiące, ażeby pewnego dnia zginąć... Brr!... Gdybyś jednak zobaczył Senurę... Tylko spojrzyj na nią...
— Właśnie dlatego nie spojrzę — odparł Ramzes stanowczo.
W chwili, gdy z poza greckich szeregów ośmiu ludzi wyniosło ogromną lektykę Tutmozisa dla następcy tronu, od straży przedniej przyleciał jeździec. Zsunął się z konia i biegł tak prędko, aż dzwoniły mu na piersiach wizerunki bogów, lub tabliczki z ich imionami. Był to rozgorączkowany Eunana.
Wszyscy zwrócili się do niego, co zdawało się robić mu przyjemność.
— Erpatre, najwyższe usta! — zawołał Eunana, schylając się przed Ramzesem. — Kiedy zgodnie z twoim boskim rozkazem, jechałem na czele oddziału, pilnie bacząc na wszystko, spostrzegłem na szosie dwa piękne skarabeusze. Każdy ze świętych żuków toczył przed sobą glinianą kulkę wpoprzek drogi, ku piaskom...
— Więc cóż? — przerwał następca.
— Rozumie się — ciągnął Eunana, spoglądając w stronę ministra — że, jak nakazuje pobożność, ja i moi ludzie, złożywszy hołd złotym wizerunkom słońca, zatrzymaliśmy pochód. Jest to tak ważna wróżba, że bez rozkazu żaden z nas nie ośmieliłby się iść naprzód.
— Widzę, że jesteś prawdziwie pobożnym Egipcjaninem, choć rysy masz chetyckie — odpowiedział dostojny Herhor, a zwróciwszy się do kilku bliżej stojących dygnitarzy, dodał:
— Nie pójdziemy dalej gościńcem, bo moglibyśmy podeptać święte żuki. Pentuerze, czy tym wąwozem, na prawo, można okolić szosę?
— Tak jest — odparł pisarz ministra. — Wąwóz ten ma milę długości i wychodzi znowu na szosę, prawie naprzeciw Pi-Bailos.
— Ogromna strata czasu! — wtrącił gniewnie następca.
— Przysiągłbym, że to nie skarabeusze, ale duchy moich fenickich lichwiarzy — odezwał się elegant Tutmozis. — Nie mogąc z powodu śmierci odebrać pieniędzy, zmuszają mnie, abym za karę szedł przez pustynię!...
Świta książęca z niepokojem oczekiwała decyzji, więc Ramzes odezwał się do Herhora:
— Cóż o tem myślisz, ojcze święty?
— Spojrzyj na oficerów — odparł kapłan — a zrozumiesz, że musimy iść wąwozem.
Teraz wysunął się dowódca Greków, jenerał Patrokles, i rzekł do następcy:
— Jeżeli książę pozwolisz, mój pułk pójdzie dalej szosą. Nasi żołnierze nie boją się skarabeuszów.
— Wasi żołnierze nie boją się nawet grobów królewskich — odpowiedział minister. — Nie musi tam być jednak bezpiecznie, skoro żaden nie wrócił.
Zmieszany Grek usunął się do świty.
— Przyznaj, ojcze święty — szepnął z najwyższym gniewem następca — że taka przeszkoda nawet osła nie zatrzymałaby w podróży.
— To też osieł nigdy nie będzie faraonem — spokojnie odparł minister.
— W takim razie ty, ministrze, przeprowadzisz oddział przez wąwóz! — zawołał Ramzes. — Ja nie znam się na kapłańskiej taktyce, zresztą — muszę odpocząć. Chodź ze mną, kuzynie — rzekł do Tutmozisa i skierował się w stronę łysych pagórków.



ROZDZIAŁ II.

Jego dostojność Herhor natychmiast polecił swemu adjutantowi, który nosił topór, objąć dowództwo straży przedniej w miejsce Eunany. Potem wysłał rozkaz, ażeby machiny wojenne do rzucania wielkich kamieni zjechały z szosy ku wąwozowi, a żołnierze greccy aby ułatwiali im przejście w miejscach trudnych. Wszystkie zaś wozy i lektyki oficerów świty miały ruszyć na końcu.
Kiedy Herhor wydawał rozkazy, adjutant, noszący wachlarz, zbliżywszy się do pisarza Pentuera, szepnął:
— Chyba już nigdy nie będzie można jeździć tą szosą...
— Dlaczego? — odparł młody kapłan. — Ale skoro dwa święte żuki przeszły nam drogę, nie wypada iść nią dalej. Mogłoby się zdarzyć nieszczęście.
— Już i tak jest nieszczęście. Albo nie uważałeś, że książę Ramzes rozgniewał się na ministra? A nasz pan nie należy do tych, którzy zapominają...
— Nie książę na naszego pana, ale nasz pan na księcia obraził się i zgromił go — odrzekł Pentuer. — I dobrze zrobił. Bo młodemu księciu już dziś wydaje się, że będzie drugim Menesem...
— Chyba Ramzesem Wielkim?... — wtrącił adjutant.
— Ramzes Wielki słuchał bogów, za co we wszystkich świątyniach ma chlubne napisy. Ale Menes, pierwszy faraon Egiptu, był burzycielem porządku i tylko ojcowskiej łagodności kapłanów zawdzięcza, że jego imię jest wspominane... Chociaż nie dałbym jednego utena miedzi, że mumja Menesa nie istnieje.
— Mój Pentuerze — mówił adjutant — jesteś mędrcem, więc rozumiesz, że nam wszystko jedno, czy mamy dziesięciu panów, czy jedenastu...
— Ale ludowi nie wszystko jedno, czy ma wydobywać co roku górę złota dla kapłanów, czy dwie góry złota: dla kapłanów i dla faraona — odpowiedział Pentuer, i oczy mu błysnęły.
— Rozmyślasz o niebezpiecznych sprawach — szepnął adjutant.
— A ileż to razy ty sam gorszyłeś się zbytkami dworu faraona i nomarchów?... — spytał zdziwiony kapłan.
— Cicho... cicho!... jeszcze będziemy mówili o tych rzeczach, ale nie teraz.
Pomimo piasku machiny wojenne, do których przyprzężono po dwa woły, szybciej toczyły się po pustyni aniżeli po szosie. Przy pierwszej z nich szedł Eunana, zakłopotany i rozmyślający nad tem: dlaczego minister pozbawił go dowództwa przedniej straży? Czy chcą mu powierzyć jakieś wyższe stanowisko?
Wyglądając tedy nowej karjery, a może dla zagłuszenia obaw, które miotały jego sercem, pochwycił drąg, i gdzie był głębszy piasek, podpierał balistę, albo krzykiem zachęcał Greków. Ci jednak mało zwracali na niego uwagi.
Już dobre pół godziny orszak posuwał się krętym wąwozem, o ścianach nagich i spadzistych, gdy straż przednia znowu zatrzymała się. W tem miejscu znajdował się inny wąwóz, poprzeczny, środkiem którego ciągnął się dość szeroki kanał.
Goniec, wysłany do ministra z wiadomością o przeszkodzie, przywiózł polecenie, ażeby kanał natychmiast zasypać.
Około setki żołnierzy greckich z oskardami i łopatami rzuciło się do roboty. Jedni odrąbywali kamienie ze skał, drudzy wrzucali je do rowu i przysypywali piaskiem.
Wtem, z głębi wąwozu wyszedł człowiek z motyką, mającą formę bocianiej szyi z dziobem. Był to chłop egipski, stary, zupełnie nagi. Przez chwilę, z najwyższym zdumieniem patrzył na robotę żołnierzy, nagle skoczył między nich, wołając:
— Co wy dokazujecie, poganie, przecież to kanał?...
— A ty jak śmiesz złorzeczyć wojownikom jego świątobliwości? — zapytał go, już obecny w tem miejscu, Eunana.
— Widzę, że musisz być wielkim i Egipcjaninem — odparł chłop — więc odpowiem ci, że ten kanał należy do potężnego pana: jest on ekonomem u pisarza przy takim, co nosi wachlarz jego dostojności nomarchy Memfisu. Baczcie więc, ażeby was nieszczęście nie spotkało!...
— Róbcie swoje — rzekł protekcjonalnym tonem Eunana do żołnierzy greckich, którzy zaczęli przypatrywać się chłopu.
Nie rozumieli jego mowy, ale zastanowił ich ton.
— Oni wciąż zasypują!... — mówił chłop z rosnącem przerażeniem. — Biada wam, psubraty! — zawołał, rzucając się na jednego z motyką.
Grek wyrwał motykę, uderzył chłopa w zęby, aż krew wystąpiła mu na usta. Potem znów zabrał się do sypania piasku.
Oszołomiony ciosem chłop stracił odwagę i zaczął błagać:
— Panie — mówił — ależ ten kanał ja sam kopałem przez dziesięć lat, nocami i w święta! Nasz pan obiecał, że, jeżeli uda mi się przeprowadzić wodę do tej dolinki, zrobi mnie na niej parobkiem, odstąpi piątą część zbiorów i da wolność... słyszycie?... Wolność mnie i trojgu dzieciom!... o bogowie!...
Wzniósł ręce i znowu zwrócił się do Eunany:
— Oni mnie nie rozumieją, ci zamorscy brodacze, potomstwo psów, bracia Fenicjan i Żydów! Ale ty, panie, wysłuchasz mnie... Od dziesięciu lat, kiedy inni szli na jarmark, albo na tańce, albo na świętą procesję, ja wykradałem się w ten niegościnny wąwóz. Nie chodziłem na grób matki mojej, tylkom kopał; zapomniałem o zmarłych, ażeby moim dzieciom i sobie choć na jeden dzień przed śmiercią dać wolność i ziemię... Wy bądźcie moimi świadkami, o bogowie, ile razy zaskoczyła mnie tutaj noc!... ile ja tu razy słyszałem płaczliwe głosy hien i widziałem zielone oczy wilków! Alem nie uciekał, bo dokądżebym nieszczęsny uciekł, gdy na każdej ścieżce czyhał strach, a w tym kanale wolność trzymała mnie za nogi?... Razu jednego, tam, za tym wyłomem, wyszedł na mnie lew, faraon wszystkich zwierząt. Motyka wypadła mi z ręki. Więc ukląkłem przed nim i rzekłem te słowa, jak mnie widzicie: „Panie! czyliż raczyłbyś mnie zjeść?... jestem przecież tylko niewolnikiem!“ Lew drapieżca ulitował się nade mną; omijał mnie wilk; nawet zdradzieckie nietoperze oszczędzały biedną moją głowę, a ty, Egipcjaninie...
Chłop umilkł: spostrzegł zbliżający się orszak ministra Herhora. Po wachlarzu poznał, że musi to być ktoś wielki, a po skórze pantery, że kapłan. Pobiegł więc ku niemu, ukląkł i uderzył głową o piasek.
— Czego chcesz, człowieku? — zapytał dostojnik.
— „Światło słoneczne, wysłuchaj mnie! — zawołał chłop. — Oby nie było jęków w twojej komnacie i nieszczęście oby nie szło za tobą! Oby twoje czyny nie załamały się i oby cię prąd nie porwał, gdy będziesz płynął Nilem na drugi brzeg“...
— Pytam, czego chcesz? — powtórzył minister.
— „Dobry panie — prawił chłop — przewodniku bez kaprysów, który zwyciężasz fałsz, a stwarzasz prawdę... który jesteś ojcem biedaka, mężem wdowy, szatą nie mającego matki... Pozwól, abym miał sposobność rozgłaszać imię twoje, jako prawo w kraju... Przyjdź do słowa ust moich... Słuchaj i zrób sprawiedliwość, najszlachetniejszy ze szlachetnych...“[2]
— On chce, ażeby nie zasypywano tego rowu — odezwał się Eunana.
Minister wzruszył ramionami i posunął się w stronę kanału, przez który rzucono kładkę. Wówczas zrozpaczony chłop pochwycił go za nogi.
— Precz z tem!... — krzyknął jego dostojność, cofnąwszy się, jak przed ukąszeniem żmii.
Pisarz Pentuer odwrócił głowę; jego chuda twarz miała barwę szarą. Ale Eunana schwycił i ścisnął chłopa za kark, a nie mogąc oderwać go od nóg ministra, wezwał żołnierzy. Po chwili, jego dostojność, oswobodzony, przeszedł na drugą stronę rowu, a żołnierze prawie w powietrzu odnieśli chłopa na koniec maszerującego oddziału. Dali mu kilkadziesiąt kułaków, a zawsze zbrojni w trzciny podoficerowie odliczyli mu kilkadziesiąt kijów i nareszcie rzucili u wejścia do wąwozu.
Zbity, pokrwawiony, a nadewszystko przestraszony nędzarz chwilę posiedział na piasku, przetarł oczy i nagle, zerwawszy się, począł uciekać w stronę gościńca, jęcząc:
— Pochłoń mnie, ziemio!... Przeklęty dzień, w którym ujrzałem światło, i noc, w której powiedziano: „Narodził się człowiek...“ W płaszczu sprawiedliwości niema nawet skrawka dla niewolników... I sami bogowie nie spojrzą na taki twór, który ma ręce do pracy, gębę tylko do płaczu, a grzbiet do kijów... O śmierci, zetrzyj moje ciało na popiół, ażebym jeszcze i tam, na polach Ozyrysa, po raz drugi nie urodził się niewolnikiem...



ROZDZIAŁ III.

Dyszący gniewem książę Ramzes wdzierał się na pagórek, a za nim Tutmozis. Elegantowi przekręciła się peruka, sztuczna bródka odpadła, więc niósł ją w ręku, a pomimo zmęczenia byłby blady na twarzy, gdyby nie warstwa różu.
Wreszcie książę zatrzymał się na szczycie. Od wąwozu dolatywał ich zgiełk żołnierstwa i łoskot toczących się balist; przed nimi rozciągał się ogromny płat ziemi Gosen, wciąż kąpiącej się w blaskach słońca. Zdawało się, że to nie ziemia, ale złoty obłok, na którym marzenie wymalowało krajobraz farbami ze szmaragdów, srebra, rubinów, pereł i topazów.
Następca wyciągnął rękę.
— Patrz — zawołał do Tutmozisa — tam ma być moja ziemia, a tu moje wojsko... I otóż tam najwyższemi budowlami są pałace kapłanów, a tu — najwyższym dowódcą wojsk jest kapłan!... Czy można cierpieć coś podobnego?...
— Tak zawsze było — odparł Tutmozis, lękliwie oglądając się dokoła.
— To fałsz! Znam przecież dzieje tego kraju, zasłonięte przed wami. Dowódcami wojsk i panami urzędników byli tylko faraonowie, a przynajmniej energiczniejsi z pośród nich. Tym władcom nie schodziły dnie na ofiarach i modlitwach, lecz na rządzeniu państwem...
— Jeżeli jest taka wola jego świątobliwości... — wtrącił Tutmozis.
— Nie jest wolą mojego ojca, ażeby nomarchowie rządzili samowolnie w swoich stolicach, a etiopski namiestnik prawie uważał się za równego królowi królów. I nie może być wolą mego ojca, ażeby jego armja obchodziła dwa złote żuki, dlatego, że ministrem wojny jest kapłan.
— Wielki to wojownik!... — szepnął coraz bardziej wylękniony Tutmozis.
— Jaki on tam wojownik!... Że pobił garstkę zbójców libijskich, którzy powinni uciekać na sam widok kaftanów egipskich żołnierzy? Ale zobacz, co robią nasi sąsiedzi. Izrael zwłóczy ze składaniem haraczu i płaci coraz mniej. Chytry Fenicjanin co roku wycofuje po kilka okrętów z naszej floty. Przeciw Chetom musimy na wschodzie trzymać wielką armję, a koło Babilonu i Niniwy kipi ruch, który czuć w całej Mezopotamji.
I jakiż jest ostateczny skutek rządów kapłańskich? Ten, że kiedy jeszcze mój pradziad miał 100 tysięcy talentów rocznego dochodu i 160 tysięcy wojska, mój ojciec ma ledwie 50 tysięcy talentów i 120 tysięcy wojska...
A co to za wojsko!... Gdyby nie korpus grecki, który trzyma ich w porządku, jak brytan owce, już dziś egipscy żołnierze słuchaliby tylko kapłanów, a faraon spadłby do poziomu nędznego nomarchy.
— Skąd ty to wiesz?... Skąd takie myśli?... — dziwił się Tutmozis.
— Alboż nie pochodzę z rodu kapłanów! I oni przecież uczyli mnie, gdym jeszcze nie był następcą tronu. O, gdy zostanę faraonem, po moim ojcu, który oby żył wiecznie, położę im na karkach nogę, obutą w śpiżowy sandał... A najpierw sięgnę do ich skarbnic, które zawsze były przesycone, ale od czasów Ramzesa Wielkiego zaczęły puchnąć i dzisiaj są tak wydęte złotem, że z poza nich nie widać skarbu faraona.
— Biada mnie i tobie! — westchnął Tutmozis. — Masz zamysły, pod któremi ugiąłby się ten pagórek, gdyby je słyszał i rozumiał. A gdzie twoje siły?... pomocnicy?... żołnierze... Przeciw tobie stanie cały naród, prowadzony przez potężną klasę... A kto za tobą?
Książę słuchał i zamyślił się. Wreszcie odparł:
— Wojsko...
— Znaczna część jego pójdzie za kapłanami.
— Korpus grecki...
— Beczka wody w Nilu.
— Urzędnicy...
— W połowie należą do nich.
Ramzes smutnie potrząsnął głową i umilkł.
Ze szczytu, nagim i kamienistym spadkiem zeszli na drugą stronę wzgórza. Wtem Tutmozis, który wysunął się trochę naprzód, zawołał:
— Czy urok padł na moje oczy?... Spojrzyj, Ramzesie!... Ależ między tymi skałami kryje się drugi Egipt...
— Musi to być jakiś folwark kapłański, który nie opłaca podatków — z goryczą odpowiedział książę.
U ich stóp, w głębi, leżała żyzna dolina, mająca formę wideł, których rogi kryły się między skałami. W jednym rogu widać było kilka chat dla służby i ładny domek właściciela czy rządcy. Rosły tu palmy, wino, oliwki, drzewa figowe z powietrznemi korzeniami, cyprysy, nawet młode baobaby. Środkiem płynęła struga wody, na stokach zaś wzgórz, co kilkaset kroków, widać było nieduże sadzawki.
Zszedłszy między winnice, pełne dojrzałych gron, usłyszeli głos kobiecy, który wołał, a raczej śpiewał na tęskną nutę:
— Gdzie jesteś, kureczko moja? odezwij się, gdzie jesteś, ulubiona?... Uciekłaś ode mnie, choć sama poję cię i karmię czystem ziarnem, aż wzdychają niewolnicy... Gdzież jesteś?... odezwij się!... Pamiętaj, że cię noc zaskoczy i nie trafisz do domu, w którym wszyscy ci usługują; albo przyleci z pustyni rudy jastrząb i poszarpie ci serce. Wtedy napróżno będziesz wołała twojej pani, jak teraz ja ciebie... Odezwijże się, bo rozgniewam się i odejdę, a ty będziesz musiała wracać za mną piechotą...
Śpiew zbliżał się w stronę podróżnych. Już śpiewaczka była od nich o kilka kroków, gdy Tutmozis, wsunąwszy głowę między krzaki, zawołał:
— Spojrzyj-no, Ramzesie, ależ to prześliczna dziewczyna!...
Książę, zamiast patrzeć, wpadł na ścieżkę i zabiegł drogę śpiewającej. Było to istotnie piękne dziewczę z greckiemi rysami twarzy i cerą słoniowej kości. Z pod welonu na głowie wyglądały ogromne, czarne włosy, skręcone w węzeł. Miała na sobie białą szatę powłóczystą, którą z jednej strony unosiła ręką; pod przejrzystą zasłoną widać było dziewicze piersi, z kształtu podobne do jabłek.
— Kto ty jesteś, dziewczyno? — zawołał Ramzes.
Z czoła zniknęły mu groźne brózdy, oczy zaiskrzyły się.
— O Jehowo!... ojcze!... — krzyknęła przerażona, bez ruchu zatrzymując się na ścieżce.
Powoli jednak uspokoiła się, a jej aksamitne oczy przybrały zwykły wyraz łagodnego smutku.
— Skądeś się tu wziął?... — zapytała Ramzesa trochę drżącym głosem. — Widzę, że jesteś żołnierz, a tu żołnierzom wchodzić nie wolno.
— Dlaczego nie wolno?
— Bo to jest ziemia wielkiego pana, Sezofrisa...
— Ho! ho!... — uśmiechnął się Ramzes.
— Nie śmiej się, bo wnet zbledniesz. Pan Sezofris jest pisarzem pana Chairesa, który nosi wachlarz nad najdostojniejszym nomarchą Memfisu... Mój ojciec go widział i padał przed nim na twarz.
— Ho! ho! ho!... — powtarzał, wciąż śmiejąc się, Ramzes.
— Słowa twoje są bardzo zuchwałe — rzekła, marszcząc się, dziewczyna. — Gdyby z twarzy nie patrzyła ci dobroć, myślałabym, że jesteś greckim najemnikiem albo bandytą.
— Jeszcze nim nie jest, ale kiedyś może zostać największym bandytą, jakiego ta ziemia nosiła — wtrącił elegancki Tutmozis, poprawiając swoją perukę.
— A ty musisz być tancerzem — odparła już ośmielona dziewczyna. — O! jestem nawet pewna, że widziałam cię na jarmarku w Pi-Bailos, jak zaklinałeś węże...
Obaj młodzieńcy wpadli w doskonały humor.
— A któż ty jesteś? — zapytał dziewczyny Ramzes, biorąc ją za rękę, którą cofnęła.
— Nie bądź taki śmiały. Jestem Sara, córka Gedeona, rządcy tego folwarku.
— Żydówka?... — rzekł Ramzes, i cień przesunął mu się po twarzy.
— Cóż to szkodzi?... co to szkodzi?... — zawołał Tutmozis. — Czy myślisz, że Żydówki są mniej słodkie od Egipcjanek?... Są tylko skromniejsze i trudniejsze, co ich miłości nadaje wdzięk nadzwyczajny.
— Więc jesteście poganami — rzekła Sara z godnością. — Odpocznijcie, jeżeliście zmęczeni, narwijcie sobie winogron i odejdźcie z Bogiem. Nasza służba nierada takim gościom.
Chciała odejść, lecz Ramzes ją zatrzymał.
— Stój... Podobałaś mi się i nie możesz tak nas opuszczać.
— Zły duch cię opętał. Nikt w tej dolinie nie śmiałby przemawiać w taki sposób do mnie... — oburzyła się Sara.
— Bo widzisz — wtrącił Tutmozis — ten młodzik jest oficerem kapłańskiego pułku Ptah i pisarzem u pisarza takiego pana, który nosi wachlarz nad noszącym wachlarz za nomarchą Habu.
— Pewnie, że musi być oficerem — odparła Sara, w zamyśleniu patrząc na Ramzesa. — Może nawet sam jest wielkim panem?... — dodała, kładąc palec na ustach.
— Czemkolwiek jestem, twoja piękność przewyższa moje dostojeństwo — rzekł nagle. — Ale powiedz, czy prawda, że wy... że wy jadacie wieprzowinę?...
Sara spojrzała na niego obrażona, a Tutmozis wtrącił:
— Jak to widać, że nie znasz Żydówek!...Dowiedz się zatem, że Żyd wolałby umrzeć, aniżeli jeść świńskie mięso, którego ja wreszcie nie uważam za najgorsze...
— Ale koty zabijacie? — nalegał Ramzes, ściskając ręce Sarze, i patrząc jej w oczy.
— I to bajka... podła bajka!... — zawołał Tutmozis. — Mogłeś mnie zapytać o te rzeczy, zamiast gadać brednie... Miałem przecie trzy Żydówki kochankami...
— Dotychczas mówiłeś prawdę, ale teraz kłamiesz — odezwała się Sara. — Żydówka nie będzie niczyją kochanką! — dodała dumnie.
— Nawet kochanką pisarza u takiego pana, który nosi wachlarz nad nomarchą memfijskim?... — zapytał drwiącym tonem Tutmozis.
— Nawet...
— Nawet kochanką tego pana, który nosi wachlarz?...
Sara zawahała się, lecz odparła:
— Nawet.
— Więc może nie zostałaby kochanką nomarchy?...
Dziewczynie opadły ręce. Ze zdziwieniem spoglądała kolejno na obu młodzieńców; usta jej drżały, a oczy zachodziły łzami.
— Kto wy jesteście?... — pytała zatrwożona. — Zeszliście tu z gór, jak podróżni, którzy chcą wody i chleba... Ale mówicie do mnie, jak najwięksi panowie... Coście wy za jedni?... Twój miecz — zwróciła się do Ramzesa — jest wysadzany szmaragdami, a na szyi masz łańcuch takiej roboty, jakiego w swoim skarbcu nie posiada nawet nasz pan, miłościwy Sezofris...
— Odpowiedz mi lepiej, czy ci się podobam?... — pytał z naleganiem Ramzes, ściskając jej rękę i tkliwie patrząc w oczy.
— Jesteś piękny, jak anioł Gabrjel, ale ja się boję ciebie, bo nie wiem, kto ty jesteś...
Wtem, z poza gór, odezwał się dźwięk trąbki.
— Wzywają cię — zawołał Tutmozis.
— A gdybym ja był taki wielki pan, jak wasz Sezofris?... — pytał książę.
— To może być... — szepnęła Sara.
— A gdybym ja nosił wachlarz nad nomarchą Memfisu?...
— Ty możesz być nawet i tak wielkim...
Gdzieś na wzgórzu odezwała się druga trąbka.
— Idźmy, Ramzesie!... — nalegał zatrwożony Tutmozis.
— A gdybym ja był... następcą tronu, czy poszłabyś do mnie, dziewczyno?... — pytał książę.
— O Jehowo!... — krzyknęła Sara, upadając na kolana.
Teraz w rozmaitych punktach grały trąbki gwałtowną pobudkę.
— Biegnijmy!... — wołał zdesperowany Tutmozis. — Czy nie słyszysz, że w obozie alarm?...
Następca tronu prędko zdjął łańcuch ze swej szyi i zarzucił go na Sarę.
— Oddaj to ojcu — mówił — kupuję cię od niego... Bądź zdrowa...
Namiętnie pocałował ją w usta, a ona objęła go za nogi. Wyrwał się, odbiegł parę kroków, znowu wrócił i znowu piękną jej twarz i krucze włosy pieścił pocałunkami, jakby nie słysząc niecierpliwych odgłosów armji.
— W imieniu jego świątobliwości faraona wzywam cię, idź za mną!... — krzyknął Tutmozis i schwycił księcia za rękę.
Zaczęli biec pędem w stronę głosu trąbek. Ramzes chwilami zataczał się jak pijany i odwracał głowę. Wreszcie zaczęli wdrapywać się na przeciwległy pagórek.
„I ten człowiek — myślał Tutmozis — chce walczyć z kapłanami!...“



ROZDZIAŁ IV.

Następca tronu i jego towarzysz biegli z ćwierć godziny po skalistym grzbiecie wzgórza, coraz bliżej słysząc trąbki, które wciąż gwałtowniej i gwałtowniej wygrywały alarm. Nareszcie znaleźli się w miejscu, skąd można było ogarnąć wzrokiem całą okolicę.
Na lewo ciągnęła się szosa, za którą dokładnie było widać miasto Pi-Bailos, stojące za niem pułki następcy tronu i ogromny tuman pyłu, który unosił się nad nacierającym ze wschodu przeciwnikiem.
Na prawo ział szeroki wąwóz, środkiem którego pułk grecki ciągnął wojenne machiny. Niedaleko od szosy wąwóz ten zlewał się z drugim, szerszym, który wychodził z głębi pustyni.
Otóż w tym punkcie działo się coś niezwykłego. Grecy z machinami stali bezczynnie niedaleko połączenia obu wąwozów; lecz na samem połączeniu, między szosą a sztabem następcy, wyciągnęły się cztery gęste szeregi jakiegoś innego wojska, niby cztery płoty, najeżone iskrzącemi włóczniami.
Mimo bardzo spadzistej drogi, książę cwałem zbiegł do swego oddziału, do miejsca, gdzie stał minister wojny, otoczony oficerami.
— Co się to dzieje?... — zawołał groźnie. — Dlaczego trąbicie alarm, zamiast maszerować?
— Jesteśmy odcięci — rzekł Herhor.
— Kto?... przez kogo?...
— Nasz oddział przez trzy pułki Nitagera, które wyszły z pustyni.
— Więc tam, blisko szosy, stoi nieprzyjaciel?...
— Stoi sam niezwyciężony Nitager...
Zdawało się, że w tej chwili następca tronu oszalał. Skrzywiły mu się usta, oczy wyszły z orbit. Wydobył miecz i, pobiegłszy do Greków, krzyknął chrapliwym głosem:
— Za mną na tych, którzy nam zastąpili drogę!...
— Żyj wiecznie, erpatre!... — zawołał Patrokles, również dobywając miecza. — Naprzód, potomkowie Achillesa!... — zwrócił się do swoich żołnierzy. — Pokażmy egipskim krowiarzom, że nas zatrzymywać nie wolno!...
Trąbki zagrały do ataku. Cztery krótkie, ale wyprostowane szeregi poszły naprzód, wzbił się tuman pyłu i krzyk na cześć Ramzesa.
W parę minut Grecy znaleźli się wobec pułków egipskich i — zawahali się.
— Naprzód!... — wołał następca, biegnąc z mieczem w ręku.
Grecy zniżyli włócznie. W szeregach przeciwnych zrobił się jakiś ruch, przeleciał szmer i — również zniżyły się włócznie...
— Kto wy jesteście, szaleńcy?... — odezwał się potężny głos ze strony przeciwnej.
— Następca tronu!... — odpowiedział Patrokles.
Chwila ciszy.
— Rozstąpić się!... — powtórzył ten sam wielki głos, co pierwej.
Pułki armji wschodniej z wolna otworzyły się, jak ciężkie podwójne wrota, i grecki oddział przeszedł.
Wówczas do następcy tronu zbliżył się siwy wojownik w złocistym hełmie i zbroi i, nisko skłoniwszy się, rzekł:
— Zwyciężyłeś, erpatre. Tylko wielki wódz w ten sposób wydobywa się z kłopotu.
— Ty jesteś Nitager, najwaleczniejszy z walecznych!... — zawołał książę.
W tej chwili zbliżył się do nich minister wojny, który słyszał rozmowę, i rzekł cierpko:
— A gdyby po waszej stronie znalazł się równie niesforny wódz, jak erpatre, czem zakończylibyśmy manewry?
— Dajże spokój młodemu wojownikowi! — odparł Nitager. — Czyliż nie wystarcza ci, że pokazał lwie pazury, jak przystało na dziecię faraonów?...
Tutmozis, słysząc, jaki obrót przybiera rozmowa, zwrócił się do Nitagera:
— Skąd wziąłeś się tutaj, dostojny wodzu, jeżeli główne twoje siły znajdują się przed naszą armją?
— Wiedziałem, jak niedołężnie maszeruje oddział z Memfis, gdy następca gromadzi pułki pod Pi-Bailos. No i dla śmiechu chciałem przyłapać was, paniczyków... Na moje nieszczęście znalazł się tu następca i popsuł mi plany. Tak zawsze postępuj, Ramzesie, naturalnie, wobec prawdziwych nieprzyjaciół.
— A jeżeli, jak dziś, trafi na trzy razy większą siłę?... — zapytał Herhor.
— Więcej znaczy odważny rozum, aniżeli siła — odpowiedział stary wódz. — Słoń jest pięćdziesiąt razy mocniejszym od człowieka, a jednak ulega mu lub ginie z jego ręki.
Herhor słuchał w milczeniu.
Manewry uznano za skończone. Następca tronu w towarzystwie ministra i wodzów pojechał do wojsk pod Pi-Bailos, przywitał weteranów Nitagera i pożegnał swoje pułki, rozkazując im iść na wschód i życząc powodzenia.
Następnie otoczony wielką świtą wracał szosą do Memfis, wśród tłumów z ziemi Gosen, które z zielonemi gałązkami i w świątecznych szatach pozdrawiały zwycięzcę.
Gdy gościniec skręcił ku pustyni, tłum przerzedził się; a gdy zbliżyli się do miejsca, gdzie sztab następcy z powodu skarabeuszów wszedł do wąwozu, na szosie już nie było nikogo.
Wtedy Ramzes skinął na Tutmozisa i, wskazując mu łysy pagórek, szepnął:
— Pójdziesz tam, do Sary...
— Rozumiem.
— I powiesz jej ojcu, że oddaję mu folwark pod Memfisem.
— Rozumiem. Pojutrze będziesz ją miał.
Po tej wymianie zdań Tutmozis cofnął się ku maszerującym za świtą wojskom i zniknął.
Prawie naprzeciw wąwozu, do którego z rana wjechały machiny wojenne, o kilkanaście kroków za szosą, rosło nieduże, choć stare drzewo tamaryndowe. W tem miejscu zatrzymała się straż, poprzedzająca książęcą świtę.
— Czy znowu spotkamy się ze skarabeuszami?... — zapytał ze śmiechem następca tronu ministra.
— Zobaczymy — odparł Herhor.
Jakoż zobaczyli: na wątłem drzewie wisiał nagi człowiek.
— Cóż to znaczy? — zawołał wzruszony następca.
Pobiegli do drzewa adjutanci i przekonali się, że wisielcem jest ów stary chłop, któremu wojsko zasypało kanał.
— Słusznie powiesił się! — krzyczał między oficerami Eunana. — Czybyście uwierzyli, że ten nędzny niewolnik ośmielił się schwytać za nogi jego dostojność ministra!...
Ramzes usłyszawszy to, zatrzymał konia. Następnie zsiadł i zbliżył się do złowrogiego drzewa.
Chłop wisiał z głową wyciągniętą naprzód; miał usta szeroko otwarte, dłonie zwrócone do widzów, a w oczach zgrozę. Wyglądał jak człowiek, który chce coś powiedzieć, ale mu głosu zabrakło.
— Nieszczęśliwy! — westchnął ze współczuciem książę.
Gdy wrócił do orszaku, kazał sobie opowiedzieć historję chłopa, a później przez długi czas jechał milczący.
Przed oczyma wciąż stał mu obraz samobójcy, a w sercu nurtowało uczucie, że temu pogardzonemu niewolnikowi stała się wielka krzywda. Tak niezmierna krzywda, że nad nią mógł zastanawiać się nawet on, syn i następca faraonów.
Gorąco było nieznośne, kurz wysuszał wargi i kłuł oczy ludziom i zwierzętom. Zatrzymano oddział na krótki postój, a tymczasem Nitager kończył rozmowę z ministrem.
— Moi oficerowie — mówił stary wódz — nie patrzą pod nogi, tylko przed siebie. I może dlatego nigdy nie zaskoczył mnie nieprzyjaciel.
— Tem przypomniałeś mi wasza dostojność, że powinienem zapłacić pewne długi — odparł Herhor i kazał zgromadzić się oficerom i żołnierzom, jacy byli pod ręką.
— A teraz — rzekł minister — zawołajcie Eunanę.
Obwieszony amuletami oficer znalazł się tak prędko, jakby od dawna czekał na to wezwanie. Na jego twarzy malowała się radość, hamowana z trudem przez pokorę.
Herhor, ujrzawszy przed sobą Eunanę, zaczął:
— Z woli jego świątobliwości, wraz ze skończeniem manewrów, najwyższa władza wojskowa znowu przechodzi w moje ręce.
Obecni pochylili głowy.
— Władzy tej wypada mi użyć przedewszystkiem na wymiar sprawiedliwości...
Oficerowie zaczęli spoglądać po sobie.
— Eunano — ciągnął minister — wiem, że zawsze byłeś jednym z najpilniejszych oficerów...
— Prawda mówi przez wasze usta, dostojny panie — odparł Eunana. — Jak palma czeka na rosę, tak ja na rozkazy zwierzchników. A gdy ich nie otrzymuję, jestem jak sierota w pustyni, szukająca drogi swojej.
Okryci bliznami oficerowie Nitagera z podziwem przysłuchiwali się wartkiej wymowie Eunany i myśleli sobie: „Ten będzie wywyższony nad innych!“
— Eunano — mówił minister — jesteś nietylko pilny, ale i pobożny; nietylko pobożny, ale i czujny, jak ibis nad wodą. Bogowie też zleli na ciebie wszystkie dobrodziejstwa: dali ci wężową przezorność i wzrok jastrzębia...
— Czysta prawda płynie z ust waszej dostojności — wtrącił Eunana. — Gdyby nie mój dziwny wzrok, nie wypatrzyłbym dwu świętych skarabeuszów...
— Tak — przerwał minister — i nie uratowałbyś naszego obozu od świętokradztwa. Za ten czyn, godny najpobożniejszego Egipcjanina, daję ci...
Tu minister zdjął z palca złoty pierścień.
— Daję ci ten oto pierścień z imieniem bogini Mut, której łaska i roztropność będą ci towarzyszyły do końca ziemskiej wędrówki, jeżeli na nią zasłużysz.
Jego dostojność wręczył pierścień Eunanie, a obecni wydali wielki okrzyk na cześć faraona i zaszczękali orężem.
Ponieważ minister nie ruszył się, więc i Eunana stał i bystro patrzył mu w oczy, jak wierny pies, który, otrzymawszy z ręki pańskiej jeden kąsek, jeszcze kręci ogonem i czeka.
— A teraz — zaczął znowu minister — przyznaj się, Eunano, dlaczego nie powiedziałeś, gdzie poszedł następca tronu, gdy wojsko z trudem maszerowało przez wąwóz?... Popełniłeś zły czyn, musieliśmy bowiem trąbić alarm w sąsiedztwie nieprzyjaciela...
— Bogowie są moimi świadkami, żem nic nie wiedział o najdostojniejszym księciu — odparł zdziwiony Eunana.
Herhor potrząsnął głową.
— Nie może być, ażeby człowiek, obdarzony takim jak ty wzrokiem, który o kilkadziesiąt kroków widzi wśród piasku święte skarabeusze, nie dostrzegł tak wielkiej osoby, jaką jest następca tronu.
— Zaprawdę nie widziałem!... — tłomaczył się Eunana, bijąc się w piersi. — Zresztą nikt mi nie kazał czuwać nad księciem.
— Czyliż nie uwolniłem cię od dowództwa przedniej straży?... Czyliż wyznaczyłem ci jakie zajęcie? — pytał minister. — Byłeś zupełnie wolny, właśnie jak człowiek, powołany do śledzenia rzeczy ważnych. A czy wywiązałeś się z tego zadania?... Zaiste, za podobny błąd w czasie wojny musiałbyś umrzeć śmiercią...
Nieszczęsny oficer pobladł.
— Ale ja mam dla ciebie serce ojcowskie, Eunano — mówił dostojny pan — i, pamiętając na wielką usługę, jaką oddałeś armji, przez wypatrzenie symbolów świętego słońca, skarabeuszów, wyznaczam ci, nie jak surowy minister, ale jako łagodny kapłan, bardzo małą karę. Otrzymasz pięćdziesiąt kijów.
— Wasza dostojność...
— Eunano, umiałeś być szczęśliwym, bądź teraz mężnym i przyjmij to drobne upomnienie, jak przystało na oficera armji jego świątobliwości.
Ledwie skończył dostojny Herhor, już starsi rangą oficerowie położyli Eunanę w wygodnem miejscu, obok szosy. Potem jeden usiadł na karku, drugi na nogach, a dwaj inni wyliczyli mu w obnażone ciało pięćdziesiąt giętkich trzcin.
Nieustraszony bojownik nie wydał jęku, owszem, nucił pieśń żołnierską, a po ukończeniu ceremonji sam chciał się podnieść. Ale schorzałe nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Więc padł twarzą w piasek i musiano go odwieźć do Memfisu na dwukolnym wozie, na którym leżąc i uśmiechając się do żołnierzy, rozmyślał, że nie tak prędko zmienia się wiatr w Dolnym Egipcie, jak fortuna w życiu biednego oficera!
Gdy, po krótkim postoju, orszak następcy tronu wyruszył w dalszą drogę, jego dostojność Herhor siadł na konia i, jadąc obok jego dostojności Nitagera, rozmawiał półgłosem o ludach azjatyckich, a przedewszystkiem o rozbudzeniu się Asyrji.
Wówczas dwaj słudzy ministra: adjutant, niosący wachlarz, i pisarz Pentuer zaczęli też rozmowę.
— Co myślisz o przygodzie Eunany? — spytał adjutant.
— A ty co myślisz o chłopie, który się powiesił? — rzekł pisarz.
— Zdaje mi się, że dla chłopa dzień dzisiejszy jest najlepszym, a powróz koło szyi najmiększym, jaki spotkał w życiu — odparł adjutant. — Myślę też, że Eunana od tej pory będzie bardzo troskliwie pilnował następcy tronu.
— Mylisz się — rzekł Pentuer. — Eunana od tej pory nigdy nie dojrzy skarabeusza, choćby był wielkim jak wół. Co się zaś tycze owego chłopa, czy nie sądzisz, że jemu jednak musiało być źle, bardzo źle... bardzo źle na świętej ziemi egipskiej?
— Nie znasz chłopów, więc tak mówisz.
— A któż ich lepiej zna?... — odparł posępnie pisarz. — Czyliż nie wyrosłem między nimi?... Czy nie widziałem, jak mój ojciec nawodniał grunta, oczyszczał kanały, siał, zbierał, a nadewszystko — jak płacił podatki? O, ty nie wiesz, co to jest dola chłopa w Egipcie!
— Zato wiem — odpowiedział adjutant — co jest dola cudzoziemca. Mój pradziad czy prapradziad był jednym z wielkich między Hyksosami, ale został tu, bo przywiązał się do ziemi. I co powiesz: nietylko jemu odebrano majątek, ale jeszcze i na mnie ciąży plama pochodzenia!... Sam widzisz, co nieraz znoszę od rodowitych Egipcjan, choć mam znaczne stanowisko. Jakże więc mogę litować się nad egipskim chłopem, który, widząc moją żółtawą cerę, nieraz mruczy pod nosem: „Poganin!... cudzoziemiec!...“ Chłop zaś nie jest ani poganinem, ani cudzoziemcem.
— Tylko niewolnikiem — wtrącił pisarz. — Niewolnikiem, którego żenią, rozwodzą, biją, sprzedają, niekiedy mordują, a zawsze każą mu pracować, obiecując w dodatku, że i na tamtym świecie również będzie niewolnikiem.
Adjutant wzruszył ramionami.
— Dziwny ty jesteś, choć tak mądry! — rzekł. — Przecie widzisz, że każdy z nas zajmuje jakieś stanowisko — niskie, mniej niskie lub bardziej niskie, na którem musi pracować. A czy martwi cię to, że nie jesteś faraonem, i że twoim grobem nie będzie piramida?... Wcale nie myślisz o tem, bo rozumiesz, że taki jest porządek świata. Każdy pełni swój obowiązek: wół orze, osieł dźwiga podróżnych, ja chłodzę jego dostojność, ty za niego pamiętasz i myślisz, a chłop uprawia ziemię i płaci podatki. Cóż więc nam z tego, że jakiś wół urodzi się Apisem, któremu cześć oddają, a jakiś człowiek faraonem lub nomarchą?...
— Temu chłopu zniszczono jego dziesięcioletnią pracę... — szepnął Pentuer.
— A twojej pracy nie niszczy minister?... — spytał adiutant. — Któż wie, że to ty rządzisz państwem, nie zaś dostojny Herhor?...
— Mylisz się — rzekł pisarz — on rządzi naprawdę. On ma władzę, on ma wolę, a ja tylko wiadomości... Mnie zresztą nie biją, ani ciebie, jak owego chłopa...
— Ale zato zbili Eunanę, a i nam może się dostać. Trzeba więc być mężnym i cieszyć się ze stanowiska, jakie wyznaczono człowiekowi. Tem bardziej, że, jak ci wiadomo, nasz duch, nieśmiertelny Ka, w miarę oczyszczania się, wstępuje na wyższe szczeble, aby za tysiące, czy miljony lat, razem z duszami faraonów i niewolników, nawet razem z bogami — rozpłynąć się w bezimiennym a wszechmocnym ojcu życia.
— Mówisz jak kapłan — odparł z goryczą Pentuer. — Ja to raczej powinienem mieć ten spokój!... Lecz zamiast niego mam ból w duszy, bo odczuwam nędzę miljonów...
— Któż ci każe?
— Oczy moje i serce. Jest ono jak dolina między górami, która nie może milczeć, kiedy słyszy krzyk, lecz odpowiada echem.
— A ja tobie mówię, Pentuerze, że za dużo myślisz o rzeczach niebezpiecznych. Nie można bezkarnie chodzić po urwiskach gór wschodnich, bo lada chwilę spadniesz; ani błądzić po zachodniej pustyni, gdzie krążą lwy zgłodniałe i zrywa się wściekły chamsin...
Tymczasem waleczny Eunana, jadąc na wozie, który mu tylko odnawiał bóle, aby pokazać, jak jest mężnym, zażądał jedzenia i picia. A gdy spożył suchy placek, natarty czosnkiem, i wypił kwaśne piwo z wysmukłego garnuszka, poprosił woźnicy, aby mu gałązką spędzał muchy z poranionego ciała.
Tak leżąc na workach i pakach, na skrzypiącym wozie, twarzą zwrócony do ziemi, biedny Eunana jękliwym głosem zaczął opiewać ciężką dolę niższego oficera:
„Z jakiejże to racji mówisz, że lepiej być oficerem, aniżeli pisarzem? Przyjdź i patrz na moje sine pręgi i popękane ciało, a ja ci przez ten czas opowiem dzieje udręczonego oficera.
„Jeszcze byłem chłopcem, kiedy przyniesiono mnie do koszar. Na śniadanie dostawałem pięścią w brzuch, aż mnie mdliło, na obiad kułak w oczy, aż mi się gęba rozdziawiała, a ku wieczorowi miałem już głowę okrytą ranami i prawie rozszczepioną.
„Chodź, niech ci opowiem, jak odbyłem podróż do Syrji. Jedzenie i picie musiałem dźwigać w ręku, objuczony, jak osieł. Szyję miałem zesztywniałą, jak szyja osła, a kręgi pacierzowe spękane. Piłem zgniłą wodę, a wobec wroga byłem jako złapany ptak.
„Wróciłem do Egiptu, ale tu jestem jak drzewo, które robak toczy. Za byle co kładą mnie na ziemię i biją, jak w książkę, tak, że od kijów jestem prawie połamany. Jestem chory i muszę się kłaść, muszą mnie wozić na wozie, a tymczasem służący kradnie mi płaszcz i ucieka...
„Dlatego, o pisarzu! zmień swoje zdanie o szczęściu oficera.“[3]
Tak śpiewał mężny Eunana, a jego pieśń, pełna łez, przetrwała państwo egipskie.



ROZDZIAŁ V.

W miarę, jak świta następcy tronu zbliżała się do Memfis, słońce pochylało się ku zachodowi, a od niezliczonych kanałów i dalekiego morza zrywał się wiatr, nasycony chłodną wilgocią. Szosa znowu zniżyła się do żyznych okolic, a na polach i w zaroślach było widać nieprzerwane szeregi ludzi pracujących, choć na pustynię już padał różowy blask, a szczyty gór paliły się płomieniem.
Wtem Ramzes zatrzymał się i zawrócił konia. Natychmiast otoczyła go świta, podjechali wyżsi dowódcy i zwolna, równym krokiem, zbliżyły się szeregi maszerujących pułków.
W purpurowych promieniach zachodzącego słońca, książę wyglądał jak bożek; żołnierze patrzyli na niego z dumą i miłością, dowódcy z podziwem.
Podniósł rękę, wszystko umilkło, a on zaczął mówić:
— Dostojni wodzowie, mężni oficerowie, posłuszni żołnierze! Dziś bogowie dali mi poznać słodycz rozkazywania takim, jak wy. Radość przepełnia moje książęce serce. A ponieważ wolą moją jest, ażebyście wy, wodzowie, oficerowie i żołnierze zawsze dzielili moje szczęście, więc przeznaczam: po jednej drachmie dla każdego żołnierza z tych, którzy poszli na wschód, i tych, którzy wracają z nami od wschodniej granicy. Oprócz tego po jednej drachmie żołnierzom greckim, którzy dziś, pod moją komendą, otworzyli nam wyjście z wąwozu, i — po jednej drachmie żołnierzom tych pułków dostojnego Nitagera, którzy chcieli nam odciąć drogę do gościńca...
W wojsku zawrzało.
— Bądź pozdrowiony, wodzu nasz!... bądź pozdrowiony, następco faraona, który oby żył wiecznie!... — wołali żołnierze, a Grecy najgłośniej.
Książę mówił dalej:
— Do podziału między niższych oficerów armji mojej i dostojnego Nitagera przeznaczam pięć talentów. Nareszcie do podziału między jego dostojność ministra i naczelnych wodzów przeznaczam dziesięć talentów...
— Ja zrzekam się mojej części na rzecz wojska — odpowiedział Herhor.
— Bądź pozdrowiony, następco!... bądź pozdrowiony, ministrze!... — wołali oficerowie i żołnierze.
Czerwony krąg słońca już dotknął piasków zachodniej pustyni. Ramzes pożegnał wojsko i galopem pocwałował do Memfis, a jego dostojność Herhor, wśród radosnych okrzyków, wsiadł do lektyki i również kazał wyprzedzić maszerujące oddziały.
Kiedy odsunęli się tak, że pojedyńcze głosy zlały się w jeden wielki szmer, niby szum wodospadu, minister, wychyliwszy się do pisarza Pentuera, rzekł:
— Pamiętasz ty wszystko?
— Tak, dostojny panie.
— Twoja pamięć jest jak granit, na którym piszemy historję, a twoja mądrość jak Nil, który wszystko zalewa i użyźnia — mówił minister. — Przytem bogowie obdarzyli cię największą ze wszystkich cnót — roztropną pokorą...
Pisarz milczał.
— Ty więc dokładniej niż inni możesz ocenić postępki i rozum następcy tronu, który oby żył wiecznie!
Minister chwilę spoczął. Tak dużo mówić nie było w jego zwyczaju.
— Powiedz mi zatem, Pentuerze, i zapisz to: czy godzi się, ażeby następca tronu wobec wojska wypowiadał swoją wolę?... Tak czynić może tylko faraon, albo zdrajca, albo... lekkomyślny młodzieniec, który z równą łatwością popełnia gwałtowne czyny, jak wyrzuca bezbożne słowa.
Słońce zaszło, i w chwilę później zapadła noc gwiaździsta. Nad nieprzeliczonemi kanałami Dolnego Egiptu zaczęła zgęszczać się srebrna mgła, którą łagodny wiatr zanosił aż na pustynię, chłodził strudzonych żołnierzy i nasycał rośliny, już konające z pragnienia.
— Albo powiedz mi, Pentuerze — ciągnął minister — i zbadaj: skąd następca weźmie dwadzieścia talentów na dotrzymanie wojsku obietnicy, którą dziś tak nieopatrznie uczynił? Zresztą skądkolwiek weźmie pieniądze, wydaje mi się, a zapewne i tobie, rzeczą niebezpieczną, ażeby następca robił podarunki armji, właśnie w tym dniu, kiedy jego świątobliwość nie ma czem zapłacić żołdu powracającym ze Wschodu pułkom Nitagera. Nie pytam cię o zdanie w tej rzeczy, bo je znam, jak i ty znasz moje najtajniejsze myśli. Proszę cię tylko, ażebyś zapamiętał, co widziałeś, dla opowiedzenia tego w kolegjum kapłańskim.
— Czy prędko będzie zwołane? — spytał Pentuer.
— Niema jeszcze powodu. Spróbuję pierwej uspokoić rozhukanego byczka zapomocą ojcowskiej ręki jego świątobliwości... A szkoda byłaby chłopca, bo ma duże zdolności i energję południowego wichru. Tylko jeżeli wicher, zamiast zdmuchiwać nieprzyjaciół Egiptu, zacznie kłaść jego pszenicę i wyrywać palmy!...
Minister umilkł, a jego orszak utonął w ciemnej alei drzew, prowadzącej do Memfisu.
W tym czasie Ramzes dojeżdżał do pałacu faraona.
Gmach ten stał na wzgórzu za miastem, wśród parku. Rosły tu osobliwe drzewa: baobaby z południa, cedry, sosny i dęby z północy. Dzięki sztuce ogrodniczej, żyły one po kilkadziesiąt lat i dosięgały znacznej wysokości.
Cienista aleja prowadziła zdołu do bramy, która miała wysokość trzypiętrowej kamienicy. Z każdej strony bramy wznosiła się potężna budowla, niby wieża, w formie ściętej piramidy, szeroka na czterdzieści kroków, wysoka na pięć pięter. Wśród nocy wyglądało to, jak dwa olbrzymie namioty z piaskowca. Dziwne te gmachy miały na parterze i piętrach kwadratowe okienka, a dachy płaskie. Ze szczytu jednej takiej piramidy warta śledziła ziemię, z drugiej — dyżurny kapłan patrzył w gwiazdy.
Na prawo i na lewo od wież, zwanych pylonami, ciągnęły się mury, a raczej długie, piętrowe budynki, z wąskiemi oknami i płaskim dachem, po którym chodziły warty. Po obu stronach bramy głównej siedziały dwa posągi, dosięgające głowami pierwszego piętra; u stóp posągów znowu chodziły warty.
Kiedy książę w towarzystwie kilku jeźdźców zbliżył się do pałacu, wartownik, pomimo ciemności, poznał go. Za chwilę wybiegł z pylonu urzędnik dworski, ubrany w białą spódnicę, ciemną narzutkę i perukę, z wielkości podobną do kaptura.
— Pałac już zamknięty? — spytał książę.
— Prawdę rzekłeś, dostojny panie — odparł urzędnik. — Jego świątobliwość ubiera bogów do snu.
— A potem co będzie robił?
— Raczy przyjąć ministra wojny, Herhora.
— No?...
— Później jego świątobliwość popatrzy się w wielkiej sali na balet, a następnie przyjmie kąpiel i odprawi modlitwy wieczorne.
— Mnie nie kazano przyjąć? — pytał następca.
— Jutro po radzie wojennej.
— A królowe co robią?
— Pierwsza królowa modli się w pokoju zmarłego syna, a wasza dostojna matka przyjmuje posła fenickiego, który przywiózł jej dary od kobiet z Tyru.
— Są i dziewczęta?
— Podobno jest kilka. Każda ma na sobie kosztowności za dziesięć talentów.
— A któż się tam włóczy z pochodniami? — rzekł książę, wskazując ręką na dół parku.
— Zdejmują z drzewa brata waszej dostojności, który tam siedzi od południa.
— I nie chce zejść?
— Owszem, teraz zejdzie, bo poszedł po niego błazen pierwszej królowej i obiecał, że zaprowadzi go do karczmy, gdzie piją paraszytowie, otwieracze ciał zmarłych.
— A o manewrach dzisiejszych już słyszeliście co?...
— Mówili w ministerjum, że sztab został odcięty od korpusu.
— I jeszcze co?
Urzędnik wahał się.
— Mów, co słyszałeś.
— I jeszcze słyszeliśmy, że z tego powodu wasza dostojność kazałeś odliczyć pewnemu oficerowi pięćset kijów, a przewodnika powiesić.
— Wszystko kłamstwo!... — odezwał się półgłosem jeden z adjutantów następcy.
— Żołnierze też mówią między sobą, że to musi być kłamstwo — odparł śmielej urzędnik.
Następca zwrócił konia i pojechał do dolnej części parku, gdzie znajdował się jego pałacyk. Była to właściwie jednopiętrowa altana, wzniesiona z drzewa. Miała formę ogromnego sześcianu z dwoma werendami: dolną i górną, które wkoło otaczały budynek i wspierały się na mnóstwie słupów. Wewnątrz płonęły kagańce, więc można było widzieć, że ściany składają się z desek rzeźbionych, jak koronka, i że są zabezpieczone od wiatru zasłonami z różnobarwnych tkanin. Dach budowli tej był płaski, otoczony balustradą; na nim stało kilka namiotów.
Serdecznie powitany przez półnagich służących, z których jedni wybiegli z pochodniami, inni padli przed nim na twarz, następca wszedł do domu. W mieszkaniu na parterze zdjął zakurzoną odzież, wykąpał się w kamiennej wannie i narzucił na siebie rodzaj wielkiego prześcieradła, które zapiął pod szyją, a w pasie przewiązał sznurem. Na pierwszem piętrze zjadł kolację, złożoną z pszennego placka, garstki daktylów i kielicha lekkiego piwa. Potem wszedł na taras budowli i, położywszy się na kanapie, okrytej lwią skórą, kazał służbie odejść i natychmiast przysłać na górę Tutmozisa, gdy przyjedzie.
Około północy stanęła przed domem lektyka i wysiadł z niej adjutant Tutmozis. Gdy ciężko wszedł na taras, ziewając, książę zerwał się z kanapy.
— Jesteś?... I cóż?... — zawołał Ramzes.
— Więc ty jeszcze nie śpisz?... — odparł Tutmozis. — O, bogowie, po tylodniowej mordędze!... Myślałem, że będę się mógł przedrzemać choćby do wschodu słońca.
— Cóż Sara?...
— Będzie tu pojutrze, albo ty u niej na folwarku, z tamtej strony rzeki.
— Dopiero pojutrze!...
— Dopiero?... Proszę cię, Ramzesie, ażebyś się wyspał. Zbyt wiele zebrało ci się w sercu czarnej krwi, skutkiem czego do głowy uderza ci ogień.
— Cóż jej ojciec?
— To jakiś uczciwy człowiek i rozumny. Nazywa się Gedeon. Kiedy mu powiedziałem, że chcesz wziąć jego córkę, upadł na ziemię i zaczął wydzierać sobie włosy. Rozumie się, przeczekałem ten wylew ojcowskiej boleści, trochę zjadłem, wypiłem wina i — przystąpiliśmy nareszcie do układów. Zapłakany Gedeon najpierw przysiągł, że woli widzieć córkę swoją trupem, aniżeli czyjąkolwiek kochanką. Wówczas powiedziałem, że pod Memfisem, nad Nilem, dostanie folwark, który przynosi dwa talenty rocznego dochodu i nie płaci podatków. Oburzył się. Wtedy oświadczyłem, że może jeszcze dostać co rok talent złotem i srebrem. Westchnął i wspomniał, że jego córka przez trzy lata kształciła się w Pi-Bailos. Postąpiłem jeszcze talent. Teraz Gedeon, wciąż niepocieszony, nadmienił, że traci bardzo dobre miejsce rządcy u pana Sezofrisa. Powiedziałem, że tej posady rzucić nie potrzebuje, i dorzuciłem mu 10 krów dojnych z twoich obór. Czoło wyjaśniło mu się trochę, więc wyznał mi, pod największym sekretem, że na jego Sarę zwrócił już uwagę pewien bardzo wielki pan, Chaires, który nosi wachlarz nad nomarchą Memfisu. Ja zaś obiecałem mu dać byczka, mniejszy łańcuch złoty i większą branzoletę. Tym sposobem twoja Sara będzie cię kosztowała: folwark i dwa talenty rocznie gotowizną, a 10 krów, byczka, łańcuch i branzoletę złotą — jednorazowo. To dasz jej ojcu, zacnemu Gedeonowi; jej zaś samej — co ci się podoba.
— Cóż na to Sara? — spytał książę.
— Przez czas układów chodziła między drzewami. A gdyśmy zakończyli sprawę i zapili dobrem winem żydowskiem, powiedziała ojcu... wiesz co?... Że gdyby jej nie oddał tobie, weszłaby na skałę i rzuciłaby się głową na dół. Teraz chyba będziesz spał spokojnie — zakończył Tutmozis.
— Wątpię — rzekł następca, opierając się o balustradę i patrząc w najpuściejszą stronę parku. — Czy wiesz, że w drodze spotkaliśmy powieszonego chłopa?...
— O!... to gorsze od skarabeuszów! — syknął Tutmozis.
— Powiesił się sam z rozpaczy, że wojsko zasypało mu kanał, który dziesięć lat kopał w pustyni.
— No, ten człowiek już śpi twardo... Więc chyba pora i nam...
— Ten człowiek był skrzywdzony — mówił książę — trzeba znaleźć jego dzieci, wykupić i dać im kawałek ziemi w dzierżawę.
— Ale trzeba to zrobić w wielkiej tajemnicy — wtrącił Tutmozis — bo inaczej zaczną się wieszać wszyscy chłopi, a nam, ich panom, żaden Fenicjanin nie pożyczy miedzianego utena.
— Nie żartuj. Gdybyś widział oblicze tego chłopa, nie zasnąłbyś jak i ja...
Wtem zdołu, z pomiędzy gęstwiny, odezwał się głos niezbyt silny, lecz wyraźny:
— Niech błogosławi cię, Ramzesie, jedyny i wszechmocny Bóg, który nie ma imienia w ludzkim języku, ani posągów w świątyniach!...
Obaj młodzieńcy, zdumieni, wychylili się.
— Kto jesteś?... — zawołał książę.
— Jestem skrzywdzony lud egipski — powoli i spokojnie odpowiedział głos.
Potem wszystko ucichło. Żaden ruch, żaden szelest gałęzi nie zdradzał ludzkiej obecności w tem miejscu.
Na rozkaz księcia wybiegła służba z pochodniami, spuszczono psy i przeszukano wszystkie zarośla, otaczające dom następcy. Ale nie było nikogo.
— Kto to mógł być?... — pytał Tutmozisa wzruszony książę. — Może duch tego chłopa?...
— Duch?... — powtórzył adjutant. — Nigdy nie słyszałem gadających duchów, choć nieraz trzymałem straż przy świątyniach i grobach. Prędzej przypuszczałbym, że ten, który odezwał się do nas, jest jakimś twoim przyjacielem.
— Dlaczegóżby się ukrywał?
— A co ci to szkodzi? — rzekł Tutmozis. — Każdy z nas ma dziesiątki, jeżeli nie setki niewidzialnych wrogów. Dziękuj więc bogom, że masz choć jednego niewidzialnego przyjaciela.
— Nie zasnę dziś... — szepnął wzburzony książę.
— Dajże spokój... Zamiast biegać po tarasie, usłuchaj mnie i legnij. Widzisz, sen — to poważne bóstwo i nie wypada mu gonić za tymi, którzy biegają jelenim krokiem. Gdy się zaś położysz na wygodnej kanapie, sen, który lubi wygodę, siądzie przy tobie i okryje cię swoim wielkim płaszczem, który zasłania ludziom nie tylko oczy, ale i pamięć.
To mówiąc, Tutmozis posadził Ramzesa na kanapie, potem przyniósł podstawkę z kości słoniowej w formie księżyca na nowiu i, położywszy księcia, umieścił mu głowę na podporze...
Następnie opuścił płócienne ściany namiotu, sam położył się na podłodze, i — w kilka minut zasnęli obaj.



ROZDZIAŁ VI.

Do pałacu faraona pod Memfisem wchodziło się przez bramę, osadzoną między dwiema pięciopiętrowemi wieżami, czyli — pylonami. Zewnętrzne ściany tych budowli, wzniesionych z szarego piaskowca, od dołu do góry były okryte płaskorzeźbami.
Na szczycie bramy wznosił się herb czy symbol państwa: skrzydlata kula, z poza której wychylały się dwa węże. Poniżej siedział rząd bogów, którym faraonowie składali ofiary. Na bocznych słupach wyrzeźbiono również wizerunki bogów, w pięciu kondygnacjach, jedna nad drugą, a u dołu — hieroglificzne napisy.
Na ścianach każdego pylonu główne miejsce zajmowała płaskorzeźba Ramzesa Wielkiego, który w jednej ręce miał podniesiony topór, a drugą trzymał za włosy gromadę ludzi, związanych w pęk, niby pietruszka. Powyżej króla stały lub siedziały znowu dwie kondygnacje bogów; jeszcze wyżej szereg ludzi, niosących ofiary, a pod samym szczytem pylonów — wizerunki skrzydlatych wężów, przeplatane wizerunkami skarabeuszów.
Te pięciopiętrowe pylony, o ścianach zwężających się ku górze, trzypiętrowa brama, która je łączyła, płaskorzeźby, w których porządek mieszał się z ponurą fantazją, a pobożność z okrucieństwem, robiły przygnębiające wrażenie. Zdawało się, że trudno tu wejść, niepodobna wyjść, a żyć — ciężko.
Z bramy, przed którą stało wojsko i tłum drobnych urzędników, wchodziło się na dziedziniec, otoczony krużgankami, wspartemi na piętrowych słupach. Był to ozdobny ogródek, w którym hodowano małe aloesy, palmy, drzewa pomarańczowe i cedry w wazonach, wszystko wyciągnięte w szeregi i dobrane według wzrostu. Na środku tryskała fontanna; ścieżki wysypano kolorowym piaskiem.
Tu, pod krużgankami, siedzieli lub przechadzali się wyżsi urzędnicy państwa, szepcząc pocichu.
Z dziedzińca, przez wysokie drzwi, szło się do sali, wspartej na dwunastu kolumnach trzypiętrowych. Sala była duża, lecz z powodu grubości kolumn wydawała się ciasną. Oświetlały ją drobne okienka w ścianach i duży prostokątny otwór w suficie. Panował tu chłód i cień, prawie zmrok, który jednak nie przeszkadzał widzieć żółtych ścian i słupów, pokrytych kondygnacjami malowideł. W górze liście i kwiaty, poniżej bogowie, jeszcze niżej ludzie, którzy nieśli ich posągi lub składali ofiary, a między temi grupami szeregi hieroglifów.
Wszystko to było malowane wyraźnemi, prawie ostremi kolorami: zielonym, czerwonym i niebieskim.
W tej sali, ze wzorzystą posadzką mozaikową, stali w ciszy, białych szatach i boso — kapłani, najwyżsi urzędnicy państwa, minister wojny Herhor, tudzież wodzowie: Nitager i Patrokles, wezwani do faraona.
Jego świątobliwość Ramzes XII-ty, jak zwykle przed naradą, składał ofiary bogom w swej kaplicy. Ciągnęło się to dość długo. Co chwilę z dalszych komnat wbiegał jakiś kapłan albo urzędnik, komunikując wiadomości o przebiegu nabożeństwa.
— Już pan złamał pieczęć od kaplicy... Już myje święte bóstwo... Już je ubiera... Już zamknął drzwi...
Na twarzach obecnych, pomimo ich dostojeństw, malował się niepokój i zgnębienie. Tylko Herhor był obojętny, Patrokles zniecierpliwiony, a Nitager kiedy niekiedy mącił uroczystą ciszę swoim potężnym głosem. Za każdym tak nieprzyzwoitem odezwaniem się starego wodza, dworacy poruszali się, niby spłoszone owce, a potem spoglądali na siebie, jakby mówiąc:
„To gbur, całe życie ugania się za barbarzyńcami, więc można mu wybaczyć...“
W dalszych komnatach odezwał się dźwięk dzwonków i chrzęst broni. Do sali weszło dwoma rzędami kilkunastu gwardzistów w złoconych hełmach i napierśnikach, z obnażonemi mieczami, potem dwa szeregi kapłanów, a nareszcie ukazał się faraon, niesiony na tronie, otoczony obłokami dymu z kadzielnic.
Władca Egiptu, Ramzes XII-ty, był to człowiek blisko sześćdziesięcioletni, z twarzą zwiędłą. Miał na sobie białą togę, na głowie czerwono-biały kołpak ze złotym wężem, w ręce długą laskę.
Kiedy orszak ukazał się, wszyscy upadli na twarz. Tylko Patrokles, jako barbarzyńca, poprzestał na niskim ukłonie, a Nitager przyklęknął na jedno kolano, lecz wnet podniósł się.
Lektyka zatrzymała się przed baldachimem, pod którym na wzniesieniu stał tron hebanowy. Faraon zwolna zeszedł z lektyki, chwilę popatrzył na obecnych, a potem, usiadłszy na tronie, utkwił oczy w gzems sali, na którym była wymalowana różowa kula z niebieskiemi skrzydłami i zielonemi wężami.
Na prawo od faraona stanął wielki pisarz, na lewo sędzia z laską, obaj w ogromnych perukach.
Na znak, dany przez sędziego, wszyscy usiedli, albo uklękli na podłodze, pisarz zaś odezwał się do faraona:
— Panie nasz i władco potężny! Twój sługa Nitager, wielki strażnik granicy wschodniej, przyjechał, aby złożyć ci hołdy, i przywiózł haracz od podbitych narodów: wazę z zielonego kamienia pełną złota, 300 wołów, 100 koni i wonne drzewo teszep.
— Nędzny to haracz, mój panie — odezwał się Nitager. — Prawdziwe skarby znaleźlibyśmy dopiero nad Eufratem, gdzie pysznym, choć jeszcze słabym królom, bardzo potrzeba przypomnieć czasy Ramzesa Wielkiego.
— Odpowiedz słudze memu Nitagerowi — rzekł do pisarza faraon — że jego słowa będą wzięte pod pilną uwagę. A teraz zapytaj go: co sądzi o wojskowych zdolnościach syna mego i następcy, z którym wczoraj miał zaszczyt zetrzeć się pod Pi-Bailos?
— Nasz władca, pan dziewięciu narodów, zapytuje cię, Nitagerze... — zaczął pisarz.
Wtem, ku największemu zgorszeniu dworaków, wódz przerwał szorstko.
— Sam słyszę, co mówi pan mój... Ustami zaś jego, kiedy zwraca się do mnie, mógłby być tylko następca tronu, nie zaś ty, wielki pisarzu.
Pisarz z przerażeniem spojrzał na śmiałka, ale faraon rzekł:
— Mówi prawdę mój wierny sługa Nitager.
Minister wojny ukłonił się.
Teraz sędzia obwieścił wszystkim obecnym: kapłanom, urzędnikom i gwardji, że mogą wyjść na dziedziniec, i sam, razem z pisarzem, skłoniwszy się tronowi, pierwsi opuścili salę. Został w niej tylko faraon, Herhor i dwaj wodzowie.
— Nakłoń uszy swoje, władco, i wysłuchaj skarg — zaczął Nitager. — Dziś z rana, kapłan-urzędnik, który z twego rozkazu przyszedł namaścić włosy moje, powiedział mi, ażebym idąc do ciebie, zostawił sandały w przysionku. Tymczasem wiadomo jest nietylko w Górnym i Dolnym Egipcie, ale u Chetów, w Libji, Fenicji i w kraju Punt, że dwadzieścia lat temu dałeś mi prawo stawania przed tobą w sandałach.
— Mówisz prawdę — rzekł faraon. — Do mego dworu zakradły się różne nieporządki...
— Tylko rozkaż, królu, a moi weterani zaraz zrobią ład... — podchwycił Nitager.
Na znak, dany przez ministra wojny, wbiegło kilku urzędników: jeden przyniósł sandały i obuł Nitagera, inni naprzeciw tronu ustawili kosztowne taborety dla ministra i wodzów.
Gdy trzej dostojnicy usiedli, faraon zapytał:
— Powiedz mi, Nitagerze, czy sądzisz, że mój syn będzie wodzem?... Ale mów szczerą prawdę.
— Na Amona z Teb, na sławę moich przodków, w których płynęła krew królewska, przysięgam, że Ramzes, twój następca, będzie wielkim wodzem, jeżeli mu pozwolą bogowie — odparł Nitager. — Młody to jest chłopak, jeszcze pacholę, a jednak z wielką umiejętnością zebrał pułki, zaopatrzył i marsz im ułatwił. Najwięcej zaś podoba mi się, że nie stracił głowy, kiedy mu przeciąłem drogę, lecz poprowadził swoich do ataku. On będzie wodzem i zwycięży Asyryjczyków, których dziś trzeba pobić, jeżeli nasze wnuki nie mają zobaczyć ich nad Nilem.
— Cóż ty na to, Herhorze? — zapytał faraon.
— Co się tycze Asyryjczyków, myślę, że dostojny Nitager za wcześnie kłopocze się nimi. Jeszcze jesteśmy chorzy po dawnych wojnach i musimy pierwej dobrze się wzmocnić, zanim rozpoczniemy nową — mówił minister. — Co się zaś tycze następcy tronu, Nitager sprawiedliwie mówi, że młodzian ten posiada zalety wodza: jest przezorny jak lis i gwałtowny jak lew. Mimo to wczoraj popełnił dużo błędów...
— Kto z nas ich nie popełniał!... — wtrącił dotąd milczący Patrokles.
— Następca — ciągnął minister — mądrze prowadził główny korpus, ale zaniedbał swój sztab, przez co maszerowaliśmy tak wolno i nieporządnie, że Nitager mógł zabiec nam drogę...
— Może Ramzes liczył na waszą dostojność? — spytał Nitager.
— W rządzie i wojnie na nikogo nie liczy się: o jeden niedopatrzony kamyk można się przewrócić — rzekł minister.
— Gdybyś wasza dostojność — odezwał się Patrokles — nie zepchnął kolumny z gościńca, z powodu tych tam skarabeuszów...
— Jesteś wasza dostojność cudzoziemcem i poganinem — odparł Herhor — więc tak mówisz. My zaś, Egipcjanie, rozumiemy, że gdy lud i żołnierze przestaną szanować skarabeusza, synowie ich przestaną się bać ureusa. Z lekceważenia bogów urodzi się bunt przeciw faraonowi...
— A od czego topory? — przerwał Nitager. — Kto chce zachować głowę na plecach, niech słucha najwyższego wodza.
— Jakaż więc jest twoja ostateczna myśl o następcy? — spytał faraon Herhora.
— Żywy obrazie słońca, synu bogów — odparł minister. — Każ Ramzesa namaścić, daj mu wielki łańcuch i dziesięć talentów, ale wodzem korpusu Menfi jeszcze go nie mianuj. Książę na ten urząd jest za młody, za gorący, niedoświadczony. Czy więc możemy uznać go równym Patroklesowi, który w dwudziestu bitwach zdeptał Etjopów i Libijczyków? A czy możemy stawiać go obok Nitagera, którego samo imię od dwudziestu lat przyprawia o bladość naszych wrogów ze wschodu i północy?
Faraon oparł głowę na ręku, pomyślał i rzekł:
— Odejdźcie w spokoju i łasce mojej. Uczynię, jak nakazuje mądrość i sprawiedliwość.
Dostojnicy skłonili się głęboko, a Ramzes XII-ty, nie czekając na świtę, przeszedł do dalszych komnat.
Kiedy dwaj wodzowie znaleźli się sami w przysionku, Nitager odezwał się do Patroklesa:
— Tu, widzę, rządzą kapłani, jak u siebie. Ale jaki to wódz ten Herhor!... Pobił nas, nim przyszliśmy do słowa i... nie da korpusu następcy!...
— Mnie tak pochwalił, że nie śmiałem się odezwać — odparł Patrokles.
— Zresztą on daleko widzi, choć nie wszystko mówi. Za następcą wcisnęliby się do korpusu rozmaite paniczyki, co to ze śpiewaczkami jeżdżą na wojnę, i oni zajęliby najwyższe posady. Naturalnie starzy oficerowie zaczęliby próżnować z gniewu, że ich awans ominął; eleganci musieliby próżnować dla zabaw, i — korpus popękałby, nawet nie uderzywszy o nieprzyjaciela. O, Herhor to mędrzec!...
— Bodajby nas nie kosztowała więcej jego mądrość, aniżeli niedoświadczenie Ramzesa! — szepnął Grek.
Przez szereg komnat, pełnych kolumn i ozdobionych malowidłami, gdzie w każdych drzwiach kapłani i pałacowi urzędnicy składali mu niskie ukłony, faraon przeszedł do swego gabinetu. Była to dwupiętrowa sala o ścianach z alabastru, na których złotem i jaskrawemi farbami odmalowano najznakomitsze wypadki panowania Ramzesa XII-go, a więc: hołdy, składane mu przez mieszkańców Mezopotamji, poselstwo od króla Buchtenu i triumfalną podróż bożka Chonsu po kraju Buchten.
W sali tej znajdował się malachitowy posążek Horusa z ptasią głową, ozdobiony złotem i klejnotami, przed nim ołtarz w formie ściętej piramidy, broń królewska, kosztowne fotele i ławki, tudzież stoliki, zapełnione drobiazgami.
Gdy faraon ukazał się, jeden z obecnych kapłanów spalił przed nim kadzidło, a jeden z urzędników zameldował następcę tronu, który niebawem wszedł i nisko ukłonił się ojcu. Na wyrazistej twarzy księcia było widać gorączkowy niepokój.
— Cieszę się, erpatre — rzekł faraon — że wracasz zdrowym z ciężkiej podróży.
— Obyś wasza świątobliwość żył wiecznie i dziełami swojemi napełnił oba światy! — odparł książę.
— Dopiero co — mówił faraon — moi radcy wojenni opowiadali mi o twojej pracy i roztropności.
Twarz następcy drżała i mieniła się. Wpił wielkie oczy w faraona i słuchał.
— Czyny twoje nie zostaną bez nagrody. Otrzymasz dziesięć talentów, wielki łańcuch i... dwa greckie pułki, z któremi będziesz robił ćwiczenia.
Książę osłupiał, lecz po chwili zapytał stłumionym głosem:
— A korpus Menfi?...
— Za rok powtórzymy manewry, a jeżeli nie popełnisz żadnego błędu w prowadzeniu wojska, dostaniesz korpus.
— Wiem, to zrobił Herhor!... — zawołał następca, ledwie hamując się z gniewu.
Obejrzał się wkoło i dodał:
— Nigdy nie mogę być sam z tobą, mój ojcze... Zawsze między nami znajdują się obcy ludzie...
Faraon zlekka poruszył brwiami, i jego świta znikła, jak gromada cieniów.
— Co masz mi do powiedzenia?
— Tylko jedno, ojcze... Herhor jest moim wrogiem... On oskarżył mnie przed tobą i naraził na taki wstyd!...
Mimo pokornej postawy, książę gryzł wargi i zaciskał pięści.
— Herhor jest moim wiernym sługą, a twoim przyjacielem. Jego to wymowa sprawiła, że jesteś następcą tronu. To — ja — nie powierzam korpusu młodemu wodzowi, który pozwolił odciąć się od swojej armji.
— Połączyłem się z nią!... — odparł zgnębiony następca. — To Herhor kazał okrążyć dwa żuki...
— Chcesz więc, ażeby kapłan wobec wojska lekceważył religję?
— Mój ojcze — szeptał Ramzes drżącym głosem — ażeby nie zepsuć pochodu żukom, zniszczono budujący się kanał i zabito człowieka.
— Ten człowiek sam podniósł rękę na siebie.
— Ale z winy Herhora.
— W pułkach, które tak umiejętnie zgromadziłeś pod Pi-Bailos, trzydziestu ludzi umarło ze zmęczenia, a kilkuset jest chorych.
Książę spuścił głowę.
— Ramzesie — ciągnął faraon — przez usta twoje nie przemawia dostojnik państwa, który dba o całość kanałów i życie robotników, ale człowiek rozgniewany. Gniew zaś nie godzi się ze sprawiedliwością, jak jastrząb z gołębiem.
— O mój ojcze — wybuchnął następca — jeżeli gniew mnie unosi, to dlatego, że widzę niechęć dla mnie Herhora i kapłanów...
— Przecież sam jesteś wnukiem arcykapłana, kapłani uczyli cię... Poznałeś więcej ich tajemnic, aniżeli którykolwiek inny książę...
— Poznałem ich nienasyconą dumę i chęć władzy. A że ukrócę to... więc już dziś są moimi wrogami... Herhor nie chce mi dać nawet korpusu, gdyż woli rządzić całą armją...
Wyrzuciwszy te niebaczne słowa, następca struchlał. Ale władca podniósł na niego jasne spojrzenie i odparł spokojnie:
— Armją i państwem rządzę ja. Ze mnie płyną wszelkie rozkazy i wyroki. Na tym świecie jestem wagą Ozyrysa i sam ważę sprawy moich sług: następcy, ministra czy ludu. Nieroztropnym byłby ten, ktoby sądził, że nie są mi znane wszystkie gwichty.
— Jednak, gdybyś ojcze patrzył na bieg manewrów własnemi oczami...
— Może zobaczyłbym wodza — przerwał faraon — który w stanowczej chwili ugania się po krzakach za izraelską dziewczyną. Ale ja o takich błahostkach nie chcę wiedzieć.
Książę upadł do nóg ojcu, szepcząc:
— Tutmozis powiedział ci o tem, panie?...
— Tutmozis jest dzieciakiem, jak i ty. On już robi długi, jako szef sztabu w korpusie Menfi, i myśli w swem sercu, że oko faraona nie dosięgnie jego spraw w pustyni.



ROZDZIAŁ VII.

W kilka dni później książę Ramzes został wezwany przed oblicze najczcigodniejszej matki swojej, Nikotris, która była drugą żoną faraona, ale dziś największą panią w Egipcie.
Bogowie nie omylili się, powołując ją na rodzicielkę króla. Była to osoba wysoka, dość pełna i, pomimo czterdziestu lat, jeszcze piękna. Nadewszystko w oczach, twarzy i całej postaci jej był taki majestat, że nawet gdy szła samotna, w skromnej szacie kapłanki, ludzie schylali przed nią głowy.
Dostojna pani przyjęła syna w gabinecie, wyłożonym fajansowemi płytami. Siedziała na inkrustowanem krześle, pod palmą. U jej nóg, na stołeczku, leżał mały piesek; z drugiej strony klęczała czarna niewolnica z wachlarzem. Królewska małżonka miała na sobie muślinowy płaszcz, haftowany złotem, a na peruce obrączkę, ozdobioną klejnotami w formie lotosu.
Kiedy książę nisko ukłonił się, piesek obwąchał go i znowu położył się, a pani, skinąwszy głową, zapytała:
— Z jakiegoż to powodu, Ramzesie, żądałeś ode mnie posłuchania?
— Jeszcze przed dwoma dniami, matko...
— Wiedziałam, że jesteś zajęty. Ale dziś oboje mamy czas, i mogę cię wysłuchać.
— Tak mówisz do mnie, matko, że jakby owionął mnie nocny wiatr pustyni, i już nie mam odwagi przedstawić ci mojej prośby.
— Więc zapewne chodzi o pieniądze?
Ramzes zmieszany spuścił głowę.
— Dużo ci też potrzeba?
— Piętnaście talentów...
— O, bogowie! — zawołała pani — wszak parę dni temu wypłacono ci dziesięć talentów ze skarbu. Przejdź się, moja dziewczynko, po ogrodzie, musisz być zmęczona — rzekła monarchini do czarnej niewolnicy, a gdy zostali oboje z synem, zapytała księcia:
— Więc twoja Żydówka jest aż tak wymagająca?
Ramzes zarumienił się, ale podniósł głowę.
— Wiesz, matko, że tak nie jest — odparł. — Ale obiecałem nagrodę wojsku i... nie mogę jej wypłacić!...
Królowa przypatrywała mu się ze spokojną dumą.
— Jak to niedobrze — odezwała się po chwili — kiedy syn robi postanowienia, nie naradziwszy się z matką. Właśnie, pamiętając o twoim wieku, chciałam ci dać niewolnicę fenicką, którą przysłał mi Tyr, z dziesięciu talentami posagu. Ale ty wolałeś Żydówkę.
— Podobała mi się. Tak pięknej niema między twemi służebnicami, matko, ani nawet między kobietami jego świątobliwości...
— Ależ to Żydówka!...
— Nie uprzedzaj się, matko, błagam cię... To jest fałsz, że Żydzi jedzą wieprzowinę i zabijają koty...
Dostojna pani uśmiechnęła się.
— Mówisz, jak chłopiec z najniższej szkoły kapłańskiej — odparła, wzruszając ramionami — a zapominasz o tem, co powiedział Ramzes Wielki: „Lud żółty jest liczniejszym i bogatszym od nas; działajmyż przeciw niemu, lecz ostrożnie, aby nie stał się jeszcze silniejszym...“ Nie sądzę więc, ażeby dziewczyna z tego ludu była właściwa na pierwszą kochankę następcy faraona.
— Czyliż słowa Ramzesa mogą stosować się do córki nędznego dzierżawcy!... — zawołał książę. — Gdzie wreszcie są ci Żydzi u nas?... Trzy wieki temu jak opuścili Egipt, a dzisiaj tworzą śmieszne państwo, rządzone przez kapłanów...
— Widzę — odpowiedziała dostojna pani, zlekka marszcząc brwi — że twoja kochanka nie traci czasu... Bądź ostrożny, Ramzesie!... Pamiętaj, że wódz ich, Messu, jest to kapłan zdrajca, którego w naszych świątyniach po dziś dzień przeklinają... Pamiętaj, że Żydzi wynieśli więcej skarbów z Egiptu, aniżeli była warta praca ich kilku pokoleń: zabrali nam nietylko złoto, ale i wiarę w Jedynego i nasze święte prawa, które dziś ogłaszają za własne. Nareszcie wiedz o tem — dodała z mocą — że córki tego ludu wolą śmierć, aniżeli łoże obcego człowieka. A jeżeli oddają się, nawet nieprzyjacielskim wodzom, to chyba w tym celu, ażeby albo zjednać ich dla swojej polityki, albo zabić...
— Wierz mi, matko, że wszystkie te wieści rozgłaszają kapłani. Nie chcą oni dopuścić do podnóżka tronu ludzi innej wiary, którzy mogliby służyć faraonowi przeciw nim...
Monarchini podniosła się z krzesła i, założywszy ręce na piersiach, ze zdumieniem przypatrywała się synowi.
— Więc to prawda, co mi mówiono, że jesteś wrogiem kapłanów! — rzekła. — Ty, ich ukochany uczeń?...
— Jeszcze muszę mieć ślady ich kijów na plecach!... — odparł książę.
— Ależ twój dziad, a mój ojciec, mieszkający z bogami, Amenhotep, był arcykapłanem i posiadał rozległą władzę w kraju...
— Właśnie dlatego, że mój dziad był władcą i ojciec jest nim, ja nie mogę znieść władzy Herhora...
— Na to stanowisko wprowadził go twój dziad, święty Amenhotep...
— A ja go strącę.
Matka wzruszyła ramionami.
— I to ty — odezwała się ze smutkiem — chcesz dowodzić korpusem?... Ależ ty jesteś rozpieszczona dziewczyna, nie mąż i wódz...
— Jak to?... — przerwał książę, z trudnością powstrzymując się od wybuchu.
— Nie poznaję syna mego... Nie widzę w tobie przyszłego pana Egiptu!... Dynastja w twojej osobie będzie jak nilowe czółno bez steru... Wypędzisz z dworu kapłanów, a któż ci zostanie?... Kto będzie twoim okiem w Dolnym i Górnym Kraju, kto zagranicą?... A przecie faraon musi widzieć wszystko, na cokolwiek pada boski promień Ozyrysa...
— Kapłani będą moimi sługami, nie ministrami...
— Oni też są sługami najwierniejszymi. Dzięki ich modłom, ojciec twój panuje trzydzieści trzy lat i unika wojen, które mogłyby być zgubnemi...
— Dla kapłanów.
— Dla faraona, dla państwa!... — przerwała. — Czy ty wiesz, co się dzieje z naszym skarbem, z którego w jednym dniu bierzesz dziesięć talentów, a żądasz jeszcze piętnastu?... Czy wiesz, że gdyby nie ofiarność kapłanów, którzy dla skarbu nawet bogom zabierają prawdziwe klejnoty, a podsuwają sztuczne, czy wiesz, że dobra królewskie byłyby już w rękach Fenicjan?...
— Jedna szczęśliwa wojna zaleje nasze kasy, jak przybór Nilu nasze pola.
Wielka pani roześmiała się.
— Nie — rzekła — ty, Ramzesie, jesteś jeszcze takiem dzieckiem, że nawet nie można poczytywać za grzech twoich słów bezbożnych. Proszę cię, zajmij się greckiemi pułkami i jak najprędzej pozbądź się żydowskiej dziewczyny, a politykę zostaw... nam.
— Dlaczego mam pozbyć się Sary?
— Bo gdybyś miał z nią syna, mogłyby powstać zawikłania w państwie, które i tak ma dość kłopotów. Na kapłanów — dodała — możesz gniewać się, byleś ich publicznie nie obrażał. Oni wiedzą, że trzeba wiele wybaczyć następcy tronu, osobliwie jeżeli ma tak burzliwy charakter. Ale czas uspokoi wszystko, na chwałę dynastji i pożytek państwu.
Książę rozmyślał. Nagle odezwał się:
— Więc nie mogę rachować na pieniądze ze skarbu?
— W żadnym razie. Wielki pisarz już dzisiaj musiałby wstrzymać wypłaty, gdybym mu nie dała czterdziestu talentów, które mi Tyr przysłał.
— I co ja zrobię z wojskiem!... — mówił książę, niecierpliwie trąc czoło.
— Oddal Żydówkę i poproś kapłanów... Może ci pożyczą.
— Nigdy!... Wolę wziąć od Fenicjan.
Pani wstrząsnęła głową.
— Jesteś erpatrem, rób jak chcesz... Ale ostrzegam cię, że musisz dać duży zastaw, a Fenicjanin, gdy raz stanie się twoim wierzycielem, już ciebie nie puści. Oni są podstępniejsi od Żydów.
— Na pokrycie takich długów wystarczy cząstka mego dochodu.
— Zobaczymy... Szczerze chciałabym ci pomóc, ale nie mam... — mówiła pani ze smutkiem, rozkładając ręce. — Czyń więc, jak ci wypada, ale pamiętaj, że Fenicjanie w naszych majątkach są jak szczury w śpichlerzach, gdy jeden wciśnie się przez szczelinę, inne przyjdą za nim.
Ramzes ociągał się z wyjściem.
— Czy jeszcze powiesz mi co? — zapytała.
— Chciałbym tylko zapytać... Moje serce domyśla się, że ty, matko, masz jakieś plany względem mnie. Jakie?...
Monarchini pogłaskała go po twarzy.
— Jeszcze nie teraz... jeszcze nie teraz!... Dziś jesteś swobodnym, jak każdy młody szlachcic w tym kraju, więc korzystaj... Ale Ramzesie, przyjdzie czas, że będziesz musiał pojąć małżonkę, której dzieci będą książętami krwi królewskiej, a syn twoim następcą. O tych czasach ja myślę...
— I co?...
— Jeszcze nic określonego. W każdym razie mądrość polityczna mówi mi, że twoją małżonką powinna być córka kapłana...
— Może Herhora?... — zawołał książę ze śmiechem.
— Cóżby w tem było nagannego? Herhor bardzo prędko zostanie arcykapłanem w Tebach, a jego córka ma dopiero lat czternaście.
— I zgodziłaby się zająć przy mnie miejsce Żydówki?... — z ironją zapytał Ramzes.
— Musiałbyś się postarać, ażeby ci zapomniano dzisiejszy błąd.
— Całuję stopy twoje, matko, i odchodzę — rzekł Ramzes, chwytając się za głowę. — Tyle tu słyszałem dziwnych rzeczy, że zaczynam się bać, ażeby Nil nie popłynął w stronę katarakt, albo piramidy nie przeszły na pustynię wschodnią!
— Nie bluźnij, dziecko moje — szepnęła pani, z trwogą patrząc na syna. — W tym kraju widywano dziwniejsze cuda...
— Czy nie te — spytał z gorzkim uśmiechem syn — że ściany królewskiego pałacu podsłuchiwały swoich panów?
— Widywano śmierć faraonów po kilkumiesięcznem panowaniu i upadki dynastyj, które rządziły dziewięciu narodami!
— Bo ci faraonowie dla kadzielnicy zapomnieli o mieczu!... — odparł książę.
Ukłonił się i wyszedł.
W miarę, jak kroki następcy cichły w ogromnym przysionku, twarz dostojnej pani mieniła się: miejsce majestatu zajęły boleść i trwoga, a w wielkich oczach błysnęły łzy.
Pobiegła przed posąg bogini, klękła i, nasypawszy indyjskiego kadzidła na węgle, zaczęła mówić:
— O Izis, Izis, Izis! — po trzykroć wymawiam imię twoje. O Izis, która rodzisz węże, krokodyle i strusie, po trzykroć niech będzie pochwalone imię twoje... O Izis, która chronisz ziarna zbożowe od zabójczych wichrów, a ciała ojców naszych od niszczącej pracy czasu, o Izis, ulituj się i chroń mojego syna!... Po trzykroć niech będzie wymawiane imię twoje i tu... i tam... i tam... I dziś, i zawsze i na wieki wieków, dopóki świątynie naszych bogów będą przeglądały się w wodzie Nilu.
Modląc się tak i łkając, monarchini pochyliła się i dotknęła czołem ziemi. A w tej chwili rozległ się nad nią cichy szept:
— Głos sprawiedliwego zawsze jest wysłuchany...
Dostojna pani zerwała się i pełna zdumienia zaczęła oglądać się dokoła. Ale w pokoju nie było nikogo. Tylko ze ścian patrzyły na nią malowane kwiaty, a z nad ołtarza posąg bogini, pełen nadziemskiego spokoju.



ROZDZIAŁ VIII.

Książę wrócił do swej willi stroskany i wezwał Tutmozisa.
— Musisz mnie — rzekł Ramzes — nauczyć, jak dostaje się pieniądze...
— Aha!... — roześmiał się elegant. — Oto jest mądrość, której nie uczą w najwyższych szkołach kapłańskich, ale w której ja mógłbym zostać prorokiem...
— Tam wykładają, ażeby nie pożyczać pieniędzy — wtrącił książę.
— Gdybym nie lękał się, ażeby warg moich nie splamiła bezbożność, powiedziałbym, że niektórzy kapłani marnują czas... Biedni ludzie, chociaż święci!... Nie jedzą mięsa, poprzestają na jednej żonie, albo całkiem unikają kobiet i — nie wiedzą, co to jest pożyczać... Jestem kontent, Ramzesie — prawił Tutmozis — że ten rodzaj mądrości poznasz przy moich radach. Już dziś rozumiesz, jakich cierpień staje się źródłem brak pieniędzy. Człowiek, potrzebujący pieniędzy, nie ma apetytu, zrywa się przez sen, na kobiety patrzy ze zdziwieniem, jakby pytał: „Na co one są?“ W najchłodniejszej świątyni biją mu ognie do twarzy, a w największy upał, wśród pustyni, czuje dreszcz chłodu. Patrzy przed siebie jak obłąkany, nie słyszy, co do niego mówią, najczęściej chodzi w przekręconej peruce, której zapomniał napoić wonnościami, a uspakaja się tylko przy dzbanie mocnego wina, i to na krótko. Bo ledwie nieborak odzyska zmysły, znowu zaczyna czuć, jakby mu się ziemia rozstępowała pod nogami...
Widzę to — ciągnął elegant — po twoim niespokojnym chodzie i bezładnem wyrzucaniu rękoma, że w tej chwili doznajesz rozpaczy z powodu braku pieniędzy. Wkrótce jednak doznasz innych uczuć, jakgdyby ci zdjęto z piersi wielkiego sfinksa. Później ulegniesz słodkiemu stanowi zapomnienia o swoich poprzednich kłopotach i teraźniejszych wierzycielach, a potem... Ach, szczęśliwy Ramzesie, czekają cię nadzwyczajne niespodzianki!... Bo gdy upłynie termin, a wierzyciele zaczną odwiedzać cię pod pozorem składania hołdu, będziesz jak jeleń, ścigany przez psy, albo jak dziewczyna egipska, która, czerpiąc wodę z rzeki, zobaczy sękaty grzbiet krokodyla...
— Wszystko to wygląda bardzo wesoło — przerwał, śmiejąc się, Ramzes — ale nie przynosi ani jednej drachmy...
— Nie kończ! — przerwał Tutmozis. — W tej chwili idę po fenickiego bankiera Dagona, a wieczorem, choćby ci jeszcze nie dał pieniędzy, odzyskasz spokój.
Wybiegł, wsiadł do małej lektyki i, otoczony służbą, tudzież takimi jak sam letkiewiczami, zniknął w alejach parku.
Przed zachodem słońca do domu następcy tronu przyjechał Fenicjanin Dagon, najznakomitszy bankier w Memfis. Był to człowiek w sile wieku, żółty, suchy, ale dobrze zbudowany. Miał niebieską tunikę, na niej biały płaszcz z cienkiej tkaniny, ogromne włosy własne, ściśnięte złotą obrączką, i dużą czarną brodę, również własną. Bujny ten zarost imponująco wyglądał obok peruk i przyprawnych bródek egipskich elegantów.
Mieszkanie następcy roiło się arystokratyczną młodzieżą. Jedni na dole kąpali się i namaszczali, inni grali w szachy i warcaby na piętrze, inni, w towarzystwie kilku tancerek, pili pod namiotami na tarasie. Następca nie pił, nie grał, nie rozmawiał z kobietami, tylko chodził po jednej stronie tarasu, niecierpliwie wypatrując Fenicjanina. Gdy go zobaczył wyjeżdżającego z alei w lektyce na dwu osłach, zeszedł na pierwsze piętro, gdzie był niezajęty pokój.
Po chwili we drzwiach ukazał się Dagon. Przyklęknął na progu i zawołał:
— Pozdrawiam cię, nowe słońce Egiptu!... Obyś żył wiecznie, a twoja sława oby dosięgła tych dalekich brzegów, kędy dobijają fenickie statki...
Na rozkaz księcia podniósł się i mówił z gwałtowną gestykulacją:
— Kiedy dostojny Tutmozis wysiadł przed moją lepianką (lepianką jest mój dom wobec twoich pałaców, erpatre!), taki bił blask z jego twarzy, że zaraz krzyknąłem do żony: Tamaro, dostojny Tutmozis nie od siebie przychodzi, ale od kogoś wyższego niż on sam, jak Liban jest wyższym od nadmorskich piasków... A żona pyta się: — Skąd wiesz, panie mój, że dostojny Tutmozis nie przychodzi od siebie?... — Stąd, że nie mógł przyjść z pieniędzmi, bo ich nie ma, i nie przyszedł po pieniądze, bo ja ich nie mam... — W tej chwili ukłoniliśmy się oboje dostojnemu Tutmozisowi. A gdy nam powiedział, że to ty, najdostojniejszy panie, chcesz piętnastu talentów od swego niewolnika, ja zapytałem mojej żony: Tamaro, czy źle nauczyło mnie moje serce? — Dagonie, jesteś tak mądry, że powinieneś być doradcą następcy tronu... — odpowiedziała moja żona.
Ramzes kipiał z niecierpliwości, ale słuchał bankiera... On, który burzył się wobec własnej matki i faraona!
— Kiedyśmy — prawił Fenicjanin — zastanowili się i zrozumieli, że ty panie chcesz moich usług, taka w nasz dom wstąpiła radość, że kazałem dać służbie dziesięć dzbanów piwa, a moja żona, Tamar, kazała, ażebym ja jej kupił nowe zausznice. Wesele moje tak się wzmogło, że, kiedym tu jechał, nie pozwoliłem oślarzowi bić osłów. A kiedy niegodne moje stopy dotknęły waszej posadzki, książę, wydobyłem złoty pierścień (większy niż ten, który dostojny Herhor dał Eunanie!) i podarowałem ten złoty pierścień waszemu niewolnikowi, który mi nalał wody na ręce. Za pozwoleniem waszej dostojności, skąd pochodzi ten dzban srebrny, z którego polali mi ręce?...
— Sprzedał mi go Azarjasz, syn Gabera, za dwa talenty.
— Żyd?... Wasza dostojność z Żydami handluje? A co na to powiedzą bogowie?...
— Azarjasz jest kupcem, jak wy — odparł następca.
Usłyszawszy to, Dagon oburącz schwycił się za głowę, zaczął pluć i jęczeć:
— O Baal Tammuz!... o Baaleth!... o Astoreth!... Azarjasz, syn Gabera, Żyd, ma być takim kupcem, jak ja!... O nogi moje, pocoście mnie tu przyniosły?... O serce, za co cierpisz taki ból i naigrawanie?... Najdostojniejszy książę — krzyczał Fenicjanin — zbij mnie, utnij mi rękę, jeżeli będę fałszował złoto, ale nie mów, że Żyd może być kupcem. Prędzej upadnie Tyr, prędzej miejsce Sydonu zajmie piasek, aniżeli Żyd zostanie kupcem. Oni mogą doić swoje chude kozy, albo pod egipskim batem mieszać glinę ze słomą, ale nigdy handlować. Tfu!... tfu!... nieczysty naród niewolników!... Rabuśniki, złodzieje!...
W księciu, niewiadomo dlaczego, gniew zawrzał, lecz wnet uspokoił się. Co wydało się dziwnem samemu Ramzesowi, który dotychczas wobec nikogo nie uważał za potrzebne hamować się.
— A więc — odezwał się nagle następca — czy pożyczysz mi, zacny Dagonie, piętnaście talentów?
— O Astoreth!... piętnaście talentów?... To jest tak wielki ciężar, że ja musiałbym usiąść, ażeby o nim dobrze pomyśleć.
— Więc siadaj.
— Za talent — mówił Fenicjanin, wygodnie siadając na krześle — można mieć dwadzieścia złotych łańcuchów, albo sześćdziesiąt pięknych krów dojnych, albo dziesięciu niewolników do roboty, albo jednego niewolnika, który potrafi czy to grać na flecie, czy malować, a może nawet leczyć. Talent to straszny majątek!...
Księciu błysnęły oczy.
— Więc jeżeli nie masz piętnastu talentów... — przerwał książę.
Przestraszony Fenicjanin nagle zsunął się z krzesła na podłogę.
— Kto w tem mieście — zawołał — nie ma pieniędzy na twój rozkaz, synu słońca?... Prawda, że ja jestem nędzarz, którego złoto, klejnoty i wszystkie dzierżawy niewarte twojego spojrzenia, książę. Ale gdy obejdę naszych kupców i powiem, kto mnie wysłał, do jutra wydobędziemy piętnaście talentów choćby z pod ziemi. Gdybyś ty, erpatre, stanął przed uschłą figą i powiedział: „Dawaj pieniędzy!...“ figa zapłaciłaby okup... Tylko nie patrz tak na mnie, synu Horusa, bo czuję ból w dołku sercowym i miesza mi się umysł — mówił błagającym tonem Fenicjanin.
— No, usiądź, usiądź... — rzekł książę z uśmiechem.
Dagon podniósł się z podłogi i jeszcze wygodniej rozparł się na krześle.
— Na jak długo książę chce piętnastu talentów? — zapytał.
— Zapewne na rok.
— Powiedzmy odrazu: na trzy lata. Tylko jego świątobliwość mógłby oddać w ciągu roku piętnaście talentów, ale nie młody książę, który codzień musi przyjmować wesołych szlachciców i piękne kobiety... Ach, te kobiety!... Czy prawda, za pozwoleniem waszego dostojeństwa, że książę wziąłeś do siebie Sarę, córkę Gedeona?
— A ile chcesz procentu? — przerwał książę.
— Drobiazg, o którym nie mają potrzeby mówić wasze święte usta. Za piętnaście talentów da książę pięć talentów na rok, a w ciągu trzech lat ja wszystko odbiorę sam, tak, że wasza dostojność nawet nie będzie wiedział...
— Dasz mi dzisiaj piętnaście talentów, a za trzy lata odbierzesz trzydzieści?...
— Prawo egipskie dozwala, ażeby suma procentów wyrównywała pożyczce — odparł zmieszany Fenicjanin.
— Ale czy to nie za dużo?
— Za dużo?... — krzyknął Dagon. — Każdy wielki pan ma wielki dwór, wielki majątek i płaci tylko wielkie procenta. Ja wstydziłbym się wziąć mniej od następcy tronu; a i sam książę mógłby kazać mnie zbić kijami i wypędzić, gdybym ośmielił się wziąć mniej...
— Kiedy przyniesiesz pieniądze?
— Przynieść?... O bogowie! tego jeden człowiek nie potrafi. Ja zrobię lepiej: ja załatwię wszystkie wypłaty księcia, ażebyś wasza dostojność nie potrzebował myśleć o takich nędznych sprawach.
— Alboż ty znasz moje wypłaty?
— Trochę znam — odparł niedbale Fenicjanin. — Książę chce posłać sześć talentów dla armji wschodniej, co zrobią nasi bankierzy w Chetem i Migdolu. Trzy talenty dostojnemu Nitagerowi i trzy dostojnemu Patroklesowi, to załatwi się na miejscu... A Sarze i jej ojcu Gedeonowi ja mogę wypłacić, przez tego parcha Azarjasza... Tak nawet będzie lepiej, bo oni oszukaliby księcia w rachunkach.
Ramzes niecierpliwie zaczął chodzić po pokoju.
— Więc mam ci dać rewers na trzydzieści talentów? — zapytał.
— Jaki rewers?... poco rewers?... Co jabym miał z rewersu?... Mnie książę odda w dzierżawę na trzy lata swoje folwarki w nomesach: Takens, Ses, Neha-Ment, Neha-Pechu, w Sebt-Het, w Habu.
— Dzierżawa?... — rzekł książę. — Nie podoba mi się to...
— Więc z czego ja odbiorę moje pieniądze, moje trzydzieści talentów?...
— Zaczekaj. Muszę najpierw zapytać dozorcy stodół, ile przynoszą mi rocznie te majątki.
— Poco wasza dostojność ma zadawać sobie tyle pracy?... Co wie dozorca?... On nic nie wie, jakem uczciwy Fenicjanin. Każdego roku jest inny urodzaj i inny dochód... Ja mogę stracić na tym interesie, a wtedy dozorca nie zwróci mi...
— Ale widzisz, Dagonie, mnie się zdaje, że te majątki przynoszą daleko więcej, aniżeli dziesięć talentów rocznie...
— Nie chce książę zaufać mi? dobrze! Ja, na wasz rozkaz, mogę opuścić folwarki w Ses... Nie jest książę jeszcze pewny mego serca?... No, więc ja jeszcze ustąpię Sebt-Het... Ale poco tu dozorca? On księcia będzie uczył mądrości?... O Astoreth! jabym stracił sen i apetyt, gdyby jaki dozorca, poddany i niewolnik, śmiał poprawiać mojego miłościwego pana. Tu potrzebny tylko pisarz, który napisze, że wy, najdostojniejszy panie, oddajecie mi w dzierżawę na trzy lata folwarki w tym, tym i tym nomesie. I potrzeba szesnastu świadków, że mnie spotkał taki honor od księcia. Ale poco służba ma wiedzieć, że ich pan pożycza ode mnie pieniądze?...
Znudzony następca wzruszył ramionami.
— Jutro — rzekł — przynieś pieniądze i sprowadź sobie pisarza i świadków. Ja o tem myśleć nie chcę.
— Ach, jakie mądre słowa! — zawołał Fenicjanin. — Obyś, najdostojniejszy panie, żył wiecznie!...



ROZDZIAŁ IX.

Po lewej stronie Nilu, na brzegu północnym przedmieścia Memfis, znajdował się folwark, który następca tronu oddał na mieszkanie Sarze, córce Żyda Gedeona.
Była to posiadłość na trzydzieści pięć morgów rozległa, tworząca niewielki kwadrat, który ze szczytu domu ogarniało się wzrokiem, jak na dłoni. Grunta folwarku leżały na wzgórzu i dzieliły się na cztery kondygnacje. Dwie najniższe i najobszerniejsze, które Nil zawsze zalewał, były przeznaczone pod uprawę zbóż i jarzyn. Na trzeciej kondygnacji, która czasami nie ulegała wylewom, rosły palmy, figi i inne drzewa owocowe. Na czwartej, najwyższej, był ogród zasadzony drzewami oliwnemi, winem, orzechami i kasztanami słodkiemi, wśród których znajdował się dom.
Dom był drewniany, jednopiętrowy, jak zwykle z tarasem, nad którym wznosił się płócienny namiot. Na dole mieszkał czarny niewolnik Ramzesa, na górze Sara ze swoją krewną i służącą Tafet. Dom był otoczony murem z niedopalonej cegły, za którym w pewnej odległości znajdowały się budynki dla bydła, parobków i dozorców.
Pokoje Sary nie były duże, ale wykwintne. Na podłogach leżały dywany, we drzwiach i oknach zwieszały się zasłony w różnokolorowe pasy. Były tu rzeźbione łóżka i krzesła, inkrustowane skrzynie na odzież, trójnożne i jednonożne stoliki, na których stały wazony z kwiatami, wysmukłe dzbany do wina, szkatułki z flaszeczkami perfum, złote i srebrne czarki i kielichy, fajansowe wazy i misy, bronzowe kagańce. Każdy, choćby najdrobniejszy sprzęt, czy naczynie, było ozdobione rzeźbą lub kolorowym rysunkiem, każda sztuka odzieży — haftem i frendzlami.
Już dziesięć dni mieszkała w tem ustroniu Sara, z obawy i wstydu kryjąc się przed ludźmi, tak, że ze służby folwarcznej prawie nikt jej nie widział. W zasłoniętym buduarze szyła, tkała płótno na małym warsztacie lub zwijała wieńce z żywych kwiatów dla Ramzesa. Niekiedy wymykała się na taras i, ostrożnie rozchyliwszy ściany namiotu, wyglądała na Nil pełen łodzi, których wioślarze śpiewali wesołe pieśni. Albo podniósłszy oczy, patrzyła z trwogą na szare pylony królewskiego zamku, który, milczący i posępny, górował nad drugim brzegiem rzeki. Wówczas znowu uciekała do swoich robót i wołała Tafet.
— Siedź tu, matko — mówiła — co ty tam robisz na dole?...
— Ogrodnik przyniósł owoce, a z miasta przysłali chleby, wino i ptaszki; musiałam to odebrać.
— Siedź tu i rozmawiaj, bo mnie strach ogarnia.
— Głupiutka z ciebie dziecina! — odparła, śmiejąc się, Tafet. — Do mnie także pierwszego dnia strach wyglądał z każdego kąta; ale jak wyszłam za mur, wszystko się skończyło. Kogo ja się tu mam bać, gdzie wszyscy padają przede mną na kolana? Przed tobą chybaby stawali na głowach!... Wyjdź do ogrodu, jest piękny jak raj... Wyjrzyj w pole, gdzie zbierają pszenicę... Siądź w łódkę rzeźbioną, której przewoźnicy usychają z tęsknoty, ażeby cię zobaczyć i przewieźć po Nilu...
— Boję się...
— Czego?
— Albo ja wiem?... Dopóki szyję, myślę, że jestem w naszej dolinie i że zaraz przyjdzie ojciec. Ale kiedy wiatr uchyli zasłonę okna i spojrzę z góry na ten wielki... wielki kraj, zdaje mi się.... wiesz co?... Że mnie porwał sęp i zaniósł do swego gniazda na skale, skąd zejść nie można...
— Ach, ty... ty! Gdybyś widziała, jaką dziś wannę przysłał książę, miedzianą wannę!... A jaki trójnóg na ognisko, jakie garnki i rożny!... A gdybyś wiedziała, że ja dziś dwie kury posadziłam, i niedługo będziemy mieli pisklęta...
Po zachodzie słońca, gdy nikt nie mógł jej widzieć, Sara bywała śmielszą. Wówczas wychodziła na taras i patrzyła na rzekę. A gdy zdaleka ukazała się łódź, oświetlona pochodniami, które na czarnej wodzie rzeźbiły krwawe i ogniste smugi, Sara obu rękami przyciskała swoje biedne serce, które drżało, jak złapany ptak. Tam, płynął do niej Ramzes, a ona nie umiałaby powiedzieć, co się z nią dzieje: czy radość, że zbliża się ten piękny, którego poznała w dolinie, czy trwoga, że znowu zobaczy wielkiego władcę i pana, który ją onieśmielał?
Jednego dnia, w wigilję szabasu, przyszedł na folwark ojciec, pierwszy raz od jej osiedlenia się w tem miejscu. Sara z płaczem rzuciła się do niego; sama umyła mu nogi, a na głowę wylała wonności, okrywając go pocałunkami. Gedeon był to człowiek już szpakowaty, o surowych rysach. Miał na sobie długą do kostek koszulę, u dołu obszytą kolorowym haftem, a na niej żółty kaftan bez rękawów, rodzaj kapy, spadającej na piersi i plecy. Głowę nakrył niewielką czapką, zwężającą się u góry.
— Jesteś?... jesteś! — wołała Sara i znowu zaczęła całować jego ręce i głowę.
— Ja sam dziwię się, że tu jestem! — odparł smutnie Gedeon. — Skradałem się do ogrodu, jak złodziej; przez całą drogę z Memfis zdawało mi się, że wszyscy Egipcjanie pokazują mnie palcami, a każdy Żyd pluje...
— Przecież, ojcze, sam mnie oddałeś księciu?... — szepnęła Sara.
— Oddałem, bo cóż miałem robić? Zresztą mnie się tylko tak zdaje, że mnie pokazują i opluwają. Z Egipcjan, kto mnie zna, kłania mi się tem niżej, im sam jest wyższy. Przez czas, kiedy tu jesteś, nasz pan, Sezofris, mówił, że trzeba mi dom powiększyć; pan Chaires darował mi stągiew najlepszego wina, a sam najdostojniejszy nasz nomarcha przysłał do mnie zaufanego sługę pytać: czy ty jesteś zdrowa i czy ja nie zostałbym u niego rządcą?
— A Żydzi? — spytała Sara.
— Co Żydzi!... Oni wiedzą, że ja nie ustąpiłem z dobrej woli. No, a każdy chciałby, żeby jemu tylko taki gwałt robili. Niechaj nas wszystkich Pan Bóg sądzi. Lepiej powiedz: jak ty się masz?
— Na łonie Abrahama nie będzie jej lepiej — odezwała się Tafet. — Cały dzień znoszą nam owoce, wina, chleby i mięso, czego dusza zapragnie. A jaką wannę mamy!... cała miedziana. A jakie naczynia kuchenne!...
— Trzy dni temu — przerwała Sara — był u mnie Fenicjanin Dagon. Nie chciałam go widzieć, ale tak się napierał...
— Dał mi złoty pierścionek — wtrąciła Tafet.
— Powiedział mi — mówiła Sara — że jest dzierżawcą u mego pana, darował mi dwie bransolety na nogi, zausznice z pereł i szkatułkę wonności z kraju Punt.
— Za co on ci to darował? — zapytał ojciec.
— Za nic. Tylko prosił, ażebym o nim dobrze myślała i niekiedy powiedziała mojemu panu, że Dagon jest najwierniejszym jego sługą.
— Ty bardzo prędko zbierzesz całą skrzynię zausznic i branzolet — odparł z uśmiechem Gedeon. — Ach — dodał po chwili — zbierz prędko wielki majątek i uciekajmy do naszej ziemi, bo tu nam zawsze bieda! Bieda, kiedy jest źle, a jeszcze większa bieda, kiedy jest dobrze.
— A coby powiedział pan mój? — zapytała Sara ze smutkiem.
Ojciec potrząsnął głową.
— Nim rok minie, pan twój porzuci cię, a inni mu dopomogą. Gdybyś była Egipcjanką, wziąłby cię do swego domu, ale Żydówkę...
— Porzuci? — powtórzyła Sara z westchnieniem.
— Co martwić się przyszłemi dniami, które są w ręku Boga! Przyszedłem spędzić u ciebie szabas...
— A ja mam doskonałe ryby, mięso, placki i wino koszerne — szybko wtrąciła Tafet. — Kupiłam też w Memfis siedmioramienny świecznik i świece woskowe... Będzie kolacja, lepsza, niż u samego pana Chairesa.
Gedeon wyszedł z córką na taras. Gdy zostali we dwoje, rzekł:
— Mówiła mi Tafet, że ciągle siedzisz w domu. Dlaczego? Trzeba wyjrzeć przynajmniej do ogrodu.
Sara wstrząsnęła się.
— Boję się — szepnęła.
— Dlaczego ty się masz bać swego ogrodu?... Przecież ty tu jesteś pani, wielka pani...
— Raz wyszłam do ogrodu w dzień... Zobaczyli mnie jacyś ludzie i zaczęli mówić między sobą: „Patrzcie, to ta Żydówka następcy tronu, przez którą opóźnia się przybór!...“
— Głupi oni są — wtrącił Gedeon. — Alboż to raz Nil o cały tydzień spóźnił się z wylewem? Więc tymczasem wychodź sobie wieczorami.
Sara wstrząsnęła się jeszcze gwałtowniej.
— Nie chcę... nie chcę!... — zawołała. — Innego dnia wyszłam w wieczór, tam, między oliwne drzewa. Nagle z bocznej ścieżki wysunęły się, jak cienie, dwie kobiety... Przestraszona, chciałam uciekać... Wtedy jedna z nich, młodsza i niższa, schwyciła mnie za rękę, mówiąc: „Nie uciekaj, musimy ci się przypatrzyć...“ A druga, starsza i wyższa, stanęła o kilka kroków przede mną i spojrzała mi w oczy... Ach, ojcze, myślałam, że się w kamień obrócę... Co to była za kobieta... co za spojrzenie!...
— Kto to mógł być? — spytał Gedeon.
— Ta starsza wyglądała na kapłankę.
— I nic do ciebie nie mówiła?
— Nic. Tylko kiedy odchodząc, skryły się za drzewami, słyszałam, zapewne głos starszej, która powiedziała tylko te wyrazy: „Zaprawdę, jest ładna...“
Gedeon zamyślił się.
— Może to były — rzekł — jakieś wielkie panie ze dworu?...
Słońce zachodziło, a na obu brzegach Nilu zbierały się gęste tłumy ludzi, niecierpliwie czekających na sygnał o przyborze, który istotnie opóźnił się. Już od dwu dni wiał wiatr z morza i rzeka pozieleniała; już słońce minęło gwiazdę Sotis, ale w studni kapłańskiej w Memfisie woda nie podniosła się nawet na grubość palca. Ludzie byli zaniepokojeni, tem bardziej, że w Górnym Egipcie, według sygnałów, wylew szedł prawidłowo, a nawet zapowiadał się doskonale.
— Cóż więc zatrzymuje go pod Memfisem? — pytali stroskani rolnicy, z utęsknieniem czekając na sygnał.
Gdy na niebie ukazały się gwiazdy, Tafet w jadalnym pokoju nakryła stół białym obrusem, postawiła świecznik z siedmiu zapalonemi świecami, przysunęła trzy krzesła i oświadczyła, że zaraz poda szabasową kolację.
Wtedy Gedeon nakrył głowę i, wzniósłszy nad stołem obie ręce, mówił zapatrzony w niebo:
— Boże Abrahama, Izaaka, Jakóba, który wyprowadziłeś lud nasz z ziemi egipskiej, który niewolnikom i wygnańcom dałeś ojczyznę, który z synami Judy zawarłeś wieczne przymierze... Boże Jehowa, Boże Adonai, pozwól nam spożywać bez grzechu płody wrogiej ziemi, wydobądź nas ze smutku i strachu, w jakim jesteśmy pogrążeni, i powróć nad brzegi Jordanu, który opuściliśmy dla twojej chwały...
W tej chwili z za muru odezwał się głos:
— Jego dostojność Tutmozis, najwierniejszy sługa jego świątobliwości i następcy tronu...
— Oby żył wiecznie!... — odezwało się kilka głosów z ogrodu.
— Jego dostojność — mówił znowu głos pojedyńczy — zasyła pozdrowienia najpiękniejszej róży z pod Libanu!
Gdy umilkł, rozległ się dźwięk arfy i fletu.
— To muzyka!... — zawołała Tafet, klaszcząc w ręce. — Będziemy obchodzili szabas przy muzyce...
Sara i jej ojciec, z początku przerażeni, zaczęli się śmiać i zasiedli do stołu.
— Niech sobie grają — rzekł Gedeon — nie zepsuje nam apetytu ich muzyka.
Flet i arfa odegrały zwrotkę, po której odezwał się głos tenorowy, śpiewając:
— Jesteś piękniejsza od wszystkich dziewcząt, jakie przeglądają się w wodach Nilu. Włosy twoje czarniejsze od piór kruka, oczy spoglądają łagodniej od oczu łani, która tęskni po swoim koziołku. Wzrost twój jest jako wzrost palmy, a lotus zazdrości tobie wdzięku. Piersi twoje są jak winne grona, których sokiem upajają się królowie...
Znowu odezwał się flet i arfa, a po nich pieśń:
„Przyjdź i spocznij w ogrodzie. Służba, która do ciebie należy, przyniesie liczne naczynia i piwa wszelkich gatunków. Przyjdź, uświęcimy noc dzisiejszą i świt, który po niej nastąpi. W moim cieniu, w cieniu figi, rodzącej słodkie owoce, twój kochanek spocznie po twojej prawicy; a ty go upoisz i powolną będziesz wszelkim jego żądaniom...“
Flet i arfa — po nich znowu śpiew:
„Ja jestem milczącego umysłu, nigdy nie mówię, co widzę, i słodyczy moich owoców nie psuję czczem paplaniem...“[4]



ROZDZIAŁ X.

Wtem śpiew umilkł, zagłuszony wrzawą i szelestem, jakby wielu biegnących.
— Poganie!... wrogowie Egiptu!... — wołał ktoś. — Śpiewacie, kiedy wszyscy nurzamy się w strapieniu, i chwalicie Żydówkę, która czarami swemi zatrzymała bieg Nilu...
— Biada wam! — wołał inny. — Depczecie ziemię następcy tronu... Śmierć spadnie na was i dzieci wasze!...
— Ustąpimy, ale niech wyjdzie do nas Żydówka, abyśmy jej przedstawili nasze krzywdy...
— Uciekajmy!... — krzyknęła Tafet.
— Dokąd? — spytał Gedeon.
— Nigdy! — odparła Sara, na której twarz łagodną wystąpił rumieniec gniewu. — Czyliż nie należę do następcy tronu, przed którym ci ludzie padają na twarz?
I nim ojciec i służąca opamiętali się, wybiegła na taras cała w bieli, wołając do tłumu za murem:
— Oto jestem!... Czego chcecie ode mnie?...
Gwar na chwilę ucichł, lecz znowu odezwały się groźne głosy:
— Bądź przeklęta, cudzoziemko, której grzech zatrzymuje wody Nilu!...
W powietrzu świsnęło kilka kamieni, rzuconych na oślep; jeden uderzył w czoło Sarę.
— Ojcze!... — zawołała, chwytając się za głowę.
Gedeon porwał ją na ręce i zniósł z tarasu. Wśród nocy widać było nagich ludzi w białych czepkach i fartuszkach, którzy przełazili mur.
Na dole Tafet krzyczała w niebogłosy, a niewolnik murzyn, schwyciwszy topór, stanął w jednych drzwiach domu, zapowiadając, że rozwali łeb każdemu, kto ośmieli się wejść.
— Dajcie-no kamieni na tego psa nubijskiego! — wołali do gromady ludzie z muru.
Lecz gromada nagle ucichła, gdyż z głębi ogrodu wyszedł człowiek z ogoloną głową, odziany w skórę pantery.
— Prorok!... ojciec święty!... — zaszemrano w tłumie.
Siedzący na murze poczęli zeskakiwać.
— Ludu egipski — rzekł kapłan spokojnym głosem — jakiem prawem podnosisz rękę na własność następcy tronu?
— Tam mieszka nieczysta Żydówka, która powstrzymuje przybór Nilu... Biada nam!... nędza i głód wisi nad Dolnym Egiptem.
— Ludzie złej wiary, czy słabego rozumu — mówił kapłan — gdzieżeście słyszeli, ażeby jedna kobieta mogła powstrzymać wolę bogów? Co rok, w miesiącu Tot, Nil zaczyna przybierać i do miesiąca Choiak rośnie. Czy działo się kiedy inaczej, choć nasz kraj zawsze był pełen cudzoziemców, niekiedy obcych kapłanów i książąt, którzy, jęcząc w niewoli i ciężkiej pracy, z żalu i gniewu mogli rzucać najstraszliwsze przekleństwa?... Ci z pewnością pragnęli na nasze głowy zwalić wszelakie nieszczęścia, a niejeden oddałby życie, ażeby albo słońce nie wzeszło nad Egiptem o porannej godzinie, albo Nil nie przybrał w początkach roku. I co z ich modlitw?... Albo nie były wysłuchane w niebiosach, albo obcy bogowie nie mieli siły wobec naszych. Jakim więc sposobem, kobieta, której między nami jest dobrze, mogłaby ściągnąć klęskę, jakiej najpotężniejsi wrogowie nasi sprowadzić nie potrafili?...
— Ojciec święty mówi prawdę!... Mądre są słowa proroka!... — odezwano się w tłumie.
— A jednak Messu, wódz żydowski, zrobił ciemność i pomór w Egipcie!... — zaoponował jeden głos.
— Który to powiedział, niech wystąpi naprzód!... — zawołał kapłan. — Wzywam go, niech wystąpi, jeżeli nie jest wrogiem egipskiego ludu...
Tłum zaszemrał, jak wicher zdaleka płynący między drzewami; ale naprzód nie wystąpił nikt.
— Zaprawdę mówię — ciągnął kapłan — że między wami krążą źli ludzie, niby hieny w owczarni. Nie litują się oni nad waszą nędzą, ale chcą was popchnąć do zniszczenia domu następcy tronu i buntu przeciw faraonowi. Gdyby zaś udał się ich nikczemny zamiar, a z waszych piersi gdyby zaczęła płynąć krew, ludzie ci ukryliby się przed włóczniami, jak w tej chwili przed mojem wezwaniem...
— Słuchajcie proroka!... Chwała ci, mężu boży!... — wołał tłum, pochylając głowy.
Pobożniejsi upadali na ziemię.
— Słuchaj mnie, ludu egipski... Za twoją wiarę w słowa kapłana, za posłuszeństwo faraonowi i następcy, za cześć, jaką oddajecie słudze bożemu, spełni się nad wami łaska. Idźcie do domów waszych w pokoju, a może, nim zejdziecie z tego pagórka, Nil zacznie przybierać...
— Oby się tak stało!...
— Idźcie!... Im większą będzie wiara i pobożność wasza, tem prędzej ujrzycie znak łaski...
— Idźmy!... idźmy!... Bądź błogosławiony proroku, synu proroków...
Zaczęli rozchodzić się, całując szaty kapłana. Wtem ktoś krzyknął:
— Cud!... spełnia się cud...
— Na wieży w Memfis zapalono światło... Nil przybiera!... Patrzcie, coraz więcej świateł!... Zaprawdę, przemawiał do nas wielki święty... Żyj wiecznie!...
Zwrócono się do kapłana, ale ten zniknął wśród cieniów.
Tłum, niedawno rozjątrzony, a przed chwilą zdumiony i przejęty wdzięcznością, zapomniał o swoim gniewie i o kapłanie cudotwórcy. Opanowała go szalona radość i zaczęli biec pędem ku brzegowi rzeki, nad którym już zapłonęły liczne ogniska i rozlegał się wielki śpiew zebranego ludu:
„Bądź pozdrowiony, o Nilu, o święta rzeko, która objawiłaś się na tej ziemi! Przychodzisz w pokoju, aby dać życie Egiptowi. O boże ukryty, który rozpraszasz ciemności, który skrapiasz łąki, aby przynieść pokarm niemym zwierzętom! O drogo, schodząca z niebios, ażeby napoić ziemię, o przyjacielu chleba, który rozweselasz chaty!... Ty jesteś władcą ryb, a gdy zstąpisz na nasze pola, żaden ptak nie ośmieli się dotknąć zbiorów. Ty jesteś twórcą zboża i rodzicielem jęczmienia; ty dajesz odpoczynek rękom miljonów nieszczęśliwych i na wieki utrwalasz świątynie.“[4]
W tym czasie oświetlona łódź następcy tronu przypłynęła od tamtego brzegu, wśród okrzyków i śpiewów. Ci sami, którzy pół godziny temu chcieli wedrzeć się do willi księcia, teraz padali przed nim na twarz, albo rzucali się w wodę, aby całować wiosła i boki statku, który przywoził syna władcy.
Wesoły, otoczony pochodniami, Ramzes, w towarzystwie Tutmozisa, wszedł do domu Sary. Na jego widok Gedeon rzekł do Tafet:
— Boję się bardzo o moją córkę, ale jeszcze bardziej nie chcę spotykać się z jej panem...
Przeskoczył mur i, wśród ciemności, przez ogród i pola, poszedł w stronę Memfisu.
Na dziedzińcu wołał Tutmozis:
— Witaj, piękna Saro!... Spodziewam się, że nas dobrze podejmiesz za muzykę, którą ci przysłałem...
W progu ukazała się Sara z obwiązaną głową, wsparta na murzynie i służebnicy.
— Co to znaczy? — zapytał zdumiony książę.
— Straszne rzeczy!... — zawołała Tafet. — Poganie napadli twój dom, a jeden uderzył kamieniem Sarę...
— Jacy poganie?...
— A ci... Egipcjanie! — objaśniła Tafet.
Książę rzucił jej spojrzenie pełne wzgardy. Lecz wnet opanowała go wściekłość.
— Kto uderzył Sarę? kto rzucił kamień?... — krzyknął, chwytając za ramię murzyna.
— Tamci z nad rzeki... — odparł niewolnik.
— Hej, dozorcy!... — wołał zapieniony książę — uzbroić mi wszystkich ludzi na folwarku i dalej na tę zgraję!...
Murzyn znowu pochwycił swój topór, dozorcy zaczęli wywoływać parobków z zabudowań, a kilku żołnierzy ze świty księcia machinalnie poprawili miecze.
— Na miłość boską, co chcesz uczynić?... — szepnęła Sara, wieszając się na szyi księcia.
— Chcę pomścić cię... — odparł. — Kto uderza w moją własność, we mnie uderza...
Tutmozis pobladł i kręcił głową.
— Słuchaj, panie — odezwał się — a jakże po nocy i w tłumie poznasz ludzi, którzy dopuścili się zbrodni?
— Wszystko mi jedno... Motłoch to zrobił i motłoch będzie odpowiadał...
— Tak nie powie żaden sędzia — reflektował Tutmozis. — A przecie ty masz być najwyższym sędzią...
Książę zamyślił się, jego towarzysz mówił dalej.
— Zastanów się, coby jutro powiedział nasz pan, faraon?... A jaka radość zapanowałaby między wrogami Egiptu, ze wschodu i zachodu, gdyby usłyszeli, że następca tronu, prawie pod królewskim pałacem, napada w nocy swój lud?...
— O, gdyby mi ojciec dał choć połowę armji, umilkliby na wieki wrogowie nasi we wszystkich stronach świata!... — szepnął książę, uderzając nogą w ziemię.
— Wreszcie... przypomnij sobie tego chłopa, który się powiesił... Żałowałeś go, gdyż umarł człowiek niewinny, a dzisiaj... Czy podobna, ażebyś sam chciał zabijać niewinnych?...
— Dość już! — przerwał głucho następca. — Gniew mój jest jak dzban pełen wody... Biada temu, na kogo się wyleje... Wejdźmy do domu...
Wylękniony Tutmozis cofnął się. Książę wziął Sarę za rękę i wszedł z nią na pierwsze piętro. Posadził ją obok stołu, na którym stała niedokończona kolacja i, zbliżywszy świecznik, zerwał jej opaskę z głowy.
— Ach! — zawołał — to nawet nie jest rana, tylko siniak?...
Przypatrywał się Sarze z uwagą.
— Nigdy nie myślałem — rzekł — że możesz mieć siniaka... To bardzo zmienia twarz...
— Więc już ci się nie podobam?... — cicho zapytała Sara, podnosząc na niego wielkie oczy, pełne trwogi.
— Och, nie!... wreszcie to przejdzie...
Potem zawołał Tutmozisa i murzyna i kazał opowiedzieć wypadki wieczorne.
— On nas obronił — rzekła Sara. — Stanął z toporem we drzwiach...
— Zrobiłeś tak?... — spytał książę niewolnika, bystro patrząc mu w oczy.
— Czyliż miałem pozwolić, ażeby do twego domu, panie, wdzierali się obcy ludzie?
Książę poklepał go po kędzierzawej głowie.
— Postąpiłeś — rzekł — jak człowiek mężny. Daję ci wolność. Jutro dostaniesz wynagrodzenie i możesz wracać do swoich.
Murzyn zachwiał się i przetarł oczy, których białka połyskiwały. Nagłe upadł na kolana i, uderzając czołem w posadzkę, zawołał:
— Nie odpędzaj mnie od siebie, panie!...
— Dobrze — odparł następca. — Zostań przy mnie, ale jako wolny żołnierz. Takich właśnie mi potrzeba — dodał, patrząc na Tutmozisa. — Ten nie umie mówić, jak dozorca domu ksiąg, ale gotów walczyć...
I znowu zaczął wypytywać o szczegóły najścia, a gdy murzyn opowiedział mu o zjawieniu się kapłana i jego cudzie, książę schwycił się za głowę, wołając:
— Jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem w Egipcie!... Niezadługo nawet w mojem łóżku będę znajdował kapłanów... Skąd on?... Co on za jeden?
Tego murzyn nie umiał objaśnić. Powiedział jednak, że zachowanie się kapłana było bardzo życzliwe dla księcia i dla Sary; że napadem kierowali nie Egipcjanie, ale ludzie, których kapłan nazwał wrogami Egiptu i bezskutecznie wzywał ich, aby wystąpili naprzód.
— Dziwy!... dziwy!... — mówił w zamyśleniu książę, rzuciwszy się na łóżko. — Mój czarny niewolnik jest dzielnym żołnierzem i pełnym rozsądku człowiekiem... Kapłan broni Żydówki, dlatego, że jest moją... Co to za osobliwy kapłan?... Lud egipski, który klęka przed psami faraona, napada na dom następcy tronu, pod dowództwem jakichś wrogów Egiptu?... Muszę ja to sam zbadać...



ROZDZIAŁ XI.

Skończył się miesiąc Tot i zaczynał miesiąc Paofi, druga połowa lipca. Woda Nilu z zielonawej zrobiła się białą, a potem czerwoną i wciąż przybierała. Królewski wodowskaz w Memfisie był zapełniony prawie na wysokość dwu ludzi, a Nil rósł codzień na dwie piędzie. Najniższe grunta były zalane, z wyższych śpiesznie zbierano len, winogrona i pewien rodzaj bawełny. Gdzie z rana było jeszcze sucho, tam ku wieczorowi pluskały fale.
Zdawało się, że gwałtowny, choć niewidzialny wicher dmie w głębi rzeki. Orze na niej szerokie zagony, wypełnia pianą brózdy, potem na chwilę wygładza powierzchnię wody, a po chwili skręca ją w przepaściste wiry.
Znowu orze, znowu wygładza, skręca, napędza nowe góry wody, nowe smugi pian i wciąż podnosi szeleszczącą rzekę, wciąż zdobywa nowe płaty ziemi. Niekiedy woda, dosięgnąwszy pewnej granicy, przekracza ją w okamgnieniu, wlewa się w nizinę i tworzy błyszczące jeziorko tam, gdzie przed chwilą rozsypywały się w proch zwiędłe trawy.
Choć przybór dosięgnął ledwie trzeciej części swej miary, już całe wybrzeże było zalane. Co godzina jakiś folwarczek na wzgórzu robił się podobnym do wyspy, z początku odgraniczonej od innych tylko wąskim kanałem, który stopniowo rozszerzał się i coraz bardziej odcinał domostwo od sąsiadów. Nieraz, kto wyszedł do pracy piechotą, wracał czółnem.
Łódek i tratew ukazywało się na Nilu coraz więcej. Z jednych łapano ryby w sieci, na innych przewożono zbiory do stodół, albo ryczące bydło do obór, na innych odwiedzano znajomych, ażeby wśród śmiechu i krzyków zawiadomić ich (na co patrzyli wszyscy), że Nil przybiera. Niekiedy łodzie, skupione jak stado kaczek, rozbiegały się na wszystkie strony przed szeroką tratwą, która z Górnego Egiptu niosła wdół olbrzymie bryły kamienne, wyrąbane w nadbrzeżnych kopalniach.
W powietrzu, jak ucho sięgło, rozlegał się szelest przybierającej wody, krzyk spłoszonego ptactwa i wesołe śpiewy ludzkie. Nil przybiera, będzie dużo chleba!
Przez cały ten miesiąc toczyło się śledztwo w sprawie napadu na dom następcy tronu. Każdego ranka łódź z urzędnikami i milicją przybijała do jakiegoś folwarku. Odrywano ludzi od pracy, zasypywano ich podstępnemi pytaniami, bito kijem. Ku wieczorowi zaś wracały do Memfisu dwie łódki: jedna niosła urzędników, druga więźniów.
Tym sposobem wyłowiono kilkuset przestępców, z których połowa nie wiedziała o niczem, połowie zaś groziło więzienie lub kilka lat pracy w kamieniołomach. Niczego jednak nie dowiedziano się ani o przewódcach napadu, ani o owym kapłanie, który skłonił lud do rozejścia.
W księciu Ramzesie kojarzyły się niezwykle sprzeczne przymioty. Był on gwałtowny jak lew i uparty jak wół. Ale obok tego miał wielki rozum i głębokie poczucie sprawiedliwości.
Widząc, że śledztwo, prowadzone przez urzędników, nie wydaje rezultatu, książę pewnego dnia sam popłynął do Memfisu i kazał sobie otworzyć więzienie.
Było ono zbudowane na wzgórzu, otoczone wysokim murem i składało się z wielkiej liczby budynków kamiennych, ceglanych i drewnianych. Budowle te po większej części były tylko wejściami lub mieszkaniami dozorców. Więźniowie zaś mieścili się w podziemnych jaskiniach, wykutych w wapiennej skale.
Kiedy następca przekroczył bramę, spostrzegł gromadkę kobiet, które myły i karmiły jakiegoś więźnia. Nagi ten człowiek, podobny do szkieletu, siedział na ziemi, trzymając ręce i nogi w czterech otworach kwadratowej deski, która zastępowała kajdany.
— Dawno ten człowiek tak cierpi? — zapytał książę.
— Dwa miesiące — odparł nadzorca.
— A długo jeszcze ma siedzieć?
— Miesiąc.
— Cóż on zrobił?
— Zelżył urzędnika, zbierającego podatki.
Książę odwrócił się i ujrzał drugą gromadę, złożoną z kobiet i dzieci. Między nimi był stary człowiek.
— Czy to są więźniowie?
— Nie, najdostojniejszy panie. To jest rodzina, oczekująca na zwłoki przestępcy, który ma być uduszony... O, już prowadzą go do izby... — mówi nadzorca.
Potem, zwróciwszy się do gromadki, rzekł:
— Bądźcie jeszcze chwilkę cierpliwi, kochani ludzie, zaraz dostaniecie ciało.
— Bardzo dziękujemy ci, zacny panie — odparł stary człowiek, zapewne ojciec delikwenta. — Wyszliśmy z domu wczoraj wieczorem, len został nam w polu, a tu rzeka przybiera!...
Książę pobladł i zatrzymał się.
— Wiesz — zwrócił się do nadzorcy — że mam prawo łaski?
— Tak, erpatre — odpowiedział nadzorca, kłaniając się, a potem dodał: — Według praw, na pamiątkę twojej bytności w tem miejscu, synu słońca, dobrze prowadzący się a skazani za obrazę religji lub państwa, powinni otrzymać ulgi. Spis tych ludzi będzie złożony u stóp waszych w ciągu miesiąca.
— A ten, którego mają w tej chwili dusić, czy nie ma prawa korzystać z mojej łaski?
Nadzorca rozłożył ręce i pochylił się w milczeniu.
Ruszyli z miejsca i przeszli kilka dziedzińców. W drewnianych klatkach, na gołej ziemi, roili się w ciasnocie przestępcy, skazani na więzienie. W jednym budynku rozlegały się straszne krzyki: bito dla wydobycia zeznań.
— Chcę zobaczyć oskarżonych o napad na mój dom — rzekł głęboko wzruszony następca.
— Jest ich z górą trzystu — odparł nadzorca.
— Wybierzcie, zdaniem waszem, najwinniejszych i wypytajcie ich w mojej obecności. Nie chcę jednak, ażeby mnie poznali.
Otworzono następcy tronu izbę, w której prowadził czynności urzędnik śledczy. Książę kazał mu zająć zwykłe miejsce, a sam usiadł za słupem.
Niebawem zaczęli ukazywać się pojedyńczo oskarżeni. Wszyscy byli chudzi; porosły im duże włosy i brody, a oczy miały wyraz spokojnego obłąkania.
— Dutmoze — rzekł urzędnik — opowiedz, jak to napadliście na dom najdostojniejszego erpatra?
— Powiem prawdę, jak na sądzie Ozyrysa. Było to wieczorem tego dnia, kiedy Nil miał zacząć przybór. Moja żona mówi do mnie: „Chodź, ojcze, pójdziemy na górę, skąd prędzej można zobaczyć sygnał w Memfisie.“ Więc poszliśmy na górę, skąd łatwiej można zobaczyć sygnał w Memfisie. Wtedy do mojej żony zbliżył się jakiś żołnierz i mówi: „Pójdź ze mną w ten ogród, to znajdziemy winogron, albo i co jeszcze.“ Więc moja żona poszła w ogród z owym żołnierzem, a ja wpadłem w wielki gniew i zaglądałem do nich przez mur. Czy jednak rzucali kamienie do domu księcia? powiedzieć nie mogę, gdyż z powodu drzew i ciemności nic nie widziałem.
— A jakże mogłeś puścić żonę z żołnierzem? — spytał urzędnik.
— Za pozwoleniem waszej dostojności, a cóż ja miałem zrobić? Przeciem ja tylko chłop, a on wojownik i żołnierz jego świątobliwości...
— A kapłana widziałeś, który do was przemawiał?
— To nie był kapłan — odparł chłop z przekonaniem. — To musiał być sam bóg Num, bo wyszedł z pnia figowego i miał baranią głowę.
— A widziałeś, że miał baranią głowę?
— Za pozwoleniem, dobrze nie pamiętam, czy ja sam widziałem, czy tak mówili ludzie. Oczy zasłaniała mi troska o moją żonę.
— Kamienie rzucałeś do ogrodu?
— Pocóżbym rzucał, panie życia i śmierci? Gdybym trafił żonę, sobie zrobiłbym niepokój na cały tydzień, a gdyby żołnierza, dostałbym pięścią w brzuch, ażby mi język wylazł. Przeciem ja tylko chłop, a on wojownik wiecznie żyjącego pana naszego.
Następca wychylił się z poza kolumny. Odprowadzono Dutmoze, a wprowadzono Anupa. Był to chłop niski, na plecach miał jeszcze blizny od kijów.
— Powiedz, Anupa — zaczął znowu urzędnik — jak to było z tym napadem na ogród następcy tronu?
— Oko słońca — odparł chłop — naczynie mądrości, ty wiesz najlepiej, że ja napadu nie robiłem. Tylko przyszedł do mnie sąsiad i mówi: „Anupa, chodź na górę, bo Nil przybiera.“ A ja mówię: czy aby przybiera? A on mówi: „Jesteś głupszy od osła, bo przecież osieł usłyszałby muzykę na górze, a ty nie słyszysz.“ Ja zaś odpowiadam: głupi jestem, bom się pisać nie uczył; ale za pozwoleniem, co innego jest muzyka, a co innego przybór. A on na to: „Gdyby nie było przyboru, ludzie nie mieliby z czego cieszyć się, grać i śpiewać.“ Więc poszliśmy, mówię waszej sprawiedliwości, na górę, a tam już muzykę rozpędzili i ciskają w ogród kamienie...
— Kto ciskał?
— Nie mogłem zmiarkować. Ludzie ci nie wyglądali na chłopów; prędzej na nieczystych paraszytów, którzy rozpruwają zmarłych do balsamowania.
— A kapłana widziałeś?
— Za pozwoleniem waszej czujności, to nie był kapłan, ale chyba jakiś duch, który pilnuje domu księcia następcy... oby żył wiecznie!...
— Dlaczego duch?
— Bo czasami tom go widział, a czasem gdzieś mi się podziewał.
— Może go ludzie zasłaniali?
— Z pewnością, że go czasem ludzie zasłaniali. Ale zato raz był wyższy, a inny raz niższy.
— Może właził na pagórek i złaził z niego?
— Bez zawodu musiał włazić i złazić, ale może wydłużał się i skracał, gdyż był to wielki cudotwórca. Ledwie rzekł: „Zaraz Nil przybierze“ — i wnet Nil zaczął przybierać.
— A kamienie rzucałeś, Anupa?
— Gdzieżbym śmiał rzucać kamienie w ogród następcy tronu?... Przecie ja prosty chłop, i ręka uschłaby mi po łokieć za takie świętokradztwo.
Książę kazał przerwać śledztwo. A gdy wyprowadzono oskarżonych, odezwał się do urzędnika:
— Więc ci ludzie należą do najwinniejszych?
— Rzekłeś, panie — odparł urzędnik.
— W takim razie jeszcze dzisiaj trzeba uwolnić wszystkich. Ludzie nie mogą być więzieni za to, że chcieli przekonać się, czy święty Nil przybiera, lub że słuchali muzyki.
— Najwyższa mądrość mówi przez twoje usta, erpatre — rzekł urzędnik. — Kazano mi znaleźć najwinniejszych, więc wybrałem tych, jakich znalazłem. Ale nie w mojej mocy jest powrócić im wolność.
— Dlaczego?
— Spojrzyj, najdostojniejszy, na tę skrzynię. Jest ona pełna papirusów, na których spisano akta sprawy. Sędzia z Memfisu codzień otrzymuje raporty o jej przebiegu i donosi jego świątobliwości. W cóż obróciłaby się praca tylu uczonych pisarzów i wielkich mężów, gdyby oskarżonych uwolnić?
— Ależ oni są niewinni! — zawołał książę.
— Napad był, a więc było przestępstwo. Gdzie jest przestępstwo, muszą być przestępcy, a kto raz dostał się w ręce władzy i jest opisany w aktach, nie może odejść bez jakiegoś rezultatu. W szynku człowiek pije i płaci; na jarmarku coś sprzedaje i otrzymuje; w polu sieje i zbiera; w grobach dostaje błogosławieństwa od zmarłych przodków. Jakimże więc sposobem, ktoś, przyszedłszy do sądu, wróciłby z niczem, jak podróżny, który zatrzymuje się w połowie swej drogi i zwraca stopy do domu, nie osiągnąwszy celu?
— Mądrze mówisz — odparł następca. — Powiedz mi jednak, czy i jego świątobliwość nie miałby prawa uwolnić tych ludzi?
Urzędnik złożył ręce nakrzyż i schylił głowę.
— On, równy bogom, wszystko co chce, uczynić może: uwolnić oskarżonych, nawet skazanych, a nawet zniszczyć akta sprawy, co, spełnione przez zwykłego człowieka, byłoby świętokradztwem.
Książę pożegnał urzędnika i polecił nadzorcy, ażeby na jego koszt lepiej karmiono oskarżonych o napad. Następnie, rozdrażniony, popłynął na drugą stronę ciągle rozszerzającej się rzeki do pałacu, ażeby prosić faraona o umorzenie nieszczęsnej sprawy.
Tego jednak dnia jego świątobliwość miał dużo ceremonij religijnych i naradę z ministrami, więc następca nie mógł się z nim widzieć. Wówczas książę udał się do wielkiego pisarza, który po ministrze wojny najbardziej znaczył na dworze. Stary ten urzędnik, kapłan jednej ze świątyń w Memfis, przyjął księcia grzecznie, ale zimno, a wysłuchawszy go, odparł:
— Dziwno mi, że wasza dostojność podobnemi sprawami chcesz niepokoić naszego pana. Jest to to samo, co gdybyś prosił o nietępienie szarańczy, która spadła na pole...
— Ależ to są ludzie niewinni!...
— My, dostojny panie, wiedzieć o tem nie możemy, gdyż o winie i niewinności rozstrzyga prawo i sąd. Jedno dla mnie jest pewnem, że państwo nie może ścierpieć, ażeby wpadano do czyjegoś ogrodu, a tem bardziej, ażeby podnoszono rękę na własność następcy tronu.
— Sprawiedliwie mówisz, ale — gdzież są winni?... — spytał książę.
— Gdzie niema winnych, muszą być przynajmniej ukarani. Nie wina, ale kara, następująca po zbrodni, uczy innych, że tego spełniać nie wolno.
— Widzę — przerwał następca — że wasza dostojność nie poprzesz mojej prośby u jego świątobliwości.
— Mądrość płynie z ust twoich, erpatre — odpowiedział dygnitarz. — Nigdy nie potrafię udzielać panu memu rady, która powagę władzy naraziłaby na szwank...
Książę wrócił do siebie zbolały i zdumiony. Czuł, że kilkuset ludziom dzieje się krzywda, i widział, że ratować ich nie może, jak nie potrafiłby wydobyć człowieka, na którego upadł obelisk, albo kolumna świątyni.
„Za słabe są moje ręce do podniesienia tego gmachu“ — myślał książę z uciskiem w duszy.
Pierwszy raz uczuł, że od jego woli jest jakaś nieskończenie większa siła: interes państwa, który uznaje nawet wszechmocny faraon, a przed którym ugiąć się musi on, następca!
Zapadła noc. Ramzes nie kazał służbie nikogo przyjmować i samotny chodził po tarasie swojej willi, dumając:
„Straszna rzecz!... Tam rozstąpiły się przede mną niezwyciężone pułki Nitagera, a tu — nadzorca więzienia, urzędnik śledczy i wielki pisarz zabiegają mi drogę... Czemże oni są?... Nędznymi sługami mojego ojca (oby żył wiecznie!), który każdej chwili może ich strącić do rzędu niewolników i zesłać w kamieniołomy. Ale dlaczego ojciec mój nie miałby ułaskawić niewinnych?... Państwo tak chce?... I cóż to jest państwo?... Co ono jada, gdzie sypia, gdzie jego ręce i miecz, którego się wszyscy boją?...
Spojrzał w ogród i między drzewami, na szczycie wzgórza, zobaczył dwie olbrzymie sylwetki pylonów, na których płonęły kagańce straży. Przyszło mu na myśl, że ta straż nigdy nie śpi i że pylony nigdy nie jedzą, a jednak są. Odwieczne pylony, potężne jak mocarz, który je wznosił, Ramzes Wielki.
Poruszyć te gmachy i setki im podobnych; zmylić tę straż i tysiące innych, które czuwają nad bezpieczeństwem Egiptu; okazać nieposłuszeństwo prawom, które pozostawił Ramzes Wielki i inni, jeszcze więksi przed nim mocarze, a które dwadzieścia dynastyj uświęciło swojem poszanowaniem...
W duszy księcia, pierwszy raz w życiu, poczęło zarysowywać się jakieś niejasne, ale olbrzymie pojęcie — państwa. Państwo jest to coś wspanialszego od świątyni w Tebach, coś większego od piramidy Cheopsa, coś dawniejszego od podziemi Sfinksa, coś trwalszego od granitu... W tym niezmiernym, choć niewidzialnym gmachu, ludzie są jako mrówki w szczelinie skalnej, a faraon jak podróżny architekt, który ledwie zdąży osadzić jeden głaz w ścianie i już odchodzi. A ściany rosną od pokolenia do pokolenia i budowa trwa dalej.
Jeszcze nigdy on, syn królewski, nie czuł tak swojej małości, jak w tej chwili, kiedy jego wzrok wśród nocy błądził ponad Nilem, między pylonami zamku faraona i niewyraźnemi, lecz przepotężnemi sylwetkami memfijskich świątyń.
Wtem, z pomiędzy drzew, których konary dotykały tarasu, odezwał się głos:
— Znam twoją troskę i błogosławię cię. Sąd nie uwolni oskarżonych chłopów. Ale sprawa ich może upaść i wrócą w pokoju do swych domów, jeżeli dozorca twojego folwarku nie będzie popierał skargi o napad.
— Więc to mój dozorca podał skargę?... — spytał zdziwiony książę.
— Prawdę rzekłeś. On podał ją w twojem imieniu. Ale jeżeli nie przyjdzie na sąd, nie będzie pokrzywdzonego; a gdzie niema pokrzywdzonego, niema przestępstwa.
Krzaki zaszeleściły.
— Stójże! — zawołał Ramzes — kto jesteś?...
Nikt nie odpowiedział. Tylko zdawało się księciu, że w smudze światła pochodni, palącej się na pierwszem piętrze, mignęła naga głowa i skóra pantery.
— Kapłan?... — szepnął następca. — Dlaczego on kryje się?...
Lecz w tej chwili przyszło mu na myśl, że ów kapłan mógłby ciężko odpowiadać za udzielanie rad, tamujących wymiar sprawiedliwości.



ROZDZIAŁ XII.

Większą część nocy Ramzes przepędził w gorączkowych marzeniach. Raz ukazywało mu się widmo państwa, jako niezmierzony labirynt o potężnych ścianach, których nie można przebić. To znowu widział cień kapłana, którego jedno mądre zdanie wskazywało mu sposób wydobycia się z labiryntu. I otóż najniespodziewaniej wystąpiły przed nim dwie potęgi: interes państwowy, którego dotychczas nie odczuwał, choć był następcą tronu, i — kapłaństwo, które chciał zetrzeć i uczynić swoim sługą.
Była to ciężka noc. Książę przewracał się na łożu i zadawał sobie pytanie: czy on nie był ślepym i czy dopiero dzisiaj nie odzyskał wzroku, ażeby przekonać się o swym nierozsądku i nicestwie? Jakże inaczej przedstawiały mu się w tych godzinach przestrogi matki, powściągliwość ojca w wypowiadaniu najwyższej woli, a nawet surowe postępowanie ministra Herhora?
„Państwo i kapłaństwo!...“ — w półśnie powtarzał książę, oblany zimnym potem.
Tylko bogowie niebiescy wiedzą, coby nastąpiło, gdyby miały czas rozwinąć się i dojrzeć myśli, jakie tej nocy zakiełkowały w duszy księcia. Może, zostawszy faraonem, należałby do najszczęśliwszych i najdłużej panujących władców? Może imię jego, ryte w podziemnych i nadziemnych świątyniach, przeszłoby do potomności, otoczone najwyższą chwałą? Może on i jego dynastja nie straciliby tronu, a Egipt uniknął wielkiego wstrząśnienia w najgorszych dla siebie czasach?
Ale jasność dzienna rozproszyła mary, krążące nad rozpaloną głową księcia, a dni następne bardzo zmieniły jego pojęcia o nieugiętości państwowych interesów.
Pobyt księcia w więzieniu nie pozostał bez następstw dla oskarżonych. Urzędnik śledczy natychmiast zdał raport najwyższemu sędziemu, sędzia powtórnie przejrzał sprawę, sam zbadał kilku obwinionych i w ciągu kilku dni uwolnił większą ich część, a resztę jak najprędzej oddał pod sąd.
Gdy zaś, w imieniu poszkodowanego na własności księcia nie zjawił się oskarżyciel, pomimo wywoływań go w sali sądowej i na rynku, sprawa o napad upadła, i resztę oskarżonych wypuszczono.
Wprawdzie jeden z sędziów zrobił uwagę, że wedle prawa, dozorca książęcego folwarku powinien mieć proces o fałszywą skargę i, w razie dowiedzenia mu, ponieść taką karę, jaka groziła oskarżonym. Kwestję tę jednak pominięto milczeniem.
Dozorca folwarku usunął się z oczu sądowi, wysłany przez następcę do nomesu Takens, a niebawem znikła gdzieś cała skrzynia aktów sprawy o napad.
Dowiedziawszy się o tem, książę Ramzes poszedł do wielkiego pisarza i z uśmiechem zapytał:
— Cóż, dostojny panie, niewinnych uwolniono, akta ich w świętokradzki sposób zniszczono i, mimo to, powaga władzy nie naraziła się na szwank?
— Mój książę — odparł, ze zwykłym chłodem, wielki pisarz — nie rozumiałem, że jedną ręką podajesz skargi, a drugą chcesz je usunąć. Wasza dostojność byłeś obrażonym przez motłoch, więc naszą rzeczą było ukarać go. Jeżeli jednak ty przebaczyłeś, państwo nie ma nic do dodania.
— Państwo!... państwo!... — powtarzał książę. — Państwo to my — dodał, przymrużając oczy.
— Tak, państwo to faraon i... jego najwierniejsi słudzy — odpowiedział pisarz.
Dosyć było tej rozmowy z tak wysokim dostojnikiem, ażeby w duszy następcy zatrzeć budzące się, a potężne, choć jeszcze niejasne pojęcie o znaczeniu „państwa.“ Więc państwo nie jest odwiecznym i niewzruszonym gmachem, do którego po jednym kamieniu chwały dodawać powinni faraonowie, ale jest raczej kupą piasku, którą każdy władca przesypuje, jak mu się podoba. W państwie niema tych ciasnych drzwi, zwanych prawami, w których przejściu każdy musi uchylić głowę, kimkolwiek jest: chłopem czy następcą tronu. W tym gmachu są rozmaite wejścia i wyjścia: wąskie dla małych i słabych, bardzo obszerne a nawet wygodne dla silnych.
„Jeżeli tak jest — zakiełkowała nowa myśl w księciu — to ja zrobię porządek, jaki mnie się podoba!“
W tej samej chwili przypomniał sobie dwu ludzi: oswobodzonego murzyna, który, nie czekając na rozkaz, był gotów oddać życie za własność księcia i — nieznajomego kapłana.
„Gdybym miał więcej podobnych im, wola moja znaczyłaby w Egipcie i za Egiptem!...“ — rzekł do siebie i poczuł niepokonaną chęć odnalezienia owego kapłana.
Był on prawdopodobnie tym samym, który powstrzymał tłum od napadu na dom księcia. Z jednej strony doskonale znał prawo, z drugiej — umiał kierować tłumami.
— Nieoceniony człowiek!... Muszę go mieć...
Od tej pory książę, w czółenku, prowadzonem przez jednego wioślarza, zaczął zwiedzać chaty w bliskości swego folwarku. Ubrany w tunikę i wielką perukę, z kijem w ręku, na którym była wycięta miara, książę wyglądał jak inżynier, śledzący przybór Nilu.
Chłopi chętnie udzielali mu wszelkich objaśnień, dotyczących zmian kształtu gruntów skutkiem wylewu, a zarazem prosili, aby rząd wymyślił jakieś łatwiejsze sposoby czerpania wody, aniżeli żóraw z wiadrem. Opowiadali też o napadzie na folwark następcy tronu i o tem, że nie znają ludzi, którzy rzucali kamienie. Wreszcie, przypominali sobie kapłana, co tak szczęśliwie usunął zbiegowisko; ale ktoby on był? nie wiedzieli.
— Jest tu — mówił pewny chłop — w naszej okolicy kapłan, który kuruje na oczy, jest taki, co goi rany i składa złamane ręce i nogi. Jest kilku kapłanów, którzy uczą pisać i czytać; jest — co gra na podwójnym flecie, i nawet ładnie gra. Ale tamten, który objawił się w ogrodzie następcy tronu, nie jest żadnym z nich, i oni sami nic o tem nie wiedzą. Z pewnością musiał to być bożek Num, albo jakiś duch, czuwający nad księciem, który oby żył wiecznie i zawsze miał apetyt!
„A może to naprawdę jaki duch!“ — pomyślał Ramzes.
W Egipcie zawsze było łatwiej o złe czy dobre duchy, aniżeli o deszcz.
Woda Nilu z czerwonej zrobiła się brunatną, a w sierpniu, w miesiącu Hator, dosięgnęła połowy swej wysokości. W nadbrzeżnych tamach otworzono śluzy, i woda gwałtownie zaczęła wypełniać kanały, tudzież olbrzymie jezioro sztuczne, Moeris, w prowincji Fayum, słynącej z pięknych róż. Egipt Dolny przedstawiał jakby odnogę morską, gęsto zasianą pagórkami, na nich ogrodami i domami. Komunikacja lądowa całkiem ustała, a łódek na wodzie krążyło takie mnóstwo białych, żółtych, czerwonych i ciemnych, że wyglądały jak liście w jesieni. Na najwyższych punktach kraju kończono zbierać pewien rodzaj bawełny i po raz drugi kosić koniczynę, a zaczynano zrywać owoce tamaryndowe i oliwki.
Pewnego dnia, płynąc wzdłuż zalanych folwarków, książę spostrzegł ruch niezwykły. Na jednej z czasowych wysepek rozlegał się, między drzewami, głośny krzyk kobiet.
„Zapewne ktoś umarł...“ — pomyślał książę.
Od drugiej wyspy, na czółenkach odpływały zapasy zboża i kilka sztuk bydła, a ludzie stojący pod gospodarskiemi budynkami grozili i złorzeczyli ludziom w łódkach.
„Jakiś spór sąsiedzki...“ — rzekł do siebie następca.
W kilku dalszych folwarkach było spokojnie, a mieszkańcy, zamiast pracować albo śpiewać, siedzieli na ziemi, milcząc.
„Musieli już skończyć robotę i odpoczywają.“
Zato od innej wysepki odbiło czółno z kilkorgiem płaczących dzieci, a jakaś kobieta, wszedłszy po pas w wodę, wygrażała pięściami.
„Wiozą dzieci do szkoły“ — myślał Ramzes.
Wypadki te jednak poczęły go interesować...
Na sąsiedniej wyspie znowu rozlegał się krzyk. Książę przysłonił ręką oczy i zobaczył leżącego na ziemi człowieka, którego bił kijem murzyn.
— Cóż się tu dzieje?... — zapytał Ramzes wioślarza.
— Czyliż nie widzicie, panie, że biją nędznego chłopa?... — odparł przewoźnik, śmiejąc się. — Musiał coś zbroić, więc chodzi mu ból po kościach.
— A cóż ty jesteś?
— Ja?... — odparł z pychą wioślarz. — Ja jestem wolny rybak. I bylem oddał, co należy z połowu do jego świątobliwości, mogę pływać po całym Nilu, od pierwszej katarakty do morza. Rybak jest jak ryba, albo dzika gęś, a chłop jak drzewo: karmi panów swojemi owocami i nigdzie nie może uciec, tylko skrzypi, gdy na nim dozorcy psują korę.
O ho! bo!... spojrzyjcie-no tam... — zawołał znowu zadowolony rybak. — Hej!... ojciec!... a nie wypijaj wszystkiej wody, bo będzie nieurodzaj...
Wesoły ten wykrzyknik odnosił się do grupy osób, spełniających bardzo oryginalną czynność. Kilku ludzi gołych trzymało za nogi innego człowieka i nurzali mu w wodzie głowę po szyję, po piersi, wreszcie po pas. Obok stał jegomość z laską, ubrany w poplamioną tunikę i perukę z baraniej skóry.
Nieco dalej, krzyczała w niebogłosy kobieta, którą za ręce trzymali ludzie.
Bicie kijem było tak upowszechnione w szczęśliwem państwie faraonów, jak jedzenie i spanie. Bito dzieci i dorosłych, chłopów, rzemieślników, żołnierzy, oficerów i urzędników. Kto żył, dostawał kije, z wyjątkiem kapłanów i najwyższych dostojników, bo tych już nie miał kto bić. Książę więc dość spokojnie patrzył na chłopa, bitego kijem; ale zastanowił go chłop nurzany w wodzie.
— Ho! ho!... — śmiał się tymczasem wioślarz — a to go poją!... Zgrubieje tak, że żona będzie musiała nadsztukować mu opaskę.
Książę kazał przybić do brzegu. Tymczasem chłopa wydobyto z rzeki, pozwolono mu wykaszlać wodę i znowu schwycono go za nogi, pomimo nieludzkich wrzasków żony, która zaczęła kąsać ludzi, trzymających ją.
— Stój! — krzyknął książę do oprawców, którzy ciągnęli chłopa.
— Czyńcie waszą powinność! — zawołał przez nos jegomość w baraniej peruce. — Któż jesteś, zuchwalcze, który ośmie....
W tej chwili książę zwalił go przez łeb swoją miarą, która na szczęście była lekka. Mimo to, właściciel poplamionej tuniki aż usiadł na ziemi, a obmacawszy perukę i głowę, spojrzał na napastnika zamglonemi oczyma.
— Odgaduję — rzekł naturalnym głosem — że mam honor rozmawiać ze znakomitą osobą... Oby ci, mój panie, zawsze towarzyszył dobry humor, a żółć nigdy nie rozlewała się po kościach...
— Co wy robicie z tym człowiekiem?... — przerwał książę.
— Pytasz, mój panie — odparł jegomość, znowu przez nos — jak cudzoziemiec, nie znający miejscowych zwyczajów, ani ludzi, do których odzywa się zbyt poufale. Wiedz przeto, że jestem poborcą jego dostojności Dagona, pierwszego bankiera w Memfisie. A jeżeli jeszcze nie zbladłeś, dowiedz się, że dostojny Dagon jest dzierżawcą, pełnomocnikiem i przyjacielem następcy tronu (oby żył wiecznie!), i że ty dopuściłeś się gwałtu, o czem zaświadczą moi ludzie, na gruntach księcia Ramzesa...
— Więc to... — przerwał książę, lecz nagle zatrzymał się. — Więc jakiem prawem katujecie w podobny sposób książęcego chłopa?
— Bo nie chce łotr płacić podatków, a skarb następcy jest w potrzebie...
Pomocnicy urzędnika, wobec katastrofy, jaka spotkała ich pana, wypuścili swoje ofiary i stali bezradni, niby członki ciała, któremu ucięto głowę. Uwolniony chłop znowu zaczął pluć i wytrząsać wodę z uszu, ale zato żona jego przypadła do wybawcy.
— Ktokolwiek jesteś — jęczała, składając ręce przed księciem — czy bogiem, czy nawet posłańcem faraona, posłuchaj o naszej nędzy. Jesteśmy chłopami następcy tronu (oby żył wiecznie!) i zapłaciliśmy wszystkie podatki: w prosie, pszenicy, kwiatach i skórach bydlęcych. Tymczasem ostatniej dekady przyszedł do nas ten oto człowiek i każe sobie znowu dać siedem mierzyc pszenicy... „Jakiem prawem? — pyta mój mąż: — przecie podatki już zapłacone?“ A on mego męża wali na ziemię, kopie nogami i mówi: „Takiem prawem, że dostojny Dagon kazał.“ — „Skądże wezmę? — odpowiada mój chłop — kiedy nie mamy żadnego zboża i już miesiąc karmimy się ziarnami, albo korzonkami lotosu, o które także coraz trudniej, bo wielcy panowie lubią bawić się kwiatami lotosu?...“
Zatchnęła się i zaczęła płakać. Książę czekał cierpliwie, aż się uspokoi, ale unurzany chłop mruczał:
— Ta baba swojem gadaniem nieszczęście na nas sprowadzi... A mówiłem, że nie lubię, jak mi się baby mieszają do interesów!
Tymczasem urzędnik, podsunąwszy się do wioślarza, spytał go pocichu, wskazując na Ramzesa:
— Kto jest ten chłystek?...
— Bodaj ci język usechł! — odparł wioślarz. — Czy nie widzisz, że to musi być wielki pan: dobrze płaci i tęgo wali.
— Ja zaraz poznałem — szeptał urzędnik — że to musi być ktoś wielki. Młodość zeszła mi na ucztach ze znakomitymi panami.
— Aha! jeszcze ci nawet po tych ucztach zostały sosy na odzieniu... — odburknął wioślarz.
Kobieta, wypłakawszy się, prawiła dalej:
— Dzisiaj zaś przyszedł ten pisarz ze swoimi ludźmi i mówił do mego chłopa: „Kiedy nie masz pszenicy, oddaj nam dwu synków, a dostojny Dagon nietylko daruje ci ten podatek, ale jeszcze za każdego chłopca co rok zapłaci po drachmie...“
— Biada mi z tobą! — wrzasnął topiony chłop. — Zgubisz nas wszystkich gadulstwem... Nie słuchaj jej, dobry panie! — zwrócił się do Ramzesa. — Jak krowa myśli, że ogonem odstraszy muchy, tak babie zdaje się, że językiem odpędzi poborców... A nie wiedzą, że obie są głupie...
— Tyś głupi! — przerwała baba. — Słoneczny panie, który masz postać królewską...
— Biorę was na świadków, że ta kobieta bluźni... — rzekł półgłosem urzędnik do swoich ludzi.
— Kwiecie pachnący, którego głos jest jak dźwięk fletu, wysłuchaj mnie!... — błagała kobieta Ramzesa. — Więc mój mąż powiedział temu urzędnikowi: „Wolałbym stracić dwa byczki, gdybym je miał, aniżeli oddać moich chłopców, choćbyście mi za każdego płacili po cztery drachmy na rok. Bo jak dziecko wyjdzie z domu na służbę, nikt go już nie zobaczy...“
— Bodajbym się udusił!... bodaj ryby jadły ciało moje na dnie Nilu!... — jęczał chłop. — Przecie ty cały folwark zmarnujesz swojemi skargami... kobieto...
Urzędnik, widząc, że ma poparcie strony głównie zainteresowanej, wystąpił naprzód i zaczął znowu przez nos:
— Od czasu jak słońce wschodzi za pałacem królewskim, a zachodzi nad piramidami, działy się w tym kraju różne dziwowiska... Za faraona Semempsesa ukazywały się około piramidy Kochom zjawiska cudowne i dżuma spadła na Egipt. Za Boetosa rozwarła się ziemia pod Bubastis i pochłonęła wielu ludzi... Za panowania Neferchesa wody Nilu przez jedenaście dni były słodkie jak miód. To widziano i wiele innych rzeczy, o których wiem, bo jestem pełen mądrości. Ale nigdy nie widziano, ażeby z wody wyszedł jakiś nieznajomy człowiek i, w majątkach najdostojniejszego następcy tronu, bronił zbierania podatków.
— Milcz! — krzyknął Ramzes — i wynoś się stąd. Nikt wam nie zabierze dzieci — dodał do kobiety.
— Łatwo mi wynieść się — odparł poborca — bo mam lotne czółno i pięciu wioślarzy. Ale dajże mi wasza dostojność jakiś znak do pana mego, Dagona?...
— Zdejmij perukę i pokaż mu znak na twoim łbie — rzekł książę. — A Dagonowi powiedz, że mu takie same znaki porobię na całem ciele...
— Słyszycie bluźnierstwo?... — szepnął poborca do swoich ludzi, cofając się ku brzegowi, wśród niskich ukłonów.
Wsiadł w czółno, a gdy jego pomocnicy odbili i odsunęli się na kilkadziesiąt kroków, wyciągnąwszy rękę, począł wołać:
— Oby was kurcz złapał za wnętrzności, buntownicy, bluźniercy!... Stąd prosto jadę do następcy tronu i opowiem mu, co się dzieje w jego dobrach...
Potem wziął kij i zaczął okładać swoich ludzi za to, że nie ujęli się za nim.
— Tak będzie z tobą!... — wołał, grożąc Ramzesowi.
Książę dopadł swego czółna i, wściekły, kazał wioślarzowi gonić za zuchwałym urzędnikiem lichwiarza. Ale jegomość w baraniej peruce rzucił kij i sam wziął się do wioseł; jego zaś ludzie pomagali mu tak gorliwie, że pościg stał się niepodobnym.
— Prędzej sowa dogoni jaskółkę, aniżeli my ich, mój piękny panie — rzekł, śmiejąc się, wioślarz Ramzesa. — Ale co wy, to nie musicie być miernikiem, tylko oficerem, może nawet z gwardji jego świątobliwości. Zaraz walicie w łeb! Znam się na tem: sam przez pięć lat byłem w wojsku. Zawsze waliłem w łeb albo w brzuch, i nie najgorzej działo mi się na świecie. A jak mnie kto zwalił, zaraz rozumiałem, że musi być wielki... W naszym Egipcie (oby go nigdy nie opuszczali bogowie!) strasznie ciasno: miasto przy mieście, dom przy domu, człowiek przy człowieku. Kto chce jako tako obracać się w tej ciżbie, musi walić w łeb.
— Jesteś żonaty? — spytał książę.
— Phy! jak mam kobietę i miejsce na półtorej osoby, tom żonaty, ale zresztą kawaler. Byłem przecie w wojsku i wiem, że kobieta jest dobra raz na dzień, i to niezawsze. Zawadza.
— A możebyś ty poszedł do mnie w służbę? Kto wie, czybyś żałował tego...
— Za pozwoleniem waszej dostojności, ja zaraz zmiarkowałem, że wy moglibyście dowodzić pułkiem, pomimo młodej twarzy. Ale w służbę do nikogo nie pójdę. Jestem wolny rybak; dziad mój był (za przeproszeniem) pastuchem w Dolnym Egipcie, zaś nasz ród pochodzi od Hyksosów. Prawda, że wytrząsa się z nas głupie chłopstwo egipskie, ale mnie na to śmiech bierze. Chłop i Hyksos, mówię waszej dostojności, to niby wół i byk. Chłop może chodzić za pługiem czy przed pługiem, ale Hyksos nikomu nie będzie służył. Chyba w wojsku jego świątobliwości, bo to wojsko.
Rozochocony wioślarz ciągle mówił, ale książę już go nie słuchał. W jego duszy coraz głośniej odzywały się pytania bardzo bolesne, gdyż zupełnie nowe. Więc te wysepki, około których przepływał, należały do jego majętności?... Dziwna rzecz, on wcale nie wiedział, gdzie są i jak wyglądają jego folwarki. Więc w jego imieniu Dagon obłożył chłopów nowemi opłatami, a ten szczególny ruch, na który patrzył, jadąc wzdłuż brzegów, to było zbieranie podatków?... Chłop, którego bito na brzegu, widać nie miał czem płacić. Dzieci, które rzewnie płakały w łodzi, były sprzedane, po drachmie za głowę, na cały rok. A ta kobieta, która po pas weszła w wodę i klęła, to ich matka...
— Kobiety są bardzo niespokojne — mówił do siebie książę. — Sara jest najspokojniejsza z kobiet, inne jednak lubią dużo gadać, płakać i wrzeszczeć...
Przyszedł mu na myśl chłop, który łagodził uniesienia swojej żony. Jego topili — i nie gniewał się, jej nic nie robili — i pomimo to wrzeszczała.
— Kobiety są bardzo niespokojne!... — powtarzał. — Tak, nawet moja czcigodna matka... Cóż to za różnica pomiędzy ojcem i matką! Jego świątobliwość wcale nie chce wiedzieć, że opuściłem armję dla dziewczyny, ale królowa lubi zajmować się nawet tem, że wziąłem do domu Żydówkę... Sara jest najspokojniejszą kobietą, jaką znam; zato Tafet gada, płacze i wrzeszczy za cztery...
Potem przypomniał sobie książę słowa żony chłopa, że już miesiąc nie jedzą zboża, tylko ziarna i korzonki lotosu. Ziarno jego jest jak mak; korzenie — ot takie sobie. On nie jadłby tego nawet przez trzy dni zrzędu. Wreszcie kapłani, zajmujący się leczeniem, radzą zmieniać pokarm. Jeszcze w szkole mówiono mu, że trzeba jadać mięso obok ryb, daktyle obok pszenicy, figi obok jęczmienia. Ale przez cały miesiąc żywić się ziarnami lotosu!... No, a koń, krowa?... Koń i krowa lubią siano, a jęczmienne kluski trzeba im gwałtem pchać w gardło. Zapewne więc i chłopi wolą karmić się ziarnami lotosu, a pszenne lub jęczmienne placki, ryby i mięso jedzą bez smaku. Zresztą najpobożniejsi kapłani, cudotwórcy, nigdy nie dotykają mięsa ani ryb. Widocznie magnaci i synowie królewscy potrzebują mięsa, jak lwy i orły, a chłopi — trawy, jak wół.
Tylko... to nurzanie w wodzie za podatki?... Eh, alboż to on raz, kąpiąc się z towarzyszami, pakował ich pod wodę, a nawet sam się nurzał?... Co przytem było śmiechu!... Nurzanie — zabawa. A co się tycze bicia kijem, ileż razy jego w szkole bito kijem?... Jest to bolesne, ale widać nie dla wszelkiego stworzenia. Bity pies wyje i gryzie; bity wół nawet nie obejrzy się. Tak samo wielkiego pana bicie może boleć, ale chłop krzyczy tylko dlatego, ażeby wykrzyczeć się przy okazji. Nawet nie wszyscy krzyczą, a żołnierze i oficerowie śpiewają pod kijami.
Mądre te uwagi nie potrafiły jednak zagłuszyć drobnego, ale dokuczliwego niepokoju w sercu następcy. Oto, jego dzierżawca Dagon nałożył niesłuszny podatek, którego chłopi już płacić nie mogli!
W tej chwili księciu nie chodziło o chłopów, ale — o matkę. Jego matka musi wiedzieć o gospodarce Fenicjanina. Co ona powie na to synowi? jak spojrzy na niego? jak szyderczo uśmiechnie się?... A nie byłaby kobietą, gdyby mu nie przypomniała:
— Wszak mówiłam, Ramzesie, że ten Fenicjanin zrujnuje twoje majątki?...
„Gdyby zdrajcy kapłani — myślał książę — ofiarowali mi dziś dwadzieścia talentów, jutro wypędziłbym Dagona, moi chłopi nie dostawaliby kijów i nie byliby nurzani w wodzie, a matka nie żartowałaby ze mnie... Dziesiąta.... setna część tych bogactw, jakie leżą w świątyniach i pasą chciwe oczy gołych łbów, na całe lata zrobiłaby mnie człowiekiem niezależnym od Fenicjan...“
W tej chwili błysnęło w duszy Ramzesa dosyć dziwne pojęcie, że — między chłopami a kapłanami istnieje jakiś głęboki antagonizm.
„Przez Herhora — myślał — powiesił się tamten chłop na granicy pustyni... Na utrzymanie kapłanów i świątyń ciężko pracują ze dwa miljony ludu egipskiego... Gdyby majątki kapłańskie należały do skarbu faraona, ja nie musiałbym pożyczać piętnastu talentów i moi chłopi nie byliby tak strasznie uciskani... Oto gdzie jest źródło nieszczęść Egiptu i słabości jego królów!...“
Książę czuł, że chłopom dzieje się krzywda, więc doznał niemałej ulgi, odkrywszy, że sprawcami złego są — kapłani. Nie przyszło mu do głowy, że jego sąd może być mylny i niesprawiedliwy.
Zresztą on nie sądził, tylko oburzał się. Gniew zaś człowieka nigdy nie zwraca się przeciw niemu samemu; jak głodna pantera nie żre własnego ciała, lecz kręcąc ogonem i tuląc uszy, dokoła siebie wypatruje ofiary.



ROZDZIAŁ XIII.

Wycieczki następcy tronu, podjęte w celu odkrycia kapłana, który ocalił Sarę a księciu udzielił porady prawnej, miały nieoczekiwany rezultat.
Kapłan nie znalazł się, natomiast między egipskiem chłopstwem zaczęły o Ramzesie krążyć legendy.
Jakiś człowiek pływał wieczorami ode wsi do wsi w drobnem czółenku i opowiadał chłopom, że następca tronu uwolnił ludzi, którym za napad na jego dom groziły kopalnie. Oprócz tego następca zbił urzędnika, który od chłopów chciał wydobyć niesprawiedliwy podatek. Dodawał wkońcu nieznany człowiek, że książę Ramzes znajduje się pod szczególną opieką boga Amona z pustyni zachodniej, który jest jego ojcem.
Prosty lud chciwie słuchał wieści, raz dlatego, że zgadzały się z faktami, powtóre, że opowiadający je człowiek sam wyglądał na ducha: przybywał niewiadomo skąd i znikał.
Książę Ramzes wcale o swoich chłopach nie mówił z Dagonem, nawet nie wzywał go do siebie. Czuł wstyd wobec Fenicjanina, od którego wziął pieniądze i jeszcze niejednokrotnie mógł ich potrzebować.
Ale w kilka dni po awanturze z pisarzem Dagona, bankier sam odwiedził następcę tronu, trzymając coś zasłoniętego w ręku. A gdy wszedł do pokoju księcia, ukląkł, rozwiązał białą chustkę i wyjął z niej prześliczny złoty kielich. Kielich był wysadzany różnokolorowemi kamieniami i pokryty płaskorzeźbą, która na podstawie przedstawiała zbieranie i tłoczenie winogron, a na czaszy — ucztę.
— Przyjmij ten kielich, dostojny panie, od niewolnika twego — mówił bankier — i używaj go sto... tysiąc lat... do skończenia wieków.
Ale książę zrozumiał, o co chodzi Fenicjaninowi.
Nie dotykając przeto złotego daru, rzekł z twarzą surową:
— Czy widzisz, Dagonie, te purpurowe odblaski wewnątrz kielicha?...
— Zaprawdę — odparł bankier — jakżebym nie miał widzieć tej purpury, która dowodzi, że kielich jest z najczystszego złota.
— A ja ci mówię, że to jest krew dzieci, zabieranych rodzicom — odpowiedział gniewnie następca tronu.
Odwrócił się i wyszedł do dalszych pokojów.
— O Astoreth!... — jęknął Fenicjanin.
Usta mu posiniały, a ręce zaczęły drżeć tak, że ledwie zdążył owinąć swój kielich w białą chustę.
W parę dni później Dagon popłynął ze swoim kielichem do folwarku Sary. Ubrał się w szaty, przetykane złotem, w gęstej brodzie miał szklaną kulkę, z której ciekły wonności, a do głowy przypiął dwa pióra.
— Piękna Saro — zaczął — oby Jehowa zlał na twoją rodzinę tyle błogosławieństw, ile dziś płynie wody w Nilu! My, Fenicjanie, i wy, Żydzi, jesteśmy przecie sąsiadami i braćmi. Ja zaś takim żarem miłosnym płonę do ciebie, że gdybyś nie należała do najdostojniejszego pana naszego, dałbym za ciebie Gedeonowi (oby zdrów był!) dziesięć talentów i pojąłbym cię za prawą małżonkę. Taki jestem namiętny!...
— Niech mnie Bóg zachowa — odparła Sara — ażebym potrzebowała mieć innego pana, aniżeli ten mój, który jest. Ale skądże to, zacny Dagonie, przyszła ci ochota nawiedzić dzisiaj służebnicę pańską?
— Powiem ci prawdę, jakbyś była Tamarą, żoną moją, która, choć rodowita córka Sydonu, choć wniosła mi duży posag, jest już stara i niewarta zdejmować ci sandałów...
— W miodzie, płynącym z ust waszych, jest dużo piołunu — wtrąciła Sara.
— Miód — prawił Dagon, siadając — niech będzie dla ciebie, a piołun niech moje zatruwa serce. Pan nasz, książę Ramzes (oby żył wiecznie!), ma lwie usta i sępią przebiegłość. Raczył mi wypuścić w dzierżawę swoje majątki, co żołądek mój napełniło radością; ale nie ufa mi tak, że ja ze zgryzoty po całych nocach nie sypiam, tylko wzdycham i łzami oblewam łoże moje, w którem obyś ty wespół ze mną spoczywała, Saro! zamiast mojej małżonki Tamary, która pożądliwości już we mnie rozbudzić nie może.
— Nie to chcieliście mówić — przerwała zarumieniona Sara.
— Ja już nie wiem, co chcę mówić od czasu, gdym ujrzał ciebie, i gdy nasz pan, śledząc moje czynności na folwarkach, pobił kijem i odebrał zdrowie mojemu pisarzowi, który zbierał od chłopów podatek. Przecie ten podatek nie dla mnie, Saro, tylko dla naszego pana... Przecie nie ja będę jadł figi i pszenne chleby z tych dóbr, tylko ty, Saro, i nasz pan... Przecie ja dałem pieniądze panu, a tobie klejnoty, więc dlaczego podłe chłopstwo egipskie ma zubożać naszego pana i ciebie, Saro?... Ażebyś zaś zrozumiała, jak mocno wzburzasz moją krew dla siebie, i ażebyś dowiedziała się, że z tych pańskich majątków ja nic mieć nie chcę, tylko wam wszystko oddaję, weźmij, Saro, ten kielich szczerozłoty, wysadzany kamieniami i okryty rzeźbą, której dziwiliby się sami bogowie...
To mówiąc, Dagon wydobył z białej chusty kielich, nieprzyjęty przez księcia.
— Ja nawet nie chcę, Saro — mówił — ażebyś ty ten złoty kielich miała w domu i dawała z niego pić naszemu panu. Ty oddaj ten szczerozłoty kielich twojemu ojcu, Gedeonowi, którego kocham, jak brata. I ty, Saro, powiedz ojcu twemu takie słowa: „Dagon, twój bliźnięcy brat, nieszczęśliwy dzierżawca majątków następcy tronu, jest zrujnowany. Więc pij, mój ojcze, z tego kielicha, i myśl o twoim bliźniaczym bracie Dagonie i proś Jehowy, ażeby nasz pan, książę Ramzes, nie rozbijał mu pisarzów i nie buntował chłopów, którzy już i tak nie chcą płacić.“ Ty zaś, Saro, wiedz o tem, że gdybyś kiedy dopuściła mnie do poufałości z sobą, dałbym tobie dwa talenty, a twemu ojcu talent, i jeszcze wstydziłbym się, że daję ci tak mało, boś ty warta, ażeby pieścił cię sam faraon, i następca tronu, i dostojny minister Herhor, i najwaleczniejszy Nitager, i najbogatsi bankierowie feniccy. W tobie jest taki smak, że ja, gdy widzę cię — omdlewam, a gdy cię nie widzę, zamykam oczy i oblizuję się. Ty jesteś słodsza od fig, bardziej pachnąca od róż... Jabym dał tobie pięć talentów... Weź ten kielich, Saro...
Sara usunęła się, ze spuszczonemi oczyma.
— Nie wezmę kielicha — odparła — bo pan mój zabronił mi od kogokolwiek przyjmować darów.
Dagon osłupiał i patrzył na nią zdziwionemi oczyma.
— Ty chyba nie wiesz, Saro, co jest wart ten kielich?... Wreszcie ja daję go twojemu ojcu, memu bratu...
— Nie mogę przyjąć... — szepnęła Sara.
— Gwałtu!... — krzyknął Dagon. — Więc ty, Saro, zapłacisz mi za ten kielich innym sposobem, nie mówiąc twojemu panu... Przecie taka piękna, jak ty, kobieta, musi posiadać złoto i klejnoty i powinna mieć swego bankiera, któryby jej dostarczał pieniędzy, kiedy jej się podoba, nie zaś tylko wówczas, gdy jej pan zechce?...
— Nie mogę!... — szepnęła Sara, nie ukrywając wstrętu dla Dagona.
Fenicjanin w okamgnieniu zmienił ton i rzekł, śmiejąc się:
— Bardzo dobrze, Saro!... Ja tylko chciałem przekonać się, czy ty jesteś wierna naszemu panu. I widzę, że jesteś wierna, chociaż głupi ludzie gadają...
— Co?... — wybuchnęła Sara, rzucając się ku Dagonowi z zaciśniętemi pięściami.
— A cha! cha!... — śmiał się Fenicjanin. — Jaka szkoda, że tego nie słyszał i nie widział nasz pan... Ale ja jemu kiedy opowiem, gdy będzie dobrze usposobiony, że ty nietylko jesteś mu wierna jak pies, ale nawet nie chciałaś przyjąć złotego kielicha, ponieważ on nie kazał ci przyjmować prezentów... A ten kielich, wierz mi, Saro, skusił już niejedną kobietę... i niemałą kobietę...
Dagon posiedział jeszcze chwilę, podziwiając cnotę i posłuszeństwo Sary, wreszcie pożegnał się z nią bardzo czule, wsiadł w swoją łódź z namiotem i odpłynął do Memfis. Im czółno dalej odsuwało się od folwarku, z twarzy Fenicjanina znikał uśmiech, a występował wyraz gniewu. A gdy dom Sary ukrył się za drzewami, Dagon powstał i, podniósłszy ręce do góry, począł wołać:
— O Baal Sydon, o Astoreth!... pomścijcie moją zniewagę nad przeklętą córką Judy... Niech przepadnie jej zdradziecka piękność, jak kropla deszczu w pustyni!... Niechaj choroby stoczą jej ciało, a szaleństwo opęta duszę!... Niech jej pan wygna ją z domu, jak parszywą świnię!... A jak dzisiaj odtrąciła mój kielich, tak niech przyjdzie czas, ażeby ludzie odtrącali jej wyschłą rękę, gdy będzie żebrała, spragniona, o kubek mętnej wody...
Potem pluł i mruczał niezrozumiałe a straszne wyrazy, aż na chwilę czarny obłok zakrył słońce, a woda wpobliżu łodzi poczęła mącić się i wydymać w duże fale. Gdy skończył, słońce znowu zajaśniało; ale rzeka jeszcze niepokoiła się, jakby poruszył ją nowy przybór.
Wioślarze Dagona zlękli się i przestali śpiewać; lecz oddzieleni od swego pana ścianą namiotu, nie spostrzegli jego praktyk.
Od tej pory Fenicjanin nie pokazywał się następcy tronu. Lecz gdy pewnego dnia książę przyszedł do swojej willi, zastał w pokoju sypialnym piękną szesnastoletnią tancerkę fenicką, która za cały strój miała złotą obręcz na głowie i delikatny jak pajęczyna szal na ramionach.
— Któż ty jesteś? — zapytał książę.
— Jestem kapłanką i twoją służebnicą, a przysłał mnie pan Dagon, ażebym wypłoszyła twój gniew na niego.
— Jakże potrafisz to zrobić?
— O tak... siądź tutaj — mówiła, sadowiąc go na fotelu — ja stanę na palcach, ażeby zrobić się wyższą, aniżeli twój gniew i tym szalem, który jest poświęcany, będę odpędzała od ciebie złe duchy... — A kysz!... a kysz!... — szeptała, tańcząc wkoło Ramzesa. — Niech moje ręce zdejmą ponurość z włosów twoich... niech moje pocałunki przywrócą jasne spojrzenie oczom twym... niech bicie mego serca napełni muzyką uszy twoje, panie Egiptu... A kysz!... a kysz!... on nie wasz, ale mój... Miłość potrzebuje takiej ciszy, że wobec niej nawet gniew musi umilknąć...
Tańcząc, bawiła się włosami Ramzesa, obejmowała go za szyję, całowała w oczy. Wreszcie zmęczona siadła u nóg księcia i, oparłszy głowę na jego kolanach, bystro przypatrywała mu się, dysząc rozchylonemi ustami.
— Już nie gniewasz się na twego sługę Dagona?... — szeptała, głaszcząc twarz księcia.
Ramzes chciał ją pocałować w usta, lecz zerwała się z jego kolan i uciekła, wołając:
— O nie, nie można!...
— Dlaczego?
— Jestem dziewicą i kapłanką wielkiej bogini Astarty... Musiałbyś bardzo kochać i czcić moją opiekunkę, nim byłoby ci wolno pocałować mnie.
— A tobie wolno?...
— Mnie wszystko wolno, bo ja jestem kapłanką i przysięgłam zachować czystość.
— Więc pocóżeś tu przyszła?
— Rozpędzić gniew twój. Zrobiłam to i odchodzę. Bądź zdrów i zawsze dobry!... — dodała z przejmującem wejrzeniem.
— Gdzie mieszkasz?... jak się nazywasz?... — pytał książę.
— Nazywam się Pieszczota, a mieszkam... Eh, poco mam mówić? Jeszcze nieprędko przyjdziesz do mnie.
Skinęła ręką i znikła, a książę, jakby odurzony, nie ruszył się z fotelu. Gdy zaś po chwili wyjrzał oknem, zobaczył bogatą lektykę, którą czterej Nubijczycy szybko nieśli w stronę Nilu.
Ramzes nie żałował odchodzącej: zdziwiła go, ale nie porwała.
„Sara jest spokojniejsza od niej — myślał — i ładniejsza. Zresztą... zdaje mi się, że ta Fenicjanka musi być zimna, a jej pieszczoty wyuczone.“
Lecz od tej chwili książę przestał gniewać się na Dagona, tem bardziej, że gdy raz był u Sary, przyszli do niego chłopi i, dziękując za opiekę, oświadczyli, że Fenicjanin już nie zmusza ich do płacenia nowego podatku.
Tak było pod Memfisem. Zato w innych folwarkach książęcy dzierżawca wetował sobie straty.



ROZDZIAŁ XIV.

W miesiącu Choiak, od połowy września do połowy października, wody Nilu stanęły najwyżej, i zaczął się nieznaczny opad. W ogrodach zbierano owoce tamaryndowe, daktyle i oliwki, a drzewa zakwitły po raz drugi.
W tym czasie, jego świątobliwość Ramzes XII-ty opuścił swój słoneczny pałac pod Memfisem i z wielką świtą, na kilkudziesięciu strojnych statkach popłynął do Teb, dziękować tamtejszym bogom za dobry wylew, a zarazem złożyć ofiary w grobach wiecznie żyjących przodków...
Najdostojniejszy władca bardzo łaskawie pożegnał syna swego i następcę; ale kierunek spraw państwowych, na czas nieobecności, powierzył Herhorowi.
Książę Ramzes tak mocno odczuł ten dowód monarszej nieufności, że przez trzy dni nie wychodził ze swojej willi i nie przyjmował pokarmów, tylko płakał. Później przestał się golić i przeniósł się na folwark Sary, ażeby uniknąć stykania się z Herhorem i dokuczyć matce, którą uważał za przyczynę swoich nieszczęść.
Zaraz na drugi dzień w tem ustroniu odwiedził go Tutmozis, ciągnąc za sobą dwie łodzie muzyków i tancerek, a trzecią napełnioną koszami jadła i kwiatów, tudzież dzbanami wina. Ale książę kazał odjechać precz muzyce i tancerkom, a wziąwszy do ogrodu Tutmozisa, rzekł:
— Zapewne wysłała cię tu moja matka (oby żyła wiecznie!) w celu oderwania mnie od Żydówki?... Otóż powiedz jej dostojności, że choćby Herhor został nietylko namiestnikiem, ale nawet synem mego ojca, ja robić będę to, co mi się podoba... Znam się na tem... Dziś chcą mnie pozbawić Sary, a jutro władzy... Przekonam ich, że ja nie wyrzeknę się niczego.
Książę był rozdrażniony, Tutmozis wzruszył ramionami, wreszcie odparł:
— Jak wicher odnosi ptaka na pustynię, tak gniew wyrzuca człowieka na brzegi niesprawiedliwości. Czyż możesz dziwić się kapłanom, że nie cieszą się, iż następca tronu związał swoje życie z kobietami innej ziemi i wiary? Prawda, że nie podoba im się Sara, tem więcej, że masz ją jedną; gdybyś posiadał kilka kobiet rozmaitych, jak wszyscy młodzi szlachcice, nie zwracanoby uwagi na Żydówkę. Lecz cóż oni zrobili jej złego?... Nic. Owszem, nawet jakiś kapłan bronił jej przed rozjuszonym tłumem napastników, których tobie podobało się wydobyć z więzienia...
— A moja matka?... — wtrącił następca.
Tutmozis roześmiał się.
— Twoja czcigodna matka — prawił — kocha cię, jak własne oczy i serce. Jużci i jej nie podoba się Sara, ale wiesz, co mi raz powiedziała jej dostojność?... Oto, ażebym odbił ci Sarę!... Widzisz, jaki zrobiła sobie żart?... Na co ja odpowiedziałem równie żartem: Ramzes darował mi sforę gończych psów i dwa konie syryjskie, gdy mu się sprzykrzyły; może więc kiedyś odda mi i swoją kochankę, którą będę musiał przyjąć zapewne z dodatkiem.
— Ani myśl o tem. Nikomu dziś nie oddałbym Sary, właśnie dlatego, że z jej powodu mój ojciec nie mianował mnie namiestnikiem.
Tutmozis kręcił głową.
— Bardzo się mylisz — odparł. — Tak się mylisz, że aż mnie to przestrasza. Czyliżbyś naprawdę nie rozumiał powodów niełaski, które zna każdy oświecony człowiek w Egipcie?...
— Nic nie wiem...
— Tem gorzej — mówił zakłopotany Tutmozis. — Nie wiesz więc, że od czasu manewrów, żołnierze, osobliwie greccy, w każdym szynku piją za twoje zdrowie...
— Nato przecież dostali pieniądze.
— Tak, ale nie nato, ażeby wołać na cały głos, że gdy nastąpisz po jego świątobliwości (oby żył wiecznie!), rozpoczniesz wielką wojnę, po której zajdą zmiany w Egipcie... Jakie zmiany?... I kto, za życia faraona, ośmieli się mówić o planach jego następcy?...
Teraz książę sposępniał.
— To jedno, ale powiem ci i drugie — prawił Tutmozis — bo złe, jak hiena, nigdy nie chodzi w pojedynkę. Czy wiesz, że między chłopstwem śpiewają o tobie pieśni, jak uwolniłeś napastników z więzienia, a co gorsza, znowu mówią, że gdy nastąpisz po jego świątobliwości, będą zniesione podatki?... Trzeba zaś dodać, że ile razy między chłopstwem zaczynają gadać o niesprawiedliwości i podatkach, zawsze następowały rozruchy. I albo zewnętrzny nieprzyjaciel wpadał do osłabionego państwa, albo Egipt dzielił się na tyle części, ilu było nomarchów... Sam wreszcie osądź: czy jest rzeczą stosowną, ażeby w Egipcie jakiekolwiek imię częściej było wymawiane, aniżeli faraona?... I ażeby ktokolwiek stawał między ludem a naszym panem?... Gdybyś zaś pozwolił, opowiedziałbym ci, jak na tę sprawę zapatrują się kapłani...
— Ależ, rozumie się, mów...
— Otóż, jeden wielce mądry kapłan, który ze szczytu świątyni Amona zajmuje się dostrzeganiem niebieskich obrotów, wymyślił taką przypowieść:
Faraon jest słońcem, a następca tronu księżycem. Gdy za świetlanym bogiem zdaleka posuwa się księżyc, mamy jasność we dnie i jasność w nocy. Gdy księżyc chce być zanadto blisko słońca, wówczas znika sam i noce są ciemne. Ale jeżeli zdarzy się tak, że księżyc stanie przed słońcem, wówczas robi zaćmienie, wielki popłoch dla świata...
— I te wszystkie paplaniny — przerwał Ramzes — dochodzą do uszu jego świątobliwości?... Biada głowie mojej!... Bodajbym nigdy nie był synem królewskim!...
— Faraon, jako bóg ziemski, wie o wszystkiem; ale jest zanadto potężny, aby miał zważać na pijackie okrzyki żołnierstwa, albo na szepty chłopów. On rozumie, że każdy Egipcjanin odda za niego życie, a ty najpierwej.
— Prawdę rzekłeś!... — odparł stroskany książę. — W tem wszystkiem jednak widzę nową nikczemnosć i obłudę kapłanów — dodał, ożywiając się. — Więc to ja zasłaniam majestat pana naszego, bo uwalniam niewinnych z więzienia, albo nie pozwalam memu dzierżawcy dręczyć chłopów niesprawiedliwym podatkiem?... Ale kiedy jego dostojność Herhor rządzi armją, mianuje dowódców, układa się z obcymi książęty, a memu ojcu każe spędzać dni na modlitwach...
Tutmozis, zasłonił uszy i, tupiąc nogami, zawołał:
— Milcz już, milcz!... każde twoje słowo jest bluźnierstwem... Państwem rządzi tylko jego świątobliwość, i cokolwiek dzieje się na ziemi, pochodzi z jego woli. Herhor zaś jest sługą faraona i robi to, co mu pan każe... Kiedyś sam przekonasz się... Oby słowa moje nie były źle zrozumiane!...
Książę tak sposępniał, że Tutmozis przerwał rozmowę i czem prędzej pożegnał przyjaciela. Gdy wsiadł do swej łódki, opatrzonej baldachimem i firankami, głęboko odetchnął i wypiwszy spory kielich wina, począł rozmyślać:
„Brr!... dziękuję bogom, że nie dali mi takiego charakteru, jaki ma Ramzes. Jest to najnieszczęśliwszy człowiek w najszczęśliwszych warunkach... Mógłby mieć najpiękniejsze kobiety z Memfisu, a pilnuje się jednej, aby dokuczyć matce! Tymczasem on nie matce dokucza, ale tym wszystkim cnotliwym dziewicom i wiernym żonom, które usychają z tęsknoty, że następca tronu, a w dodatku prześliczny chłopak, nie odbiera im cnoty, albo nie zmusza ich do niewierności. Mógłby nietylko pić, ale nawet kąpać się w najlepszem winie, a tymczasem woli nędzne piwo żołnierskie i suchy placek, natarty czosnkiem. Skąd te chłopskie upodobania? Nie rozumiem. Chyba czcigodna pani Nikotris w najniebezpieczniejszym czasie zapatrzyła się na jedzących robotników?...
„Mógłby też od świtu do nocy nic nie robić. Gdyby chciał, nawet karmiliby go najznakomitsi panowie, ich żony, siostry i córki. Lecz on nietylko sam wyciąga rękę po jadło, ale jeszcze na utrapienie szlachetnej młodzieży sam się myje, sam się ubiera, a jego fryzjer po całych dniach łapie ptaki w sidła i marnuje zdolności.
„O Ramzesie! Ramzesie!... — westchnął elegant. — Czy podobna, aby przy takim księciu rozwinęła się moda?... My przecie od roku nosimy takie same fartuszki, a peruki utrzymują się tylko dzięki dworskim dygnitarzom; bo Ramzes wcale peruk nie chce nosić, co jest wielkiem poniżeniem dla szlacheckiego stanu.
„A wszystko to... brr!... robi przeklęta polityka... O, jak szczęśliwy jestem, że nie potrzebuję zgadywać: co myślą w Tyrze, albo Niniwie, troszczyć się o żołd dla wojska, rachować: ilu ludzi przybyło czy ubyło Egiptowi i jakie można wybrać podatki? Straszna rzecz powiedzieć sobie, że mój chłop nietyle mi płaci, ile ja potrzebuję i wydaję, lecz — na ile pozwala przybór Nilu. Ojciec Nil przecie nie pyta moich wierzycieli: co ja im jestem winien?...“
Tak rozmyślał wykwintny Tutmozis i złotem winem krzepił stroskanego ducha. A nim czółno przypłynęło do Memfis, zmógł go tak ciężki sen, że niewolnicy musieli swego pana przenieść do lektyki na rękach.
Po odejściu Tutmozisa, które wyglądało na ucieczkę, następca tronu głęboko zamyślił się, nawet uczuł trwogę.
Książę był sceptykiem, jako wychowaniec wyższych szkół kapłańskich i członek najwyższej arystokracji. Wiedział, że gdy jedni kapłani przez wielomiesięczne posty i umartwienia sposobią się do wywoływania duchów, inni — nazywają duchy przywidzeniem albo oszustwem. Widywał też, że święty wół, Apis, przed którym padał na twarz cały Egipt, dostawał nieraz tęgie kije od najniższych kapłanów, którzy mu podawali paszę i podstawiali krowy.
Rozumiał wreszcie, że jego ojciec, Ramzes XII, który dla pospólstwa był wiecznie żyjącym bogiem i wszechwładnym panem świata, jest naprawdę takim, jak inni, człowiekiem, tylko trochę więcej schorowanym, niż inni starcy, i bardzo ograniczonym przez kapłanów.
Wszystko to widział książę i z wielu rzeczy drwił w duchu, a nawet publicznie. Lecz cały jego libertynizm upadał wobec faktycznej prawdy, że — z tytułów faraona żartować nie wolno nikomu!...
Ramzes znał historję swego kraju i pamiętał, że w Egipcie wiele rzeczy przebaczano wielkim. Wielki pan mógł zepsuć kanał, zabić ukradkiem człowieka, drwić pocichu z bogów, brać prezenta od posłów obcych mocarstw... Ale dwa grzechy były niedopuszczalne: zdrada kapłańskich tajemnic i zdrada faraona. Człowiek, który popełnił jedno lub drugie, znikał, czasami po upływie roku, z pośród sług i przyjaciół. Ale gdzie się podziewał i co się z nim działo?... O tem nawet mówić nie śmiano.
Otóż Ramzes czuł, że znajduje się na podobnej pochyłości, od czasu gdy wojsko i chłopi zaczęli wymawiać jego imię i rozprawiać o jakowychś jego planach, zmianach w państwie i przyszłych wojnach. Myśląc o tem, książę doznawał wrażenia, że jego, następcę tronu, bezimienny tłum nędzarzy i buntowników gwałtem pcha na szczyt najwyższego obeliska, skąd można tylko zlecieć i rozbić się na miazgę.
Później, gdy po najdłuższem życiu ojca zostanie faraonem, będzie miał prawo i środki dokonać wielu takich czynów, o których nikt w Egipcie nie pomyślałby bez zgrozy. Ale dziś musi naprawdę strzec się, aby go nie uznano za zdrajcę i buntownika przeciw zasadniczym ustawom państwa.
W Egipcie był jeden jawny władca: faraon. On rządził, on chciał, on myślał za wszystkich, i biada temu, kto ośmieliłby się wątpić głośno o wszechpotędze faraona, albo mówić o jakichś swoich zamiarach, czy choćby o zmianach wogóle.
Plany robiły się tylko w jednem miejscu: w sali, gdzie faraon słuchał zdań członków rady przybocznej i wypowiadał jej swoje opinje. Wszystkie też zmiany mogły wyjść tylko stamtąd. Tam płonęła jedyna widoczna lampa mądrości państwowej, której blask oświetlał cały Egipt. Ale i o tem bezpieczniej było milczeć.
Wszystkie te uwagi z szybkością wichru przelatywały przez głowę następcy, gdy siedział na kamiennej ławce ogrodu Sary, pod kasztanem, i patrzył na otaczający go krajobraz.
Woda Nilu już odrobinę opadła i poczęła robić się przezroczystą jak kryształ. Ale jeszcze cały kraj wyglądał niby zatoka morska, gęsto usiana wyspami, na których wznosiły się budynki, ogrody warzywne i owocowe, a gdzie niegdzie kępy drzew wielkich, służących do ozdoby.
Dokoła wszystkich tych wysp widać było żórawie z kubłami, zapomocą których nadzy ludzie miedzianej barwy, w brudnych przepaskach i czepkach, czerpali wodę z Nilu i kolejno wlewali ją do coraz wyżej położonych studni.
Szczególnie jedna taka miejscowość odbiła się w pamięci Ramzesa. Był to stromy pagórek, na którego zboczu pracowały trzy żórawie: jeden wlewał wodę z rzeki do studni najniższej, drugi czerpał z najniższej i podnosił o parę łokci wyżej, do studni średniej, trzeci ze średniej przelewał wodę w studnię najwyższą, położoną już na szczycie pagórka. Tam zaś, kilku równie nagich ludzi czerpało wodę konwiami i polewali zagony jarzyn, albo zapomocą ręcznych sikawek skrapiali drzewa.
Ruchy żórawi, zniżających się i podnoszących, nachylenia kubłów, wytryski sikawek były tak rytmiczne, że ludzi, klórzy je wywoływali, można było uważać za automaty. Żaden z nich nie przemówił do swego sąsiada, nie zmienił miejsca, nie obejrzał się, tylko pochylał się i wyprostowywał zawsze w ten sam sposób od rana do wieczora, od miesiąca do miesiąca, a zapewne od dzieciństwa do śmierci.
„I to takie twory — myślał książę, patrząc na pracę rolników — takie twory chcą zrobić mnie wykonawcą swoich przywidzeń!... Jakich zmian mogą oni żądać w państwie? Chyba, ażeby ten, kto czerpie wodę od niższej studni, przeszedł do wyższej, albo zamiast polewać grzędy kubłem, skrapiał drzewa sikawką?...“
Gniew bił mu do głowy, a upokorzenie przygniatało go na myśl, że on, następca tronu, dzięki bajkom takich oto istot, całe życie kiwających się nad studniami mętnej wody, nie został namiestnikiem!
W tej chwili usłyszał między drzewami cichy szelest — i delikatne ręce oparły się na jego ramionach.
— Cóż, Saro? — spytał książę, nie odwracając głowy.
— Smutny jesteś, panie mój?... — odparła. — Nietyle ucieszył się Mojżesz widokiem ziemi obiecanej, ile ja, gdyś powiedział, że sprowadzasz się tu, aby ze mną mieszkać. Lecz już dobę jesteśmy razem, a jeszcze nie widziałam twego uśmiechu. Nawet nie mówisz do mnie, ale chodzisz ponury, a w nocy nie pieścisz mnie, tylko wzdychasz.
— Mam zmartwienie.
— Powiedz mi je. Zgryzota jest jak skarb dany do przechowania. Póki strzeżemy jej sami, nawet sen ucieka od nas i dopiero wtedy robi się lżej, gdy znajdziemy drugiego stróża.
Ramzes objął ją i posadził przy sobie na ławce.
— Kiedy chłop — rzekł z uśmiechem — nie zdąży przed wylewem zebrać z pola, żona mu pomaga. Ona pomaga mu też doić krowy, nosi mu jadło za dom, myje go, gdy wróci od pracy. Stąd urosła wiara, że kobieta może ulżyć kłopotów mężczyźnie.
— Ty w to nie wierzysz, panie?...
— Książęcym troskom — odparł Ramzes — nie poradzi kobieta, nawet tak mądra i władna, jak... moja matka....
— Przebóg! jakież one są, powiedz mi? — nalegała Sara, tuląc się do ramienia następcy. — Według naszych podań, Adam opuścił raj dla Ewy; a przecie on był chyba największym królem najpiękniejszego królestwa...
Książę zamyślił się, po chwili zaczął:
— I nasi mędrcy uczą, że niejeden mężczyzna wyrzekł się dostojeństw dla kobiety. Ale nie słychać, ażeby który zyskał co wielkiego przez kobietę; chyba jaki wódz, któremu faraon oddał córkę razem z dużym posagiem i urzędem.
Ale pomóc do wydźwignięcia się czy to na wyższe stanowisko, czy choćby tylko z kłopotów, kobieta nie potrafi.
— Bo może nie kocha, jak ja ciebie, panie... — szepnęła Sara.
— Wiem, że mnie kochasz na podziw... Nigdy nie żądałaś ode mnie darów, ani opiekowałaś się takimi, którzy nie wahają się szukać karjery nawet pod łóżkami kochanek książęcych. Jesteś łagodniejsza od jagnięcia i cicha, jak noc nad Nilem. Pocałunki twoje są, jak wonności z kraju Punt, a uścisk twój słodki, jak sen strudzonego. Nie mam miary na twoją piękność, ani słów na zalety. Jesteś dziwowiskiem między kobietami, których wargi są pełne niepokoju, a miłość kosztuje drogo. Lecz przy całej doskonałości swojej, w czem ty możesz ulżyć mym troskom? Czy sprawisz, aby jego świątobliwość zrobił wielką wyprawę na wschód, a mnie mianował wodzem? Czy dasz mi choć aby korpus Menfi, o który prosiłem, albo uczynisz mnie w imieniu faraona rządcą nad Dolnym Egiptem? A czy sprawisz, aby wszyscy poddani jego świątobliwości myśleli i czuli jak ja, jego najwierniejszy?...
Sara spuściła ręce na kolana i smutnie szeptała:
— To prawda, że nie mogę... Nic nie mogę!...
— Owszem, wiele możesz!... Możesz mnie rozweselić — odparł, uśmiechając się, Ramzes. — Wiem, że uczyłaś się tańczyć i grać. Zdejm więc te powłóczyste szaty, które przystoją kapłankom, pilnującym ognia, i ubierz się w przejrzysty muślin, jak... tancerki fenickie... I tak tańcz i tak mnie pieść, jak one...
Sara schwyciła go za ręce i z płomieniami w oczach krzyknęła:
— Ty wdajesz się z takiemi wszetecznicami?... Powiedz... niech się dowiem o mojej nędzy... A potem odeszlij mnie do ojca, w naszą dolinę pustynną, w której obym cię nie była ujrzała!...
— No, no.... uspokój się — mówił książę, bawiąc się jej włosami. — Muszę przecież widywać tancerki, jeżeli nie przy ucztach, to na uroczystościach królewskich, albo podczas nabożeństw w świątyniach. Ale one wszystkie razem nie obchodzą mnie tyle, co ty jedna, wreszcie... któraż z nich mogłaby dorównać tobie? Ty masz ciało jak posąg Izydy, rzeźbiony z kości słoniowej, a z tamtych każda ma jakąś skazę. Jedne są zbyt tłuste, inne mają chude nogi albo brzydkie ręce, a jeszcze inne noszą przyprawne włosy. Któraż z nich jest jak ty?... Gdybyś była Egipcjanką, wszystkie świątynie ubiegałyby się, aby posiadać cię za przodownicę swych chórów. Co mówię, gdybyś teraz ukazała się w Memfisie w przejrzystej sukni, kapłani pogodziliby się z tobą, byleś chciała brać udział w procesjach.
— Nam, córkom Judy, nie wolno nosić nieskromnych sukien...
— Ani tańczyć, ani śpiewać?... Pocóżeś się tego uczyła?
— Tańczą nasze kobiety i dziewczęta same z sobą, na chwałę Panu, nie zaś poto, aby w męskich sercach zasiewać ogniste ziarna pożądliwości. A śpiewamy... Zaczekaj, panie mój, ja ci zaśpiewam...
Podniosła się z ławki i odeszła w stronę domu. Wkrótce ukazała się zpowrotem. Za nią młoda dziewczyna, o wylęknionych czarnych oczach, niosła arfę.
— Co to za dziewczyna? — spytał książę. — Czekaj-no, ja gdzieś widziałem to spojrzenie?... Aha, kiedym tu był ostatnim razem, ta wystraszona dziewczyna przypatrywała mi się z krzaków...
— To moja krewna i służebnica, Ester — odparła Sara. — Mieszka u mnie już miesiąc, ale boi się was, panie, więc zawsze ucieka. Może być, że kiedy przypatrywała się wam z pomiędzy krzaków.
— Możesz odejść, moje dziecko — rzekł książę do skamieniałej dziewczyny, a gdy skryła się za drzewami, dodał: — Ona także Żydówka?... A tenże stróż twego domu, który również patrzy na mnie, jak baran na krokodyla?
— To jest Samuel syn Ezdreasza, także mój krewny. Wzięłam go na miejsce murzyna, któremuś, panie, dał wolność. Wszak pozwoliłeś mi wybierać sługi?...
— Ależ tak! To już chyba i dozorca parobków jest Żydem, bo ma żółtą cerę i również patrzy tak pokornie, jakby żaden Egipcjanin nie potrafił.
— Tamten — odpowiedziała Sara — jest Ezechjel, syn Rubena, krewny mego ojca. Czy nie podoba ci się, mój panie?... To są bardzo wierni słudzy twoi.
— Czy podoba mi się! — rzekł markotny książę, bębniąc palcami w ławkę. — On nie poto tu jest, ażeby mi się podobał, lecz aby pilnował twego dobra... Nic mnie zresztą nie obchodzą ci ludzie... Śpiewaj Saro...
Sara klękła na murawie, u stóp księcia i, wziąwszy na arfie parę akordów, zaczęła:
— Gdzież jest ten, któryby nie miał troski? Gdzie ten, który zabierając się do snu, miałby prawo rzec: oto dzień, który spędziłem bez smutku? Gdzie człowiek, któryby kładąc się do grobu, powiedział: życie moje upłynęło bez boleści i trwogi, jak pogodny wieczór nad Jordanem!
Lecz jakże wielu takich, którzy codzień chleb swój oblewają łzami, a ich dom jest pełen westchnień.
Płacz jest pierwszym głosem człowieka na tej ziemi, a jęk ostatniem pożegnaniem. Pełen strapienia wchodzi w życie, pełen żalu zstępuje na miejsce odpoczynku, a nikt go nie pyta: gdzieby chciał zostać?
Gdzież jest ten, który nie zaznał goryczy bytu? Azali jest nim dziecię, którego matkę śmierć porywa, albo niemowlę, któremu przynależną pierś głód wyssał pierwej, nim zdążyło przyłożyć usta swoje?
Gdzie jest człowiek pewny losu, który niezmrużonem okiem wyglądałby swego jutra? Czy ten, co pracując na roli, wie, że nie w jego mocy jest deszcz i nie on wskazuje drogę szarańczy? Czy kupiec, który bogactwo swe oddaje wiatrom, niewiadomo skąd przychodzącym, a życie powierza fali nad głębią, która wszystko pochłania i nic nie zwraca?
Gdzie jest człowiek bez niepokoju w duszy? Jestli nim myśliwiec, który goni prędką sarnę, a spotyka na swej drodze lwa, śmiejącego się ze strzały? Jestli nim żołnierz, który w utrudzeniu idzie do sławy, a znajduje las ostrych włóczni i miecze ze śpiżu, krwi łaknące? Jestli nim wielki król, który pod purpurą nosi ciężką zbroję, bezsennem okiem śledzi zastępy przemożnych sąsiadów, a uchem chwyta szmer kotary, aby we własnym namiocie nie powaliła go zdrada?
Przetoż serce ludzkie na każdem miejscu i o każdej porze jest przepełnione tęsknością. W pustyni grozi mu lew i skorpion, w jaskiniach smok, między kwiatami żmija jadowita. Przy słońcu chciwy sąsiad rozmyśla, jakby umniejszyć mu ziemi, w nocy przebiegły złodziej maca drzwi do jego komory. W dzieciństwie jest niedołężny, w starości pozbawiony mocy, w pełni sił okrążony niebezpieczeństwem, jak wieloryb przepaścią wodną.
Przetoż, o Panie, Stworzycielu mój, ku Tobie zwraca się umęczona dusza ludzka. Tyś ją wywiódł na ten świat, pełen zasadzek, Tyś w niej zaszczepił trwogę śmierci, Tyś zamknął wszelkie drogi spokoju, wyjąwszy tej, która do Ciebie prowadzi. A jak dziecię, stąpać nie umiejące, chwyta się szat matki, ażeby nie upaść, tak mizerny człowiek wyciąga ręce do Twego miłosierdzia i wydobywa się z niepewności...
Sara umilkła, książę zamyślił się i rzekł po chwili:
— Wy, Żydzi, jesteście naród posępny. Gdyby w Egipcie tak wierzono, jak uczy wasza pieśń, nikt nie śmiałby się nad brzegami Nilu. Możni ukryliby się ze strachu w podziemiach świątyń, a lud, zamiast pracować, uciekłby do jaskiń i stamtąd wyglądał zmiłowania, któreby zresztą nie nadeszło.
Nasz świat jest inny: wszystko w nim można mieć, ale wszystko trzeba zrobić samemu. I nasi bogowie nie pomagają mazgajom. Schodzą na ziemię dopiero wówczas, gdy bohater, który odważył się na czyn nadludzki, wyczerpie wszystkie siły.
Tak było z Ramzesem Wielkim, gdy rzucił się między dwa tysiące pięćset nieprzyjacielskich wozów, z których każdy dźwigał trzech wojowników. Dopiero wtedy nieśmiertelny ojciec Amon podał mu rękę i dokończył pogromu. Lecz gdyby, zamiast walczyć, zaczął czekać na opiekę waszego boga, już dawno nad brzegami Nilu Egipcjanin chodziłby tylko z kubłem i cegłą, a nędzni Chetowie z papirusami i kijami!
Dlatego, Saro, prędzej twoje wdzięki, aniżeli twoja pieśń, rozproszą moją troskę. Gdybym tak poczynał sobie, jak uczą żydowscy mędrcy, i czekał na pomoc z nieba, wino uciekałoby od moich ust, a kobiety od moich domów.
Nadewszystko zaś nie mógłbym być następcą faraona, jak moi przyrodni bracia, z których jeden nie przejdzie pokoju bez oparcia się na dwu niewolnikach, a drugi skacze po drzewach!...



ROZDZIAŁ XV.

Na następny dzień Ramzes wysłał swego murzyna z rozkazami do Memfis, a około południa, od strony miasta, do folwarku Sary przybiła duża łódź, napełniona greckiem żołnierstwem w wysokich hełmach i połyskliwych pancerzach.
Na komendę, szesnastu ludzi, uzbrojonych w tarcze i krótkie włócznie, wysiadło na brzeg, i uszykowali się we dwa szeregi. Już mieli maszerować do domu Sary, gdy zatrzymał ich drugi posłaniec księcia, który rozkazał żołnierzom zostać na brzegu, a tylko naczelnego ich wodza, Patroklesa, wezwał do następcy tronu.
Stanęli i stali bez ruchu, jak dwa rzędy kolumn, obitych błyszczącą blachą. Za posłańcem poszedł Patrokles, w hełmie z piórami i purpurowej tunice, na której miał złotą zbroję, ozdobioną na piersiach wizerunkiem głowy kobiecej, najeżonej wężami zamiast włosów.
Książę przyjął znakomitego jenerała w bramie ogrodu. Nie uśmiechnął się, jak zwykle, nawet nie odpowiedział na niski ukłon Patroklesa, lecz, z chłodną twarzą, rzekł:
— Powiedz wasza dostojność greckim żołnierzom z moich pułków, że nie będę z nimi odbywał musztry, dopóki jego świątobliwość nasz pan nie mianuje mnie po raz drugi ich wodzem. Zaszczyt ten utracili, wydając po szynkowniach godne pijaków okrzyki, które mnie obrażają. Zwracam też uwagę waszej dostojności, że greckie pułki są niedość karne. W miejscach publicznych żołnierze tego korpusu rozprawiają o polityce, a mianowicie o jakiejś możliwej wojnie, co wygląda na zdradę stanu. O tych rzeczach mówić może tylko jego świątobliwość faraon i członkowie najwyższej rady. My zaś, żołnierze i sługi pana naszego, jakiekolwiek zajmujemy stanowisko, możemy tylko wykonywać rozkazy najmiłościwszego władcy i — zawsze milczeć. Proszę, abyś wasza dostojność uwagi te zakomunikował moim pułkom, i życzę waszej dostojności wszelkiego powodzenia.
— Będzie tak, jak powiedziałeś, wasza dostojność — odparł Grek.
Obrócił się na pięcie i wyprostowany poszedł z chrzęstem do swojej łodzi.
Wiedział on o rozprawach żołnierzy w szynkowniach, a w tej chwili zrozumiał, że stała się jakaś przykrość następcy tronu, którego wojsko ubóstwiało. Gdy więc dosięgnął stojącej nad brzegiem garstki zbrojnych, przybrał minę bardzo zagniewaną i, wściekle machając rękoma, zawołał:
— Waleczni żołnierze greccy!... parszywe psy, oby was trąd stoczył!... Jeżeli od tej pory, którykolwiek Grek wymówi w szynku imię następcy tronu, rozbiję mu dzban o łeb, a skorupy wpakuję do gardła i — won z pułku!... Będziesz jeden z drugim świnie pasł u egipskiego chłopa, a w twoim hełmie kury będą składały jaja. Taki los czeka głupich żołdaków, którzy nie umieją powściągać swojego języka. A teraz — w lewo — wtył — zwrot! — i marsz na czółno, bodaj was mór pobił! Żołnierz jego świątobliwości powinien przedewszystkiem pić za zdrowie faraona i pomyślność dostojnego ministra wojny Herhora. Oby żyli wiecznie!...
— Niech żyją wiecznie!... — powtórzyli żołnierze.
Wszyscy siedli na statek pochmurni. Ale około Memfisu Patrokles rozpogodził zmarszczone czoło i kazał zaśpiewać pieśń o córce kapłana, która tak lubiła wojsko, że do swego łóżka kładła lalkę, a sama całą noc przepędzała w budce szyldwachów.
W takt tej pieśni najlepiej maszerowało się i najraźniej uderzały wiosła.
Nad wieczorem do folwarku Sary przybiła druga łódź, z której wysiadł naczelny rządca dóbr Ramzesa.
Książę i tego dostojnika przyjął w bramie ogrodowej. Może przez surowość, a może — aby nie zmuszać go do zachodzenia w dom swojej nałożnicy i Żydówki.
— Chciałem — rzekł następca — zobaczyć się z tobą i powiedzieć, że między mojem chłopstwem krążą jakieś nieprzystojne gadaniny o zniżeniu podatków, czy o czemś takiem... Pragnę, ażeby dowiedzieli się chłopi, że ja im podatków nie zmniejszę. Jeżeli zaś który, mimo ostrzeżeń, uprze się w swej głupocie i będzie rozprawiał o podatkach, dostanie kije...
— Może lepiej, aby zapłacił karę... utena, czy drachmę, jak rozkaże wasza dostojność — wtrącił naczelny rządca.
— Owszem; lecz można też dać niesforniejszym kije.
— Ośmielam się zrobić uwagę waszej dostojności — szeptał wciąż pochylony rządca — że chłopi przez pewien czas istotnie mówili o zniesieniu podatków, buntowani przez jakiegoś nieznanego człowieka. Ale od kilku dni nagle ucichli...
— No, więc w takim razie można im nie dawać kijów — zauważył Ramzes.
— Chyba w formie zapobiegawczej?... — wtrącił rządca.
— Czy nie szkoda kijów?
— Tego towaru nigdy nam nie zabraknie.
— W każdym razie... z umiarkowaniem — upominał go książę. — Nie chcę... nie chcę, ażeby do jego świątobliwości doszło, że bez potrzeby dręczę chłopów... Za buntownicze gawędy trzeba bić i ściągać kary pieniężne, ale gdy niema powodu, można okazać się wspaniałomyślnym.
— Rozumiem — odparł rządca, patrząc w oczy księciu. — Niech tyle krzyczą, ile potrzeba, ażeby nie szeptali bluźnierstw...
Obie te mowy, do Patroklesa i rządcy, obiegły Egipt.
Po odjeździe urzędnika książę ziewnął i, oglądając się dokoła znudzonym wzrokiem, rzekł do siebie:
— Zrobiłem, com mógł... A teraz nic nie będę robił, jeśli potrafię...
W tej chwili od strony budynków folwarcznych doleciał księcia cichy jęk i gęste uderzenia. Ramzes odwrócił głowę i zobaczył, że dozorca parobków, Ezechjel, syn Rubena, wali kijem jednego ze swoich podwładnych, uspakajając go przytem:
— A cicho!... a milcz, ty podłe bydlę!...
Bity zaś parobek, leżąc na ziemi, zatykał ręką usta, aby nie krzyczeć.
Książę, w pierwszej chwili, rzucił się jak pantera w stronę budynków. Nagle stanął.
— Cóż mu zrobię?... — szepnął. — Przecież to folwark Sary, a ten Żyd jest jej krewnym...
Przygryzł usta i skrył się między drzewami, tem bardziej, że egzekucja była już skończona.
— Więc to tak gospodarują pokorni Żydzi?... — myślał książę. — Więc to tak?... Na mnie patrzy jak wystraszony pies, a bije parobków? Czy oni wszyscy tacy?...
I pierwszy raz zbudziło się w duszy Ramzesa podejrzenie, że i Sara pod pozorami dobroci może ukrywać obłudę.
W Sarze istotnie zachodziły pewne zmiany, przedewszystkiem moralne.
Od pierwszej chwili, kiedy spotkała księcia w pustynnej dolinie, Ramzes podobał się jej. Lecz uczucie to naraz umilkło pod wpływem ogłuszającej wiadomości, że ten piękny chłopiec jest synem faraona i następcą tronu. Gdy zaś Tutmozis ułożył się z Gedeonem o zabranie jej do domu księcia, Sara wpadła w stan oszołomienia.
Za żadne skarby, za cenę życia nie wyrzekłaby się Ramzesa, lecz nie można powiedzieć, ażeby go kochała w tej epoce. Miłość potrzebuje swobody i czasu do wydania najpiękniejszych kwiatów; jej zaś nie zostawiano ani czasu, ani swobody. Jednego dnia poznała księcia, nazajutrz porwano ją, prawie nie pytając o zdanie, i przeniesiono do willi za Memfisem. A w parę dni została kochanką, zdziwiona, przerażona, nie pojmująca co się z nią dzieje.
Nadto, nim zdążyła oswoić się z nowemi wrażeniami, zatrwożyła ją niechęć okolicznego ludu do niej, do Żydówki, potem wizyta jakichś nieznajomych pań, wreszcie napad na folwark.
To, że Ramzes ujął się za nią i chciał rzucić się na napastników, przestraszyło ją jeszcze bardziej. Traciła przytomność na myśl, że znajduje się w ręku tak gwałtownego i potężnego człowieka, który, gdyby mu się podobało, miał prawo przelewać cudzą krew, zabijać...
Sara na chwilę wpadła w rozpacz; zdawało się jej, że oszaleje, słysząc groźne rozkazy księcia, który wezwał do broni służbę... Lecz w tym samym momencie zdarzył się drobny wypadek, jedno słówko, które otrzeźwiło Sarę i nowy kierunek nadało jej uczuciom.
Książę, myśląc, że jest raniona, zerwał jej z głowy opaskę, lecz zobaczywszy stłuczenie, zawołał:
— To tylko siniak?... Jak ten siniak zmienia twarz!...
Wobec tego słówka, Sara zapomniała o bólu i trwodze. Ogarnął ją nowy niepokój: więc ona zmieniła się tak, aż to zdziwiło księcia?... A on tylko zdziwił się!...
Siniak zniknął w parę dni, ale w duszy Sary pozostały i rozrosły się nieznane dotychczas uczucia. Poczęła być zazdrosną o Ramzesa i bać się, aby jej nie porzucił.
I jeszcze jedna dręczyła ją troska: że ona czuje się wobec księcia sługą i niewolnicą. Ona była i chciała być jego najwierniejszą sługą, najbardziej oddaną niewolnicą, nieodstępną jak cień. Ale jednocześnie pragnęła, aby on jej, przynajmniej w chwili pieszczot, nie traktował jak pan i władca.
Przecież ona była jego, a on jej. Z jakiej więc racji on nie okazuje, że należy do niej choć trochę, lecz każdem słowem i ruchem daje poznać, że dzieli ich jakaś przepaść?... Jaka?... Alboż nie ona trzymała go w swoich objęciach? Alboż nie on całował jej usta i piersi?...
Pewnego dnia przypłynął do niej książę z psem. Bawił tylko parę godzin, ale przez cały ten czas pies leżał u nóg księcia, na miejscu Sary, a gdy ona chciała tam usiąść, warknął na nią... A książę śmiał się i tak samo zatapiał palce w kudłach nieczystego zwierzęcia, jak i w jej włosach. I pies tak samo patrzył księciu w oczy jak ona — z tą chyba różnicą, że patrzył śmielej niż ona.
Nie mogła uspokoić się i znienawidziła mądre zwierzę, które jej zabierało część pieszczot, wcale nie dbając o nie i zachowując się wobec pana z taką poufałością, na jaką ona zdobyć się nie śmiała. Nawet nie potrafiłaby mieć tak obojętnej miny, albo patrzeć w inną stronę, gdy na jej głowie leżała ręka następcy.
Niedawno znowu książę wspomniał o tancerkach. Wówczas Sara wybuchła:
— Jakto! więc on pozwoliłby się pieścić tym nagim, bezwstydnym kobietom?.... I Jehowa, widząc to z wysokiego nieba, na potworne kobiety nie rzuciłby gromu?...
Wprawdzie Ramzes powiedział, że ona mu jest droższą nad wszystkie. Ale słowa jego nie uspokoiły Sary; ten tylko wywarły skutek, że postanowiła nie myśleć już o niczem poza obrębem swojej miłości.
Co będzie jutro?... o to mniejsza. A kiedy u nóg księcia śpiewała pieśń o utrapieniach, od kolebki do grobu ścigających ród ludzki, wypowiedziała w niej stan własnej duszy, swoją ostatnią nadzieję — w Bogu.
Na dziś Ramzes był przy niej, więc ma dosyć — wszystkie szczęścia, jakie jej mogło dać życie. Ale tu właśnie zaczęła się dla Sary najcięższa gorycz.
Książę mieszkał z nią pod jednym dachem, chodził z nią po ogrodzie, czasem brał do łódki i woził ją po Nilu. Ale ani na jeden włos nie stał się dla niej dostępniejszy, niż wówczas, gdy był po drugiej stronie rzeki, w obrębie królewskiego parku.
Był z nią, ale myślał o czem innem, a Sara nawet odgadnąć nie mogła — o czem? Obejmował ją, albo bawił się jej włosami, ale patrzył w stronę Memfisu, na ogromne pylony zamku faraona, albo — niewiadomo gdzie.
Czasem nawet nie odpowiadał na jej pytania, albo nagle spojrzał na nią jak przebudzony, jakby dziwił się, że ją widzi obok siebie.



ROZDZIAŁ XVI.

Tak wyglądały, zresztą dość rzadkie, chwile największego zbliżenia między Sarą a jej książęcym kochankiem. Wydawszy bowiem rozkazy Patroklesowi i naczelnemu rządcy dóbr, następca tronu większą część dnia przepędzał za folwarkiem, zazwyczaj na czółnie. I albo płynąc po Nilu, chwytał siatką ryby, które tysiącami uwijały się w błogosławionej rzece, albo dostawał się na moczary i, ukryty między wysokiemi łodygami lotosów, strzelał z łuku do dzikiego ptactwa, którego krzykliwe stada krążyły gęsto jak muchy. Lecz i wówczas nie opuszczały go myśli ambitne; więc z polowania zrobił sobie rodzaj kabały, czy wróżby. Nieraz, widząc stado żółtych gęsi na wodzie, naciągał łuk i mówił:
— Jeżeli trafię, będę kiedyś jako Ramzes Wielki...
Pocisk cicho świsnął, i przeszyty ptak, trzepocząc skrzydłami, wydawał tak bolesne krzyki, że na całym moczarze robił się ruch. Chmury gęsi, kaczek i bocianów porywały się wgórę i, zatoczywszy wielkie koło nad umierającym towarzyszem, spadały w inne miejsca.
Gdy ucichło, książę ostrożnie przesuwał łódkę dalej, kierując się chwianiem trzcin i urywanemi głosami ptaków. A gdy między zielonością spostrzegł płat czystej wody i nowe stado, znowu naciągał łuk i mówił:
— Jeżeli trafię, będę faraonem. Jeżeli nie trafię...
Strzała tym razem uderzyła w wodę i, odbiwszy się kilka razy od jej powierzchni, znikła między lotosami. A roznamiętniony książę wypuszczał coraz nowe pociski, zabijając ptaki, lub tylko płosząc stada. Z folwarku poznawano gdzie jest, po wrzeszczących chmurach ptactwa, które co chwilę zrywało się i krążyło nad jego łodzią.
Kiedy pod wieczór zmęczony wracał do willi, Sara już czekała w progu z miednicą wody, dzbanem lekkiego wina i wieńcami róż. Książę uśmiechał się do niej, głaskał po twarzy, lecz, patrząc w jej pełne tkliwości oczy, myślał:
— Ciekawym, czy ona potrafiłaby bić egipskich chłopów, jak jej zawsze wylęknieni krewni?... O, moja matka ma słuszność, nie ufając Żydom, choć — Sara może być inna!...
Raz, wróciwszy niespodzianie, zobaczył na dziedzińcu przed domem bardzo liczną gromadkę nagich dzieci, wesoło bawiących się. Wszystkie były żółte, i na jego widok rozbiegły się z krzykiem, jak dzikie gęsi na moczarze. Nim wszedł na taras domu, znikły, że nawet śladu nie zostało.
— Cóż to za drobiazg — spytał Sary — który tak przede mną ucieka?
— To dzieci twoich sług — odparła.
— Żydów?
— Moich braci...
— Bogowie! jakże mnożnym jest ten naród! — roześmiał się książę. — A któż jest ten znowu?... — dodał, wskazując na człowieka, który lękliwie wyglądał z za muru.
— To Aod, syn Baraka, mój krewny... On chce służyć tobie, panie. Czy mogę go przyjąć?...
Książę wzruszył ramionami.
— Twój jest folwark — odparł — możesz przyjmować wszystkich, kogo zechcesz. Tylko, jeżeli ci ludzie będą się tak mnożyli, niezadługo opanują Memfis...
— Niecierpisz braci moich?... — szepnęła Sara, z trwogą patrząc na Ramzesa i osuwając mu się do nóg.
Książę zdziwiony spojrzał na nią.
— Ja o nich nawet nie myślę — odparł dumnie.
Drobne te zajścia, które ognistemi kroplami padały na duszę Sary, nie zmieniły dla niej Ramzesa. Zawsze był jednakowo życzliwy i pieścił ją jak zwykle, choć coraz częściej jego oczy biegły na drugą stronę Nilu i opierały się na potężnych pylonach zamku.
Wnet spostrzegł, że nietylko on tęskni na swojem dobrowolnem wygnaniu. Pewnego dnia bowiem od tamtego brzegu odbiła strojna barka królewska, przepłynęła Nil w stronę Memfisu, a potem zaczęła krążyć tak blisko folwarku, że Ramzes mógł poznać osoby, siedzące w niej.
Jakoż poznał, pod purpurowym baldachimem, swoją matkę między dworskiemi damami, a naprzeciw niej, na niskiej ławce, namiestnika Herhora. Wprawdzie nie patrzyli na folwark, ale książę zgadł, że go widzą.
— Aha! — pomyślał, śmiejąc się. — Moja czcigodna matka i jego dostojność minister radziby wywabić mnie stąd przed powrotem jego świątobliwości.
Nadszedł miesiąc Tobi, koniec października i początek listopada. Nil opadł na wysokość półtora człowieka, codzień odsłaniając nowe płaty czarnej, grząskiej ziemi. Gdziekolwiek ustąpiła woda, zaraz w tem miejscu ukazywała się wąska socha, ciągniona przez dwa woły. Za sochą szedł nagi oracz, obok wołów poganiacz z krótkim batem, a za nim siewca, który, brnąc po kostki w mule, niósł w fartuchu pszenicę i rzucał ją pełnemi garściami.
Zaczynała się dla Egiptu najpiękniejsza pora roku — zima. Ciepło nie przechodziło 15 stopni, ziemia szybko pokrywała się szmaragdową zielonością, z pomiędzy której wytryskały narcyzy i fiołki. Woń ich coraz częściej odzywała się wśród surowego zapachu ziemi i wody.
Już kilka razy statek, niosący czcigodną panią Nikotris i namiestnika Herhora, ukazywał się wpobliżu mieszkania Sary. Za każdym razem książę widział matkę swoją, wesoło rozmawiającą z ministrem, i przekonywał się, że w ostentacyjny sposób nie patrzą w jego stronę, jakby mu chcieli okazać lekceważenie.
— Poczekajcie! — szepnął rozgniewany następca — przekonam was, że i ja się nie nudzę...
Gdy więc jednego dnia, na krótko przed zachodem słońca, ukazała się na tamtym brzegu złocona łódź królewska, której purpurowy namiot zdobiły w rogach strusie pióra, Ramzes kazał przygotować czółno na dwie osoby i powiedział Sarze, że z nią popłynie.
— Jehowo! — zawołała, składając ręce. — Ależ tam jest wasza matka i namiestnik!
— A tu będzie następca tronu. Weź swoją arfę, Saro.
— Jeszcze i arfę?... — zapytała, drżąc. — A jeżeli wasza czcigodna matka zechce mówić z tobą?... Chyba rzucę się w wodę!...
— Nie bądź dzieckiem, Saro — odparł, śmiejąc się, książę. — Jego dostojność namiestnik i moja matka bardzo lubią śpiew. Możesz więc nawet zjednać ich, jeżeli zaśpiewasz jaką ładną pieśń żydowską. Niech tam będzie co o miłości.
— Nie umiem takiej — odpowiedziała Sara, w której słowa księcia zbudziły otuchę. Może naprawdę jej śpiew podoba się potężnym władcom, a wówczas?...
Na dworskim statku spostrzeżono, że następca tronu siada do prostej łodzi i nawet sam wiosłuje.
— Czy widzisz, wasza dostojność — szepnęła królowa do ministra — że on wypływa naprzeciw nam ze swoją Żydówką?...
— Następca znalazł się tak poprawnie w stosunku do swoich żołnierzy i chłopów i okazał tyle skruchy, usuwając się z granic pałacu, że wasza cześć możesz mu przebaczyć to drobne uchybienie — odparł minister.
— O gdyby nie on siedział w tej łupince, kazałabym ją rozbić! — rzekła z gniewem dostojna pani.
— Poco? — spytał minister. — Książę nie byłby potomkiem arcykapłanów i faraonów, gdyby nie szarpał tych wędzideł, jakie niestety! narzuca mu prawo, lub nasze, być może, błędne zwyczaje. W każdym razie dał dowód, że w ważnych wypadkach umie panować nad sobą. Nawet potrafi uznać własne uchybienia, co jest przymiotem rzadkim, a nieocenionym u następcy tronu.
To samo zaś, że książę chce nas drażnić swoją ulubienicą, dowodzi, że boli go niełaska, w jakiej znalazł się, zresztą z najszlachetniejszych pobudek.
— Ale ta Żydówka!... — szeptała pani, mnąc wachlarz z piór.
— Już dziś jestem o nią spokojny — mówił minister. — Jest to ładne, ale głupiutkie stworzenie, które ani myśli, ani potrafiłoby wyzyskać wpływu nad księciem. Nie przyjmuje prezentów i nawet nie widuje nikogo, zamknięta w swojej niezbyt kosztownej klatce. Zczasem może nauczyłaby się korzystać ze stanowiska książęcej kochanki i choćby tylko zubożyć skarb następcy o kilkanaście talentów. Nim to jednak nastąpi, Ramzes znudzi się nią...
— Bodajby przez twoje usta przemawiał Amon wszystko wiedzący!
— Jestem tego pewny. Książę ani przez chwilę nie szalał za nią, jak się to trafia naszym paniczom, którym jedna zręczna intrygantka może odebrać majątek, zdrowie, a nawet zaprowadzić ich do sali sądowej. Książę bawi się nią, jak dojrzały człowiek niewolnicą. Że zaś Sara jest brzemienna...
— Czy tak?... — zawołała pani. — Skąd wiesz?...
— O czem nie wie ani jego dostojność następca, ani nawet Sara?... — uśmiechnął się Herhor. — My wszystko musimy wiedzieć. Ten zresztą sekret nie był trudny do zdobycia. Przy Sarze bowiem znajduje się jej krewna Tafet, kobieta niezrównanej gadatliwości.
— Czy już wzywali lekarza?...
— Powtarzam, że Sara nic nie wie o tem, zaś poczciwa Tafet, z obawy, aby książę nie zniechęcił się do jej wychowanicy, chętnie ukręciłaby głowę temu sekretowi. Ale my nie pozwolimy. Będzie to przecież dziecko książęce.
— A jeżeli syn?... Wiesz wasza cześć, że mógłby narobić kłopotu... — wtrąciła pani.
— Wszystko przewidziane — mówił kapłan. — Jeżeli będzie córka, damy jej posag i wychowanie, jakie przystoi panience wysokiego rodu. A jeżeli syn, wówczas zostanie Żydem...
— Ach, mój wnuk Żydem!...
— Nie trać pani do niego zbyt wcześnie serca. Posłowie nasi donoszą, że lud izraelski zaczyna pragnąć króla. Zanim więc dziecko urośnie, żądania ich dojrzeją, a wtedy... my im damy władcę i zaprawdę pięknej krwi!...
— Jesteś jak orzeł, który jednem spojrzeniem obejmuje wschód i zachód... — odparła królowa, z podziwem patrząc na ministra. — Czuję, że mój wstręt do tej dziewczyny zaczyna słabnąć.
— Najmniejsza kropla krwi faraonów powinna wznosić się nad narodami, jak gwiazda nad ziemią — rzekł Herhor.
W tej chwili czółenko następcy tronu płynęło zaledwie o kilkadziesiąt kroków od dworskiego statku, a małżonka faraona, zasłoniwszy się wachlarzem, przez jego pióra spojrzała na Sarę.
— Zaprawdę, ona jest ładna!... — szepnęła.
— Już drugi raz mówisz to, czcigodna pani.
— Więc i o tem wiesz?... — uśmiechnęła się jej dostojność.
Herhor spuścił oczy.
Na czółenku odezwała się arfa i Sara drżącym głosem zaczęła pieśń:
— Jak wielkim jest Pan, jakże wielkim jest Pan, twój Bóg, Izraelu!...
— Prześliczny głos!... — szepnęła królowa.
Arcykapłan słuchał z uwagą.
— Dni Jego nie mają początku — śpiewała Sara — a dom Jego nie ma granic. Odwieczne niebiosa pod Jego okiem zmieniają się jak szaty, które człowiek wdziewa na siebie i odrzuca. Gwiazdy zapalają się i gasną, jak iskry z twardego drzewa, a ziemia jest jak cegła, której przechodzień raz dotknął nogą, idąc wciąż dalej.
Jakże wielkim jest twój Pan, Izraelu. Niemasz takiego, któryby Mu powiedział: „Zrób to!“ ani łona, któreby Go wydało. On uczynił niezmierne otchłanie, ponad któremi unosi się, kędy chce. On z ciemności wydobywa światło, a z prochu ziemi — twory głos wydające.
On srogie lwy ma za szarańczę, ogromnego słonia waży za nic, a wieloryb jest przy Nim, jak niemowlę.
Jego trójbarwny łuk dzieli niebiosa na dwie części i opiera się na krańcach ziemi. Gdzież jest brama, któraby Mu dorównała wielkością? Na grzmot Jego wozu narody truchleją, i niemasz pod słońcem, kto ostałby się przed Jego migotliwemi strzałami.
Jego oddechem jest wiatr północny, który orzeźwia zemdlałe drzewa, a Jego dmuchnięciem jest chamzin, który pali ziemię.
Kiedy wyciągnie rękę Swoją nad wody, woda staje się kamieniem. On przelewa morza na nowe miejsce, jak niewiasta kwas do dzieży. On rozdziera ziemię niby zbutwiałe płótno, a łyse szczyty gór nakrywa srebrnym śniegiem.
On w pszenicznem ziarnie chowa sto innych ziarn i sprawia, że lęgną się ptaki. On z sennej poczwarki wydobywa złotego motyla, a ludzkim ciałom w grobach każe oczekiwać na zmartwychwstanie...
Zasłuchani w śpiew wioślarze podnieśli wiosła, i purpurowy statek królewski zwolna spłynął sam z biegiem rzeki. Nagłe Herhor podniósł się i zawołał:
— Skręcić do Memfis!...
Wiosła uderzyły, statek zawrócił w jednem miejscu i z szumem zaczął się wdzierać wgórę wody. Za nim goniła stopniowo milknąca pieśń Sary:
— On widzi ruch serca mszycy i ukryte ścieżki, po których chadza najsamotniejsza myśl ludzka. Lecz niemasz takiego, któryby Jemu spojrzał w serce i odgadł Jego zamiary.
Przed blaskiem Jego szat wielkie duchy zasłaniają swoje oblicza. Przed Jego spojrzeniem bogowie potężnych miast i narodów skręcają się i schną jako liść zwiędły.
On jest mocą, On jest życiem, On jest mądrością, On twój Pan, twój Bóg, Izraelu!...
— Dlaczego wasza dostojność kazałeś odsunąć nasz statek? — zapytała czcigodna Nikotris.
— Czy wiesz pani, co to jest za pieśń?... — odparł Herhor w języku zrozumiałym tylko dla kapłanów. — Przecież ta głupia dziewczyna, na środku Nilu, śpiewa modlitwę, którą wolno odmawiać tylko w najtajemniejszym przybytku naszych świątyń...
— Więc to jest bluźnierstwo?...
— Szczęście, że na tym statku znajduje się tylko jeden kapłan — mówił minister. — Ja tego nie słyszałem, a choćbym słyszał, zapomnę. Lękam się jednak, czy bogowie nie położą ręki na tej dziewczynie.
— Ale skądże ona zna straszną tę modlitwę?... Przecież Ramzes jej nie mógł nauczyć?...
— Książę nic nie winien. Ale nie zapominaj pani, że Żydzi niejeden taki skarb wynieśli z naszego Egiptu. Dlatego między wszystkiemi narodami ziemi traktujemy ich jak świętokradców.
Królowa wzięła za rękę arcykapłana.
— Ale memu synowi — szeptała, patrząc mu w oczy — nie stanie się nic złego?...
— Ręczę pani, że nikomu nie stanie się nic złego, skoro ja nie słyszałem i nic nie wiem. Ale księcia trzeba rozdzielić z tą dziewczyną...
— Łagodnie rozdzielić!... prawda, namiestniku? — pytała matka.
— Jak najłagodniej, jak najnieznaczniej, ale trzeba... Zdawało mi się — mówił arcykapłan, jakby do siebie — że wszystko przewidziałem... Wszystko, z wyjątkiem procesu o bluźnierstwo, który przy tej dziwnej kobiecie wisi nad następcą tronu!...
Herhor zamyślił się i dodał:
— Tak, czcigodna pani! Można śmiać się z wielu naszych przesądów: niemniej prawdą jest, że syn faraona nie powinien łączyć się z Żydówką.



ROZDZIAŁ XVII.

Od owego wieczora, kiedy Sara śpiewała w łódce, statek dworski już nie ukazywał się na Nilu, a książę Ramzes począł nudzić się na dobre.
Nadchodził miesiąć Mehir, grudzień. Wody opadały niżej, ziemia rozlegała się coraz szerzej, trawa była codzień wyższa i gęstsza, a wśród niej, jak barwne iskry, zapalały się kwiaty przerozmaitych kolorów, niezrównanego zapachu. Niby wyspy na zielonem morzu, ukazywały się, w ciągu jednego dnia, kwieciste kępy: białe, niebieskie, żółte, różowe, albo pstre kobierce, z których dyszała woń upajająca.
Mimo to książę nudził się, a nawet czegoś lękał. Od wyjazdu ojca sam nie był w pałacu i nikt stamtąd u niego, nie wyłączając Tutmozisa, który po ostatniej rozmowie przepadł jak wąż w trawie. Czy szanowano jego samotność, czy chciano mu dokuczyć, czy wprost lękano się odwiedzać księcia, dotkniętego niełaską?... Ramzes nie wiedział.
— A może ojciec i mnie odsunie od tronu, jak starszych braci?... — myślał niekiedy następca, i pot występował mu na czoło, a nogi ziębły.
Co on począłby w takim razie?...
W dodatku — Sara była niezdrowa: chudła, bladła, wielkie oczy zapadały się, czasem z rana narzekała na mdłości.
— Pewnie kto czary rzucił na niebogę!... — jęczała chytra Tafet, której książę nie mógł znosić za jej gadulstwo i bardzo mizerne praktyki.
Parę razy naprzykład widział następca, że Tafet wieczorami wyprawiała do Memfis ogromne kosze z jadłem, bielizną, nawet z naczyniami. Na drugi zaś dzień w niebogłosy narzekała, że w domu brak mąki, wina lub garnków. Od czasu bowiem, jak następca sprowadził się na folwark, wychodziło dziesięć razy więcej różnych produktów, niż dawniej.
„Jestem pewny — myślał Ramzes — że ta gadatliwa jędza okrada mnie dla swoich Żydów, którzy w dzień znikają z Memfisu, ale w nocy roją się po najbrudniejszych zaułkach jak szczury!...“
W tych czasach jedyną rozrywką księcia było przypatrywać się zbieraniu daktylów.
Nagi chłop stawał pod wysoką, bezgałęzistą palmą, otaczał pień i siebie sznurem, jak luźną obręczą, i wchodził na drzewo piętami, całem ciałem odsadzony wtył; sznur zaś utrzymywał go, przyciskając do drzewa. Potem sznurową obręcz posuwał na pniu o kilka cali wyżej, wspinał się, znowu posuwał sznur, i w ten sposób, ciągle narażając się na złamanie karku, właził niekiedy o parę piętr wysoko, na szczyt, gdzie rosła kępa dużych liści i daktyle.
Świadkiem tych ćwiczeń gimnastycznych był nietylko książę, ale i dzieci żydowskie. Z początku nie było ich. Potem między krzakami i z poza muru zaczęły wychylać się kędzierzawe główki i czarne, błyszczące oczy. Potem, spostrzegłszy, że książę nie płoszy ich, dzieci wyszły ze swych ukryć i bardzo powoli zbliżyły się do obrywanego drzewa. Najśmielsza z pomiędzy dziewcząt podniosła z ziemi piękny daktyl i podała go Ramzesowi. Jeden z chłopców zjadł sam najmniejszy daktyl, a następnie dzieci poczęły już to same jeść, już częstować księcia owocami. Z początku przynosiły mu najlepsze, później gorsze, wkońcu całkiem zepsute.
Przyszły władca świata zamyślił się i rzekł w duchu:
— Oni wszędzie wlezą i zawsze tak mnie będą częstowali: dobrem na przynętę, zepsutem na podziękowanie!...
Wstał i odszedł pochmurny, a dziatwa Izraela, jak rój ptaków, rzuciła się na pracę egipskiego chłopa, który wysoko, nad ich głowami, nucił piosenkę, nie myśląc ani o swoich kościach, ani o tem, że zbiera nie dla siebie.
Niezrozumiała choroba Sary, częste jej łzy, zanikanie wdzięków, a nadewszystko Żydzi, którzy, przestawszy się kryć, coraz głośniej gospodarowali na folwarku, do reszty obmierziły księciu ten piękny zakątek ziemi. Nie pływał już czółnem, nie polował, nie patrzył na zbieranie daktylów, lecz pochmurny błąkał się po ogrodzie, lub z tarasu śledził zamek królewski.
Niewezwany, nigdy nie wróciłby do dworu, ale już zaczął myśleć o wyjeździe do dóbr, położonych w Dolnym Egipcie, obok morza.
W takim nastroju ducha znalazł go Tutmozis, który pewnego dnia na paradnym dworskim statku przyjechał do następcy z wezwaniem od faraona.
Jego świątobliwość wracał dzisiaj z Tebów i pragnął, ażeby następca tronu wyjechał naprzeciw, powitać go.
Książę drżał, bladł i rumienił się, gdy czytał łaskawy list pana i władcy. Był tak wzruszony, że nawet nie zauważył nowej kolosalnej peruki Tutmozisa, wydającej z siebie piętnaście różnych zapachów, nie spostrzegł jego tuniki i płaszcza, delikatniejszego od mgły, ani sandałów, zdobnych złotemi pierścionkami.
Po niejakim czasie Ramzes ochłonął, i, nie patrząc na Tutmozisa, rzekł:
— Cóżeś tak dawno nie był u mnie? Czy przestraszyła cię niełaska, w jaką wpadłem?...
— Bogowie! — zawołał elegant. — A kiedyżeś ty był w niełasce i u kogo? Każdy goniec jego świątobliwości zapytywał, jak się miewasz; zaś czcigodna pani Nikotris i jego dostojność, Herhor, kilka razy podpływali do twego domu, licząc, że zrobisz ku nim choć sto kroków, gdy oni zrobili parę tysięcy... O wojsku już i nie wspominam. Żołnierze twoich pułków jak palmy milczą podczas musztry i nie wychodzą z koszar, a dostojny Patrokles ze zmartwienia całe dni pije i klnie...
A więc książę nie był w niełasce, a jeżeli i był, to już się skończyła!... Ta myśl podziałała na Ramzesa, jak puhar dobrego wina. Szybko wykąpał się i namaścił, włożył nową bieliznę, nowy kaftan i hełm z piórami i poszedł do Sary, która blada, leżała pod opieką Tafet.
Sara aż krzyknęła, zobaczywszy księcia tak ubranego. Usiadła i, schwyciwszy go rękoma za szyję, poczęła szeptać:
— Ty odjeżdżasz, panie mój?... Ty już nie wrócisz!...
— A to dlaczego? — zdziwił się następca. — Czyliż raz odjeżdżałem i wracałem?...
— Pamiętam cię tak samo odzianym tam... w naszej dolinie... — mówiła Sara. — O, gdzież te czasy!... Tak prędko przeszły, a tak dawno minęły!
— Ależ wrócę i przywiozę ci najznakomitszego lekarza.
— Poco?... — wtrąciła Tafet. — Ona jest zdrowa, pawica moja... jej trzeba tylko odpocząć... A lekarze egipscy wpędzą ją w prawdziwą chorobę...
Książę nawet nie spojrzał na gadatliwą kobietę.
— To był mój najszczęśliwszy miesiąc z tobą — mówiła Sara, tuląc się do Ramzesa — ale nie przyniósł mi szczęścia.
Na statku królewskim zatrąbiono, powtarzając sygnał, dany wgórze rzeki.
Sara wstrząsnęła się.
— O, czy słyszysz, panie, te straszne głosy?... Słyszysz i uśmiechasz się i, biada mi, wyrywasz się z moich objęć!... Kiedy trąbki wołają, nic cię nie zatrzyma, a już najmniej twoja niewolnica...
— Chciałażbyś, ażebym zawsze słuchał gdakania kur folwarcznych?... — przerwał zniecierpliwiony książę. — Bądź zdrowa i wesoła czekaj na mnie...
Sara wypuściła go z objęć i spojrzała tak żałośnie, że następca złagodniał i pogłaskał ją.
— No, bądźże spokojna... Boisz się głosu naszych trąb... Alboż one wtedy złą były wróżbą?...
— Panie — odezwała się Sara — ja wiem, że oni cię tam zatrzymają... Więc zrób mi ostatnią łaskę... Dam ci — mówiła, szlochając — dam ci klatkę gołąbków... One tu urodziły się i wzrosły... Więc ile razy wspomnisz o słudze twej, otwórz klatkę i wypuść jednego ptaka... On mi wiadomość przyniesie od ciebie, a ja... ucałuję go... upieszczę, jak... jak... No, już idź!
Książę uścisnął ją i wyszedł do statku, polecając swemu murzynowi, aby zaczekał na gołębie Sary i dopędził go w lekkiem czółnie.
Na widok następcy odezwały się bębny i piszczałki, a osada podniosła wielki krzyk. Znalazłszy się między żołnierzami, książę głęboko odetchnął i przeciągnął ręce, jakby uwolnione z powrozów.
— No — rzekł do Tutmozisa — dokuczyły mi już i baby i Żydzi... Ozyrysie!... lepiej każ mnie natychmiast upiec przy wolnym ogniu, ale nie osadzaj drugi raz na folwarku.
— Tak — potwierdził Tutmozis — miłość jest jak miód; ze smakiem można jej kosztować, ale niepodobna kąpać się w niej. Brr!... aż mnie ciarki przechodzą, kiedy pomyślę, żeś blisko dwa miesiące spędził, karmiony pocałunkami w wieczór, daktylami z rana, a oślem mlekiem w południe...
— Sara jest bardzo dobra dziewczyna — wtrącił książę.
— Ja też nie mówię o niej, tylko o tych Żydach, którzy obsiedli folwark, jak papirus moczary. Czy widzisz, że jeszcze wyglądają za tobą, a może nawet zasyłają ci pozdrowienia... — prawił pochlebca.
Książę z niechęcią odwrócił się w inną stronę, a Tutmozis wesoło mrugnął na oficerów, jakby chciał im dać do zrozumienia, że Ramzes nieprędko rzuci ich towarzystwo.
Im bardziej posuwali się wgórę rzeki, tem gęściej było ludu na obu brzegach i czółen na Nilu, tem więcej płynęło kwiatów, wieńców i bukietów, rzucanych pod statek faraona.
O milę za Memfisem stały ciżby z chorągwiami, bogami i muzyką, i rozlegał się wielki gwar, podobny do zgiełku burzy.
— Otóż i jego świątobliwość! — zawołał radośnie Tutmozis.
Oczom patrzących ukazał się jedyny widok. Środkiem szerokiego zakrętu płynęła ogromna łódź faraona, z przodem podniesionym jak łabędź. Z prawej i lewej strony, niby dwa olbrzymie skrzydła, sunęły niezliczone łódki poddanych, a ztyłu, niby bogaty wachlarz, roztaczał się orszak władcy Egiptu.
Kto żył — krzyczał, śpiewał, klaskał lub rzucał kwiaty do stóp panu, którego nawet nikt nie widział. Dość było, że nad złocistym namiotem i pękami strusich piór powiewała czerwono-niebieska chorągiew, znak obecności faraona.
Ludzie w łódkach byli jak pijani, ludzie na brzegu jak oszaleli. Co chwilę jakieś czółno potrącało lub wywracało inne i ktoś wpadał w wodę, z której na szczęście uciekły krokodyle, spłoszone niebywałym hałasem. Na brzegach popychano się, nikt bowiem nie patrzył na sąsiada, na ojca, na dziecko, ale obłąkane oczy wlepiał w złocisty dziób łodzi i w namiot królewski. Nawet ludzie tratowani, którym rozhukany tłum bezmyślnie gniótł żebra i skręcał stawy, nie mieli innego okrzyku nad ten:
— Żyj wiecznie, władco nasz!... świeć, słońce Egiptu!
Szał powitalny niebawem udzielił się i łodzi następcy tronu: oficerowie, żołnierze i wioślarze, zbici w jeden tłum, krzyczeli na wyścigi, a Tutmozis, zapominając o następcy tronu, wdarł się na wysoki przód statku i o mało nie wleciał w wodę.
Wtem z królewskiej łodzi zatrąbiono, i po chwili odpowiedziała trąbka ze statku Ramzesa. Drugi sygnał i — czółno następcy przybiło do wielkiej łodzi faraona.
Jakiś urzędnik wezwał Ramzesa. Między statki rzucono cedrowy mostek z rzeźbionemi poręczami i — książę znalazł się wobec ojca.
Widok faraona, czy burza okrzyków huczących dokoła, tak oszołomiły księcia, że nie mógł wypowiedzieć ani słowa. Upadł ojcu do nóg, a pan świata przycisnął go do swej boskiej piersi.
W chwilę później, podniesiono boczne ściany namiotu i cały lud z obu brzegów Nilu ujrzał swego władcę na tronie, a na najwyższym stopniu klęczącego, z głową na ojcowskich piersiach, księcia Ramzesa.
Stała się taka cisza, że było słychać szelest chorągiewek na statkach. I nagle wybuchnął ogromny krzyk, większy aniżeli wszystkie dotychczasowe. Uczcił nim lud egipski pojednanie ojca z synem, pozdrawiał obecnego, witał przyszłego pana.
Jeżeli ktokolwiek rachował na niesnaski w świętej rodzinie faraona, mógł dziś przekonać się, że nowa gałąź królewska mocno trzyma się pnia.
Jego świątobliwość wyglądał bardzo mizernie.
Po czułem przywitaniu syna, kazał mu usiąść obok tronu i rzekł:
— Dusza moja rwie się do ciebie, Ramzesie, tem goręcej, im lepsze miałem wieści o tobie. Dziś widzę, że jesteś nietylko młodzianem o lwiem sercu, ale i mężem pełnym roztropności, który umie ocenić własne postępki, potrafi hamować się i ma poczucie interesów państwowych.
A gdy wzruszony książę milczał i całował ojcowskie nogi, pan mówił dalej:
— Dobrze postąpiłeś, zrzekając się dwu pułków greckich, należy ci się bowiem korpus Menfi, którego od dzisiaj jesteś wodzem...
— Ojcze mój!... — szepnął drżący następca.
— Nadto, w Dolnym Egipcie, z trzech stron otwartym na ataki nieprzyjaciół, potrzebny mi jest mąż dzielny i rozumny, któryby wszystko dokoła widział, rozważył w sercu swojem i szybko działał w nagłych wypadkach. Z tego powodu, w tamtej połowie królestwa, ciebie mianuję moim namiestnikiem.
Ramzesowi obfite łzy popłynęły z oczu. Żegnał niemi swoją młodość, witał władzę, do której od wielu lat z tęsknością i niepokojem zwracała się jego dusza.
— Jestem już człowiek zmęczony i schorzały — mówił władca — i gdyby nie troska o twój wiek młodociany i przyszłość państwa, dziś jeszcze prosiłbym wiecznie żyjących przodków, aby mnie odwołali do swej chwały. Lecz z każdym dniem jest mi ciężej, i dlatego, Ramzesie, zaczniesz już podzielać ze mną brzemię władzy. Jak kokosz uczy swoje pisklęta wyszukiwać ziarn i chronić się przed jastrzębiem, tak ja nauczę ciebie pełnej trudów sztuki rządzenia państwem i śledzenia obrotów nieprzyjaciół. Obyś z czasem padł na nich, jak orzeł na płoche kuropatwy!
Łódź królewska i jej strojny orszak przybiły pod pałac. Strudzony pan wsiadł do lektyki, a w tej chwili do następcy zbliżył się Herhor.
— Pozwól, dostojny książę — odezwał się — abym był pierwszym z tych, którzy radują się twojem wyniesieniem. Obyś z równem szczęściem przewodził wojskom, jak rządził najważniejszą prowincją państwa na chwałę Egiptu!
Ramzes mocno uścisnął mu rękę.
— Tyś to zrobił, Herhorze? — spytał.
— To ci się należało — odparł minister.
— Masz moją wdzięczność i przekonasz się, że jest coś warta.
— Jużeś mnie wynagrodził, mówiąc tak — odpowiedział Herhor.
Książę chciał odejść, Herhor jeszcze go zatrzymał.
— Małe słówko — rzekł. — Ostrzeż, następco, jedną z twych kobiet, Sarę, ażeby nie śpiewała pieśni religijnych...
A gdy Ramzes patrzył na niego zdziwiony, dodał:
— Wtedy, podczas przejażdżki na Nilu, dziewczyna ta śpiewała nasz najświętszy hymn, którego ma prawo słuchać tylko faraon i arcykapłani. Biedne dziecko mogło ciężko odpokutować za swoją umiejętność śpiewu i niewiadomość o tem, co śpiewa.
— Więc ona popełniłaby bluźnierstwo?... — spytał zmieszany książę.
— Mimowolne — odpowiedział arcykapłan. — Na szczęście, tylko ja słyszałem i sądzę, że między tą pieśnią i naszym hymnem jest podobieństwo bardzo odległe. W każdym razie niech jej już nigdy nie powtarza.
— No i powinna się oczyścić — wtrącił książę. — Czy dość będzie dla cudzoziemki, jeżeli ofiaruje świątyni Izydy trzydzieści krów?...
— Owszem, niech ofiaruje — odparł Herhor z lekkim grymasem. — Bogowie nie obrażają się za dary...
— Ty zaś szlachetny panie — mówił Ramzes — racz przyjąć cudowną tarczę, którąm dostał od mego świętego dziada...
— Ja?... tarczę Amenhotepa?... — zawołał wzruszony minister. — Czyliżem jej godzien?...
— Mądrością dorównywasz memu dziadowi, a stanowiskiem dorównasz.
Herhor, milcząc, złożył głęboki ukłon. Owa złota tarcza, wysadzana drogiemi kamieniami, oprócz wielkiej wartości pieniężnej, miała jeszcze znaczenie amuletu; była więc królewskim darem.
Ale bardziej doniosłe znaczenie miały słowa księcia, że — Herhor stanowiskiem dorówna Amenhotepowi. Amenhotep był teściem faraona... Czyby następca już zdecydował się poślubić córkę jego, Herhora?...
Było to ulubione marzenie ministra i królowej Nikotris. Trzeba jednak przyznać, że Ramzes, mówiąc o przyszłych dostojeństwach Herhora, bynajmniej nie myślał o żenieniu się z jego córką, lecz o daniu mu nowych urzędów, których było pełno w świątyniach i przy dworze.



ROZDZIAŁ XVIII.

Od dnia, kiedy został namiestnikiem Dolnego Egiptu, zaczęło się dla Ramzesa życie niesłychanie uciążliwe, jakiego nie domyślał się nawet, pomimo że urodził się i wyrósł wśród królewskiego dworu.
Wprost tyranizowano go, a katami byli interesanci różnych gatunków i rozmaitych klas społecznych.
Już w pierwszym dniu, na widok tłumu ludzi, którzy, cisnąc się i popychając, mimowolnie wydeptywali mu trawniki, łamali drzewa, nawet psuli mur otaczający, następca do swej willi zażądał warty. Ale trzeciego dnia musiał uciec ze swego domu, w obręb właściwego pałacu, gdzie z powodu gęstej straży, a nadewszystko wysokich murów, dostęp dla zwykłych ludzi był utrudniony.
W ciągu dekady, poprzedzającej wyjazd, przed oczyma Ramzesa przemknęli się przedstawiciele całego Egiptu, jeżeli nie całego ówczesnego świata.
Najpierw puszczano wielkich. Więc przychodzili pozdrawiać go: arcykapłani świątyń, ministrowie, posłowie feniccy, greccy, żydowscy, asyryjscy, nubijscy, których nawet ubiorów nie mógł spamiętać. Dalej szli naczelnicy sąsiednich nomesów, sędziowie, pisarze, wyżsi oficerowie korpusu Menfi i posiadacze ziemscy.
Ludzie ci nie żądali niczego, wypowiadali tylko swoją radość. Ale książę, słuchając ich od rana do południa i od południa do wieczora, czuł zamęt w głowie i drżenie we wszystkich członkach.
Potem przyszli reprezentanci niższych klas z darami: kupcy ze złotem, bursztynem, zagranicznemi tkaninami, pachnidłami i owocami. Potem bankierzy i wypożyczający na procenta. Dalej — architekci z planami nowych budowli, rzeźbiarze z projektami posągów i płaskorzeźb, kamieniarze, fabrykanci naczyń glinianych, stolarze zwyczajni i ozdobni, kowale, giserzy, garbarze, winiarze, tkacze, nawet paraszytowie, którzy otwierali ciała zmarłych.
Jeszcze nie skończyła się procesja hołdowników, a już nadciągnęła armja proszących. Inwalidzi, wdowy i sieroty po oficerach domagali się pensji; szlachetni panowie — dworskich urzędów dla synów. Inżynierowie przynosili projekta nowych sposobów irygacji, lekarze środki przeciw wszelkim chorobom, wróżbici horoskopy. Krewni więźniów podawali prośby o zmniejszenie kary, skazani na śmierć o darowanie życia, chorzy błagali, aby następca dotknął ich, lub udzielił im swej śliny.
Zgłaszały się wreszcie piękne kobiety, tudzież matki dorodnych córek, pokornie i natrętnie prosząc, aby namiestnik przyjął je do swego domu. Niektóre oznaczały wysokość żądanej pensji, zachwalały swoje dziewictwo i talenta.
Po dziesięciu dniach przypatrywania się co chwilę nowym osobom i twarzom i wysłuchiwania próśb, które zaspokoić mógłby chyba majątek całego świata i boska potęga, książę Ramzes wyczerpał się. Nie mógł sypiać, był tak rozdrażniony, że irytował go brzęk muchy, i chwilami nie rozumiał: o czem mówią do niego?
W tem położeniu znowu Herhor przyszedł mu z pomocą. Możnym kazał zapowiedzieć, że książę już nie przyjmuje interesantów, a na lud, który, mimo kilkakrotnych wezwań do rozejścia się, wciąż czekał, wysłał kompanję numidyjskich żołnierzy z kijami. Tym udało się bez porównania łatwiej, aniżeli Ramzesowi, zadowolić ludzką pożądliwość. Zanim bowiem minęła godzina, interesanci zniknęli z placu, niby mgła, a ten i ów przez parę dni następnych okładał wodą głowę, lub inną rozbitą część ciała.
Po tej próbie piastowania najwyższej władzy książę uczuł głęboką wzgardę dla ludzi i wpadł w apatję.
Dwa dni leżał na kanapie, z rękoma pod głową, bezmyślnie patrząc w sufit. Już nie dziwił się, że jego świątobliwy ojciec przepędza czas pod ołtarzami bogów, lecz nie mógł pojąć, jakim sposobem Herhor daje sobie radę z nawałem podobnych interesów, które, jak burza, nietylko przewyższają siły człowieka, lecz nawet mogą zmiażdżyć.
„W jaki sposób przeprowadzić tu swoje plany, jeżeli tłum interesantów pęta naszą wolę, pożera myśli, wypija krew?... Po dziesięciu dniach jestem chory, po roku chybabym ogłupiał... Na tym urzędzie niepodobna robić żadnych projektów, lecz poprostu bronić się od szaleństwa...“
Był tak zatrwożony bezsilnością na stanowisku władcy, że — wezwał Herhora i, jękliwym głosem, opowiedział mu swoje utrapienie.
Mąż stanu z uśmiechem słuchał biadań młodego sternika nawy państwowej, wreszcie rzekł:
— Czy wiesz, panie, że ten ogromny pałac, w którym mieszkamy, wzniósł tylko jeden budowniczy, imieniem Senebi, który w dodatku — umarł przed ukończeniem go?... A z pewnością zrozumiesz, dlaczego wiecznie żyjący ten architekt mógł wykonać swój plan, nigdy nie zmęczywszy się i zawsze mając wesoły umysł?
— Ciekawym?...
— Oto on sam nie robił wszystkiego; nie ciosał belek i kamieni, nie wygniatał cegły, nie nosił jej na rusztowania, nie układał i nie spajał. On tylko wymalował plan, a jeszcze i do tego miał pomocników.
Ty zaś, książę, wszystko chciałeś wykonać sam, sam wysłuchać i załatwić wszelkie interesa. To przechodzi człowiecze siły.
— Jakże miałem robić inaczej, jeżeli między proszącymi znajdowali się niewinnie pokrzywdzeni, albo zasługa niewynagrodzona? Przecież fundamentem państwa jest sprawiedliwość — odparł następca.
— Ilu książę możesz wysłuchać dziennie, bez zmęczenia? — spytał Herhor.
— No... dwudziestu...
— Toś szczęśliwy. Ja słucham najwyżej sześciu lub dziesięciu, lecz nie są nimi interesanci, tylko — wielcy pisarze, nadzorcy i ministrowie. Każdy z nich nie donosi mi drobiazgów, lecz rzeczy najważniejsze, jakie dzieją się w armji, w dobrach faraona, w sprawach religijnych, w sądach, w nomesach, w ruchach Nilu. Dlatego zaś nie donoszą mi błahostek, że każdy z nich, zanim przyszedł do mnie, musiał wysłuchać dziesięciu pisarzy mniejszych. Każdy mniejszy pisarz i dozorca zebrał wiadomości od dziesięciu podpisarzy i poddozorców a tamci znowu wysłuchali raporta od dziesięciu niższych urzędników.
Tym sposobem ja i jego świątobliwość, rozmawiając tylko z dziesięciu ludźmi dziennie, wiemy, co ważniejszego stało się w stu tysiącach punktów kraju i świata.
Wartownik, który czuwa na kawałku ulicy w Memfis, widzi tylko kilka domów. Dziesiętnik zna całą ulicę, setnik — oddział miasta, naczelnik całe miasto. Faraon zaś stoi ponad nimi wszystkimi, niby na najwyższym pylonie świątyni Ptah, i widzi nietylko Memfis, ale jeszcze miasta: Sochem, On, Cherau, Turra, Tetani, ich okolice i kawałek pustyni zachodniej.
Z tej wysokości jego świątobliwość nie spostrzega wprawdzie ludzi skrzywdzonych, albo nienagrodzonych, ale dojrzy tłum gromadzących się bez zajęcia robotników. Nie zobaczy żołnierza w szynkowni, ale pozna, czy pułk odbywa musztrę. Nie widzi, co gotuje na obiad jakiś chłop albo mieszczanin, ale dostrzeże pożar zaczynający się w dzielnicy.
Ten porządek państwowy — mówił, ożywiając się, Herhor — jest naszą chwałą i potęgą. A kiedy Snofru, jeden z faraonów najpierwszej dynastji, spytał pewnego kapłana, jakiby sobie pomnik wystawić? — ten odpowiedział:
— Wyrysuj, panie, na ziemi kwadrat i połóż na nim sześć miljonów głazów — one przedstawią lud. Na tej warstwie połóż sześćdziesiąt tysięcy kamieni ociosanych — to będą twoi niżsi urzędnicy. Na tem ułóż sześć tysięcy kamieni wygładzonych — to będą wyżsi urzędnicy. Na tem postaw sześćdziesiąt sztuk pokrytych rzeźbą — to będą twoi najbliżsi doradcy i wodzowie, a na szczycie połóż jedną bryłę ze złotym wizerunkiem słońca — a będziesz ty sam.
Tak też zrobił faraon Snofru i w ten sposób powstała najstarsza piramida schodowa — rzetelny obraz naszego państwa — z której urodziły się wszystkie inne. Są to budowle niewzruszone, z których szczytu widać krańce świata, a które będą podziwem najodleglejszych pokoleń.
— W takiem urządzeniu — ciągnął minister — spoczywa i nasza przewaga nad sąsiadami. Etjopowie byli równie liczni, jak my. Lecz ich król sam troszczył się o swoje bydło, sam bił kijem poddanych i ani wiedział, ilu ich ma, ani potrafił zgromadzić ich, gdy wkroczyły nasze wojska. Tam nie było jednej Etjopji, ale wielka gromada ludzi nieuporządkowanych. Więc dzisiaj są naszymi wasalami.
Książę libijski sam sądzi każdą sprawę, szczególnie między ludźmi bogatymi, i tyle oddaje im czasu, że prawie nie może obejrzeć się za siebie. To też, pod jego bokiem, rodzą się całe bandy rozbójników, których my wytępiamy.
Wiedz jeszcze i o tem, panie, że gdyby w Fenicji był jeden wspólny władca, któryby wiedział, co się dzieje i rozkazywał we wszystkich miastach, kraj ten nie płaciłby nam ani utena danin. A co to za szczęście dla nas, że królowie Niniwy i Babelu mają tylko po jednym ministrze i tak są zmęczeni nawałem spraw, jak ty dzisiaj! Oni wszystko sami chcą widzieć, sądzić i rozkazywać, przez co na sto lat zawikłali sprawy państwa. Lecz gdyby znalazł się jaki nikczemny pisarz egipski, który poszedłby tam, wytłomaczył królom ich błędy w rządzeniu i zaprowadził naszą urzędniczą hierarchję, naszą piramidę, za kilkanaście lat Judea i Fenicja wpadłyby w ręce Asyryjczyków, a za kilkadziesiąt lat — od wschodu i północy, lądem i morzem zwaliłyby się na nas potężne armje, którym moglibyśmy nie dać rady.
— Więc dzisiaj my napadnijmy ich, korzystając z nieładu! — zawołał książę.
— Jeszcze nie wyleczyliśmy się z poprzednich naszych zwycięstw — odparł zimno Herhor i zaczął żegnać Ramzesa.
— Alboż zwycięstwa osłabiły nas? — wybuchnął następca. — Alboż nie zwieźliśmy skarbów?...
— A czy nie psuje się topór, którym ścinamy drzewo?... — zapytał Herhor i wyszedł.
Książę zrozumiał, że wielki minister chce spokoju za wszelką cenę, pomimo, że sam jest naczelnikiem armji.
— Zobaczymy!... — szepnął do siebie.
Na parę dni przed wyjazdem, Ramzes wezwany został do jego świątobliwości. Faraon siedział na fotelu w marmurowej sali, w której nie było nikogo, a czterech wejść strzegły nubijskie warty.
Obok fotelu królewskiego stał taboret dla księcia i mały stolik, założony dokumentami, pisanemi na papirusie. Na ścianach były kolorowane płaskorzeźby, wyobrażające zajęcia rolne, a w rogach sali sztywne posągi Ozyrysa, z melancholijnym uśmiechem na ustach.
Kiedy książę na rozkaz ojca usiadł, jego świątobliwość odezwał się:
— Masz tu, książę, twoje dokumenta, jako wódz i namiestnik. Cóż, podobno pierwsze dni władzy zmęczyły cię?...
— W służbie waszej świątobliwości znajdę siły.
— Pochlebca!... — uśmiechnął się pan. — Pamiętaj, że nie chcę, ażebyś się zapracowywał... Baw się, młodość potrzebuje rozrywki... Nie znaczy to jednak, ażebyś nie miał ważnych spraw do załatwienia.
— Jestem gotów.
— Po pierwsze... Po pierwsze odkryję ci moje troski. Skarb nasz źle wygląda: dopływ podatków jest co rok mniejszy, osobliwie z Dolnego Egiptu, a rozchody mnożą się...
Pan zamyślił się.
— Te kobiety... te kobiety, Ramzesie, pochłaniają bogactwa nietylko śmiertelnych ludzi, ale i moje. Mam ich kilkaset, a każda chce posiadać jak najwięcej pokojówek, modystek, fryzjerów, niewolników do lektyki, niewolników do pokoju, koni, wioślarzy, nawet swoich ulubieńców i dzieci... Małe dzieci!... Kiedy wróciłem z Tebów, jedna z tych pań, której nawet nie pamiętam, zabiegła mi drogę i, pokazując tęgiego trzyletniego chłopaka, żądała, abym mu wyznaczył majątek, gdyż ma to być mój syn... Trzyletni syn, czy uważasz wasza dostojność?... Rzecz prosta, nie mogłem spierać się z kobietą jeszcze w tak delikatnej sprawie. Ale — człowiekowi szlachetnie urodzonemu łatwiej być uprzejmym, aniżeli znaleźć pieniądze na każdą podobną fantazję...
Pokiwał głową, odpoczął i mówił dalej:
— Tymczasem moje dochody, od początku panowania, zmniejszyły się do połowy, szczególnie w Dolnym Egipcie. Pytam się: co to znaczy?... Odpowiadają: lud zubożał, ubyło wielu mieszkańców, morze zasypało pewną przestrzeń gruntów od północy, a pustynia od wschodu, było kilka lat nieurodzajnych, słowem awantura za awanturą, a w skarbie coraz płycej...
Proszę cię więc, ażebyś mi wyświetlił tę sprawę. Rozpatrz się, poznaj ludzi dobrze informowanych i prawdomównych i utwórz z nich komisję śledczą. Gdy zaś zaczną składać raporta, nie ufaj zbytecznie papirusowi, ale to i owo sprawdź osobiście. Słyszę, że masz oko wodza, a jeżeli tak jest, jedno spojrzenie nauczy cię, o ile są dokładne opowieści członków komisji.
Ale nie śpiesz się ze zdaniem, a nadewszystko — nie wygłaszaj go. Każdy ważny wniosek, jaki ci dziś przyjdzie do głowy — zapisz, a po kilku dniach znowu przypatrz się tej samej sprawie i znowu zapisz. To nauczy cię ostrożności w sądach i trafności w ogarnianiu przedmiotów.
— Stanie się, jak rozkazujesz, wasza świątobliwość — wtrącił książę.
— Druga misja, którą musisz załatwić, jest trudniejsza. Coś się tam dzieje w Asyrji, co mój rząd zaczyna niepokoić.
Kapłani nasi opowiadają, że za morzem północnem jest piramidalna góra, zwykle okryta zielonością u spodu a śniegiem u szczytu, która ma dziwne obyczaje. Po wielu latach spokoju, nagle zaczyna dymić, trząść się, huczeć, a potem wyrzuca z siebie tyle płynnego ognia, ile jest wody w Nilu. Ogień ten kilkoma korytami rozlewa się po jej bokach i na ogromnej przestrzeni rujnuje pracę rolników.
Otóż Asyrja, mój książę, jest taką górą. Przez całe wieki panuje w niej spokój i cisza. Lecz nagle zrywa się wewnętrzna burza, niewiadomo skąd wylewają się wielkie armje i niszczą spokojnych sąsiadów.
Dziś, około Niniwy i Babelu słychać wrzenie: góra dymi. Musisz więc dowiedzieć się, o ile ten dym zwiastuje nawałnicę i — obmyślić środki zaradcze.
— Czy potrafię?... — cicho spytał książę.
— Trzeba nauczyć się patrzeć — mówił władca. — Jeżeli chcesz co dobrze poznać, nie poprzestawaj na świadectwie własnych oczu, ale zapewnij sobie pomoc kilku par cudzych.
Nie ograniczaj się na sądach samych Egipcjan, bo każdy naród i człowiek ma wyłączny sposób widzenia rzeczy i nie chwyta całej prawdy. Wysłuchaj zatem, co myślą o Asyryjczykach: Fenicjanie, Żydzi, Chetowie i Egipcjanie, i pilnie rozważ w sercu swem — co w ich sądach o Asyrji jest wspólnego.
Jeżeli wszyscy powiedzą ci, że od Asyrji idzie niebezpieczeństwo, poznasz, że ono idzie. Lecz jeżeli różni mówić będą rozmaicie, także czuwaj, bo mądrość każe przewidywać raczej złe aniżeli dobre.
— Mówisz, wasza świątobliwość, jak bogowie — szepnął Ramzes.
— Stary jestem, a z wysokości tronu widzi się takie rzeczy, jakich nawet nie przeczuwają śmiertelni. Gdybyś słońca zapytał, co sądzi o sprawach świata, opowiedziałoby jeszcze ciekawsze nowiny.
— Między ludźmi, u których mam zasięgnąć zdania o Asyrji, nie wspomniałeś ojcze Greków — wtrącił następca.
Pan pokiwał głową z dobrotliwym uśmiechem.
— Grecy!... Grecy!... — rzekł — wielka przyszłość należy do tego narodu. Przy nas są oni jeszcze dziećmi, ale jaka dusza w nich mieszka!...
Pamiętasz ty mój posąg, zrobiony przez greckiego rzeźbiarza?... To drugi ja, żywy człowiek!... Miesiąc trzymałem go w pałacu, lecz wkońcu — darowałem świątyni w Tebach. Czy wierzysz: strach mnie zdjął, ażeby ten kamienny ja nie powstał ze swego siedzenia i nie upomniał się o połowę rządów... Jakiżby zamęt powstał w Egipcie!...
Grecy!... Czy ty widziałeś wazy, które oni lepią, pałacyki, które budują?... Z tej gliny i kamienia wypływa coś, co cieszy moją starość i każe zapominać o chorobie...
A mowa ich?... O bogowie, przecież to muzyka, i rzeźba, i malowidło!... Zaprawdę mówię, że gdyby Egipt mógł kiedy umrzeć, jak człowiek, dziedzictwo po nim objęliby Grecy. I jeszcze wmówiliby w świat, że to wszystko jest ich dziełem, a nas — że wcale nie było... A jednak są to tylko uczniowie naszych szkół wstępnych: cudzoziemcom bowiem, jak ci wiadomo, nie mamy prawa udzielać wyższych nauk.
— Mimo to, ojcze, zdajesz się nie ufać Grekom?
— Bo to szczególny naród: ani Fenicjanom, ani im nie można wierzyć. Fenicjanin, gdy chce, widzi i powie prawdę murowaną egipską... Ale nigdy nie wiesz: kiedy on chce powiedzieć prawdę? Zaś Grek, prosty jak dziecko, zawsze mówiłby prawdę, ale — tego już nie potrafi.
Oni cały świat widzą inaczej niż my. W ich dziwnych oczach każda rzecz tak błyszczy, koloryzuje się i mieni, jak niebo Egiptu i jego woda. Czy więc można polegać na ich zdaniu?
Za czasów dynastji tebeńskiej, daleko na północy, było miasteczko Troja, jakich u nas liczy się dwadzieścia tysięcy. Na ten kurnik napadały rozmaite greckie włóczęgi i tak dokuczyli niemnogim mieszkańcom, że ci, po dziesięcioletnich niepokojach, spalili forteczkę i wynieśli się na inne miejsca.
Zwykła historja bandycka!... Tymczasem, patrz, jakie pieśni śpiewają Grecy o trojańskich walkach. Śmiejemy się z tych cudów i bohaterstw, boć nasz rząd miał dokładne sprawozdania o wypadkach. Widzimy bijące w oczy kłamstwa, a jednak... słuchamy tych pieśni, jak dziecko słucha bajek swej niańki i — nie możemy się od nich oderwać!...
To są Grecy: urodzeni kłamcy, ale przyjemni, no i mężni. Każdy z nich prędzej poświęci życie, aniżeli powie prawdę. Nie dla interesu, jak Fenicjanie, ale z duchowej potrzeby.
— A co mam sądzić o Fenicjanach? — spytał następca.
— To są ludzie mądrzy, wielkiej pracy i odwagi, ale handlarze: dla nich całe życie mieści się w zarobku, byle dużym, największym!... Fenicjanin jest jak woda: wiele przynosi i wiele zabiera, a wciska się wszędzie. Trzeba dawać im jak najmniej, a nadewszystko czuwać, ażeby nie wchodzili do Egiptu szparami, pokryjomu.
Gdy im dobrze zapłacisz i dasz nadzieję jeszcze większego zarobku, będą wybornymi agentami. To, co dziś wiemy o tajemnych ruchach w Asyrji, wiemy przez nich.
— A Żydzi? — szepnął książę, spuszczając oczy.
— Naród bystry, ale posępni fanatycy i urodzeni wrogowie Egiptu. Dopiero gdy poczują na karkach podkuty gwoździami sandał Asyrji, zwrócą się do nas. Bodajby nie za późno! Ale posługiwać się nimi można... Rozumie się, nie tu, tylko w Niniwie i Babelu.
Faraon był już zmęczony. Więc książę padł przed nim na twarz, a otrzymawszy uściśnienie ojcowskie, udał się do matki.
Pani, siedząc w swym gabinecie, tkała cienkie płótno na suknie dla bogów, a jej damy służebne szyły i haftowały odzież, albo robiły bukiety. Młody kapłan przed posągiem Izydy palił kadzidło.
— Przychodzę — rzekł książę — podziękować ci, matko, i pożegnać.
Królowa powstała i, objąwszy syna za szyję, mówiła ze łzami:
— Jakżeś ty się zmienił?... Jesteś już mężczyzną!... Tak rzadko cię spotykam, że mogłabym zapomnieć twoich rysów, gdybym ich ciągle nie widziała w mem sercu. Niedobry... Ja tyle razy z najwyższym dostojnikiem państwa jeździłam do folwarku, myśląc, że nareszcie przestaniesz mieć urazę, a ty wyprowadziłeś naprzeciw mnie nałożnicę...
— Przepraszam... przepraszam!... — mówił Ramzes, całując matkę.
Pani wyprowadziła go do ogródka, w którym rosły osobliwe kwiaty, a gdy zostali bez świadków — rzekła:
— Jestem kobietą, więc obchodzi mnie kobieta i matka. Czy chcesz wziąć z sobą tę dziewczynę, w podróż?... Pamiętaj, że hałas i ruch, jaki cię będzie otaczał, jej i dziecku może zaszkodzić.
Dla kobiet brzemiennych najlepszą jest cisza i spokój.
— Czy mówisz o Sarze? — spytał zdziwiony Ramzes. — Ona brzemienna?... Nic mi o tem nie wspomniała...
— Może wstydzi się, może sama nie wie — odparła... — W każdym razie podróż...
— Ależ ja jej nie mam zamiaru brać!... — zawołał książę. — Tylko... dlaczego ona kryje się przede mną... jakby dziecko nie było moje?...
— Nie bądźże podejrzliwym!... — zgromiła go pani. — Jest to zwykła wstydliwość młodych dziewcząt... Wreszcie może ukrywała swój stan z obawy, abyś jej nie porzucił?...
— Przecież nie wezmę jej do mego dworu! — przerwał książę z taką niecierpliwością, że oczy królowej uśmiechnęły się, ale przysłoniła je rzęsami.
— No, nie wypada zbyt szorstko odpychać kobiety, która cię kochała. Wiem, że byt jej zapewniłeś. My jej też damy coś od siebie. I dziecko królewskiej krwi musi być dobrze wychowane i posiadać majątek.
— Naturalnie — odparł Ramzes. — Mój pierwszy syn, choć nie będzie posiadał praw książęcych, musi być tak postawiony, abym ja go się nie wstydził, ani on nie miał żalu do mnie.
Po pożegnaniu się z matką, Ramzes chciał jechać do Sary i w tym celu wrócił do swoich pokojów.
Wstrząsały nim dwa uczucia: gniew na Sarę, że ukrywała przed nim powody swej słabości, i — duma, że on ma być ojcem.
On ojcem!... Tytuł ten nadawał mu powagę, która jakby wspierała jego urzędy: wodza i namiestnika. Ojciec — to już nie młodzieniaszek, który z szacunkiem musi patrzeć na ludzi starszych od siebie.
Książę był zachwycony i rozrzewniony. Chciał zobaczyć Sarę, zgromić ją, a potem uściskać i obdarować.
Gdy jednak wrócił do swojej części pałacu, zastał dwu nomarchów z Dolnego Egiptu, którzy przyszli zdać mu raport o nomesach. A gdy wysłuchał ich, był już zmęczony. Nadto miał u siebie wieczorne przyjęcie, na które nie chciał się spóźnić.
— I znowu u niej nie będę — myślał. — Biedna dziewczyna, nie widziała mnie blisko dwie dekady...
Wezwał murzyna.
— Czy masz tę klatkę, którą dała ci Sara wówczas, kiedyśmy witali jego świątobliwość?
— Jest — odparł murzyn.
— Weźże z niej gołębia i zaraz wypuść.
— Gołębie już zjedzone.
— Kto je zjadł?...
— Wasza dostojność. Powiedziałem kucharzowi, że ptaki te pochodzą od pani Sary; więc on tylko dla waszej dostojności robił z nich pieczenie i pasztety.
— A niechże was krokodyl pożre! — zawołał skłopotany książę.
Kazał przyjść do siebie Tutmozisowi i jego natychmiast wysłał do Sary. Opowiedział mu historję z gołębiami i ciągnął:
— Zawieź jej szmaragdowe zausznice, branzolety na nogi i ręce i dwa talenty. Powiedz, że gniewam się, iż ukrywała przede mną ciążę, ale jej przebaczę, gdy dziecko będzie zdrowe i ładne. Jeżeli zaś urodzi chłopca, dam jej drugi folwark!... — zakończył, śmiejąc się.
Ale, ale... namów ją też, aby odsunęła od siebie choć trochę Żydów, a przyjęła choć kilku Egipcjan i Egipcjanek. Nie chcę, aby mój syn przyszedł na świat w tem towarzystwie i może jeszcze bawił się z żydowskiemi dziećmi. Nauczyliby go podawać ojcu najgorsze daktyle!...



ROZDZIAŁ XIX.

Cudzoziemska dzielnica w Memfisie leżała w północno-wschodnim rogu miasta blisko Nilu. Liczono tam kilkaset domów i kilkanaście tysięcy mieszkańców: Asyryjczyków, Żydów, Greków, najwięcej Fenicjan.
Był to cyrkuł zamożny. Główną arterję tworzyła ulica szeroka na trzydzieści kroków, dość prosta, wybrukowana płaskiemi kamieniami. Po obu stronach wznosiły się domy ceglane, piaskowcowe lub wapienne, wysokie na trzy do pięciu piątr. W piwnicach były składy materjałów surowych, na parterach sklepy, na pierwszych piętrach mieszkania ludzi zamożnych, wyżej warsztaty tkackie, szewckie, jubilerskie, najwyżej — ciasne lokale wyrobników.
Budynki tej dzielnicy, jak zresztą w całem mieście, były przeważnie białe. Można jednak było widzieć kamienice zielone jak łąka, żółte jak łan pszenicy, niebieskie jak niebo lub czerwone jak krew.
W wielu zaś domach ściany frontowe były ozdobione obrazami, przedstawiającemi zajęcia mieszkańców.
Na domu jubilera długie szeregi rysunków opiewały, że jego właściciel, wyrobione przez siebie łańcuchy i branzolety, sprzedawał królom obcych narodów i obudzał ich podziw. Ogromny pałac kupca był pokryty malowidłami, opowiadającemi trudy i niebezpieczeństwa życia handlowego: na morzu chwytają człowieka straszne potwory z rybiemi ogonami, — w pustyni skrzydlate i ogniem ziejące smoki, a na dalekich wyspach trapią go olbrzymy, których sandał większy bywa od fenickiego okrętu.
Lekarz na ścianie swojej pracowni przedstawiał osoby, które, dzięki jego pomocy, odzyskiwały utracone ręce i nogi, nawet zęby i młodość. Na budynku zaś, zajętym przez władze administracyjne dzielnicy, widać było — beczkę, do której ludzie rzucali złote pierścienie, pisarza, któremu ktoś szeptał do ucha, i rozciągniętego na ziemi penitenta, któremu dwaj inni ludzie bili skórę.
Ulica była pełna. Wzdłuż ścian mieścili się lektykarze, wachlarzownicy, posłańcy i robotnicy, gotowi ofiarować swoją pracę. Środkiem ciągnął się nieprzerwany łańcuch towarów, dźwiganych przez tragarzy, osły lub woły, zaprzężone do wozów. Na chodnikach snuli się wrzaskliwi przekupnie świeżej wody, winogron, daktylów, wędzonych ryb, a między nimi: kramarze, kwiaciarki, muzykanci i różnego rodzaju sztukmistrze.
W tym ludzkim potoku, który płynął, roztrącał się, sprzedawał i kupował, krzycząc rozmaitemi głosami, wyróżniali się policjanci. Każdy miał brunatną koszulę do kolan, gołe nogi, fartuszek w niebieskie i czerwone pasy, krótki miecz przy boku i potężny kij w garści. Urzędnik ten spacerował po chodniku, niekiedy porozumiewał się ze swoim kolegą, najczęściej jednak stawał na przydrożnym kamieniu, ażeby lepiej ogarnąć tłum, przelewający się u stóp jego.
Wobec takiej czujności, złodzieje uliczni musieli działać bardzo roztropnie. Zwykle dwaj rozpoczynali między sobą bitwę, a gdy zebrał się tłum i policjanci okładali kijami zarówno swarzących się, jak i widzów, inni towarzysze kunsztu — kradli.
Prawie we środku ulicy stał zajazd Fenicjanina z Tyru[5] Asarhadona, w którym, dla łatwiejszej kontroli, byli obowiązani mieszkać wszyscy, przyjeżdżający z poza granic Egiptu. Był to wielki dom kwadratowy, z każdego boku miał po kilkanaście okien i nie stykał się z innemi, więc można było obchodzić go i podglądać ze wszystkich stron. Nad główną bramą wisiał model okrętu, na frontowej ścianie były obrazy, przedstawiające jego świątobliwość Ramzesa XII-go, jak składa bogom ofiary, lub roztacza opiekę nad cudzoziemcami, między którymi Fenicjanie odznaczali się dużym wzrostem i mocno czerwoną barwą.
Okna były wąskie, zawsze otwarte i tylko w miarę potrzeby zasłaniane roletami z płótna lub kolorowych pręcików. Mieszkania gospodarza i podróżnych zajmowały trzy piętra; na dole mieściła się winiarnia i restauracja. Marynarze, tragarze, rzemieślnicy i wogóle ubożsi podróżni jedli i pili w podwórku, które miało mozaikową posadzkę i płócienne dachy rozwieszone na słupkach, ażeby wszystkich gości można było mieć na oku. Zamożniejsi zaś i lepiej urodzeni ucztowali w galerji, otaczającej podwórko.
W podwórzu zasiadano na ziemi, przy kamieniach, zastępujących miejsce stołów. W galerjach, gdzie było chłodniej, znajdowały się stoliki, ławki i krzesła, nawet niskie z poduszek sofy, na których można było drzemać.
W każdej galerji był wielki stół, założony chlebem, mięsiwem, rybami i owocami, tudzież kilkugarncowe stągwie z piwem, winem i wodą. Murzyni i murzynki roznosili gościom potrawy, usuwali stągwie próżne, dźwigali z piwnic pełne, a czuwający nad stołami pisarze skrupulatnie zapisywali każdy kawałek chleba, każdą główkę czosnku i kubek wody. Na środku podwórza, na wzniesieniu stali dwaj dozorcy z kijami, którzy z jednej strony mieli oko na służbę i pisarzów, z drugiej — przy pomocy kija — łagodzili spory między uboższymi gośćmi różnych narodów. Dzięki temu urządzeniu kradzieże i bitwy trafiały się tutaj rzadko; częściej nawet w galerjach, aniżeli na podwórku.
Sam gospodarz zajazdu, sławetny Fenicjanin Asarhadon, człowiek przeszło pięćdziesięcioletni, szpakowaty, ubrany w długą koszulę i muślinową zarzutkę, chodził między gośćmi, aby dojrzeć, czy każdy ma, czego potrzebuje.
— Jedzcie i pijcie, synowie moi! — mówił do greckich marynarzy — bo takiej wieprzowiny i piwa niema na całym świecie. Słyszę, pobiła was burza około Rafji?... Powinniście bogom hojną złożyć ofiarę, że was ocalili!... W Memfis przez całe życie można nie widzieć burzy, ale na morzu łatwiej o piorun, aniżeli o miedzianego utena... Mam miód, mąkę, kadzidła na święte ofiary, a tam, w kątach, stoją bogowie wszystkich narodów. W moim zajeździe człowiek może być i sytym i pobożnym za bardzo małe pieniądze.
Zawrócił się i wszedł do galerji między kupców.
— Jedzcie i pijcie, czcigodni panowie! — zachęcał, kłaniając się. — Czasy są dobre. Najdostojniejszy następca, oby żył wiecznie, jedzie do Pi-bastu z ogromną świtą, a z Górnego Królestwa przyszedł transport złota, na czem niejeden z was pięknie zarobi. Mamy kuropatwy, młode gąski, ryby prosto z rzeki, doskonałą pieczeń sarnią. A jakie wino przysłali mi z Cypru!... Niech zostanę Żydem, jeżeli kubek tej rozkoszy nie jest wart dwie drachmy!... Ale wam, ojcom i dobrodziejom moim, oddam dziś po drachmie. Tylko dziś, ażeby zrobić początek.
— Daj po pół drachmy kubek, to skosztujemy — odparł jeden z kupców.
— Pół drachmy?... — powtórzył restaurator. — Pierwej Nil popłynie ku Tebom, aniżeli ja taką słodycz oddam za pół drachmy! Chyba... dla ciebie, panie Belezis, który jesteś perłą Sydonu... Hej, niewolnicy!... a podajcie dobrodziejom naszym większy dzban cypryjskiego.
Gdy odszedł, kupiec, nazwany Belezisem, rzekł do swoich towarzyszów:
— Ręka mi uschnie, jeżeli to wino warte pół drachmy! Ale niech go tam!... Będziemy mieli mniej kłopotu z policją.
Rozmowa z gośćmi wszelkich narodów i stanów nie przeszkadzała gospodarzowi zważać na pisarzów, zapisujących jadło i napitki, na dozorców, którzy pilnowali służby i pisarzów, a nadewszystko na podróżnego, który, we frontowej galerji, usiadłszy z podwiniętemi nogami na poduszkach, drzemał nad garstką daktylów i kubkiem czystej wody. Podróżny ten miał około czterdziestu lat, bujne włosy i brodę kruczej barwy, zadumane oczy i dziwnie szlachetne rysy, których, zdawało się, nigdy gniew nie marszczył, ani wykrzywiła trwoga.
— To niebezpieczny szczur!... — myślał gospodarz, patrząc na niego z pod oka. — Ma minę kapłana, a chodzi w ciemnej opończy... Złożył u mnie klejnotów i złota za talent, a nie jada mięsa, ani nie pije wina... Musi to być wielki prorok, albo wielki złodziej!...
Na podwórko weszli z ulicy dwaj nadzy psyllowie, czyli poskramiacze wężów, z torbą pełną jadowitego gadu, i zaczęli widowisko. Młodszy grał na fujarce, a starszy począł owijać się małemi i dużemi wężami, z których każdy wystarczyłby do rozpędzenia gości z oberży „Pod okrętem.“ Fujarka odzywała się coraz piskliwiej, poskramiacz wyginał się, pienił, drgał konwulsyjnie i ciągle drażnił gady. Wreszcie jeden z wężów ukąsił go w rękę, drugi w twarz, a trzeciego — najmniejszego — zjadł żywcem sam poskramiacz.
Goście i służba z niepokojem przypatrywali się zabawie poskramiacza. Drżeli, gdy drażnił gady, zamykali oczy, gdy wąż kąsał człowieka. Lecz gdy psyllo zjadł węża — zawyli z radości i podziwu...
Tylko podróżny z frontowej galerji nie opuścił swoich poduszek, nawet nie raczył spojrzeć na zabawę. A gdy poskramiacz zbliżył się po zapłatę, podróżnik rzucił na posadzkę dwa miedziane uteny, dając mu ręką znak, ażeby się nie zbliżał.
Widowisko ciągnęło się z pół godziny. Gdy psyllowie opuścili dziedziniec, do gospodarza przybiegł murzyn, obsługujący pokoje gościnne i coś szeptał zafrasowany. Potem, niewiadomo skąd, ukazał się dziesiętnik policyjny i, zaprowadziwszy Asarhadona do odległej framugi, długo z nim rozmawiał, a czcigodny właściciel zajazdu bił się w piersi, załamywał ręce, albo chwytał się za głowę. Nareszcie kopnął murzyna w brzuch, kazał podać dziesiętnikowi gęś pieczoną i dzban cypryjskiego, a sam zbliżył się do gościa z frontowej galerji, który wciąż zdawał się drzemać, choć oczy miał otwarte.
— Smutne mam nowiny dla ciebie, zacny panie — rzekł gospodarz, siadając obok podróżnego.
— Bogowie zsyłają na ludzi deszcz i smutek, kiedy im się podoba — odparł obojętnie gość.
— Gdyśmy się tu przypatrywali psyllom — ciągnął gospodarz, targając szpakowatą brodę — złodzieje dostali się na drugie piętro i wykradli twoje rzeczy... Trzy worki i skrzynię, zapewne bardzo kosztowną!...
— Musisz zawiadomić sąd o mojej krzywdzie.
— Poco sąd?... — szepnął gospodarz. — U nas złodzieje mają swój cech... Poszlemy po starszego, otaksujemy rzeczy, zapłacisz mu dwudziesty procent wartości i wszystko się znajdzie. Ja mogę ci dopomóc.
— W moim kraju — rzekł podróżny — nikt nie układa się ze złodziejami i ja nie będę. Mieszkam u ciebie, tobie powierzyłem mój majątek, i ty za niego odpowiadasz.
Czcigodny Asarhadon zaczął drapać się między łopatki.
— Człowieku z dalekiej krainy — mówił zniżonym głosem — wy, Chetowie, i my, Fenicjanie, jesteśmy braćmi, więc szczerze radzę ci nie wdawać się z egipskim sądem, bo on ma tylko jedne drzwi: przez które się wchodzi, ale nie ma tych, przez które się wychodzi...
— Bogowie przez mur wyprowadzą niewinnego — odparł gość.
— Niewinny!... Kto z nas jest niewinny w ziemi niewoli? — szeptał gospodarz. — Oto spojrzyj — tam dojada gęś dziesiętnik z policji: wyborną gąskę, którą sam chętnie zjadłbym. A wiesz, dlaczego oddałem, sobie od ust odjąwszy, ten frykas?... Bo dziesiętnik przyszedł wypytywać się o ciebie...
To powiedziawszy, Fenicjanin zezem spojrzał na podróżnego, który jednak ani na chwilę nie stracił spokoju.
— Pyta mnie — ciągnął gospodarz — pyta mnie dziesiętnik: „Co za jeden jest ten czarny, który dwie godziny siedzi nad garstką daktylów?...“ Mówię: Bardzo zacny człowiek, pan Phut. — „Skąd on?...“ — Z kraju Chetji, z miasta Harranu; ma tam porządny dom o trzech piętrach i dużo pola. — „Poco on tu przyjechał?“ — Przyjechał, mówię, odebrać od jednego kapłana pięć talentów, które jeszcze jego ojciec pożyczył.
A wiesz, zacny panie — prawił restaurator — co mi na to odpowiedział dziesiętnik?... Te słowa: „Asarhadonie, wiem, że jesteś wiernym sługą jego świątobliwości faraona, masz dobre jadło i niefałszowane wina, dlatego mówię ci — strzeż się!... Strzeż się cudzoziemców, którzy nie robią znajomości, unikają wina i wszelkich uciech i milczą. Ten Phut, harrańczyk, może być asyryjskim szpiegiem.“
Serce we mnie zamarło, kiedym to usłyszał — ciągnął gospodarz. — Ale ciebie nic nie obchodzi!... — oburzył się, widząc, że nawet straszne posądzenie o szpiegostwo nie zamąciło spokoju Chetyjczyka.
— Asarhadonie — rzekł po chwili gość — powierzyłem ci siebie i swój majątek. Pomyśl więc, aby mi oddano wory i skrzynię, gdyż w przeciwnym razie zaskarżę cię do tego samego dziesiętnika, który zjadł gęś, przeznaczoną dla ciebie.
— No... więc pozwól, abym wypłacił złodziejom tylko piętnaście procent wartości twoich rzeczy — zawołał gospodarz.
— Nie masz prawa płacić.
— Daj im choć trzydzieści drachm.
— Ani utena.
— Daj biedakom choćby dziesięć drachm...
— Idź w pokoju, Asarhadonie, i proś bogów, ażeby ci rozum przywrócili — odparł podróżny, zawsze z tym samym spokojem.
Gospodarz zerwał się z poduszek, sapiąc z gniewu.
„To gadzina!... — myślał. — On nietylko po dług przyjechał... On tu jeszcze zrobi jakiś interes... Serce mówi mi, że to musi być bogaty kupiec, a może nawet restaurator, który, do spółki z kapłanami i sędziami, otworzy mi gdzie pod bokiem drugi zajazd... Bodajby cię pierwej spalił ogień niebieski!... Bodaj cię trąd stoczył!... Skąpiec, oszust, złodziej, na którym uczciwy człowiek nic nie zarobi!“
Jeszcze zacny Asarhadon nie zdążył uspokoić się z gniewu, gdy na ulicy rozległy się odgłosy fletu i bębenka, a po chwili na podwórze wbiegły cztery prawie nagie tancerki. Tragarze i marynarze powitali je okrzykami radości, a nawet poważni kupcy z pod galerji zaczęli przyglądać się ciekawie i robić uwagi nad ich pięknością. Tancerki ruchem rąk i uśmiechami powitały obecnych. Jedna zaczęła grać na podwójnym flecie, druga wtórowała jej na bębenku, a dwie najmłodsze tańczyły dokoła podwórka w taki sposób, że prawie nie było gościa, któregoby nie zaczepiły ich muślinowe szale.
Pijący zaczęli śpiewać, krzyczeć i zapraszać do siebie tancerki, a między pospólstwem wyniknęła zwada, którą jednak dozorcy łatwo uspokoili, podniósłszy do góry swoje trzciny. Tylko jakiś Libijczyk, rozdrażniony widokiem kija, wydobył nóż, ale dwaj murzyni chwycili go za ręce, zabrali mu kilka miedzianych pierścionków, jako należność za jadło, i wyrzucili go na ulicę. Tymczasem jedna tancerka została z marynarzami, dwie poszły między kupców, którzy ofiarowali im wino i ciastka, a najstarsza zaczęła obchodzić stoły i kwestować:
— Na świątynię boskiej Izydy!... — wołała. — Składajcie, pobożni cudzoziemcy, na świątynię Izydy, bogini, która opiekuje się wszelkiem stworzeniem... Im więcej dacie, tem więcej otrzymacie szczęścia i błogosławieństw... Na świątynię matki Izydy!...
Rzucano jej na bębenek kłębki miedzianego drutu, niekiedy ziarnko złota. Jeden kupiec zapytał: czy można ją odwiedzić? — na co z uśmiechem skinęła głową.
Gdy weszła do frontowej galerji, harrańczyk Phut sięgnął do skórzanego worka i wydobył złoty pierścień, mówiąc:
— Istar jest bogini wielka i dobra, przyjmij to na jej świątynię.
Kapłanka bystro spojrzała na niego i szepnęła:
— Anael, Sachiel...
— Amabiel, Abalidot — odpowiedział tym samym tonem podróżny.
— Widzę, że kochasz matkę Izydę — rzekła kapłanka głośno. — Musisz być bogaty i jesteś hojny, więc warto ci powróżyć.
Usiadła przy nim, zjadła parę daktylów i, patrząc na jego dłoń, zaczęła mówić:
— Przyjeżdżasz z dalekiego kraju od Bretora i Hagita...[6]
Podróż miałeś szczęśliwą... Od kilku dni śledzą cię Fenicjanie — dodała ciszej.
Przyjeżdżasz po pieniądze, choć nie jesteś kupcem...
Przyjdź do mnie dziś po zachodzie słońca... Żądania twoje — mówiła głośno — powinny się spełnić...
Mieszkam na ulicy Grobów w domu pod Zieloną Gwiazdą — szepnęła.
Tylko strzeż się złodziei, którzy czyhają na twój majątek — zakończyła, widząc, że zacny Asarhadon podsłuchuje.
— W moim domu niema złodziei!... — wybuchnął Fenicjanin. — Kradną chyba ci, którzy tu z ulicy przychodzą.
— Nie złość się, staruszku — odparła szyderczo kapłanka — bo zaraz występuje ci czerwona pręga na szyi, co oznacza śmierć nieszczęśliwą.
Usłyszawszy to, Asarhadon splunął po trzykroć i cicho odmówił zaklęcie przeciw złym wróżbom. Gdy zaś odsunął się w głąb galerji, kapłanka zaczęła kokietować harrańczyka. Dała mu różę ze swego wieńca, na pożegnanie uścisnęła go i poszła do innych stołów.
Podróżny skinął na gospodarza.
— Chcę — rzekł — ażeby ta kobieta była u mnie. Każ ją zaprowadzić do mego pokoju.
Asarhadon popatrzył mu w oczy, klasnął w ręce i wybuchnął śmiechem.
— Tyfon opętał cię, harrańczyku!... — zawołał. — Gdyby coś podobnego stało się w moim domu, z egipską kapłanką, wypędziliby mnie z miasta. Tu wolno tylko przyjmować cudzoziemki.
— W takim razie ja pójdę do niej — odparł Phut. — Albowiem jest to mądra i pobożna niewiasta i poradzi mi w wielu zdarzeniach. Po zachodzie słońca dasz mi przewodnika, ażebym idąc, nie zbłąkał się.
— Wszystkie złe duchy wstąpiły do twego serca — odpowiedział gospodarz. — Czy wiesz, że ta znajomość będzie cię kosztowała ze dwieście drachm, może trzysta, nie licząc tego, co musisz dać służebnicom i świątyni. Za taką zaś sumę, zresztą — za pięćset drachm, możesz poznać kobietę młodą i cnotliwą, moją córkę, która ma już czternaście lat i, jako dziewczę rozsądne, zbiera sobie posag. Nie włócz się więc nocą po nieznanem mieście, bo wpadniesz w ręce policji, albo złodziei, lecz korzystaj z tego, co bogowie ofiarują ci w domu. Chcesz?...
— A czy twoja córka pojedzie ze mną do Harranu? — spytał Phut.
Gospodarz patrzył na niego zdumiony. Nagle uderzył się w czoło, jakby odgadł tajemnicę i, schwyciwszy podróżnego za rękę, pociągnął go do zacisznej framugi.
— Już wszystko wiem! — szeptał wzburzony. — Ty — handlujesz kobietami... Ale pamiętaj, że za wywiezienie jednej Egipcjanki stracisz majątek i pójdziesz do kopalń. Chyba... że mnie weźmiesz do spółki, bo ja tu wszędzie znam drogi...
— W takim razie opowiesz mi drogę do domu tej kapłanki — odparł Phut. — Pamiętaj, ażebym po zachodzie słońca miał przewodnika, a jutro moje worki i skrzynię, bo inaczej poskarżę się do sądu.
To powiedziawszy, Phut opuścił restaurację i poszedł do swego pokoju na górę.
Wściekły z gniewu Asarhadon zbliżył się do stolika, przy którym pili kupcy feniccy, i odwołał na stronę jednego z nich, Kusza.
— Pięknych gości dajesz mi pod opiekę!... — rzekł gospodarz, nie mogąc pohamować drżenia głosu. — Ten Phut prawie nic nie jada, każe mi wykupywać od złodziei rzeczy, które mu skradziono, a teraz, jakby na urąganie z mego domu, wybiera się do egipskiej tancerki, zamiast obdarować moje kobiety.
— Cóż dziwnego? — odparł, śmiejąc się, Kusz. — Fenicjanki mógł poznać w Sydonie, tutaj zaś woli Egipcjanki. Głupi jest ten, kto na Cyprze nie kosztuje wina cypryjskiego, tylko piwo tyryjskie.
— A ja ci mówię — przerwał gospodarz — że to jest człowiek niebezpieczny... Udaje mieszczanina, choć ma postawę kapłana.
— Ty, Asarhadonie, wyglądasz jak arcykapłan, a jesteś tylko szynkarzem! Ława nie przestaje być ławą, chociaż ma na sobie lwią skórę.
— Ale poco on chodzi do kapłanek?... Przysiągłbym, że to wybieg, i że gbur chetyjski zamiast na ucztę do kobiet, uda się na jakieś zgromadzenie spiskowców.
— Złość i chciwość zamroczyły twój umysł — odrzekł z powagą Kusz. — Jesteś, jak człowiek, który, szukając dyni na figowem drzewie, nie widzi figi. Dla każdego kupca jest jasne, że jeżeli Phut ma odebrać pięć talentów od kapłana, to musi skarbić sobie łaski u wszystkich, którzy kręcą się przy świątyniach. Ale ty już nic nie rozumiesz...
— Bo mnie mówi serce, że to musi być asyryjski wysłaniec, czyhający na zgubę jego świątobliwości.
Kusz z pogardą patrzył na Asarhadona.
— Więc śledź go, czuwaj nad każdym jego krokiem. A jeżeli co wykryjesz, może dostanie ci się jaka cząstka jego majątku.
— O, teraz powiedziałeś mądre zdanie! — rzekł gospodarz. — Niech ten szczur idzie sobie do kapłanek, a od nich w miejsce nieznane mi. Ale ja za nim poszlę moje źrenice, przed któremi nic się nie ukryje!



ROZDZIAŁ XX.

Około dziewiątej godziny wieczorem, Phut opuścił zajazd „Pod okrętem,“ w towarzystwie murzyna, niosącego pochodnię. Pół godziny przedtem, Asarhadon wysłał na ulicę Grobów zaufanego człowieka, rozkazując, aby pilnie zważał, czy harrańczyk nie wymknie się z domu pod Zieloną Gwiazdą, a jeżeliby tak uczynił — dokąd pójdzie?
Drugi zaufany człowiek gospodarza szedł w pewnej odległości za Phutem; na węższych ulicach krył się pod domami, na szerszych — udawał pijanego.
Ulice były już puste, tragarze i przekupnie spali. Świeciło się tylko w mieszkaniach pracujących rzemieślników, albo u ludzi bogatych, którzy ucztowali na płaskich dachach. W różnych domach miasta odzywały się dźwięki arf i fletów, śpiewy, śmiechy, kucie młotów, zgrzytanie pił stolarskich, czasem okrzyk pijacki, niekiedy wołanie o ratunek.
Ulice, któremi przechodził Phut i niewolnik, były po większej części ciasne, krzywe, pełne wybojów. W miarę zbliżania się do celu podróży, kamienice były coraz niższe, domy jednopiętrowe liczniejsze i więcej ogrodów, a raczej palm, fig i nędznych akacyj, które wychylały się z pomiędzy murów, jakby miały zamiar uciec stąd.
Na ulicy Grobów widok nagle zmienił się. Miejsce kamienic zajęły rozległe ogrody, a wśród nich — eleganckie pałacyki. Przed jedną z bram murzyn zatrzymał się i zgasił pochodnię.
— Tu jest „Zielona Gwiazda“ — rzekł i, złożywszy Phutowi niski ukłon, zawrócił do domu.
Harrańczyk zapukał do wrót. Po chwili ukazał się odźwierny. Uważnie obejrzał przybysza i mruknął:
— Anael, Sachiel...
— Amabiel, Abalidot — odpowiedział Phut.
— Bądź pozdrowiony — rzekł odźwierny i szybko otworzył bramę.
Przeszedłszy kilkanaście kroków między drzewami, Phut znalazł się w sieni pałacyku, gdzie powitała go znajoma kapłanka. W głębi stał jakiś człowiek z czarną brodą i włosami, tak podobny do harrańczyka, że przybysz nie mógł ukryć zdziwienia.
— On zastąpi cię w oczach tych, którzy cię śledzą — rzekła z uśmiechem kapłanka.
Człowiek, przebrany za harrańczyka, włożył sobie na głowę wieniec z róż i w towarzystwie kapłanki poszedł na pierwsze piętro, gdzie niebawem rozległy się dźwięki fletów i szczęk puharów. Phuta zaś dwaj niżsi kapłani zaprowadzili do łaźni w ogrodzie. Tam, wykąpawszy go i utrefiwszy mu włosy, włożyli nań białe szaty.
Z łazienki wszyscy trzej znowu wyszli między drzewa; minęli kilka ogrodów, wreszcie znaleźli się na pustym placu.
— Tam — rzekł do Phuta jeden z kapłanów — są dawne groby, tam miasto, a tu świątynia. Idź, dokąd chcesz, i niechaj mądrość wskaże ci drogę, a święte słowa bronią od niebezpieczeństw.
Dwaj kapłani cofnęli się do ogrodu, a Phut został sam. Noc bezksiężycowa była dość widna. Zdaleka, otulony we mgłę, migotał Nil; wyżej iskrzyło się siedem gwiazd Wielkiej Niedźwiedzicy. Nad głową podróżnego wznosił się Orjon, a nad ciemnemi pylonami płonęła gwiazda Syrjusz.
— U nas gwiazdy mocniej świecą — pomyślał Phut.
Zaczął szeptać modlitwy w nieznanym języku i skierował się ku świątyni.
Gdy odszedł kilkadziesiąt kroków, z jednego ogrodu wychylił się człowiek i śledził podróżnego. Lecz prawie w tej samej chwili spadła tak gęsta mgła, że na placu, oprócz dachów świątyni, nie można było nic dojrzeć.
Po pewnym czasie harrańczyk natknął się na wysoki mur. Spojrzał na niebo i począł iść ku zachodowi. Co chwilę przelatywały nad nim nocne ptaki i wielkie nietoperze. Mgła zrobiła się tak gęstą, że musiał dotykać ściany, aby jej nie zgubić. Wędrówka trwała dość długo, gdy nagle Phut znalazł się przed niską furtką, nabitą mnóstwem bronzowych gwoździ. Zaczął je liczyć od lewej ręki zgóry, przyczem jedne mocno naciskał, inne zakręcał.
Gdy tym sposobem poruszył ostatni gwóźdź u dołu, drzwi cicho otworzyły się. Harrańczyk posunął się kilka kroków i znalazł się w ciasnej niszy, w której panowała zupełna ciemność.
Począł ostrożnie próbować nogą gruntu, aż trafił jakby na krawędź studni, z której wiał chłód. Tu usiadł i śmiało zsunął się w głąb przepaści, chociaż w tem miejscu i w tym kraju znajdował się dopiero pierwszy raz.
Przepaść jednak nie była głęboka. Phut równemi nogami stanął na pochyłej podłodze i wąskim korytarzem zaczął schodzić nadół, z taką pewnością, jakby drogę znał oddawna.
W końcu korytarza były drzwi. Przybysz znalazł poomacku kołatkę i trzy razy zapukał. W odpowiedzi odezwał się głos, niewiadomo skąd pochodzący.
— Ty, który w nocnej godzinie zakłócasz spokój świętego miejsca, czy masz prawo tu wchodzić?
— Nie skrzywdziłem męża, kobiety, ani dziecka... Rąk moich nie splamiła krew... Nie jadłem potraw nieczystych... Nie zabrałem cudzego mienia... Nie kłamałem i nie zdradziłem wielkiej tajemnicy — spokojnie odpowiedział harrańczyk.
— Jestżeś tym, którego oczekują, czy tym, za którego się podajesz? — zapytał głos po chwili.
— Jestem ten, który miał przyjść od braci ze Wschodu; ale to drugie imię jest także moje imię, a w mieście północnem posiadam dom i ziemię, jakom rzekł obcym — odpowiedział Phut.
Otworzyły się drzwi i harrańczyk wszedł do obszernej piwnicy, którą oświetlała lampka, płonąca na stoliku, przed purpurową zasłoną. Na zasłonie była wyhaftowana złotem skrzydlata kula z dwoma wężami.
Na boku stał kapłan egipski w białej szacie.
— Który tu wszedłeś — rzekł kapłan, wskazując ręką Phuta — czy wiesz, co opowiada ten znak na zasłonie?
— Kula — odparł przybysz — jest obrazem świata, na którym mieszkamy, a skrzydła wskazują, że świat ten unosi się w przestrzeni, jak orzeł.
— A węże?... — spytał kapłan.
— Dwa węże przypominają mędrcowi, że ktoby zdradził tę wielką tajemnicę, umrze podwójnie — ciałem i duszą.
Po chwili milczenia kapłan znowu zapytał:
— Jeżeliś jest w samej rzeczy Beroes (tu schylił głowę), wielki prorok Chaldei (znowu schylił głowę), dla którego niemasz tajemnic na ziemi ani w niebie, racz powiedzieć słudze twemu: która gwiazda jest najdziwniejsza?
— Dziwnym jest Hor-set,[7] który obchodzi niebo w ciągu dwunastu lat, gdyż dokoła niego krążą cztery mniejsze gwiazdy. Ale najdziwniejszym jest Horka,[8] obchodzący niebo w trzydzieści lat. Ma on bowiem nietylko podwładne sobie gwiazdy, lecz i wielki pierścień, który niekiedy znika.
Wysłuchawszy tego, egipski kapłan upadł na twarz przed Chaldejczykiem. Następnie wręczył mu purpurową szarfę i welon z muślinu, pokazał gdzie stoją kadzidła i wśród niskich ukłonów, opuścił pieczarę.
Chaldejczyk został sam. Włożył szarfę na prawe ramię, zakrył twarz welonem i, wziąwszy złotą łyżkę, nasypał w nią kadzidła, które zapalił u lampki przed zasłoną. Szepcąc, obrócił się trzy razy wkoło, a dym kadzidła opasał go jakby potrójnym pierścieniem.
Przez ten czas w pustej pieczarze zapanował dziwny niepokój. Zdawało się, że sufit idzie wgórę, i rozsuwają się ściany. Purpurowa zasłona na ołtarzu chwiała się, niby poruszana przez ukryte ręce. Powietrze zaczęło falować, jakby wśród niego przelatywały stada niewidzialnych ptaków.
Chaldejczyk rozsunął szatę na piersiach i wydobył złoty medal, pokryty tajemniczemi znakami. Pieczara drgnęła, święta zasłona poruszyła się gwałtowniej, a w różnych punktach izby ukazały się płomyki.
Wtedy mag wzniósł ręce do góry i zaczął mówić:
„Ojcze niebieski, łaskawy i miłosierny, oczyść duszę moją... Zeszlij na niegodnego sługę swoje błogosławieństwa i wyciągnij wszechmocne ramię na duchy buntownicze, abym mógł okazać moc Twoją...
„Oto znak, którego dotykam w waszej obecności... Otom jest — ja — oparty na pomocy bożej, przewidujący i nieustraszony... Otom jest potężny i wywołuję was i zaklinam... Przyjdźcie tu, posłuszne — w imię Aye, Saraye, Aye, Saraye...“
W tej chwili z różnych stron odezwały się jakieś głosy. Około lampki przeleciał jakiś ptak, potem szata rudej barwy, następnie człowiek z ogonem, nareszcie kogut w koronie, który stanął na stoliku przed zasłoną.
Chaldejczyk znowu mówił:
„W imię wszechmocnego i wiekuistego Boga... Amorul, Tanecha, Rabur, Latisten...“
Dalekie głosy odezwały się po raz drugi.
„W imię prawdziwego i wiecznie żyjącego Eloy, Arehima, Rabur, zaklinam was i wzywam... Przez imię gwiazdy, która jest słońcem, przez ten jej znak, przez chwalebne i straszne imię Boga żywego...“[9]
Nagle wszystko ucichło. Przed ołtarzem ukazało się ukoronowane widmo, z berłem w ręku, siedzące na lwie.
— Beroes!... Beroes!... — zawołało widmo stłumionym głosem — poco mnie wywołujesz?
— Chcę, ażeby bracia moi z tej świątyni przyjęli mnie szczerem sercem i nakłonili ucha do słów, które przynoszę im od braci z Babilonu — odpowiedział Chaldejczyk.
— Niech się tak stanie — rzekło widmo i znikło.
Chaldejczyk został bez ruchu, jak posąg z odrzuconą wtył głową, z rękoma wzniesionemi dogóry. Stał tak przeszło pół godziny w pozycji niemożliwej dla zwykłego człowieka.
W tym czasie cofnął się kawał muru, tworzącego ścianę pieczary, i weszli trzej kapłani egipscy. Na widok Chaldejczyka, który zdawał się leżeć w powietrzu, oparty plecami o niewidzialną podporę, kapłani zaczęli spoglądać na siebie ze zdumieniem. Najstarszy rzekł:
— Dawniej bywali u nas tacy, ale dziś nikt tego nie potrafi.
Obchodzili go ze wszystkich stron, dotykali zdrętwiałych członków i z niepokojem patrzyli na jego oblicze, żółte i bezkrwiste, jak u trupa.
— Czy umarł?... — zapytał najmłodszy.
Po tych słowach, pochylone wtył ciało Chaldejczyka wróciło do pionowej postawy. Na twarzy ukazał się lekki rumieniec, a wzniesione ręce opadły. Westchnął, przetarł oczy, jak człowiek zbudzony ze snu, spojrzał na przybyłych i po chwili rzekł:
— Ty — zwrócił się do najstarszego — jesteś Mefres, arcykapłan świątyni Phta w Memfisie... Ty — jesteś Herhor, arcykapłan Amona w Tebach, najpierwszy mocarz po królu w tem państwie... Ty — wskazał najmłodszego — jesteś Pentuer, drugi prorok w świątyni Amona i doradca Herhora.
— A ty niewątpliwie jesteś Beroes, wielki kapłan i mędrzec babiloński, którego przyjście oznajmiono nam przed rokiem — odparł Mefres.
— Powiedziałeś prawdę — rzekł Chaldejczyk.
Uścisnął ich pokolei, a oni schylali głowy przed nim.
— Przynoszę wam wielkie słowa z naszej wspólnej ojczyzny, którą jest mądrość — mówił Beroes. — Raczcie ich wysłuchać i działajcie jak potrzeba.
Na znak Herhora, Pentuer cofnął się w głąb pieczary i wyniósł trzy fotele z lekkiego drzewa dla starszych, a niski taboret dla siebie. Usiadł w bliskości lampki i wydobył z zanadrza mały sztylet i tabliczkę pokrytą woskiem.
Gdy wszyscy trzej zajęli fotele, Chaldejczyk zaczął:
— Do ciebie, Mefresie, mówi najwyższe kolegjum kapłanów w Babilonie: Święty stan kapłański w Egipcie upada. Wielu z nich gromadzi pieniądze i kobiety i pędzi życie wśród uciech. Mądrość jest zaniedbana. Nie macie władzy, ani nad światem niewidzialnym, ani nawet nad własnemi duszami. Niektórzy z was utracili wiarę wyższą, a dla źrenic waszych zakryta jest przyszłość. Nawet dzieje się gorzej, bo wielu kapłanów, czując, że siły ich ducha są wyczerpane, weszli na drogę kłamstwa i zręcznemi sztukami zwodzą prostaków.
To mówi najwyższe kolegjum: Jeżeli chcecie powrócić na dobrą drogę, Beroes zostanie z wami przez kilka lat, ażeby zapomocą iskry, przyniesionej z wielkiego ołtarza Babilonu, rozniecić prawdziwe światło nad Nilem.
— Wszystko tak jest, jak mówisz — odparł zasmucony Mefres. — Zostań przeto między nami kilka lat, ażeby dorastająca młodzież przypomniała sobie waszą mądrość.
— A teraz do ciebie, Herhorze, słowa od najwyższego kolegjum...
Herhor pochylił głowę.
— Skutkiem zaniedbania wielkich tajemnic, kapłani wasi nie spostrzegli, że dla Egiptu nadchodzą złe lata. Grożą wam klęski wewnętrzne, które tylko cnota i mądrość oddalić może. Lecz gorsze jest, że gdybyście w ciągu następnych dziesięciu lat rozpoczęli wojnę z Asyrją, wojska jej rozgromią wasze, przyjdą nad Nil i zniszczą wszystko, co tu istnieje od wieków.
Taki złowrogi układ gwiazd, jaki dziś ciąży nad Egiptem, zdarzył się pierwszy raz za dynastji XIV-tej, kiedy wasz kraj zdobyli i złupili Hyksosi. Trzeci raz powtórzy się on za pięćset lub sześćset lat od strony Asyrji i ludu Paras, który mieszka na wschód od Chaldei...
Kapłani słuchali przerażeni. Herhor był blady, Pentuerowi wypadła z rąk tabliczka. Mefres ujął wiszący na piersiach amulet i modlił się zeschłemi wargami.
— Strzeżcie się więc Asyrji — ciągnął Chaldejczyk — bo dziś jej godzina. Okrutny to lud!... Gardzi pracą, żyje wojną. Zwyciężonych wbija na pale, lub odziera ze skóry; niszczy zdobyte miasta, a ludność uprowadza w niewolę. Odpoczynkiem ich jest polować na srogie zwierzęta, a zabawą — strzelać z łuku do jeńców lub wyłupywać im oczy. Cudze świątynie zamieniają w gruzy, naczyniami bogów posługują się przy swych ucztach, a kapłanów i mędrców robią swoimi błaznami. Ozdobą ich ścian są skóry żywych ludzi, a ich stołu — zakrwawione głowy nieprzyjaciół.
Gdy Chaldejczyk umilknął, odezwał się czcigodny Mefres:
— Wielki proroku, rzuciłeś strach na dusze nasze, a nie wskazujesz ratunku. Może być, i z pewnością tak jest, skoro mówisz, że losy przez pewien czas będą dla nas niełaskawe; lecz — jakże tego uniknąć? Są w Nilu miejsca niebezpieczne, z których żadna łódź nie ocali się; to też mądrość sterników omija groźne wiry. To samo z nieszczęściami narodów. Naród jest czółnem, a czas rzeką, którą w pewnych epokach mącą wichry. Jeżeli zaś drobna skorupa rybacza umie wywinąć się od klęski, dlaczego miljony ludu nie mogłyby w podobnych warunkach ujść zagłady?
— Mądre są słowa twoje — odparł Beroes — ale tylko w pewnej części potrafię na nie odpowiedzieć.
— Miałżebyś nie znać wszystkiego, co się stanie? — zapytał Herhor.
— Nie pytaj mnie o to, co wiem, a czego nie mogę powiedzieć. Najważniejszą rzeczą dla was jest utrzymać dziesięcioletni pokój z Asyrją, a to leży w granicy waszych sił.
Asyrja jeszcze boi się was, nic nie wie o zbiegu złych losów nad waszym krajem i chce rozpocząć wojnę z ludami Północy i Wschodu, które siedzą dokoła morza. Przymierze więc z nią moglibyście zawrzeć dzisiaj...
— Na jakich warunkach? — wtrącił Herhor.
— Na bardzo dobrych. Asyrja odstąpi wam ziemię Izraelską aż do miasta Akko i kraj Edom aż do miasta Elath. Zatem bez wojny granice wasze posuną się o dziesięć dni marszu na północ i dziesięć dni na wschód.
— A Fenicja?... — spytał Herhor.
— Strzeżcie się pokusy!... — zawołał Beroes. — Gdyby dziś faraon wyciągnął rękę po Fenicję, za miesiąc armje asyryjskie, przeznaczone na północ i wschód, zwróciłyby się na południe, a przed upływem roku konie ich pławiłyby się w Nilu.
— Ależ Egipt nie może wyrzec się wpływu nad Fenicją! — przerwał z wybuchem Herhor.
— Gdyby się nie wyrzekł, sam przygotowałby własną zgubę — mówił Chaldejczyk. — Zresztą, powtarzam słowa najwyższego kolegjum: „Powiedz Egiptowi — nakazywali bracia z Babilonu — ażeby na dziesięć lat przytulił się do swej ziemi jak kuropatwa, bo czyha na niego jastrząb złych losów. Powiedz, że my, Chaldejczycy, nienawidzimy Asyryjczyków bardziej niż Egipcjanie, gdyż znamy ciężar ich władzy; lecz mimo to zalecamy Egiptowi pokój z tym ludem krwiożerczym. Dziesięć lat — mały to przeciąg czasu, po którym możecie nietylko odzyskać dawne pozycje, ale i nas ocalić.“
— To prawda! — rzekł Mefres.
— Rozważcie tylko — ciągnął Chaldejczyk. — Jeżeli Asyrja z wami będzie prowadziła wojnę, pociągnie Babilon, który brzydzi się wojną, wyczerpie nasze bogactwa i zatrzyma pracę mądrości. Choćbyście nie ulegli, kraj wasz na długie lata będzie zniszczony i straci nietylko dużo ludności, ale i te ziemie urodzajne, które bez waszych starań piasek zasypałby w ciągu roku.
— To rozumiemy — wtrącił Herhor — i dlatego nie myślimy zaczepiać Asyrji. Ale Fenicja...
— Cóż wam szkodzi — mówił Beroes — że asyryjski rozbójnik ściśnie fenickiego złodzieja? Na tem zyskają nasi i wasi kupcy. A jeżeli zechcecie posiadać Fenicjan, pozwólcie, ażeby osiedlali się na waszych brzegach. Jestem pewny, że najbogatsi z nich i najzręczniejsi uciekną z pod władzy Asyryjczyków.
— Cóżby się stało z naszą flotą, gdyby Asyrja osiedliła się w Fenicji? — pytał Herhor.
— Nie jest to naprawdę wasza flota, tylko fenicka — odparł Chaldejczyk. — Gdy więc zabraknie wam tyryjskich i sydońskich statków, zaczniecie budować własne i ćwiczyć Egipcjan w sztuce żeglarskiej. Jeżeli będziecie mieli rozum i dzielny charakter, wydrzecie Fenicjanom handel na całym zachodzie...
Herhor machnął ręką.
— Powiedziałem, co mi kazano — rzekł Beroes — a wy czyńcie, co wam się podoba. Lecz pamiętajcie, że ciąży nad wami dziesięć lat złowrogich.
— Zdaje mi się, święty mężu — wtrącił Pentuer — że mówiłeś o klęskach wewnętrznych, jakie grożą Egiptowi w przyszłości. Co to będzie?... jeżeli raczysz odpowiedzieć słudze twemu.
— O to nie pytajcie mnie. Te rzeczy lepiej powinniście znać, aniżeli ja, człowiek obcy. Przezorność odkryje wam chorobę, a doświadczenie poda lekarstwa.
— Lud jest strasznie uciskany przez wielkich! — szepnął Pentuer.
— Pobożność upadła!... — rzekł Mefres.
— Jest wielu ludzi, którzy wzdychają do wojny za granicą — dodał Herhor. — Ja zaś oddawna widzę, że jej prowadzić nie możemy. Chyba za dziesięć lat...
— Więc zawrzecie traktat z Asyrją? — spytał Chaldejczyk.
— Amon, który zna moje serce — mówił Herhor — wie, jak mi podobny traktat jest obmierzły... Tak jeszcze niedawno nędzni Asyryjczycy płacili nam daniny!... Lecz, jeżeli ty, ojcze święty, i najwyższe kolegjum mówicie, że losy są przeciwko nam, musimy zawrzeć traktat...
— Prawda, że musimy... — dodał Mefres.
— W takim razie zawiadomcie kolegjum w Babilonie o postanowieniu, a oni sprawią, że król Assar przyszle do was poselstwo. Ufajcie mi, że układ ten jest bardzo korzystny: bez wojny zwiększycie swoje posiadłości!... Wreszcie — rozmyślało nad nim nasze kolegjum kapłańskie.
— Oby spadły na was wszelkie błogosławieństwa: dostatki, władza i mądrość! — rzekł Mefres. — Tak, trzeba podnieść nasz stan kapłański, a ty, święty mężu, Beroesie, pomożesz nam.
— Trzeba nadewszystko ulżyć nędzy ludu — wtrącił Pentuer.
— Kapłani... lud!... — mówił jakby do siebie Herhor. — Tu przedewszystkiem trzeba powściągnąć tych, którzy pragną wojny... Prawda, że jego świątobliwość faraon jest za mną, i zdaje mi się, żem pozyskał niejaki wpływ na serce dostojnego następcy (oby żyli wiecznie!). Ale Nitager, któremu wojna jest potrzebna, jak rybie woda... Ale naczelnicy wojsk najemnych, którzy dopiero podczas wojny coś znaczą u nas... Ale nasza arystokracja, która myśli, że wojna spłaci fenickie długi, a im przyniesie majątek...
— Tymczasem rolnicy upadają pod nawałem prac, a robotnicy publiczni burzą się, z powodu zdzierstwa przełożonych — wtrącił Pentuer.
— Ten zawsze swoje! — mówił zadumany Herhor. — Myśl ty sobie, Pentuerze, o chłopach i robotnikach, ty, Mefresie, o kapłanach. Nie wiem, co wam się uda zrobić, ale ja — przysięgam, że gdyby mój własny syn pchał Egipt do wojny, zetrę własnego syna.
— Tak uczyń — rzekł Chaldejczyk. — Zresztą, kto chce, niech toczy wojnę, byle nie w tych stronach, gdzie może zetknąć się z Asyrją.
Na tem posiedzenie zakończyło się, Chaldejczyk włożył szarfę na ramię i zasłonę na twarz; Mefres i Herhor stanęli po obu stronach jego, a za nimi Pentuer, wszyscy zwróceni do ołtarza.
Gdy Beroes, skrzyżowawszy ręce na piersiach, szeptał, w podziemiu zaczął się znowu niepokój, i było słychać niby daleki zgiełk, który zdziwił asystentów. Wówczas mag odezwał się głośno:
— Baralanensis, Baldachiensis, Paumachiae, wzywam was, abyście byli świadkami naszych układów i wspierali nasze zamiary...
Rozległ się dźwięk trąb tak wyraźny, że Mefres schylił się do ziemi, Herhor obejrzał się zdziwiony, a Pentuer ukląkł, zaczął drżeć i zasłonił uszy.
Purpurowa kotara na ołtarzu zachwiała się, a jej fałdy przybrały taką formę, jakgdyby z poza niej chciał wyjść człowiek.
— Bądźcie świadkami — wołał zmienionym głosem Chaldejczyk — niebieskie i piekielne moce! A ktoby nie dotrzymał umowy, albo zdradził jej tajemnicę, niech będzie przeklęty...
„Przeklęty!...“ — powtórzył jakiś głos.
— I zniszczony...
„I zniszczony...“
— W tem widzialnem i tamtem niewidzialnem życiu. Przez niewysłowione imię Jehowa, na którego dźwięk ziemia drży, morze cofa się, ogień gaśnie, rozkładają się elementa natury...
W jaskini zapanowała formalna burza. Dźwięki trąb mieszały się z odgłosem jakby dalekich piorunów. Zasłona ołtarza prawie poziomo uniosła się i poza nią, wśród migotliwych błyskawic, ukazały się dziwne twory, napoły ludzkie, napoły roślinne i zwierzęce, skłębione i pomieszane.
Nagle wszystko ucichło, i Beroes zwolna wzniósł się w powietrze, ponad głowy trzech asystujących kapłanów.

O godzinie ósmej z rana, harrańczyk Phut wrócił do fenickiego zajazdu „Pod okrętem, “ gdzie już znalazły się jego worki i skrzynie, zabrane przez złodziei. Zaś w kilka minut po nim przyszedł zaufany sługa Asarhadona, którego gospodarz zaprowadził do piwnicy i krótko spytał:
— Cóż?...
— Byłem przez całą noc — odparł sługa — na placu, gdzie jest świątynia Seta. Około dziesiątej wieczorem, z ogrodu, który leży o pięć posesyj dalej, aniżeli dom „Zielonej Gwiazdy,“ wyszło trzech kapłanów. Jeden z nich, z czarną brodą i włosami, skierował stopy swoje przez plac, do świątyni Seta. Pobiegłem za nim, ale zaczęła padać mgła i zginął mi z oczu. Czy wrócił pod „Zieloną Gwiazdę“ i kiedy — nie wiem.
Gospodarz zajazdu, wysłuchawszy sprawozdania, stuknął się w czoło i zaczął mruczeć do siebie:
— Więc mój harrańczyk, jeżeli ubiera się w strój kapłana i chodzi do świątyni, musi być kapłanem; a jeżeli nosi brodę i włosy, musi być kapłanem chaldejskim. A jeżeli pokryjomu widuje się z tutejszymi kapłanami, więc jest w tem jakieś szelmostwo. Nie powiem o tem policji, bo mógłbym złapać się. Ale zawiadomię którego z wielkich Sydończyków, bo może być w tem interes do zrobienia, jeżeli nie dla mnie, to dla naszych.
Wkrótce wrócił inny posłaniec. Asarhadon i z tym zeszedł do piwnicy i usłyszał następną relację:
— Przez całą noc stałem naprzeciw domu pod „Zieloną Gwiazdą.“ Harrańczyk tam był, upił się i wyrabiał takie krzyki, że aż policjant upominał odźwiernego...
— Hę?... — spytał gospodarz. — Harrańczyk był pod „Zieloną Gwiazdą“ przez całą noc i ty go widziałeś?...
— I nietylko ja, ale policjant...
Asarhadon sprowadził pierwszego sługę i każdemu z nich kazał powtórzyć jego opowiadanie. Powtórzyli wiernie, każdy swoje. Z czego wynikło, że Phut harrańczyk przez całą noc bawił pod „Zieloną Gwiazdą,“ ani na chwilę nie opuszczając jej, a jednocześnie — że późnym wieczorem szedł do świątyni Seta, z której nie wracał!
— O!... — mruczał Fenicjanin — w tem wszystkiem kryje się bardzo wielkie szelmostwo... Muszę czem prędzej zawiadomić starszych gminy fenickiej, że ten Chetyjczyk umie bywać jednocześnie w dwu miejscach. Zarazem poproszę go, ażeby wyniósł się z mego zajazdu... Nie lubię takich, którzy mają dwie postacie: jedną swoją, drugą na zapas. Bo taki człowiek jest albo wielki złodziej, albo czarownik, albo spiskowiec.
Ponieważ Asarhadon lękał się tych rzeczy, więc przeciw czarom zabezpieczył się modlitwami do wszystkich bogów, jacy ozdabiali jego szynkownię. Potem pobiegł do miasta, gdzie zawiadomił o fakcie starszego gminy fenickiej i starszego cechu złodziei. Nareszcie, wróciwszy do domu, wezwał dziesiętnika policji i oświadczył mu, że Phut może być człowiekiem niebezpiecznym. Wkońcu zażądał od harrańczyka, ażeby opuścił jego zajazd, któremu nie przynosi zysków, tylko podejrzenia i straty.
Phut chętnie zgodził się na propozycję i oświadczył gospodarzowi, że jeszcze dzisiejszego wieczora odpłynie do Tebów.
— Bodajżeś stamtąd nie wrócił!... — pomyślał gościnny gospodarz. — Bodajżeś zgnił w kopalniach, albo wpadł do rzeki na pastwę krokodylom!



ROZDZIAŁ XXI.

Podróż księcia następcy zaczęła się w najpiękniejszej porze roku, w miesiącu Famenut (koniec grudnia, początek stycznia).
Woda spadła do połowy wysokości, odsłaniając coraz nowe płaty ziemi. Od Tebów płynęły do morza mnogie tratwy z pszenicą; w Dolnym Egipcie zbierano koniczynę i senes. Drzewa pomarańczowe i granaty okryły się kwiatami, a na polach siano, łubin, len, jęczmień, bób, fasolę, ogórki i inne rośliny ogrodowe.
Odprowadzony do przystani memfiskiej przez kapłanów, najwyższych urzędników państwa, gwardję jego świątobliwości faraona i tłumy ludu, książę namiestnik Ramzes wszedł do złocistej barki około dziesiątej rano. Pod pomostem, na którym stały kosztowne namioty, dwudziestu żołnierzy robiło wiosłami; zaś pod masztem i na obu końcach łodzi zajęli miejsca najlepsi inżynierowie wodni. Jedni pilnowali żagla, drudzy komenderowali wioślarzami, inni nadawali kierunek statkowi.
Ramzes zaprosił do swej barki najczcigodniejszego arcykapłana Mefresa i świętego ojca Mentezufisa, którzy mieli mu towarzyszyć w podróży i pełnieniu władzy. Wezwał też dostojnego nomarchę Memfisu, który księcia odprowadzał do granic swojej prowincji.
Na kilkaset kroków przed namiestnikiem płynął piękny statek dostojnego Otoesa, który był nomarchą Aa, prowincji, sąsiadującej z Memfisem. Zaś za księciem uszykowały się niezliczone statki, zajęte przez dwór, kapłanów, oficerów i urzędników.
Żywność i służba odjechały wcześniej.
Nil do Memfisu płynie między dwoma pasmami gór. Dalej góry skręcają na wschód i zachód, a rzeka dzieli się na kilka ramion, których wody toczą się ku morzu przez wielką równinę.
Gdy statek odbił od przystani, książę chciał porozmawiać z arcykapłanem Mefresem. W tej chwili jednak zerwał się taki okrzyk tłumu, że następca musiał wyjść z pod namiotu i ukazać się ludowi.
Lecz wrzawa zamiast zmniejszyć się rosła. Na obu brzegach stały i wciąż zwiększały się tłumy półnagich wyrobników lub odzianych w świąteczne szaty mieszczan. Bardzo wielu miało wieńce na głowach, prawie wszyscy — zielone gałązki w rękach. Niektóre grupy śpiewały, wśród innych rozlegał się łoskot bębnów i dźwięki fletów.
Gęsto ustawione wzdłuż rzeki żórawie z kubłami próżnowały. Natomiast krążył po Nilu rój drobnych czółenek, których osady rzucały kwiaty pod barkę następcy. Niektórzy sami skakali w wodę i płynęli za książęcym statkiem.
— Ależ oni tak mnie pozdrawiają, jak jego świątobliwość!... — pomyślał książę.
I wielka duma opanowała jego serce na widok tylu strojnych statków, które mógł zatrzymać jednem skinieniem, i tych tysięcy łudzi, którzy porzucili swoje zajęcia i narażali się na kalectwo, nawet na śmierć, byle spojrzeć w jego boskie oblicze.
Szczególnie upajał Ramzesa niezmierny krzyk tłumu, nie ustający ani na chwilę. Krzyk ten napełniał mu piersi, uderzał do głowy, podnosił go. Zdawało się księciu, że gdyby skoczył z pomostu, nawet nie dosięgnąłby wody, gdyż zapał ludu porwałby go i uniósł ku niebu jak ptaka.
Statek nieco zbliżył się do lewego brzegu, postacie tłumu zarysowały się wyraźniej, i książę spostrzegł coś, czego się nie spodziewał. Podczas gdy pierwsze szeregi ludu klaskały i śpiewały, w dalszych widać było kije, gęsto i szybko spadające na niewidzialne grzbiety.
Zdziwiony namiestnik zwrócił się do nomarchy Memfisu.
— Spojrzyj-no wasza dostojność... Tam kije są w robocie?...
Nomarcha przysłonił ręką oczy, szyja poczerwieniała mu...
— Wybacz, najdostojniejszy panie, ale ja źle widzę...
— Biją... z pewnością biją — powtarzał książę.
— To jest możliwe — odparł nomarcha. — Zapewne policja schwytała bandę złodziei...
Niezbyt zadowolony, następca poszedł na tył statku, między inżynierów i z tego punktu spojrzał ku Memfisowi.
Brzegi wgórze Nilu były prawie puste, czółenka znikły, żórawie czerpiące wodę pracowały, jakgdyby nic nie zaszło.
— Już skończyła się uroczystość?... — zapytał książę jednego z inżynierów, wskazując wgórę rzeki.
— Tak... Ludzie wrócili do roboty — odparł inżynier.
— Bardzo prędko!...
— Muszą odzyskać czas stracony — rzekł nieostrożnie inżynier.
Następca drgnął i bystro spojrzał na mówiącego. Lecz wnet uspokoił się i wrócił pod namiot. Okrzyki nic go już nie obchodziły. Był pochmurny i milczący. Po wybuchu dumy, uczuł pogardę dla tłumu, który tak prędko przechodzi od zapału do żórawi, czerpiących błoto.
W tej okolicy Nil zaczyna dzielić się na odnogi. Statek naczelnika nomesu Aa skręcił ku zachodowi i po godzinnej jeździe przybił do brzegu. Tłumy były jeszcze liczniejsze, aniżeli pod Memfisem. Ustawiono mnóstwo słupów z chorągwiami i bram triumfalnych, owiniętych zielenią. Między ludem coraz częściej można było napotkać obce twarze i ubiory.
Gdy książę wysiadł na ląd, zbliżyli się kapłani z baldachimem, a dostojny nomarcha Otoes rzekł do niego:
— Bądź pozdrowiony, namiestniku boskiego faraona, w granicach nomesu Aa. Na znak łaski swej, która jest dla nas niebieską rosą, chciej złożyć ofiarę bogu Ptah, naszemu patronowi, i przyjmij pod swoją opiekę i władzę ten nomes z jego świątyniami, urzędnikami, ludem, bydłem, zbożem i wszystkiem, co się tu znajduje.
Następnie zaprezentował mu grupę młodych elegantów, pachnących, uróżowanych, ubranych w szaty haftowane złotem. Byli to bliżsi i dalsi krewni nomarchy, miejscowa arystokracja.
Ramzes przypatrzył im się z uwagą.
— Aha! — zawołał. — Zdawało mi się, że czegoś brakuje tym panom i już widzę. Oni nie mają peruk...
— Ponieważ ty, najdostojniejszy książę, nie używasz peruki, więc i nasza młodzież ślubowała sobie nie nosić tego stroju — odparł nomarcha.
Po tem objaśnieniu, jeden z młodych ludzi stanął za księciem z wachlarzem, drugi z tarczą, trzeci z włócznią i rozpoczął się pochód. Następca szedł pod baldachimem, przed nim kapłan z puszką, w której paliły się kadzidła — wreszcie kilka młodych dziewcząt, rzucających róże na ścieżkę, którą książę miał przechodzić.
Lud w świątecznych strojach, z gałązkami w rękach, tworzył szpaler i krzyczał, śpiewał lub padał na twarz przed zastępcą faraona. Ale książę spostrzegł, że mimo głośnych oznak radości, twarze są martwe i zakłopotane. Zauważył też, że tłum jest podzielony na grupy, któremi dyrygują jacyś ludzie, i że uciecha odbywa się na komendę. I znowu uczuł w sercu chłód pogardy dla tego motłochu, który nawet cieszyć się nie umie.
Zwolna orszak zbliżył się do murowanej kolumny, która odgraniczała nomes Aa od nomesu memfiskiego. Na kolumnie, z trzech stron, znajdowały się napisy, dotyczące: rozległości, ludności i liczby miast prowincji; z czwartej strony stał posąg bożka Ptah, okręconego od stóp do piersi w powijaki, w zwykłym czepcu na głowie, z laską w ręku.
Jeden z kapłanów podał księciu złotą łyżkę z płonącem kadzidłem. Następca, odmawiając przepisane modlitwy, wyciągnął kadzielnicę na wysokość oblicza bóstwa i kilkakrotnie nisko się skłonił.
Okrzyki ludu i kapłanów wzmogły się jeszcze bardziej, choć między arystokratyczną młodzieżą widać było uśmieszki i drwinki. Książę, który od czasu pogodzenia się z Herhorem okazywał wielki szacunek bogom i kapłanom, lekko zmarszczył brwi, i w jednej chwili młodzież zmieniła postawę. Wszyscy spoważnieli, a niektórzy padli na twarz przed kolumną.
„Zaprawdę! — pomyślał książę — ludzie szlachetnego urodzenia lepsi są, aniżeli ten motłoch... Cokolwiek czynią, sercem czynią, nie jak ci, którzy, wrzeszcząc na moją cześć, radziby jak najprędzej wrócić do swoich obór i warsztatów...“
Teraz, lepiej niż kiedykolwiek, zmierzył odległość, jaka istniała pomiędzy nim a prostakami. I zrozumiał, że tylko arystokracja jest klasą, z którą łączy go wspólność uczuć. Gdyby nagle znikli ci strojni młodzieńcy i piękne kobiety, których płonące spojrzenia śledzą każdy jego ruch, ażeby natychmiast służyć mu i spełniać rozkazy, gdyby ci znikli, książę wśród niezliczonych tłumów ludu czułby się samotniejszym, aniżeli w pustyni.
Ośmiu murzynów przyniosło lektykę, ozdobioną nad baldachimem strusiemi piórami, i książę, wsiadłszy w nią, udał się do stolicy nomesu, Sochem, gdzie zamieszkał w rządowym pałacu.
Pobyt Ramzesa w tej prowincji, o kilka mil zaledwie oddalonej od Memfisu, ciągnął się miesiąc. Cały zaś ten czas upłynął mu na przyjmowaniu próśb, odbieraniu hołdów, na prezentacjach urzędników i ucztach.
Uczty odbywały się podwójne: jedne w pałacu, w których brała udział tylko arystokracja, drugie — w dziedzińcu zewnętrznym, gdzie pieczono całe woły, zjadano setki sztuk chleba i wypijano setki dzbanów piwa. Tu raczyła się służba książęca i niżsi urzędnicy nomesu.
Ramzes podziwiał hojność nomarchy i przywiązanie wielkich panów, którzy dniem i nocą otaczali namiestnika, czujni na każde jego skinienie i gotowi spełniać rozkazy.
Nareszcie, zmęczony zabawami, książę oświadczył dostojnemu Otoesowi, że chce bliżej poznać gospodarstwo prowincji. Taki bowiem otrzymał rozkaz od jego świątobliwości faraona.
Życzeniu stało się zadość. Nomarcha poprosił księcia, aby usiadł do lektyki, niesionej tylko przez dwóch ludzi, i z wielkim orszakiem zaprowadził go do świątyni bóstwa Hator. Tam orszak został w przysionku, a nomarcha kazał tragarzom wnieść księcia na szczyt jednego z pylonów i sam mu towarzyszył.
Ze szczytu sześciopiętrowej wieży, skąd kapłani obserwowali niebo, i zapomocą kolorowych chorągwi porozumiewali się z sąsiedniemi świątyniami w Memfis, Athribis i Anu, wzrok ogarniał w kilkumilowym promieniu prawie całą prowincję.
Z tego też miejsca dostojny Otoes pokazywał księciu, gdzie leżą pola i winnice faraona, który kanał oczyszcza się obecnie, która tama ulega naprawie, gdzie znajdują się piece do topienia bronzu, gdzie śpichrze królewskie, gdzie bagna zarosłe lotosem i papirusem, które pola są zasypane piaskiem i tak dalej.
Ramzes był zachwycony pięknym widokiem i gorąco dziękował Otoesowi za doznawaną przyjemność. Lecz gdy wrócił do pałacu i, wedle rady ojca, zaczął notować wrażenia, przekonał się, że jego wiadomości o ekonomicznym stanie nomesu Aa nie rozszerzyły się.
Po kilku dniach, znowu zażądał od Otoesa wyjaśnień, dotyczących administracji prowincją. Wówczas dostojny pan kazał zgromadzić się wszystkim urzędnikom i przedefilować przed księciem, który w głównym dziedzińcu siedział na wzniesieniu.
Więc przesuwali się około namiestnika wielcy i mali podskarbiowie, pisarze od zbóż, wina, bydła i tkanin, naczelnicy mularzy i kopaczy, inżynierowie lądowi i wodni, lekarze różnych chorób, oficerowie pułków robotniczych, pisarze policji, sędziowie, dozorcy więzień, nawet paraszytowie i oprawcy. Po nich dostojny nomarcha przedstawił Ramzesowi jego własnych urzędników tej prowincji. Książę zaś z niemałem zdziwieniem dowiedział się, że w nomesie Aa i mieście Sochem posiada: osobnego woźnicę, łucznika, nosiciela tarczy, włóczni i topora, kilkunastu lektykarzy, kilku kucharzy, podczaszych, fryzjerów i wielu innych służebników, odznaczających się przywiązaniem i wiernością, choć Ramzes wcale ich nie znał i nawet nie słyszał ich nazwisk.
Zmęczony i znudzony jałowym przeglądem urzędników, książę upadł na duchu. Przerażała go myśl, że on nic nie pojmuje, że więc jest niezdolny do kierowania państwem. Lecz nawet przed samym sobą lękał się przyznać do tego.
Bo jeżeli nie potrafi rządzić Egiptem, a inni poznają się na tem, co mu pozostanie?... Tylko śmierć. Ramzes czuł, że poza tronem niema dla niego szczęścia, że bez władzy — nie mógłby istnieć.
Lecz gdy parę dni odpoczął, o ile można było odpocząć w chaosie dworskiego życia, znowu wezwał do siebie Otoesa i rzekł mu:
— Prosiłem waszą dostojność, ażebyś mnie wtajemniczył w rządy swego nomesu. Zrobiłeś tak: pokazałeś mi kraj i urzędników, ale ja — jeszcze nic nie wiem. Owszem, jestem jak człowiek w podziemiach naszych świątyń, który widzi dokoła siebie tyle dróg, że wkońcu nie może wyjść na świat.
Nomarcha zafrasował się.
— Co mam robić?... — zawołał. — Czego chcesz ode mnie, władco?... Rzeknij tylko słowo, a oddam ci mój urząd, majątek, nawet głowę.
A widząc, że książę łaskawie przyjmuje te zapewnienia, prawił dalej:
— W czasie podróży widziałeś lud tego nomesu. Powiesz, że nie byli wszyscy. Zgoda. Każę, aby wyszła cała ludność, a jest jej: mężów, kobiet, starców i dzieci około dwustu tysięcy sztuk. Z wierzchołka pylonu raczyłeś oglądać nasze terytorjum. Lecz jeżeli pragniesz, możemy zbliska obejrzeć każde pole, każdą wieś i ulicę miasta Sochem.
Nareszcie pokazałem ci urzędników, między którymi, prawda, że brakowało najniższych. Ale wydaj rozkaz, a wszyscy staną jutro przed twojem obliczem i będą leżeli na brzuchach swych.
Cóż mam więcej uczynić?... — odpowiedz, najdostojniejszy panie!...
— Wierzę ci, że jesteś najwierniejszy — odparł książę. — Objaśnij mi więc dwie rzeczy: jedną — dlaczego zmniejszyły się dochody jego świątobliwości faraona? drugą — co ty sam robisz w nomesie?...
Otoes zmieszał się, a książę prędko dodał:
— Chcę wiedzieć: co tu robisz i jakiemi sposobami rządzisz? gdyż jestem młody i dopiero zaczynam rządy...
— Ale masz mądrość starca! — szepnął nomarcha.
— Godzi się więc — mówił książę — ażebym ja wypytywał doświadczonych, a ty ażebyś mi udzielał nauk.
— Wszystko pokażę waszej dostojności i opowiem — rzekł Otoes. — Ale trzeba nam wydostać się w miejsce, gdzie niema tej wrzawy...
Istotnie w pałacu, który zajmował książę, na dziedzińcach wewnętrznych i zewnętrznych, tłoczyło się takie mnóstwo ludzi, jak na jarmarku. Jedli oni, pili, śpiewali, mocowali się lub gonili, a wszystko na chwałę namiestnika, którego byli sługami.
Jakoż około trzeciej po południu nomarcha kazał wyprowadzić dwa konie, na których razem z księciem wyjechali z miasta na zachód. Dwór zaś został w pałacu i bawił się jeszcze weselej.
Dzień był piękny, chłodny, ziemia okryta zielonością i kwieciem. Nad głowami jeźdźców rozlegały się śpiewy ptaków, powietrze było pełne woni.
— Jak tu przyjemnie! — zawołał Ramzes. — Pierwszy raz od miesiąca mogę zebrać myśli. A już zacząłem wierzyć, że w mojej głowie osiedlił się cały pułk wozów wojennych i od rana do nocy odbywa musztrę.
— Taki jest los mocarzy świata — odparł nomarcha.
Stanęli na wzgórzu. U stóp ich leżała ogromna łąka, przecięta błękitną strugą. Na północy i na południu bieliły się mury miasteczek. Za łąką, aż do krańca horyzontu, ciągnęły się czerwone piaski pustyni zachodniej, od której niekiedy wiało tchnieniem upalnego wiatru jak z pieca.
Na łące pasły się niezliczone stada zwierząt domowych: rogate i bezrogie woły, owce, kozy, osły, antylopy, nawet nosorożce. Tu i owdzie było widać kępy moczarów, obrosłych roślinami wodnemi i krzakami, w których roiły się dzikie gęsi, kaczki, gołębie, bociany, ibisy i pelikany.
— Spojrzyj, panie — rzekł nomarcha — oto obraz naszego kraju Queneh, Egiptu. Ozyrys umiłował ten pasek ziemi wśród pustyń, zasypał go roślinnością i zwierzętami, aby mieć z nich pożytek. Potem dobry bóg wziął na siebie ludzką postać i był pierwszym faraonem. A gdy poczuł, że mu ciało więdnie, opuścił je i wstąpił w swego syna, a następnie w jego syna.
Tym sposobem Ozyrys żyje między nami od wieków, jako faraon, i ciągnie korzyści z Egiptu i jego bogactw, które sam stworzył. Rozrósł się pan, jak potężne drzewo. Konarami jego są wszyscy królowie egipscy, gałęźmi — nomarchowie i kapłani, a gałązkami — stan rycerski. Widzialny bóg zasiada na tronie ziemskim i pobiera należny mu dochód z kraju; niewidzialny przyjmuje ofiary w świątyniach i przez usta kapłanów wypowiada swoją wolę.
— Mówisz prawdę — wtrącił książę. — Tak jest napisano.
— Ponieważ Ozyrys-faraon — ciągnął nomarcha — nie może sam zajmować się ziemskiem gospodarstwem, więc polecił czuwać nad swoim majątkiem nam, nomarchom, którzy z jego krwi pochodzimy.
— To jest prawda — rzekł Ramzes. — Nawet niekiedy słoneczny bóg wciela się w nomarchę i daje początek nowej dynastji. Tak powstały dynastja memfiska, elefantyjska, tebeńska, ksoicka...
— Rzekłeś, panie — mówił dalej Otoes. — A teraz odpowiem na to, o co mnie pytałeś.
Pytałeś: co ja tu robię w nomesie?... Pilnuję majątku Ozyrysa-faraona i mojej w nim cząstki. Spojrzyj na te stada: widzisz różne zwierzęta. Jedne dają mleko, inne mięso, inne wełny i skóry. Podobnie ludność Egiptu: jedni dostarczają zbóż, inni wina, tkanin, sprzętów, budynków. Moją zaś rzeczą jest pobrać od każdego, co winien, i złożyć u stóp faraona.
W dozorowaniu tak licznych stad sam nie podołałbym: więc wybrałem sobie czujne psy i mądrych pasterzy. Jedni doją zwierzęta, strzygą, zdejmują z nich skóry; inni pilnują, aby złodziej nie pokradł ich, lub nie poszarpał drapieżnik. Podobnież z nomesem: nie zdążyłbym zebrać wszystkich podatków i ustrzec ludzi od złego; więc mam urzędników, którzy robią, co jest słuszne, a mnie składają rachunki ze swoich czynności.
— Wszystko jest prawdą — przerwał książę — znam to i rozumiem. Lecz nie mogę dojść: dlaczego zmniejszyły się dochody jego świątobliwości, chociaż są tak pilnowane?
— Chciej przypomnieć sobie wasza dostojność — odparł nomarcha — że bóg Set, choć jest rodzonym bratem słonecznego Ozyrysa, nienawidzi go, walczy z nim i psuje wszelkie jego dzieła. On zsyła śmiertelne choroby na ludzi i bydło, on sprawia, że przybór Nilu jest za mały, lub zanadto gwałtowny, on na Egipt w porze gorącej rzuca tumany piasków.
Gdy rok jest dobry, Nil dosięga pustyni, gdy zły — pustynia przychodzi do Nilu, a wówczas i dochody królewskie muszą być mniejsze.
— Spojrzyj, wasza cześć — mówił, wskazując na łąkę. — Liczne są te stada, ale za mojej młodości były liczniejsze. A kto temu winien? Nikt inny, tylko Set, któremu nie oprą się ludzkie siły. Ta łąka, dziś ogromna, była niegdyś jeszcze większą, i z tego miejsca nie widywano pustyni, która nas dziś przeraża.
Gdzie bogowie walczą, człowiek nie poradzi; gdzie Set zwycięża Ozyrysa, któż mu zabiegnie drogę?
Dostojny Otoes skończył; książę zwiesił głowę. Niemało nasłuchał się on w szkołach o łasce Ozyrysa i niegodziwościach Seta i, jeszcze dzieckiem będąc, gniewał się, że z Setem nie zrobiono ostatecznych rachunków.
„Jak ja urosnę — myślał wówczas — a udźwignę włócznię, poszukam Seta i spróbujemy się!...“
I oto patrzył dziś na niezmierny obszar piasków, państwo złowrogiego boga, który umniejszał dochody Egiptu; ale o walce z nim nie myślał. Bo jak tu walczyć z pustynią?... Można ją tylko omijać, albo w niej zginąć.



ROZDZIAŁ XXII.

Pobyt w nomesie Aa tak zmęczył następcę tronu, że dla odpoczynku i zebrania myśli kazał zaprzestać wszelkich uroczystości na swoją cześć i zapowiedział, aby w czasie podróży ludność nigdzie nie występowała z powitaniami dla niego.
Orszak książęcy dziwił się, nawet trochę gorszył. Ale rozkaz wykonano, i Ramzes znowu odzyskał nieco spokojności w życiu. Miał teraz czas do musztrowania żołnierzy, co było jego najmilszem zajęciem, i mógł nieco skupić zwichrzone myśli.
Zamknięty w najodleglejszym kącie pałacu, książę począł zastanawiać się: o ile spełnił rozkazy ojca?
Własnemi oczyma obejrzał nomes Aa: jego pola, miasteczka, ludność i urzędników. Sprawdził też, że wschodni brzeg prowincji uległ najazdowi pustyni. Spostrzegł, że ludność robocza jest obojętna i głupia, że robi tylko to, co jej każą, a i to niechętnie. Nareszcie przekonał się, że naprawdę wiernych i kochających poddanych znaleźć można tylko wśród arystokracji. Są oni bowiem albo spokrewnieni z rodem faraonów, albo należą do stanu rycerskiego i są wnukami żołnierzy, którzy walczyli pod Ramzesem Wielkim.
W każdym razie, ci ludzie szczerze garnęli się do dynastji i gotowi byli służyć jej z prawdziwym zapałem. Nie jak chłopi, którzy, odkrzyczawszy powitanie, czem prędzej biegli do swoich świń i wołów.
Główny jednak cel posłannictwa był nierozstrzygnięty. Ramzes nietylko jasno nie widział przyczyn zmniejszenia się królewskich dochodów, ale nawet nie umiał sformułować pytania: dlaczego jest źle i — jak poprawić złe? Czuł tylko, że legendowa wojna boga Seta z bogiem Ozyrysem niczego nie wyjaśnia i wcale nie podaje środków zaradczych.
Książę zaś, jako przyszły faraon, chciał mieć wielkie dochody, takie, jak dawni władcy Egiptu. I kipiał gniewem na samą myśl, że, wstąpiwszy na tron, może być równie ubogim jak ojciec, jeżeli nie uboższym.
— Nigdy!... — wołał książę, zaciskając pięści.
Dla powiększenia królewskich majątków był gotów rzucić się z mieczem na samego boga Seta i tak porąbać go w kawały, jak on zrobił ze swoim bratem Ozyrysem. Ale zamiast okrutnego bóstwa i jego legjonów, widział dokoła siebie: pustkę, ciszę i niewiadomość.
Pod wpływem tych szamotań się z własnemi myślami, zaczepił raz arcykapłana Mefresa.
— Powiedz mi, święty ojcze, któremu znana jest wszelka mądrość: dlaczego dochody państwa zmniejszają się i w jaki sposób możnaby je powiększyć?
Arcykapłan wzniósł ręce do góry.
— Niech będzie błogosławiony — zawołał — duch, który podszepnął ci, dostojny panie, takie myśli!... O, bodajbyś poszedł śladami wielkich faraonów, którzy pokryli Egipt świątyniami, a zapomocą tam i kanałów zwiększyli obszar urodzajnych gruntów!...
Starzec był tak wzruszony, że zapłakał.
— Przedewszystkiem — odparł książę — odpowiedz mi na to, o co pytam. Bo czyliż można myśleć o budowaniu kanałów i świątyń, gdy skarb jest pusty? Na Egipt spadło największe nieszczęście: jego władcom grozi ubóstwo. To przedewszystkiem należy zbadać i poprawić, a reszta znajdzie się.
— O tem, książę, dowiesz się tylko w świątyniach, u stóp ołtarzy — mówił arcykapłan. — Tylko tam szlachetna ciekawość twoja może być zaspokojona.
Ramzes rzucił się niecierpliwie.
— Przed oczyma waszej dostojności świątynie zasłaniają cały kraj, nawet skarb faraona!... Jestem przecie kapłańskim uczniem, wychowałem się w cieniu świątyń, znam tajemnicze widowiska, na których przedstawiacie złość Seta, a śmierć i odradzanie się Ozyrysa, i cóż mi z tego?... Gdy ojciec spyta mnie: w jaki sposób napełnić skarbiec? — nic nie odpowiem. Chyba powinienbym go namawiać, ażeby jeszcze dłużej i częściej modlił się, niż to robi dotychczas!
— Bluźnisz, książę, bo nie znasz wysokich obrzędów religji. Gdybyś je poznał, odpowiedziałbyś na wiele pytań, które cię dręczą. A gdybyś widział to, co ja widziałem!... Uwierzyłbyś, że najważniejszą sprawą dla Egiptu jest podźwignąć jego świątynie i kapłanów...
„Starcy po raz drugi w życiu stają się dziećmi“ — pomyślał książę i przerwał rozmowę.
Arcykapłan Mefres był zawsze bardzo pobożny; lecz w ostatnich czasach posuwał się nawet do dziwactw w tym kierunku.
— Dobrzebym wyszedł — mówił do siebie Ramzes — oddawszy się w ręce kapłanów, dla asystowania ich dziecinnym obrządkom. A może Mefres kazałby i mnie całe godziny wystawać przed ołtarzem z podniesionemi rękoma, jak to sam podobno robi, spodziewając się cudów!...
W miesiącu Farmuti (koniec stycznia — początek lutego) książę pożegnał Otoesa, aby przenieść się do nomesu Hak. Dziękował nomarsze i panom za wspaniałe przyjęcie, ale w duszy miał smutek, czując, że nie wywiąże się z zadania, które włożył na niego ojciec.
Odprowadzony przez rodzinę i dwór Otoesa, namiestnik z orszakiem swym przeprawił się na prawy brzeg Nilu, gdzie powitał go dostojny nomarcha Ranuzer z panami i kapłanami. Gdy książę stanął na ziemi Hak, kapłani podnieśli wgórę posągi bożka Atmu, patrona prowincji, urzędnicy padli na twarz, a nomarcha podał mu złoty sierp, prosząc, aby jako zastępca faraona, rozpoczął żniwo. W tej porze bowiem należało zbierać jęczmień.
Ramzes przyjął sierp, ściął parę garści kłosów i spalił je z kadzidłem przed bogiem, pilnującym granic. Po nim zrobił to samo nomarcha i wielcy panowie, a nareszcie zaczęli żniwo chłopi. Zbierali oni tylko kłosy, które pakowano w worki; słoma zaś zostawała w polu.
Wysłuchawszy nabożeństwa, które znudziło go, książę stanął na dwukolnym wozie. Wysunął się oddział wojska, za nim kapłani, dwaj panowie prowadzili za uzdy konie następcy. Za następcą, na drugim wozie, jechał nomarcha Ranuzer, a za nim ogromny orszak panów i sług dworskich. Lud, zgodnie z wolą Ramzesa, nie wystąpił; lecz chłopi, pracujący w polu, na widok procesji, upadali twarzami na ziemię.
W ten sposób, przeszedłszy kilka pontonowych mostów, rzuconych na odnogi Nilu i kanały, książę nad wieczorem dojechał do miasta Anu, stolicy prowincji.
Przez kilka dni ciągnęły się uczty powitalne, składano namiestnikowi hołdy, przedstawiano mu urzędników. Wkońcu Ramzes zażądał przerwania uroczystości i prosił nomarchę o zaznajomienie go z bogactwami nomesu.
Przegląd zaczął się nazajutrz i trwał parę tygodni. Codzień na podwórze pałacu, w którym mieszkał następca, przychodziły rozmaite cechy rzemieślnicze pod komendą cechowych oficerów, ażeby okazać księciu swoje wyroby.
Więc kolejno przeciągali fabrykanci broni z mieczami, włóczniami i toporami; fabrykanci instrumentów muzycznych z piszczałkami, trąbkami, bębnami i arfami. Po tych przyszedł wielki cech stolarski, który okazywał krzesła, stoły, kanapy, lektyki i wozy, ozdobione bogatemi rysunkami, wykładane różnokolorowem drzewem, perłową masą i kością słoniową. Potem niesiono metalowe naczynia kuchenne: ruszty do ognisk, rożny, dwuuszne garnki i płytkie rynki z pokrywami. Jubilerowie popisywali się cudnej piękności pierścieniami ze złota, branzoletami na ręce i nogi z elektronu, czyli mieszaniny złota i srebra, łańcuchami; wszystko to kunsztownie rzeźbione, wysadzane drogiemi kamieniami, lub różnokolorową emalją.
Zamknęli pochód garncarze, niosący przeszło sto gatunków naczyń glinianych. Były tam wazy, garnki, misy, dzbany i kruże, najrozmaitszej formy i wielkości, pokryte malowidłami, ozdobione głowami zwierząt i ptaków.
Każdy cech składał księciu ofiary ze swoich najpiękniejszych wyrobów. Zapełniły one dużą salę, choć nie było między niemi dwu do siebie podobnych.
Po skończeniu ciekawej, lecz i nużącej wystawy, jego dostojność Ranuzer spytał księcia: czy jest zadowolony?
Następca zamyślił się.
— Piękniejsze rzeczy — odparł — widziałem chyba w świątyniach, albo w pałacach mego ojca. Ponieważ jednak mogą kupować je tylko ludzie bogaci, więc nie wiem, czy skarb państwa ma z nich dość wielkie dochody.
Nomarelię zdziwiła ta obojętność dla dzieł sztuki w młodym panu, a zaniepokoiła troska o dochody. Chcąc jednak zadowolić Ramzesa, zaczął od tej pory oprowadzać go po fabrykach królewskich.
Więc jednego dnia zwiedzili młyny, gdzie niewolnicy w kilkuset żarnach i stępach przygotowywali mąkę. Byli w piekarniach, gdzie wypiekano chleb i suchary dla wojska, tudzież w fabryce, gdzie robiono konserwy z ryb i mięsa.
Oglądali wielkie garbarnie i warsztaty sandałów, huty, gdzie topiono bronz na naczynia i oręże, potem cegielnie, cechy tkaczów i krawców.
Zakłady te mieściły się we wschodniej części miasta. Ramzes z początku oglądał je ciekawie; ale bardzo prędko obrzydł mu widok robotników, którzy byli wystraszeni, chudzi, mieli chorowitą cerę i blizny od kijów na plecach.
Od tej pory bawił krótko w fabrykach; wolał przypatrywać się okolicom miasta Arm. Daleko, na wschodzie, widać było pustynię, wśród której w roku zeszłym odbywały się manewry pomiędzy korpusem jego i Nitagera. Jak na dłoni widział gościniec, którym maszerowały jego pułki, miejsce, gdzie z powodu znalezienia skarabeuszów, machiny wojenne musiały skręcić na pustynię, a może nawet i to drzewo, na którem powiesił się chłop, kopiący kanał...
Z tamtego szczytu, w towarzystwie Tutmozisa, spoglądał na kwitnącą ziemię Gosen i złorzeczył kapłanom. A tam, między wzgórzami spotkał Sarę, do której zapaliło się jego serce.
Dziś, jakie zmiany!... Już przestał nienawidzieć kapłanów, od czasu gdy za sprawą Herhora dostał korpus i namiestnikostwo. Sara zaś zobojętniała mu jako kochanka, lecz natomiast coraz żywiej obchodziło go dziecię, którego miała zostać matką.
„Co ona tam robi? — myślał książę. — Już dawno nie miałem od niej wiadomości.“
A gdy tak patrzył na wschodnie wzgórza i rozpamiętywał niedawną przeszłość, stojący na czele jego świty nomarcha Ranuzer był przekonany, że książę spostrzegł jakieś nadużycia w fabrykach i medytuje nad sposobem ukarania go.
— Ciekawym, co on zobaczył? — mówił w sobie dostojny nomarcha. — Czy to, że połowę cegły sprzedano kupcom fenickim, czy że dziesięć tysięcy sandałów brakuje w składzie, czy może jaki podły nędznik szepnął mu co o metalowych hutach?...
I serce Ranuzera napełnił wielki niepokój.
Nagle książę odwrócił się do świty i wezwał Tutmozisa, który zawsze miał obowiązek znajdować się wpobliżu jego osoby.
Tutmozis przybiegł, następca odszedł z nim jeszcze dalej na stronę.
— Słuchaj — rzekł, wskazując na pustynię. — Widzisz ty te góry?...
— Byliśmy tam zeszłego roku... — westchnął dworak.
— Przypomniałem sobie Sarę...
— Zaraz spalę kadzidło bogom! — zawołał Tutmozis — bom już myślał, że od czasu, gdy jesteś namiestnikiem, wasza dostojność zapomniałeś o swoich wiernych sługach...
Książę popatrzył na niego i wzruszył ramionami.
— Wybierz — mówił — z pośród darów, które mi złożono, wybierz kilka najpiękniejszych naczyń, sprzętów, tkanin, a nadewszystko branzolet i łańcuchów, i zawieź to Sarze...
— Żyj wiecznie, Ramzesie — szepnął elegant — bo jesteś szlachetnym panem!
— Powiedz jej — ciągnął książę — że mam serce zawsze pełne łaski dla niej. Powiedz, że chcę, aby pilnowała swego zdrowia i dbała o dziecko, które ma przyjść na świat. Gdy zaś zbliży się czas rozwiązania, a ja spełnię rozkazy ojca mego, powiedz Sarze, że przyjedzie do mnie i osiądzie w mym domu. Nie mogę ścierpieć, ażeby matka mojego dziecka tęskniła w samotności... Jedź, uczyń, com rzekł, i wracaj z dobremi wiadomościami.
Tutmozis upadł na twarz przed szlachetnym władcą i natychmiast puścił się w drogę. Orszak księcia, nie mogąc odgadnąć treści rozmowy, zazdrościł Tutmozisowi łask pańskich, a dostojny Ranuzer czuł rosnący niepokój w swej duszy.
„Obym — mówił stroskany — obym nie potrzebował podnieść ręki na samego siebie i w kwiecie wieku osierocić domu!... Pocóżem, nieszczęsny, przywłaszczając sobie dobra jego świątobliwości faraona, nie pomyślał o godzinie sądu?“
Twarz jego zrobiła się żółta i nogi chwiały się pod nim. Ale książę, opanowany falą wspomnień, nie spostrzegł jego trwogi.



ROZDZIAŁ XXIII.

Teraz w mieście Anu nastąpił szereg uczt i zabaw. Dostojny Ranuzer wydobył z piwnic najlepsze wina, z trzech sąsiednich nomesów zjechały najpiękniejsze tancerki, najsławniejsi muzycy, najosobliwsi sztukmistrze. Książę Ramzes miał czas doskonale zapełniony. Z rana musztra wojsk i przyjęcia dygnitarzy, później uczta, widowiska, polowania i znowu uczta.
Lecz w chwili, gdy nomarcha Haku był pewny, że namiestnik już znudził się kwestjami administracyjnemi i ekonomicznemi, książę wezwał go do siebie i spytał:
— Nomes waszej dostojności należy do najbogatszych w Egipcie?...
— Tak... chociaż mieliśmy kilka lat ciężkich — odparł Ranuzer, i znowu serce w nim zamarło, a nogi zaczęły drżeć.
— To mnie właśnie dziwi — mówił książę — iż z roku na rok zmniejszają się dochody jego świątobliwości. Czy nie mógłbyś mi tego wyjaśnić?
— Panie — rzekł nomarcha, schylając głowę do ziemi. — Widzę, że moi wrogowie w duszy twej zasieli nieufność: cokolwiekbym więc powiedział, nie trafi do przekonania twego. Pozwól mi zatem nie zabierać już głosu. Niech tu raczej przyjdą pisarze z dokumentami, które będziesz mógł sam dotknąć ręką i sprawdzić...
Książę nieco zdziwił się nieoczekiwanym wybuchem, lecz przyjął propozycję. Owszem, uradował się nią. Sądził bowiem, że raporta pisarzów wyjaśnią mu tajemnicę zarządu.
Przyszedł tedy na drugi dzień wielki pisarz nomesu Hak, tudzież jego pomocnicy, i przynieśli z sobą kilkanaście zwojów papirusu, zapisanych na obie strony. Gdy rozwinięto je, utworzyły wstęgę, szeroką na trzy piędzie dużej ręki, długą na sześćdziesiąt kroków. Książę pierwszy raz widział tak olbrzymi dokument, w którym znajdował się opis jednej tylko prowincji i z jednego roku.
Wielki pisarz usiadł na podłodze z podwiniętemi nogami i zaczął:
— W trzydziestym trzecim roku panowania jego świątobliwości Mer-amen-Ramzesa Nil opóźnił się z wylewem. Chłopi, przypisując to nieszczęście czarnoksięstwu cudzoziemców, zamieszkałych w prowincji Hak, zaczęli burzyć domy niewiernych Żydów, Chetów i Fenicjan, przyczem kilka osób zabito. Z rozkazu jego dostojności nomarchy, winnych stawiono przed sąd, dwudziestu pięciu chłopów, dwóch mularzy i pięciu szewców skazano do kopalń, a jednego rybaka uduszono...
— Co to za dokument? — przerwał książę.
— To sprawozdanie sądowe, przeznaczone dla stóp jego świątobliwości.
— Odłóż to i czytaj o dochodach skarbowych.
Pomocnicy wielkiego pisarza zwinęli odrzucony dokument, a podali mu inny. Dostojnik znowu zaczął czytać:
— Dnia 5 miesiąca Tot, przywieziono do śpichrzów królewskich sześćset miar pszenicy, na co główny dozorca wydał pokwitowanie.
— Dnia 7 Tot, wielki skarbnik dowiedział się i sprawdził, że z zeszłorocznych zbiorów ubyło sto czterdzieści osiem miar pszenicy. W czasie sprawdzania dwaj robotnicy ukradli miarę ziarna i ukryli je między cegłę. Co gdy stwierdzono, oddani zostali pod sąd i zesłani do kopalń, za podniesienie ręki na majątek jego świątobliwości...
— A tamte sto czterdzieści osiem miar? — spytał następca.
— Myszy zjadły — odpowiedział pisarz i czytał dalej:
— 8-go Tot, przysłano dwadzieścia krów, osiemdziesiąt cztery owce na rzeź, które nadzorca wołów kazał oddać pułkowi Krogulec, za stosownem pokwitowaniem...
Tym sposobem namiestnik dowiadywał się, dzień po dniu, ile jęczmienia, pszenicy, fasoli i ziarn lotosu zwieziono do śpichrzów, ile oddano do młynów, ile skradziono i ilu robotników z tego powodu skazano do kopalń. Raport był tak nudny i chaotyczny, że w połowie miesiąca Paofi książę kazał przerwać czytanie.
— Powiedz mi, wielki pisarzu — spytał Ramzes — co ty z tego rozumiesz?... Co ty wiesz z tego?...
— Wszystko, co wasza dostojność rozkaże...
I zaczął znowu od początku, ale już z pamięci:
— Dnia 5-go miesiąca Tot, przywieziono do królewskich śpichrzów...
— Dość! — zawołał rozgniewany książę i kazał im iść precz.
Pisarze upadli na twarz, potem szybko zabrali zwoje papirusów, znowu upadli na twarz i pędem wynieśli się za drzwi.
Książę wezwał do siebie nomarchę Ranuzera. Przyszedł z rękoma założonemi na piersiach, ale spokojnem obliczem. Dowiedział się bowiem od pisarzów, że namiestnik nie może niczego dojść z raportów i że ich nawet nie wysłuchał.
— Powiedz mi, wasza dostojność — zaczął następca — czy i tobie czytają raporta?
— Codzień...
— I ty je rozumiesz?
— Wybacz, najdostojniejszy panie, ale... czyliż mógłbym rządzić nomesem, gdybym tego nie rozumiał?
Książę stropił się i zamyślił. Może być, że naprawdę tylko on jest tak nieudolny?... A wówczas — w co się zamieni jego władza?...
— Siądź — rzekł po chwili, wskazując Ranuzerowi krzesło. — Siądź i opowiedz mi: w jaki sposób rządzisz nomesem?...
Dostojnik pobladł i oczy wywróciły mu się białkami do góry. Ramzes spostrzegł to i zaczął się tłomaczyć:
— Nie myśl, że nie ufam twej mądrości... Owszem, nie znam człowieka, który mógłby lepiej od ciebie sprawować władzę... Ale jestem młody i ciekawy: co to jest sztuka rządzenia? Więc proszę cię, abyś mi udzielił okruchów z twoich doświadczeń. Rządzisz nomesem — wiem o tem!... A teraz wytłomacz mi: jak się robi rząd?
Nomarcha odetchnął i zaczął:
— Opowiem waszej dostojności cały bieg życia mego, abyś wiedział, jak ciężką mam pracę.
Z rana, po kąpieli, składam ofiary bogu Atmu, a potem wołam skarbnika i wypytuję go: czy należycie zbierają się podatki dla jego świątobliwości? Gdy mówi, że — tak, chwalę go; gdy zaś powie, że ci a ci nie zapłacili, wydaję rozkaz, aby nieposłusznych uwięziono.
Następnie wołam dozorcę królewskich stodół, aby wiedzieć, ile przybyło ziarna. Jeżeli dużo, chwalę go; jeżeli mało, każę dać plagi winnym.
Później przychodzi wielki pisarz i mówi, czego z dóbr jego świątobliwości potrzebuje wojsko, urzędnicy i robotnicy — a ja każę wydać za pokwitowaniem. Gdy wyda mniej, chwalę go, jeżeli więcej, rozpoczynam śledztwo.
Po południu przychodzą do mnie kupcy feniccy, którym sprzedaję zboże, a do skarbu faraona wnoszę pieniądze. Potem modlę się i zatwierdzam wyroki sądowe, nad wieczorem zaś policja donosi mi o wypadkach. Niedalej, jak onegdaj, ludzie z mego nomesu wpadli na terytorjum prowincji Ka i znieważyli posąg boga Sebaka. W sercu uradowałem się, nie jest to bowiem nasz patron; wszakże, skazałem kilku winnych na uduszenie, wielu do kopalń, a wszystkich na plagi.
To też w nomesie moim panuje cisza i dobre obyczaje, a podatki wpływają codzień...
— Chociaż dochody faraona zmniejszyły się i u was — wtrącił książę.
— Prawdę rzekłeś, panie — westchnął dostojny Ranuzer. — Kapłani mówią, że bogowie rozgniewali się na Egipt za napływ cudzoziemców; ja jednak widzę, że i bogowie nie gardzą fenickiem złotem i drogiemi kamieniami...
W tej chwili, poprzedzony przez służbowego oficera, wszedł na salę kapłan Mentezufis, aby zaprosić namiestnika i nomarchę na jakieś publiczne nabożeństwo. Obaj dostojnicy zgodzili się na zaprosiny, a nomarcha Ranuzer okazał przytem tyle pobożności, że aż zadziwił księcia.
Kiedy Ranuzer, wśród ukłonów, opuścił towarzystwo, namiestnik odezwał się do kapłana:
— Ponieważ, święty proroku, jesteś przy mnie zastępcą najczcigodniejszego Herhora, proszę cię więc, ażebyś mi wytłomaczył jedną rzecz, która serce moje napełnia troską.
— Czy potrafię? — odparł kapłan.
— Odpowiesz, bo napełnia cię mądrość, której jesteś sługą. Rozważ tylko, co ci rzeknę.
Wiesz, poco wysłał mnie tutaj jego świątobliwość faraon?...
— Ażebyś, książę, zapoznał się z bogactwem i rządami kraju — wtrącił Mentezufis.
— Czynię to. Wypytuję nomarchów, oglądam kraj i ludzi, słucham raportów pisarzów, ale — nic nie rozumiem, a to zatruwa mi życie i dziwi mnie.
Bo kiedy mam do czynienia z wojskowością, wiem wszystko: ilu jest żołnierzy, koni, wozów; którzy oficerowie piją, lub zaniedbują służbę, a którzy pełnią swoje obowiązki. Wiem też, co robić z wojskiem. Gdyby na równinie stał korpus nieprzyjacielski, ażeby go pobić, muszę wziąć dwa korpusy. Gdyby nieprzyjaciel stał w obronnej pozycji, nie wyruszyłbym bez trzech korpusów. Gdy wróg jest niewyćwiczony i walczy w bezładnych tłumach, przeciw jego tysiącowi mogę wystawić pięciuset naszych żołnierzy i pobiję go. Gdy strona przeciwna ma tysiąc toporników i ja tysiąc, rzucę się na nich i pokonam, jeżeli będę miał do pomocy stu procarzy.
W wojsku, święty ojcze — ciągnął Ramzes — wszystko się widzi, jak palce u własnych rąk, i na każde pytanie ma się gotową odpowiedź, którą mój rozum ogarnia. Tymczasem w zarządzie nomesów, ja — nietylko nic nie widzę, ale mam taki zamęt w głowie, że nieraz zapominam — poco tu przyjechałem.
Odpowiedz mi zatem szczerze, jak kapłan i oficer: co to znaczy? Czy nomarchowie mnie oszukują, czy ja jestem nieudolny?...
Święty prorok zamyślił się.
— Czy oni śmieliby oszukiwać waszą dostojność — odparł — nie wiem, bo nie przypatrywałem się ich czynom. Zdaje mi się jednak, że oni księciu dlatego nic nie mogą wytłomaczyć, ponieważ sami nic nie rozumieją.
Nomarchowie i ich pisarze — ciągnął kapłan — są jak dziesiętnicy w wojsku: każdy zna swoją dziesiątkę i zawiadamia o niej wyższych oficerów. Każdy też rozkazuje swojemu oddziałkowi. Ale ogólnego planu, jaki układają wodzowie armji, dziesiętnik nie zna.
Naczelnicy nomesów i pisarze zapisują wszystko, cokolwiek zdarzy się w ich prowincji, i te raporta przysyłają do stóp faraona. Lecz dopiero rada najwyższa wydobywa z nich miód mądrości.
— Ależ ja właśnie chcę tego miodu!... — zawołał książę. — Dlaczegóż mi nie dają...
Mentezufis potrząsnął głową.
— Mądrość państwowa — rzekł — należy do tajemnic kapłańskich, więc może ją zdobyć tylko człowiek, poświęcony bogom. Tymczasem wasza dostojność, pomimo wychowania przez kapłanów, jak najbardziej stanowczo usuwasz się od świątyń...
— Jakto, więc jeżeli nie zostanę kapłanem, nie objaśnicie mnie?...
— Są rzeczy, które wasza dostojność możesz poznać i teraz, jako erpatre, są inne, które poznasz jako faraon. Ale są i takie, o których może wiedzieć tylko arcykapłan.
— Każdy faraon jest arcykapłanem — przerwał książę.
— Nie każdy. A jeszcze i między arcykapłanami są różnice.
— Więc — zawołał rozgniewany następca — wy rząd państwa ukrywacie przede mną!... I ja nie będę mógł spełnić rozkazów mego ojca!...
— To — mówił spokojnie Mentezufis — czego księciu potrzeba, możesz poznać, bo przecie masz najniższe święcenia kapłańskie. Rzeczy te jednak są ukryte w świątyniach, za zasłoną, której nikt nie odważy się uchylić bez odpowiednich przygotowań.
— Ja uchylę!...
— Niech bogowie bronią Egipt od takiego nieszczęścia! — odparł kapłan, wznosząc ręce do góry. — Czyliż wasza dostojność nie wiesz o tem, że piorun zabije każdego, kto bez odpowiednich nabożeństw dotknąłby zasłony? Każ, książę, zaprowadzić do świątyni jakiego niewolnika lub skazańca, i niech tylko wyciągnie rękę, a natychmiast umrze.
— Bo wy go zabijecie.
— Każdy z nas umarłby tak samo, jak najpospolitszy zbrodniarz, gdyby w świętokradzki sposób zbliżył się do ołtarzy. Wobec bogów, mój książę, faraon i kapłan tyle znaczy, co niewolnik.
— Więc cóż mam robić?... — spytał Ramzes.
— Szukać odpowiedzi na swoją troskę w świątyni, oczyściwszy się przez modły i posty — odparł kapłan. — Jak Egipt Egiptem żaden władca w inny sposób nie zdobył mądrości państwowej.
— Pomyślę o tem — rzekł książę. — Choć widzę z tego, że i najczcigodniejszy Mefres i ty, święty proroku, chcecie mnie wciągnąć w nabożeństwa, jak mego ojca.
— Wcale nie. Jeżeli wasza dostojność, jako faraon, ograniczyłbyś się na komenderowaniu wojskiem, musiałbyś zaledwie kilka razy na rok brać udział w nabożeństwach, bo w innych razach zastępowaliby cię arcykapłani. Lecz jeżeli chcesz poznać tajemnice świątyń, musisz składać cześć bogom, gdyż oni są źródłem mądrości.



ROZDZIAŁ XXIV.

Teraz już Ramzes wiedział, że albo nie spełni rozkazu faraona, albo — musi poddać się woli kapłanów, co go przejmowało gniewem i niechęcią dla nich.
Nie spieszył się więc do tajemnic, ukrytych w świątyni. Miał jeszcze czas na posty i pobożne zajęcia. Tem zaś gorliwszy zaczął brać udział w ucztach, jakie na jego cześć wyprawiano.
Właśnie powrócił Tutmozis, mistrz we wszelkiej zabawie, i przywiózł księciu dobre wiadomości od Sary. Była zdrowa i pięknie wyglądała, co dziś mniej już obchodziło Ramzesa. Lecz kapłani postawili jego przyszłemu dziecku tak dobry horoskop, że książę był zachwycony.
Twierdzili na pewno, że dziecko będzie synem, bardzo obdarowanym od bogów i, jeżeli ojciec będzie go kochał, osiągnie w życiu wielkie zaszczyty.
Książę śmiał się z drugiej części tej przepowiedni.
— Dziwna ich mądrość! — mówił do Tutmozisa. — Wiedzą, że będzie syn, o czem ja nie wiem, choć jestem ojcem; a wątpią czy go będę kochał, choć łatwo zgadnąć, że kochałbym to dziecię, gdyby nawet było córką.
A o zaszczyty dla niego niech będą spokojni. Ja się tem zajmę!...
W miesiącu Pachono (styczeń — luty) następca przyjechał do nomesu Ka, gdzie był podejmowany przez nomarchę Sofra. Miasto Anu leżało o 7 godzin pieszej drogi od Atribis, ale książę przez trzy dni odbywał tę podróż. Na myśl o modlitwach i postach, jakie czekały go przy wtajemniczaniu się w sekreta świątyń, Ramzes czuł coraz większą ochotę do zabaw; jego orszak odgadł to, więc następowała uciecha po uciesze.
Znowu na gościńcach, któremi przejeżdżał do Atribis, ukazały się tłumy ludu z okrzykami, kwiatami i muzyką. Szczególnie pod miastem zapał dosięgnął szczytu. Zdarzyło się nawet, że jakiś olbrzymi robotnik rzucił się pod wóz namiestnika. A gdy Ramzes zatrzymał konie, z gromady wystąpiło kilkanaście młodych kobiet i cały wóz oplotły mu kwiatami.
— Oni jednak kochają mnie!... — pomyślał książę.
W prowincji Ka już nie zapytywał nomarchy o dochody faraona, nie zwiedzał fabryk, nie kazał sobie czytać raportów. Wiedział, że niczego nie zrozumie, więc odłożył te zajęcia do czasu, gdy będzie wtajemniczonym. Tylko raz, gdy zobaczył, że świątynia boga Sebaka stoi na wysokiem wzgórzu, oświadczył chęć wejścia na jej pylon i obejrzenia okolicy.
Dostojny Sofra natychmiast spełnił wolę następcy, który, znalazłszy się na wieży, spędził parę godzin z wielką uciechą.
Prowincja Ka była to żyzna równina. Kilkanaście kanałów i odnóg nilowych przecinało ją we wszystkich kierunkach, niby sieć, skręcona ze srebrnych i lazurowych sznurów. Melony i pszenica, siana w listopadzie, już dojrzewała. Na polach gęsto roili się nadzy ludzie, którzy zbierali ogórki lub sieli bawełnę. Ziemia była pokryta budynkami, które w kilkunastu punktach skupiały się mocniej i tworzyły miasteczka.
Większość domów, osobliwie tych, które leżały wśród pól, były to gliniane lepianki, przykryte słomą i palmowemi liśćmi. Zato w miastach domy były murowane, o płaskich dachach, i wyglądały, jak białe sześciany, podziurawione w miejscach, gdzie były drzwi i okna. Bardzo często na jednym takim sześcianie stał drugi nieco mniejszy, a na tym trzeci, jeszcze mniejszy, i każde piętro wymalowane było innym kolorem. Pod ognistem słońcem Egiptu domy te wyglądały jak wielkie perły, rubiny i szafiry, rozrzucone wśród zieleni pól, otoczone palmami i akacjami.
Z tego miejsca Ramzes spostrzegł zjawisko, które go zastanowiło. Oto w pobliżu świątyń domy były najpiękniejsze, a w polach kręciło się najwięcej ludności.
— Folwarki kapłanów są najbogatsze!... — przypomniał sobie i jeszcze raz przebiegł oczyma świątynie i kaplice, których z wieży było widać kilkanaście.
Ponieważ jednak pogodził się z Herhorem i potrzebował usług od kapłanów, więc nie chciał dłużej zajmować się tą sprawą.
W ciągu następnych dni, dostojny Sofra urządził dla księcia szereg polowań, posuwając się od miasta Atribis ku wschodowi. Nad kanałami strzelano z łuku do ptaków, chwytano je w ogromne potrzaski z sieci, które odrazu zagarniały po kilkadziesiąt sztuk, albo na latające swobodnie wypuszczano sokoły. Gdy zaś orszak księcia wkroczył do wschodniej pustyni, zaczęły się wielkie łowy z psami i panterą, na czworonożne zwierzęta, których w ciągu kilku dni zabito i schwytano paręset sztuk.
Gdy dostojny Sofra spostrzegł, że książę ma już dość zabaw pod otwartem niebem i noclegów w namiotach, przerwał polowanie i najkrótszemi drogami zawrócił swoich gości do Atribis.
Stanęli tu o czwartej po południu, a nomarcha zaprosił wszystkich do swego pałacu na ucztę.
Sam zaprowadził księcia do łazienki, asystował przy kąpieli i z własnej skrzyni wydobył wonności do namaszczenia Ramzesa. Potem dozorował fryzjera, który porządkował włosy namiestnikowi, wreszcie, uklęknąwszy na podłodze, błagał księcia o łaskawe przyjęcie od niego nowych szat.
Była tam świeżo utkana koszula, pokryta haftem, fartuch wyszyty perłami i płaszcz przetykany złotem, bardzo mocny, ale tak delikatny, że można go było zamknąć w dwu rękach.
Następca łaskawie przyjął to, oświadczając, że jeszcze nigdy nie otrzymał tak pięknego podarunku.
Słońce już zaszło, i nomarcha zaprowadził księcia do sali balowej.
Był to duży dziedziniec, otoczony kolumnadą, wyłożoną mozaiką. Wszystkie ściany były pokryte malowidłami, przedstawiającemi sceny z życia przodków Sofry, a więc — wojny, morskie podróże i polowania. Nad budynkiem tym, zamiast dachu, unosił się olbrzymi motyl, z różnobarwnemi skrzydłami, które poruszali ukryci niewolnicy dla odświeżania powietrza.
W bronzowych kagańcach, przybitych do kolumn, płonęły jasne pochodnie, wydzielając z siebie pachnące dymy.
Sala podzieliła się na dwie części: jedna była pusta, druga zapełniona stolikami i krzesłami dla biesiadników. W głębi wznosił się pomost, na którym, pod kosztownym namiotem z rozsuniętemi ścianami, stał stolik i kanapa dla Ramzesa.
Przy każdym stoliku znajdowały się wielkie wazony z palmami, akacjami i figami. Stół następcy otoczono roślinami iglastemi, które w sali rozlewały woń balsamiczną.
Zgromadzeni goście powitali księcia radosnym okrzykiem, a gdy Ramzes zajął miejsce pod baldachimem, skąd był otwarty widok na całą salę, orszak jego zasiadł do stołów.
Odezwały się arfy i zaczęły wchodzić damy, w bogatych muślinowych szatach, z odsłoniętemi piersiami, błyszczące od klejnotów. Cztery najpiękniejsze otoczyły Ramzesa, inne zasiadły obok dostojników jego orszaku.
W powietrzu unosiła się woń róż, konwalij i fiołków, a książę poczuł, że w skroniach biją mu tętna.
Niewolnicy i niewolnice w koszulach białych, różowych i błękitnych, zaczęli roznosić ciasta, pieczony drób i zwierzynę, ryby, wino i owoce, tudzież wieńce z kwiatów, które biesiadnicy kładli na głowy. Ogromny motyl coraz szybciej wachlował skrzydłami, a w pustej połowie sali rozpoczęło się widowisko. Pokolei występowały tancerki, gimnastycy, błazny, kuglarze i fechmistrze; gdy zaś który okazał niezwykły dowód zręczności, widzowie rzucali mu kwiaty ze swych wieńców, lub złote pierścienie.
Kilka godzin ciągnęła się uczta, przeplatana okrzykami na cześć księcia, nomarchy i jego rodziny.
Ramzesa, który w postawie półleżącej siedział na łóżku, okrytem lwią skórą, ze złotemi szponami, obsługiwały cztery damy. Jedna wachlowała go, druga zmieniała mu wieńce na głowie, dwie inne przysuwały potrawy. Pod koniec uczty, ta z nich, z którą książę najchętniej rozmawiał, przyniosła mu kielich wina. Ramzes wychylił połowę, resztę podał jej, a gdy wypiła, pocałował ją w usta.
Wówczas niewolnicy szybko zaczęli gasić pochodnie, motyl przestał poruszać skrzydłami, a w sali zrobiła się noc i cisza, przerywana nerwowym śmiechem kobiet.
Nagle rozległy się prędkie stąpania kilku ludzi i straszny krzyk:
— Puśćcie mnie!... — wołał ochrypły głos męski. — Gdzie jest następca?... Gdzie namiestnik?...
W sali zagotowało się. Kobiety płakały przerażone, mężczyźni wołali:
— Co to jest?... Zamach na następcę!... Hej, warta!...
Słychać było dźwięk tłuczonych naczyń i trzask krzeseł.
— Gdzie jest następca? — ryczał obcy człowiek.
— Warta!... Brońcie następcy!... — odpowiedziano z sali.
— Zapalcie światło!... — odezwał się młodzieńczy głos następcy. — Kto mnie szuka?... Tu jestem!...
Wniesiono pochodnie. Na sali piętrzyły się wywrócone i połamane sprzęty, między któremi kryli się biesiadnicy. Na estradzie książę wydzierał się kobietom, które, krzycząc, oplatały mu ręce i nogi. Obok księcia Tutmozis, w potarganej peruce, z bronzowym dzbanem w ręku, gotów był walić w łeb każdego, któryby się zbliżył. We drzwiach sali ukazało się kilku żołnierzy z obnażonemi mieczami.
— Co to jest?... Kto tu jest?... — wołał przerażony nomarcha.
Nareszcie spostrzeżono sprawcę zamętu. Jakiś olbrzym nagi, okryty błotem, z krwawemi pręgami na plecach, klęczał na schodach estrady i wyciągał ręce do następcy.
— Oto morderca!... — wrzasnął nomarcha. — Bierzcie go!...
Tutmozis podniósł swój dzban, ode drzwi przybiegli żołnierze. Poraniony człowiek upadł twarzą na schody, wołając:
— Miłosierdzia, słońce Egiptu!...
Już mieli go schwycić żołnierze, gdy Ramzes, wydarłszy się kobietom, zbliżył się do nędzarza.
— Nie dotykajcie go! — zawołał Ramzes na żołnierzy. — Czego chcesz, człowieku?
— Chcę ci opowiedzieć o naszych krzywdach, panie...
W tej chwili Sofra, zbliżywszy się do księcia, szepnął:
— To Hyksos... spojrzyj wasza dostojność na jego kudłatą brodę i włosy... Jego wreszcie zuchwalstwo, z jakiem się tu wdarł, dowodzi, że zbrodniarz ten nie jest urodzonym Egipcjaninem...
— Kto jesteś? — spytał książę.
— Jestem Bakura, robotnik z pułku kopaczy w Sochem. Nie mamy teraz zajęcia, więc nomarcha Otoes kazał nam...
— To pijak i warjat!... — szeptał wzburzony Sofra. — Jak on przemawia do ciebie, panie...
Książę tak spojrzał na nomarchę, że dygnitarz, zgięty wpół, cofnął się.
— Co wam kazał dostojny Otoes? — pytał namiestnik Bakury.
— Kazał nam, panie, chodzić brzegiem Nilu, pływać po rzece, stawać przy gościńcach i robić zgiełk na twoją cześć. I obiecał, że zato wyda nam, co się należy... Bo, panie, my już dwa miesiące nie dostawaliśmy nic... Ani placków jęczmiennych, ani ryb, ani oliwy do namaszczania ciała.
— Cóż wy na to, dostojny panie? — zapytał książę nomarchy.
— Niebezpieczny pijak... brzydki kłamca... — odparł Sofra.
— Jakiżeście to zgiełk robili na moją cześć?
— Jak rozkazano — mówił olbrzym. — Moja żona i córka krzyczały razem z innymi: „Oby żył wiecznie!“ a ja skakałem do wody i ciskałem wieńce do statku waszej dostojności, za co miano mi płacić po utenie. Zaś kiedy wasza cześć raczyłeś wjeżdżać łaskawie do miasta Atribis, mnie naznaczono, abym rzucił się pod konie i zatrzymał wóz...
Książę zaczął się śmiać.
— Jako żywo — mówił — nie myślałem, że tak wesoło zakończymy ucztę!... A ileż ci zapłacono za to, żeś wpadł pod wóz?
— Obiecano mi trzy uteny, ale nie zapłacono nic, ani mnie, ani żonie i córce. Również całemu pułkowi nie dano nic do jedzenia przez dwa miesiące.
— Z czegóż żyjecie?
— Z żebraniny, albo z tego, co się zapracuje u chłopa. Więc w tej ciężkiej nędzy, trzy razy buntowaliśmy się i chcieliśmy wracać do domu. Ale oficerowie i pisarze albo obiecywali nam, że oddadzą, albo kazali nas bić...
— Za ten zgiełk dla mnie? — wtrącił, śmiejąc się, książę.
— Prawdę mówi wasza cześć... Otóż wczoraj był bunt największy, za co jego dostojność nomarcha Sofra kazał nas dziesiątkować... Co dziesiąty brał kije, a ja dostałem najwięcej, bom duży i mam do wykarmienia trzy gęby: moją, żony i córki... Zbity, wydarłem się im, ażeby upaść na mój brzuch przed tobą, panie, i opowiedzieć nasze żale. Ty nas bij, jeżeliśmy winni, ale niech pisarze wydadzą nam, co się należy, bo z głodu pomrzemy — my, żony i dzieci nasze...
— To człowiek opętany!... — zawołał Sofra. — Racz spojrzeć, wasza dostojność, ile on mi szkody narobił... Dziesięciu talentów nie wziąłbym za te stoły, misy i dzbany...
Między biesiadnikami, którzy już odzyskali przytomność, zaczął się szmer.
— To jakiś bandyta!... — mówiono. — Patrzcie, to naprawdę Hyksos... Jeszcze w nim burzy się przeklęta krew jego dziadów, którzy najechali i zniszczyli Egipt... Takie kosztowne sprzęty... takie ozdobne naczynia — porozbijane w proch!...
— Jeden bunt niezapłaconych robotników więcej sprawia szkody państwu, aniżeli warte są te bogactwa — surowo odezwał się Ramzes.
— Święte słowa!... Należy zapisać je na pomnikach — w tejże chwili odezwano się między gośćmi. — Bunt odrywa ludzi od pracy i zasmuca serce jego świątobliwości... Nie godzi się, ażeby robotnicy po dwa miesiące nie odbierali żołdu...
Z nieukrywaną pogardą spojrzał książę na zmiennych jak obłoki dworaków, i zwrócił się do nomarchy.
— Oddaję ci — rzekł groźnie — tego skatowanego człowieka. Jestem pewny, że nie spadnie mu włos z głowy. Zaś jutro chcę zobaczyć pułk, do którego należy, i przekonać się, czy skarżący mówił prawdę.
Po tych słowach namiestnik wyszedł, zostawiając nomarchę i gości w wielkiem strapieniu.
Na drugi dzień książę, ubierając się przy pomocy Tutmozisa, zapytał go:
— Czy robotnicy przyszli?
— Tak, panie. Od świtu czekają na twoje rozkazy.
— A ten... ten Bakura jest między nimi?
Tutmozis skrzywił się i odparł:
— Zdarzył się dziwny wypadek. Dostojny Sofra kazał go zamknąć w pustej piwnicy swego pałacu. Otóż ten hultaj, bardzo silny człowiek, wyłamał drzwi do drugiego lochu, gdzie stało wino, przewrócił kilka dzbanów bardzo kosztownych, a sam tak się spił, że...
— Że co?... — spytał książę.
— Że umarł.
Następca zerwał się z krzesła.
— I ty wierzysz — zawołał — że on sam zapił się na śmierć?...
— Muszę wierzyć, bo nie mam dowodów, że go zabito — odpowiedział Tutmozis.
— Ale ja ich poszukam!... — wybuchnął książę.
Biegał po komnacie i parskał, jak rozgniewane lwiątko.
Gdy nieco uspokoił się, rzekł Tutmozis:
— Nie szukaj, panie, winy tam, gdzie jej nie widać, bo nawet świadków nie znajdziesz. Gdyby ktoś w rzeczy samej z rozkazu nomarchy zadławił tego robotnika, nie przyzna się, sam umarły także nic nie powie, a zresztą, cóżby znaczyła jego skarga na nomarchę!... W tych warunkach żaden sąd nie zechce rozpoczynać śledztwa...
— A jeżeli ja każę?... — spytał namiestnik.
— W takim razie przeprowadzą śledztwo i dowiodą niewinności Sofry. Poczem ty, panie, będziesz zawstydzony, a wszyscy nomarchowie, ich krewni i służba zostaną twoimi wrogami.
Książę stał na środku pokoju i myślał.
— Wreszcie — mówił Tutmozis — wszystko zdaje się przemawiać za tem, że nieszczęsny Bakura był pijakiem, albo warjatem, a nadewszystko — człowiekiem obcego pochodzenia. Bo czyliż rodowity i przytomny Egipcjanin, choćby przez rok nie pobierał żołdu i dwa razy tyle dostał kijów, czy ośmieliłby się wpadać do pałacu nomarchy i z takim wrzaskiem wzywać ciebie?...
Ramzes pochylił głowę, a widząc, że w drugim pokoju są dworzanie, rzekł zniżonym głosem:
— Czy ty wiesz, Tutmozisie, że od czasu jak wyruszyłem w tę podróż, Egipt zaczyna mi się wydawać jakiś inny. Niekiedy pytam samego siebie: czy ja jestem w obcym kraju? To znowu serce moje niepokoi się, jakbym miał na oczach zasłonę, poza którą dzieją się wszelkie łotrostwa, ale których ja — nie mogę dojrzeć...
— To też i nie wypatruj ich, bo wkońcu wyda ci się, żeśmy wszyscy powinni iść do kopalń — odparł ze śmiechem Tutmozis. — Pamiętaj, że nomarchowie i urzędnicy są pasterzami twego stada. Gdy który wydoi miarę mleka dla siebie, albo zarżnie owcę, przecie go nie zabijesz, ani wypędzisz. Owiec masz za dużo, a o pastuchów trudno.
Namiestnik, już ubrany, przeszedł do sali poczekalnej, gdzie zebrała się jego świta: kapłani, oficerowie i urzędnicy. Następnie razem z nimi opuścił pałac i udał się na dziedziniec zewnętrzny.
Był to obszerny plac, zasadzony akacjami, pod których cieniem oczekiwali na księcia robotnicy. Na odgłos trąbki cały tłum zerwał się z ziemi i uszykował w pięć szeregów.
Ramzes, otoczony błyszczącym orszakiem dostojników, nagle zatrzymał się, chcąc najpierwej zdaleka obejrzeć pułk kopaczy. Byli to ludzie nadzy, w białych czepcach na głowie i takichże przepaskach około bioder. W szeregach doskonale można było odróżnić brunatnych Egipcjan, ciemnych Murzynów, żółtych Azjatów i białych mieszkańców Libji, tudzież wysp morza Śródziemnego.
W pierwszej linji stali kopacze z oskardami, w drugiej z motykami, w trzeciej z łopatami. Czwarty szereg stanowili tragarze, z których każdy miał drąg i dwa kubełki, piąty również tragarze, lecz z wielkiemi skrzyniami, obsługiwanemi przez dwu ludzi. Przenosili oni wykopaną ziemię.
Przed szeregami, co kilkanaście kroków, stali majstrowie: każdy miał w ręku mocny kij i duży cyrkiel drewniany, lub węgielnicę.
Kiedy książę zbliżył się do nich, zawołali chórem: „Obyś żył wiecznie!“ i uklęknąwszy, uderzyli czołem o ziemię. Następca kazał im powstać i znowu przypatrywał się z uwagą.
Byli to ludzie zdrowi i silni, bynajmniej nie wyglądający na takich, którzy od dwu miesięcy utrzymywali się z żebraniny.
Do namiestnika przystąpił nomarcha Sofra, ze swoim orszakiem. Ale Ramzes, udając, że go nie spostrzegł, zwrócił się do jednego z majstrów:
— Jesteście kopaczami z Sochem? — zapytał.
Majster jak długi upadł twarzą na ziemię i milczał.
Książę wzruszył ramionami i zawołał do robotników:
— Jesteście z Sochem?
— Jesteśmy kopacze z Sochem!... — odpowiedzieli chórem.
— Dostaliście żołd?
— Żołd dostaliśmy — jesteśmy syci i szczęśliwi — słudzy jego świątobliwości — odparł chór, wybijając każdy wyraz.
— Wtył zwrot!... — zakomenderował książę.
Odwrócili się. Prawie każdy miał na plecach głębokie i gęste blizny od kijów; ale świeżych pręg nie było.
„Oszukują mnie!...“ — pomyślał następca. Kazał robotnikom iść do koszar i, nie witając się, ani żegnając z nomarchą, wrócił do pałacu.
— Czy i ty mi powiesz — rzekł w drodze do Tutmozisa — że ci ludzie są robotnikami z Sochem?...
— Wszakże oni sami to powiedzieli — odparł dworak.
Książę zawołał, aby mu podano konia i odjechał do wojsk, obozujących za miastem.
Cały dzień musztrował pułki. Około południa na placu ćwiczeń, pod dowództwem nomarchy, ukazało się kilkudziesięciu tragarzy, z namiotami, sprzętami, jadłem i winem. Ale książę odprawił ich do Atribis, a gdy nadszedł czas posiłku dla wojska, kazał sobie podać i jadł owsiane placki z suszonem mięsem.
Były to najemne pułki libijskie. Kiedy książę wieczorem kazał im odłożyć broń i pożegnał się z nimi, zdawało się, że żołnierze i oficerowie ulegli szaleństwu. Krzycząc: „Żyj wiecznie!“ całowali jego ręce i nogi, zrobili lektykę z włóczni i płaszczów, ze śpiewami odnieśli księcia do miasta, a w drodze kłócili się o zaszczyt dźwigania go na ramionach.
Nomarcha i urzędnicy prowincji, widząc zapał barbarzyńskich Libijczyków i łaskę dla nich następcy, zatrwożyli się.
— Oto jest władca!... — szepnął do Sofry wielki pisarz. — Gdyby zechciał, ci ludzie pobiliby mieczem nas i dzieci nasze...
Strapiony nomarcha westchnął do bogów i polecił się ich łaskawej opiece.
Późno w nocy, Ramzes znalazł się w swym pałacu, i tu powiedziała mu służba, że zmieniono mu pokój sypialny.
— Dlaczegóż to?
— Bo w tamtej sypialni widziano jadowitego węża, który skrył się tak, że nie można go znaleźć.
W skrzydle, sąsiadującem z domem nomarchy, znajdowała się nowa sypialnia. Był to czworoboczny pokój, otoczony kolumnami. Miał alabastrowe ściany, pokryte malowaną płaskorzeźbą, wyobrażającą — u dołu rośliny w wazonach, wyżej — girlandy z liści oliwkowych i laurowych.
Prawie na środku stało wielkie łoże, wykładane hebanem, kością słoniową i złotem. Pokój oświetlały dwie wonne pochodnie, pod kolumnadą znajdowały się stoliki z winem, jadłem i wieńcami z róż.
W suficie był wielki otwór czworoboczny, zasłonięty płótnem.
Książę wykąpał się i legł na miękkiem posłaniu, jego służba odeszła do dalszych komnat. Pochodnie zaczęły przygasać, po sypialni wionął chłodny wiatr, nasycony wonią kwiatów. Jednocześnie w górze odezwała się cicha muzyka arf.
Ramzes podniósł głowę. Płócienny dach pokoju usunął się, i przez otwór w suficie widać było konstelację Lwa, a w niej jasną gwiazdę Regulusa. Muzyka arf wzmogła się.
— Czy bogowie wybierają się do mnie w odwiedziny?... — pomyślał z uśmiechem Ramzes.
W otworze sufitu błysnęła szeroka smuga światła; było ono mocne, lecz łagodne. W chwilę później, ukazała się w górze lektyka w formie złotej łodzi, niosącej altankę z kwiatów; słupy były okręcone girlandami z róż, dach z fiołków i lotosów.
Na sznurach, spowitych zielonością, złota łódź bez szmeru opuściła się do sypialnej komnaty. Stanęła na podłodze, a z pod kwiatów wyszła niepospolitej piękności naga kobieta. Ciało jej miało ton białego marmuru; od bursztynowej fali włosów płynęła woń upajająca.
Kobieta, wysiadłszy ze swej napowietrznej lektyki, uklękła przed księciem.
— Jesteś córką Sofry?... — spytał jej następca.
— Prawdę mówisz, panie...
— I mimo to przyszłaś do mnie!
— Błagać cię, ażebyś przebaczył memu ojcu... Nieszczęśliwy on!... od południa leje łzy i tarza się w popiele.
— A gdybym mu nie przebaczył, odeszłabyś?
— Nie... — cicho szepnęła.
Ramzes przyciągnął ją do siebie i namiętnie pocałował. Oczy płonęły mu.
— Dlatego przebaczę mu — rzekł.
— O jakiś ty dobry!... — zawołała, tuląc się do księcia, a potem dodała z przymileniem:
— Każesz wynagrodzić szkody, które wyrządził mu ten szalony robotnik?
— Każę...
— I mnie weźmiesz do swego domu...
Ramzes popatrzył na nią.
— Wezmę cię, bo jesteś piękna.
— Doprawdy?... — odparła, obejmując go za szyję. — Przypatrz mi się lepiej... Między pięknemi Egiptu zajmuję dopiero czwarte miejsce.
— Cóż to znaczy?
— W Memfis, czy koło Memfis, mieszka twoja najpierwsza... Na szczęście tylko Żydówka!... W Sochem jest druga...
— Nic o tem nie wiem — wtrącił książę.
— O, ty gołąbku!... Więc zapewne nie wiesz i o trzeciej w Anu...
— Czy i ona należy do mego domu?...
— Niewdzięczniku!... — zawołała, uderzając go kwiatem lotosu. — Gotów jesteś za miesiąc o mnie powiedzieć to samo... Ale ja nie dam zrobić sobie krzywdy...
— Jak i twój ojciec.
— Jeszcześ mu nie zapomniał?... Pamiętaj, że odejdę...
— Zostań już... zostań!...
Na drugi dzień namiestnik raczył przyjąć hołdy i ucztę od nomarchy Sofra. Publicznie pochwalił jego zarząd prowincją i, aby wynagrodzić szkody, wyrządzone przez pijanego robotnika, darował mu połowę naczyń i sprzętów, które otrzymał w mieście Anu.
Drugą połowę tych darów zabrała córka nomarchy, piękna Abeb, jako dama dworu. Nadto kazała sobie wypłacić z kasy Ramzesa pięć talentów na stroje, konie i niewolnice.
Wieczorem książę, ziewając, rzekł do Tutmozisa:
— Jego świątobliwość, ojciec mój, powiedział mi wielką naukę, że kobiety dużo kosztują!
— Gorzej, gdy ich niema — odparł elegant.
— Ale ja mam ich cztery i nawet dobrze nie wiem, jakim sposobem. Mógłbym ze dwie odstąpić wam.
— Czy i Sarę?
— Tej nie, szczególnie jeżeli będzie miała syna.
— Jeżeli wasza dostojność przeznaczysz tym synogarlicom ładny posag, znajdą się dla nich mężowie.
Książę znowu ziewnął.
— Nie lubię słuchać o posagach — rzekł. — Aaa!... jakie to szczęście, że już wyrwę się od was i osiądę między kapłanami...
— Naprawdę uczynisz tak?...
— Muszę. Nareszcie może dowiem się od nich, dlaczego faraoni biednieją... Aaa!... no — i odpocznę.



ROZDZIAŁ XXV.

Tego samego dnia, w Memfisie, Fenicjanin Dagon, dostojny bankier następcy tronu, leżał na kanapie pod werendą swego pałacu. Otaczały go wonne krzaki iglaste, hodowane w wazonach. Dwaj czarni niewolnicy chłodzili bogacza wachlarzami, a on, bawiąc się młodą małpką, słuchał rachunków, które czytał mu jego pisarz.
W tej chwili niewolnik, uzbrojony w miecz, hełm, włócznię i tarczę (bankier lubił wojskowe ubiory), zameldował dostojnego Rabsuna, który był kupcem fenickim, osiadłym w Memfis.
Gość wszedł, nisko kłaniając się, i w ten sposób opuścił powieki, że dostojny Dagon rozkazał pisarzowi i niewolnikom, ażeby się wynieśli z pod werendy. Następnie, jako człowiek przezorny, obejrzał wszystkie kąty i rzekł do gościa:
— Możemy gadać.
Rabsun zaczął bez wstępu:
— Czy dostojność wasza wie, że przyjechał z Tyru książę Hiram?...
Dagon podskoczył na kanapie.
— Niech na niego i jego księstwo trąd padnie!... — wrzasnął.
— On mi właśnie wspomniał — ciągnął spokojnie gość — że między wami jest nieporozumienie...
— Co to jest nieporozumienie?... — krzyczał Dagon. — Ten rozbójnik okradł mnie, zniszczył, zrujnował... Kiedy ja posłałem moje statki, za innemi tyryjskiemi, na zachód po srebro, sternicy łotra Hirama rzucali na nie ogień, chcieli je zepchnąć na mieliznę... No, i moje okręty wróciły z niczem, opalone i potrzaskane... Oby go spalił ogień niebieski!... — zakończył rozwścieczony bankier.
— A jeżeli Hiram ma dla waszej dostojności dobry interes? — spytał gość flegmatycznie.
Burza, szalejąca w piersiach Dagona, odrazu ucichła.
— Jaki on może mieć dla mnie interes? — rzekł zupełnie spokojnym głosem.
— On to sam powie waszej dostojności, ale przecież pierwej musi zobaczyć się z wami.
— No, to niech on tu przyjdzie.
— On myśli, że wasza dostojność powinna przyjść do niego. Przecież on jest członkiem najwyższej rady w Tyrze.
— Żeby on tak zdechł, jak ja do niego pójdę!... — krzyknął znowu rozgniewany bankier.
Gość przysunął krzesło do kanapy i poklepał bogacza w udo.
— Dagonie — rzekł — miej ty rozum.
— Dlaczego ja nie mam rozumu i dlaczego ty, Rabsun, nie mówisz do mnie: „Wasza dostojność?...“
— Dagon, nie bądź ty głupi!... — reflektował gość. — Jeżeli ty nie pójdziesz do niego, ani on do ciebie, to jakże wy zrobicie interes?
— Ty jesteś głupi, Rabsun! — znowu wybuchnął bankier. — Bo gdybym ja poszedł do Hirama, to, niech mi ręka uschnie, że straciłbym na tej grzeczności połowę zarobku.
Gość pomyślał i odparł:
— Teraz rzekłeś mądre słowo. Więc ja tobie coś powiem. Przyjdź do mnie i Hiram przyjdzie do mnie, i wy obaj u mnie obgadacie ten interes.
Dagon przechylił głowę i, przymrużywszy oko, filuternie zapytał:
— Ej Rabsun!... Powiedz odrazu: ile on tobie dał?
— Za co?...
— Za to, że ja przyjdę do ciebie i z tym parchem będę robił interes?...
— To jest interes dla całej Fenicji, więc ja na nim zarobku nie potrzebuję — odparł oburzony Rabsun.
— Żeby się tobie tak dłużnicy wypłacali, jak to prawda!
— Żeby mi się nie wypłacali, jeżeli ja co na tem zarobię! Niech tylko Fenicja nie straci! — zakrzyczał z gniewem Rabsun.
Pożegnali się.
Nad wieczorem, dostojny Dagon wsiadł w lektykę, niesioną przez sześciu niewolników. Poprzedzali go dwaj laufrowie z kijami i dwaj z pochodniami; zaś za lektyką szło czterech służących, uzbrojonych od stóp do głów. Nie dla bezpieczeństwa, lecz że Dagon od pewnego czasu lubił otaczać się zbrojnymi jak rycerz.
Wysiadł z lektyki z wielką powagą i podtrzymywany przez dwóch ludzi (trzeci niósł nad nim parasol) wszedł do domu Rabsuna.
— Gdzież jest ten... Hiram? — zapytał dumnie gospodarza.
— Niema go.
— Jakto?... więc ja będę czekał na niego?
— Niema go w tym pokoju, ale jest w trzecim, u mojej żony — odparł gospodarz. — On teraz składa wizytę mojej żonie.
— Ja tam nie pójdę!... — rzekł bankier, siadając na kanapie.
— Pójdziesz do drugiego pokoju, a on w tej samej chwili także tam wejdzie.
Po krótkim oporze Dagon ustąpił, a w chwilę później, na znak gospodarza domu, wszedł do drugiej komnaty. Jednocześnie z dalszych pokojów wysunął się niewysoki człowiek z siwą brodą, ubrany w złocistą togę i złotą obręcz na głowie.
— Oto jest — rzekł gospodarz, stojąc na środku — oto jest jego miłość książę Hiram, członek najwyższej rady tyryjskiej... Oto jest dostojny Dagon, bankier księcia następcy tronu i namiestnika w Dolnym Egipcie.
Dwaj dostojnicy ukłonili się sobie z założonemi na piersiach rękoma i usiedli przy oddzielnych stolikach, na środku sali. Hiram nieco odsunął togę, aby ukazać wielki złoty medal na swej szyi; w odpowiedzi na to, Dagon zaczął bawić się grubym złotym łańcuchem, który otrzymał od księcia Ramzesa.
— Ja, Hiram — odezwał się starzec — pozdrawiam pana, panie Dagon, życzę panu dużego majątku i powodzenia w interesach.
— Ja, Dagon, pozdrawiam pana, panie Hiram, i życzę panu tego samego, co pan mnie życzy...
— Już się pan chcesz kłócić?... — przerwał zirytowany Hiram.
— Gdzie ja się kłócę?... Rabsun, ty powiedz, czy ja się kłócę?...
— Lepiej niech wasze dostojności mówią o interesach — odparł gospodarz.
Po chwili namysłu Hiram zaczął:
— Przyjaciele pańscy z Tyru bardzo pozdrawiają pana przeze mnie.
— Oni mi tylko to przysłali? — spytał drwiącym tonem Dagon.
— Co pan chcesz, żeby oni panu przysłali?... — odparł Hiram, podnosząc głos.
— Cicho!... Zgoda!... — wtrącił gospodarz.
Hiram kilka razy głębiej odetchnął i rzekł:
— To prawda, że nam potrzebna zgoda... Ciężkie czasy nadchodzą dla Fenicji...
— Czy morze zatopiło wam Tyr albo Sydon?... — spytał z uśmiechem Dagon.
Hiram splunął i zapytał:
— Coś pan taki zły dzisiaj?...
— Ja zawsze jestem zły, jak mnie nie nazywają — dostojnością...
— A dlaczego pan nie nazywasz mnie — miłością?... Ja przecie jestem książę!...
— Może w Fenicji — odparł Dagon. — Ale już w Asyrji, u lada satrapy czekasz pan w sieniach trzy dni na posłuchanie, a kiedy cię przyjmą, leżysz na brzuchu, jak każdy handlarz fenicki.
— A pan cobyś robił wobec dzikiego człowieka, który może pana na pal wbić?... — zakrzyczał Hiram.
— Co jabym robił, nie wiem — rzekł Dagon. — Ale w Egipcie ja sobie siedzę na jednej kanapie z następcą tronu, który dziś jest namiestnikiem.
— Zgoda, wasza dostojność!... Zgoda, wasza miłość!... — reflektował ich gospodarz.
— Zgoda!... zgoda, że ten pan jest zwyczajny fenicki handlarz, a mnie nie chce oddać szacunku... — zawołał Dagon.
— Ja mam sto okrętów!... — wrzasnął Hiram.
— A jego świątobliwość faraon ma dwadzieścia tysięcy miast, miasteczek i osad...
— Wasze dostojności utopicie ten interes i całą Fenicję!... — odezwał się już podniesionym głosem Rabsun.
Hiram zacisnął pięści, lecz umilkł i odpoczął.
— Musisz jednak przyznać, wasza dostojność — rzekł po chwili do Dagona — że z tych dwudziestu tysięcy miast jego świątobliwość niewiele ma naprawdę.
— Chcesz powiedzieć, wasza miłość — odparł Dagon — że siedem tysięcy miast należy do świątyń i siedem tysięcy do wielkich panów?... Zawsze jednak jego świątobliwości zostaje sześć tysięcy na czysto...
— Niebardzo! Bo jak z tego wasza dostojność odejmiesz ze trzy tysiące, które są w zastawie u kapłanów i ze dwa tysiące w dzierżawie u naszych Fenicjan...
— Mówi prawdę wasza miłość — rzekł Dagon. — Zawsze jednak jego świątobliwości zostaje ze dwa tysiące miast bardzo bogatych...
— Czy was Tyfon opętał?... — wrzasnął zkolei Rabsun. — Będziecie teraz wyliczali miasta faraona, bodajby go...
— Psyt!... — szepnął Dagon, zrywając się z krzesła.
— Kiedy nad Fenicją wisi nieszczęście!... — dokończył Rabsun.
— Niechże ja się raz dowiem, jakie nieszczęście?... — przerwał Dagon.
— Więc daj mówić Hiramowi, to się dowiesz — odparł gospodarz.
— Niech gada...
— Czy wasza dostojność wie, co się stało w zajeździe „pod Okrętem,“ u brata naszego Asarhadona?... — zaczął Hiram.
— Nie mam braci pomiędzy szynkarzami!... — wtrącił szyderczo Dagon.
— Milcz!... — wrzasnął rozgniewany Rabsun i chwycił za rękojeść sztyletu. — Jesteś głupi, jak pies, który szczeka przez sen...
— Czego on się gniewa, ten... ten handlujący kośćmi? — odparł Dagon i również sięgnął do noża.
— Cicho!... Zgoda!... — uspakajał ich sędziwy książę i także opuścił suchą rękę do pasa.
Przez chwilę wszystkim trzem drżały nozdrza i błyszczały oczy. Wreszcie Hiram, który uspokoił się najpierwej, zaczął znowu, jakby nigdy nic nie zaszło.
— Parę miesięcy temu, stanął w zajeździe Asarhadona niejaki Phut, z miasta Harranu...
— Miał odebrać pięć talentów od jakiegoś kapłana — wtrącił Dagon.
— Cóż dalej? — spytał Hiram.
— Nic. Znalazł łaskę u jednej kapłanki i za jej radą pojechał szukać swego wierzyciela do Tebów.
— Masz rozum dziecka, a gadatliwość kobiety — rzekł Hiram. — Ten harrańczyk nie jest harrańczykiem, lecz Chaldejczykiem, i nie nazywa się Phut, lecz Beroes...
— Beroes?... Beroes?... — powtórzył, przypominając sobie, Dagon. — Gdzieś słyszałem to nazwisko...
— Słyszałeś!... — mówił z pogardą Hiram. — Beroes — to najmędrszy kapłan w Babilonie, doradca książąt asyryjskich i samego króla...
— Niech on będzie doradcą, byle nie faraona, co mnie to obchodzi?... — rzekł bankier.
Rabsun podniósł się z krzesła i, grożąc Dagonowi pięścią pod nosem, zawołał:
— Ty wieprzu, wypasiony na faraońskich pomyjach... Ciebie Fenicja tyle obchodzi, co mnie Egipt... Gdybyś mógł, za drachmę sprzedałbyś ojczyznę... psie... trędowaty!...
Dagon zbladł i odparł spokojnym głosem:
— Co gada ten kramarz?... W Tyrze są moi synowie i uczą się żeglarstwa; w Sydonie siedzi moja córka z mężem... Połowę mego mienia pożyczyłem radzie najwyższej, choć nie mam za to nawet dziesięciu procent. A ten kramarz mówi, że mnie nie obchodzi Fenicja!...
Rabsun, posłuchaj mnie — dodał po chwili. — Ja życzę twojej żonie i dzieciom i cieniom twoich ojców, ażebyś ty o nich tyle dbał, ile ja o każdy okręt fenicki, o każdy kamień Tyru, Sydonu, a nawet Zarpath i Achsibu...
— Dagon mówi prawdę — wtrącił Hiram.
— Ja nie dbam o Fenicję!... — ciągnął bankier, zapalając się. — A ilu ja sprowadziłem tu Fenicjan, ażeby robili majątki i — co mam z tego?... Ja nie dbam!... Hiram zepsuł mi dwa okręty i pozbawił mnie wielkich zarobków, a przecie, kiedy chodzi o Fenicję, ja usiadłem z nim w jednym pokoju...
— Bo myślałeś, że będziecie gadali o tem, ażeby kogo oszukać — rzekł Rabsun.
— Żebyś ty tak myślał o skonaniu, głupi!... — odparł Dagon. — Niby ja jestem dziecko i niby nie rozumiem, że jak Hiram przyjeżdża do Memfisu, to przecie on nie dla handlu przyjeżdża. Oj ty Rabsun!... Tyś powinien ze dwa lata być u mnie chłopcem do zamiatania stajni...
— Dosyć!... — zawołał Hiram, uderzając pięścią w stolik.
— My nigdy nie skończymy z tym kapłanem chaldejskim — mruknął Rabsun, z takim spokojem, jakby przed chwilą nie jego zwymyślano.
Hiram odchrząknął i zaczął:
— Ten człowiek ma naprawdę dom i grunta w Harranie i tam nazywa się Phut. Dostał listy od kupców chetyjskich do kupców sydońskich, więc w podróż zabrała go nasza karawana. Sam dobrze mówi po fenicku, płaci rzetelnie, nic osobliwego nie żądał, więc nasi ludzie nawet bardzo go polubili.
Ale — mówił Hiram, podrapawszy się w brodę — gdy lew nakryje się skórą wołu, zawsze mu choćby kawałek ogona wylezie. Ten Phut był strasznie mądry i pewny siebie; więc naczelnik karawany pocichu zrewidował jego rzeczy. I nic nie znalazł tylko medal bogini Astaroth. Dowódcę karawany medal ten kolnął w serce. Skąd Chetyjczyk ma fenicki medal?...
Więc gdy przyjechali do Sydonu, zaraz zameldował starszym, i od tej pory nasza tajna policja miała tego Phuta na oku.
Tymczasem jest to taki mędrzec, że gdy kilka dni posiedział w Sydonie, wszyscy go pokochali. Modlił się on i składał ofiary bogini Astoreth, płacił złotem, nie pożyczał pieniędzy, wdawał się tylko z Fenicjanami. I tak wszystkich otumanił, że dozór nad nim osłabł, a on spokojnie dojechał do Memfisu.
Tu znowu nasza starszyzna zaczęła czuwać nad nim, ale nic nie odkryła; domyślała się tylko, że musi to być wielki pan, nie zaś prosty mieszczanin harrański. Dopiero Asarhadon przypadkiem wyśledził, a nawet nie wyśledził, tylko wpadł na poszlaki, że ten niby Phut całą jedną noc przepędził w starej świątyni Seta, która tu wiele znaczy...
— Wchodzą do niej tylko arcykapłani na ważne narady — wtrącił Dagon.
— Jeszcze i to nicby nie znaczyło — prawił Hiram. — Ale jeden z naszych kupców wrócił miesiąc temu z Babilonu, z dziwnemi wiadomościami. Za wielki prezent, pewien dworzanin babilońskiego satrapy powiedział mu, że nad Fenicją — wisi bieda!...
— Was zabiorą Asyryjczycy — mówił ten dworzanin do naszego kupca — a Izraelitów wezmą Egipcjanie. W tym interesie nawet pojechał do tebańskich kapłanów wielki chaldejski kapłan Beroes i zawrze z nimi traktat.
— Musicie wiedzieć — ciągnął Hiram — że kapłani chaldejscy uważają egipskich za swoich braci. A że Beroes ma wielkie znaczenie na dworze króla Assara, więc wieść o tym traktacie może być bardzo prawdziwa.
— Naco Asyryjczykom Fenicja?... — zapytał Dagon, gryząc paznogcie.
— A naco złodziejowi cudzy śpichlerz?... — odparł Hiram.
— Co może znaczyć traktat Beroesa z egipskimi kapłanami?... — wtrącił zamyślony Rabsun.
— Głupi ty!... — odparł Dagon. — Faraon robi tylko to, co kapłani uradzą.
— Będzie i traktat z faraonem, nie bójcie się! — przerwał Hiram. — W Tyrze wiemy na pewno, że jedzie do Egiptu z wielką świtą i darami poseł asyryjski — Sargon... On niby to chce zobaczyć Egipt i ułożyć się z ministrami, ażeby w egipskich aktach nie pisano, jako — Asyrja płaci daninę faraonom. Ale naprawdę, to on jedzie zawrzeć traktat o podział krajów, leżących między naszem morzem a rzeką Eufratem.
— Oby ich ziemia pochłonęła! — zaklął Rabsun.
— Cóż ty o tem myślisz, Dagonie?... — spytał Hiram.
— A cobyście wy zrobili, gdyby was naprawdę napadł Assar?...
Hiram zatrząsł się z gniewu.
— Co?... Wsiądziemy na okręty z rodzinami i skarbami, a tym psom zostawimy gruzy miast i gnijące trupy niewolników... Alboż nie znamy krain większych i piękniejszych od Fenicji, gdzie można założyć nową ojczyznę, bogatszą, aniżeli ta?...
— Niech nas bogowie bronią od takiej ostateczności! — rzekł Dagon.
— Właśnie o to idzie, ażeby ratować dzisiejszą Fenicję od zagłady — mówił Hiram. — A ty, Dagonie, wiele możesz w tym interesie...
— Co ja mogę?...
— Możesz dowiedzieć się od kapłanów: czy był u nich Beroes i czy zawarł z nimi taką umowę?...
— Strasznie trudna rzecz!... — szepnął Dagon. — Ale może ja znajdę takiego kapłana, który mnie objaśni.
— Możesz — ciągnął Hiram — na dworze faraona nie dopuścić traktatu z Sargonem?...
— Bardzo trudno... Ja sam temu nie wydołam...
— Ja będę z tobą, a złota dostarczy Fenicja. Już dziś zbiera się podatek.
— Sam dałem dwa talenty! — szepnął Rabsun.
— Dam dziesięć — rzekł Dagon. — Ale co ja dostanę za moją pracę?...
— Co?... No, dziesięć okrętów — odparł Hiram.
— A ty ile zarobisz? — spytał Dagon.
— Mało ci?... Więc dostaniesz piętnaście...
— Ja się pytam: co ty zarobisz? — nalegał Dagon.
— Damy ci... dwadzieścia... Dosyć?
— Niech będzie. Ale pokażecie mi drogę do kraju srebra?
— Pokażemy.
— I tam, skąd bierzecie cynę?
— No...
— I tam, gdzie rodzi się bursztyn — zakończył Dagon.
— Żebyś ty raz zdechł! — odparł miłościwy książę Hiram, wyciągając do niego rękę. — Ale już nie będziesz chował złego serca dla mnie za tamte dwie krypy?...
Dagon westchnął.
— Będę pracował, ażeby zapomnieć. Ale... jaki ja miałbym majątek, gdybyście mnie nie odpędzili wtedy!...
— Dosyć!... — wtrącił Rabsun. — Gadajcie o Fenicji.
— Przez kogo ty się dowiesz o Beroesie i traktacie? — spytał Dagona Hiram.
— Daj spokój. Niebezpiecznie mówić, bo do tego będą należeli kapłani.
— A przez kogo mógłbyś zepsuć traktat?
— Ja myślę... Ja myślę, że chyba przez następcę tronu. Mam dużo jego kwitów.
Hiram podniósł do góry rękę i odparł:
— Następca — bardzo dobrze, bo on zostanie faraonem, może nawet niezadługo...
— Psyt!... — przerwał Dagon, uderzając pięścią w stół. — Żeby tobie mowę odjęło za takie gadanie!...
— Oto wieprz!... — zawołał Rabsun, wygrażając bankierowi pod nosem.
— A to głupi kramarz! — odpowiedział Dagon z szyderczym uśmiechem. — Ty, Rabsun, powinieneś sprzedawać suszone ryby i wodę na ulicach, ale nie mieszać się do interesów między państwami. Wołowe kopyto, umazane w egipskiem błocie, ma więcej rozumu, aniżeli ty, który pięć lat mieszkasz w stolicy Egiptu!... Oby cię świnie zjadły...
— Cicho!... cicho!... — wtrącił Hiram. — Nie dacie mi dokończyć...
— Mów, boś ty mądry i ciebie rozumie moje serce — rzekł Rabsun.
— Jeżeli ty, Dagon, masz wpływ na następcę, to bardzo dobrze — ciągnął Hiram. — Bo jeżeli następca zechce mieć traktat z Asyrją, to będzie traktat, i w dodatku napisany naszą krwią, na naszych skórach. Ale jeżeli następca zechce wojny z Asyrją, to on zrobi wojnę, choćby kapłani przeciw niemu wezwali do pomocy wszystkich bogów.
— Psyt! — wtrącił Dagon — jeżeli kapłani bardzo zechcą, to będzie traktat... Ale może oni nie zechcą...
— Dlatego, Dagonie — mówił Hiram — my musimy mieć za sobą wszystkich wodzów...
— To można...
— I nomarchów...
— Także można...
— I następcę — prawił Hiram. — Ale, jeżeli tylko ty sam będziesz pchał go do wojny z Asyrją, to nanic. Człowiek, jak arfa, ma dużo strun i grać na nich trzeba dziesięcioma palcami, a ty, Dagonie, jesteś tylko jednym palcem.
— Przecież nie rozedrę się na dziesięć części...
— Ale ty możesz być jak jedna ręka, przy której jest pięć palców. Ty powinieneś zrobić to, ażeby nikt nie wiedział, że ty chcesz wojny, ale — ażeby każdy kucharz następcy chciał wojny, każdy fryzjer następcy chciał wojny, ażeby wszyscy łaziebnicy, lektykarze, pisarze, oficerowie, woźnice, ażeby oni wszyscy chcieli wojny z Asyrją, i ażeby następca słyszał o tem od rana do nocy, a nawet kiedy śpi...
— To się zrobi.
— A znasz ty jego kochanki? — spytał Hiram.
Dagon machnął ręką.
— Głupie dziewczęta — odparł. — One tylko myślą, ażeby ustroić się, wymalować i pachnidłami namaścić... Ale skąd się biorą te pachnidła i kto je przywozi do Egiptu, o tem już nie wiedzą.
— Trzeba mu podsunąć taką kochankę, ażeby o tem wiedziała — rzekł Hiram.
— Skąd ją wziąć?... — spytał Dagon. — A... mam!... — zawołał, uderzając się w czoło. — Znasz ty Kamę, kapłankę Astaroth?...
— Co?... — przerwał Rabsun. — Kapłanka świętej bogini Astaroth będzie kochanką Egipcjanina?...
— Tybyś wolał, ażeby ona była twoją?... — szydził Dagon. — Ona nawet zostanie arcykapłanką, gdy będzie trzeba zbliżyć ją do dworu...
— Prawdę mówisz — rzekł Hiram.
— Ależ to świętokradztwo!... — oburzył się Rabsun.
— To też kapłanka, która je popełni, może umrzeć — wtrącił sędziwy Hiram.
— Żeby nam tylko nie przeszkodziła ta Sara, Żydówka — odezwał się po chwili milczenia Dagon. — Ona spodziewa się dziecka, do którego książę już dziś jest przywiązany. Gdyby zaś urodził się syn, poszłyby w kąt wszystkie.
— Będziemy mieli pieniądze i dla Sary — rzekł Hiram.
— Ona nic nie weźmie!... — wybuchnął Dagon. — Ta nędzna odrzuciła złoty, kosztowny puhar, który jej sam zaniosłem!...
— Bo myślała, że ją chcesz okpić — wtrącił Rabsun.
Hiram pokiwał głową.
— Niema się czem kłopotać — rzekł. — Gdzie nie trafi złoto, tam trafi ojciec, matka, albo kochanka. A gdzie nie trafi kochanka, jeszcze dostanie się...
— Nóż... — syknął Rabsun.
— Trucizna... — szepnął Dagon.
— Nóż to rzecz bardzo grubjańska... — zakonkludował Hiram.
Pogładził brodę, zamyślił się, wkońcu powstał i wydobył z zanadrza purpurową wstęgę, na której były nawiązane trzy złote amulety z wizerunkiem bogini Astaroth. Wyjął z za pasa nóż, przeciął wstęgę na trzy części i dwa kawałki z amuletami wręczył Dagonowi i Rabsunowi.
Potem wszyscy trzej ze środka pokoju poszli w kąt, gdzie stał skrzydlaty posąg bogini; złożyli ręce na piersiach, a Hiram zaczął mówić zniżonym głosem, lecz wyraźnie:
— Tobie, matko życia, przysięgamy wiernie dochować umów naszych i dopóty nie spocząć, dopóki święte miasta nie będą zabezpieczone od wrogów, których oby wytępił głód, zaraza i ogień...
Gdyby który z nas nie dotrzymał zobowiązania, albo zdradził tajemnicę, niech spadną na niego wszystkie klęski i sromoty... Niech głód skręca jego wnętrzności, a sen ucieka od krwią nabiegłych oczu... Niech ręka uschnie temu, któryby mu pośpieszył z ratunkiem, litując się jego nędzy... Niech na stole jego chleb zamieni się w zgniliznę, a wino w cuchnącą posokę... Niech dzieci jego wymrą, a dom niech mu napełnią bękarty, które oplwają go i wypędzą. Niech skona, jęcząc przez wiele dni, samotny, i niech spodlonego trupa nie przyjmie ziemia, ani woda, niech go ogień nie spali, ani pożrą dzikie bestje...
Tak niech się stanie!...
Po strasznej przysiędze, którą zaczął Hiram, a od połowy wykrzykiwali wszyscy, głosami drżącemi ze wściekłości, trzej Fenicjanie odpoczęli zadyszani. Potem Rabsun zaprowadził ich na ucztę, gdzie przy winie, muzyce i tancerkach na chwilę zapomnieli o czekającej ich pracy.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




Tom II
ROZDZIAŁ I.

Niedaleko miasta Pi-Bast znajdowała się wielka świątnica bogini Hator.
W miesiącu Paoni (marzec, kwiecień), w dniu porównania wiosennego, około dziewiątej w wieczór, gdy gwiazda Syrjusz miała się ku zachodowi, pod bramą świątyni stanęli dwaj podróżni kapłani i jeden pokutnik. Szedł on boso, miał popiół na głowie i był przykryty grubą płachtą, którą twarz zasłaniał.
Pomimo widnej nocy, fizjognomij podróżnych nie można było poznać. Stali bowiem w cieniu dwu olbrzymich posągów bóstwa z krowią głową, które pilnowały wejścia do świątnicy i łaskawemi oczyma strzegły nomesu Habu od pomoru, złego wylewu i południowych wiatrów.
Odpocząwszy nieco, pokutnik upadł piersiami na ziemię i długo modlił się. Potem podniósł się, ujął miedzianą kołatkę i uderzył. Potężny dźwięk metalowy obiegł wszystkie dziedzińce, odbił się od grubych murów świątyni i poleciał ponad łany pszenicy, nad gliniane chaty chłopów, nad srebrzyste wody Nilu, gdzie słabym okrzykiem odpowiedziało mu zbudzone ptactwo.
Po długiej chwili, za bramą rozległ się szmer i pytanie:
— Kto nas budzi?
— Niewolnik boży, Ramzes — rzekł pokutnik.
— Poco przyszedłeś?
— Po światło mądrości.
— Jakie masz prawa?
— Otrzymałem niższe święcenia i na wielkich procesjach wewnątrz świątyni noszę pochodnię.
Brama szeroko otworzyła się. Na środku stał kapłan w białej szacie, który, wyciągnąwszy rękę, rzekł powoli i wyraźnie:
— Wejdź. Niech razem z przestąpieniem tego progu spokój boży zamieszka w twojej duszy i niech spełnią się życzenia, o które w pokornej modlitwie błagasz bogów.
Gdy pokutnik upadł mu do nóg, kapłan, czyniąc jakieś znaki nad jego głową, szeptał:
— W imię Tego, który jest, był i będzie... Który wszystko stworzył... Którego tchnienie napełnia świat widzialny i niewidzialny i jest życiem wiecznem...
A gdy brama zamknęła się, kapłan wziął Ramzesa za rękę i wśród zmroku, pomiędzy ogromnemi kolumnami przysionka, zaprowadził go do przeznaczonego mieszkania. Była to mała celka, oświetlona kagankiem. Na kamiennej posadzce leżała wiązka suchej trawy, w kącie stał dzban wody, a obok — jęczmienny placek.
— Widzę, że tutaj naprawdę odpocznę po przyjęciach u nomarchów!... — wesoło zawołał Ramzes.
— Myśl o wieczności! — odparł kapłan i oddalił się.
Księcia niemile dotknęła ta odpowiedź. Pomimo, że był głodny, nie chciał jeść placka, ani pić wody. Usiadł na trawie i, patrząc na swoje pokaleczone w podróży nogi, pytał się: poco on tu przyszedł?... poco dobrowolnie wyzuł się ze swej dostojności?...
Widząc ściany celi i jej ubóstwo, przypomniał sobie chłopięce lata, spędzone w kapłańskiej szkole. Ile on tam dostał kijów!... ile nocy przepędził na kamiennej posadzce za karę!... Ramzes i teraz uczuł tę nienawiść i trwogę, jakiej wówczas doświadczał wobec surowych kapłanów, którzy na wszystkie jego pytania i prośby odpowiadali zawsze jednem: „Myśl o wieczności!...“
Po kilkumiesięcznym zgiełku wpaść w taką ciszę, zamienić dwór książęcy na ciemność i samotność, a zamiast uczt, kobiet, muzyki czuć dokoła siebie i nad sobą ciężar murów...
— Oszalałem!... oszalałem!... — mówił do siebie Ramzes.
Była chwila, że chciał opuścić świątynię natychmiast; ale potem przyszła mu myśl, że mogą nie otworzyć bramy. Widok brudnych nóg własnych, popiołu, który sypał mu się z włosów, szorstkość pokutniczej płachty — wszystko to napełniało go obrzydzeniem. Gdyby choć miał swój miecz!... Ale czy w tem odzieniu i w tem miejscu ośmieliłby się go użyć?...
Uczuł niepokonany strach, i to go otrzeźwiło. Przypomniał sobie, że bogowie w świątyniach zsyłają na ludzi trwogę, i że ona ma być wstępem do mądrości.
— Jestem przecie namiestnikiem i następcą faraona — pomyślał — cóż mi tu kto zrobi?...
Podniósł się i wyszedł ze swej celi. Znajdował się w wielkim dziedzińcu, otoczonym kolumnami. Gwiazdy jasno świeciły, więc zobaczył — na jednym końcu podwórza olbrzymie pylony, na drugim otwarte wejście do świątyni.
Poszedł tam. Ode drzwi panował mrok, a gdzieś bardzo daleko płonęło kilka lamp, jakby unoszących się w powietrzu. Wpatrzywszy się, dojrzał między wejściem i światłami cały las gęsto ustawionych, grubych kolumn, których wierzchołki rozpływały się w ciemności. W głębi, może o paręset kroków od niego, niewyraźnie widać było olbrzymie nogi siedzącej bogini i jej ręce, oparte na kolanach, od których słabo odbijał się blask lamp.
Nagle usłyszał szmer. Zdaleka, z bocznej nawy, wysunął się szereg białych figurek, idących parami. Była to nocna procesja kapłanów, którzy oddawali hołd posągowi bogini, śpiewając na dwa chóry:
Chór I. „Ja jestem Tym, który niebo i ziemię stworzył i wszystkie na nich stworzenia zrobił.“
Chór II. „Ja jestem Tym, który wody zrobił i wielką powódź stworzył, Tym, co wołu jego matce zrobił, który rodzicem jest.“
Chór I. „Ja jestem Tym, który niebo stworzył i tajemnice widnokręgów jego i dusze bogów w nie włożyłem.“
Chór II. „Ja jestem Tym, który gdy oczy otwiera, jasno się robi, a gdy je zamyka, ciemność się staje.“
Chór I. „Wody Nilu płyną, gdy rozkazuje...“
Chór II. „Ale bogowie nie znają jego imienia.“[4]
Głosy, z początku niewyraźne, potężniały tak, że słychać było każde słowo; a gdy zniknął orszak, zaczęły rozpraszać się między kolumnami, słabnąć... Wreszcie umilkły.
— A jednak ci ludzie — pomyślał Ramzes — nietylko jedzą, piją i zbierają bogactwa... Oni naprawdę spełniają służbę, nawet w nocy... Chociaż — co z tego przyjdzie posągowi!...
Książę nieraz widywał posągi bóstw granicznych, obrzucone błotem przez mieszkańców innego nomesu, albo postrzelane z łuków i proc przez żołnierzy cudzoziemskich pułków. Jeżeli bogowie nie obrażają się o zniewagi, niewiele także muszą dbać o modlitwy i procesje.
— Kto zresztą widział bogów!... — rzekł do siebie książę.
Ogrom świątyni, jej niezliczone kolumny, światła, palące się przed posągiem, wszystko to pociągało Ramzesa. Chciał rozejrzeć się w tym tajemniczym bezmiarze i poszedł naprzód.
Wtem zdało mu się, że ztyłu głowy delikatnie dotknęła go jakaś ręka... Obejrzał się... Nie było nikogo, więc szedł dalej.
Tym razem jakieś dwie ręce schwyciły go za głowę, a trzecia, duża, oparła się na plecach...
— Kto tu jest?... — zawołał książę i rzucił się między kolumny.
Lecz potknął się i omal nie upadł: coś schwyciło go za nogi.
Ramzesa znowu opanował strach, większy niż w celi. Zaczął uciekać bez pamięci, potrącając się o kolumny, które zdawały się zastępować mu drogę, a ciemność ogarniała ze wszech stron.
— O święta bogini, ratuj!... — szepnął.
W tej chwili zatrzymał się: o kilka kroków przed nim były wielkie drzwi świątyni, przez które zaglądało gwiaździste niebo. Odwrócił głowę: między lasem olbrzymich kolumn płonęły lampy, a blask ich słabo odbijał się od śpiżowych kolan świętej Hator.
Książę wrócił do swej celi, wzburzony i skruszony; serce rzucało się w nim, jak ptak schwytany w sidła. Pierwszy raz od wielu lat upadł twarzą na ziemię i gorąco modlił się o łaskę i przebaczenie.
— Będziesz wysłuchany!... — odezwał się nad nim słodki głos.
Ramzes nagle podniósł głowę, lecz w celi nie było nikogo: drzwi zamknięte, mury grube. Modlił się więc jeszcze goręcej i tak usnął, z twarzą na kamieniach i rozkrzyżowanemi rękoma.
Kiedy na drugi dzień obudził się, był już innym człowiekiem: poznał moc bogów i otrzymał obietnicę łaski.
Od tej pory, przez długi szereg dni, z ochotą i wiarą oddawał się ćwiczeniom pobożnym. W swojej celi długie godziny spędzał na modlitwach, dał sobie ogolić włosy, przywdział strój kapłański i cztery razy na dobę uczęszczał do chóru najmłodszych kapłanów.
Jego życie przeszłe, wypełnione zabawami, budziło w nim odrazę, a niewiara, której nabył wśród rozpustnej młodzieży i cudzoziemców napełniała go strachem. I gdyby mu dziś dano do wyboru: tron czy kapłański urząd? — zawahałby się.
Pewnego dnia wielki prorok świątyni wezwał go do siebie, przypominając, że nie wszedł tu wyłącznie dla modłów, ale i dla poznania mądrości. Pochwalił jego pobożne życie, powiedział, że jest już oczyszczony z brudów świata, i kazał mu zapoznać się ze szkołami, istniejącemi przy świątyni.
Raczej przez posłuszeństwo, aniżeli ciekawość, książę prosto od niego udał się na zewnętrzny dziedziniec, gdzie mieścił się oddział czytania i pisania.
Była to wielka sala, oświetlona przez otwór w dachu. Na matach siedziało kilkudziesięciu nagich uczniów z woskowanemi tabliczkami w rękach. Jedna ściana była z gładkiego alabastru, przed nią stał nauczyciel i różnokolorowemi kredkami pisał znaki.
Gdy książę wszedł, uczniowie (prawie wszyscy jednego wieku z nim) upadli na twarz. Nauczyciel zaś, skłoniwszy się, przerwał dotychczasowe zajęcie, aby wypowiedzieć chłopcom wykład o wielkiem znaczeniu nauki.
— Moi kochani! — mówił. — „Człowiek, który nie ma serca do mądrości, musi zajmować się pracą ręczną i męczyć oczy. Ale ten, kto rozumie wartość nauk i kształci się w nich, może osiągnąć wszystkie władze, wszystkie dworskie urzędy. Pamiętajcie o tem.“[4]
Przypatrzcie się nędznemu życiu ludzi, którzy nie znają pisma. „Kowal jest czarny, posmolony, ma palce pełne nagniotków, a pracuje dzień i noc. Kamieniarz zrywa sobie ramię, ażeby napełnić żołądek. Mularz, budujący kapitele w formie lotosu, bywa strącany przez wicher ze szczytu dachu. Tkacz ma zgięte kolana, fabrykant broni ciągle podróżuje: ledwo przyjedzie do domu wieczorem, już musi go opuszczać. Malarzowi pokojowemu cuchną palce, a czas upływa mu na krajaniu gałganów. Zaś szybkobiegacz, ten, żegnając się z rodziną, powinien zostawić testament, bo naraża się na niebezpieczeństwo spotkania dzikich zwierząt albo i Azjatów.
„Pokazałem wam dolę różnych rzemiosł, bo chcę, ażebyście kochali sztukę pisania, która jest waszą matką, a teraz przedstawię wam jej piękności. Ona nie jest pustem słowem na ziemi, ona jest ważniejszą od wszelkich innych zajęć. Ten, który korzysta ze sztuki pisania, jest szanowanym od dzieciństwa; on spełnia wielkie posłannictwa. Lecz ten, który nie bierze w niej udziału, żyje w nędzy.
„Nauki szkolne są ciężkie, jak góry; ale jeden ich dzień wystarczy wam na całą wieczność. Więc prędko, jak najprędzej poznajcie się z niemi i pokochajcie... Stan pisarza jest książęcym stanem, jego kałamarz i księga dają mu przyjemności i bogactwa!...“
Po tej szumnej przemowie o dostojeństwie nauk, której od trzech tysięcy lat bez zmiany słuchali egipscy uczniowie, mistrz wziął kredkę i na alabastrowej ścianie zaczął pisać — alfabet. Każda litera wyrażała się zapomocą kilku symbolów hieroglificznych lub kilku znaków demotycznych. Rysunek oka, ptaka lub pióra oznaczał A. Owca albo doniczka — B, człowiek stojący lub czółno — K, wąż — R, człowiek siedzący albo gwiazda — S. Obfitość znaków, wyrażających każdą literę, sprawiała, że nauka czytania i pisania była bardzo mozolnem zajęciem.
To też Ramzes zmęczył się samem słuchaniem, wśród którego jedyną rozrywkę stanowiło to, gdy nauczyciel kazał któremu z uczniów wyrysować lub nazwać literę i walił go kijem, gdy się omylił.
Pożegnawszy nauczyciela i wychowańców, książę ze szkoły pisarzów przeszedł do szkoły mierników. Tu uczono młodzież zdejmować plany pól, mających po największej części formę prostokątów, tudzież niwelować grunta zapomocą dwu łat i węgielnicy. W tym również oddziale wykładano sztukę pisania liczb, niemniej zawikłaną od hieroglifów lub znaków demotycznych. Lecz najprostsze działania arytmetyczne stanowiły wyższy kurs i wykonywały się przy pomocy kulek.
Ramzes miał tego dosyć i dopiero po kilku dniach zgodził się odwiedzić szkołę lekarską.
Był to zarazem szpital, a raczej wielki ogród, zasadzony mnóstwem drzew i zasiany wonnemi ziołami. Chorzy całe dnie przepędzali w powietrzu i słońcu, na łóżkach, w których zamiast materacy było wyciągnięte płótno.
Gdy książę wszedł tutaj, panowała największa czynność. Kilku pacjentów kąpało się w sadzawce wody bieżącej, jednego smarowano wonnemi maściami, jednego okadzano. Było kilku, których uśpiono zapomocą wzroku i pociągnięć rękoma; jeden jęczał po nastawieniu zwichniętej nogi.
Pewnej ciężko chorej kobiecie kapłan podawał w kubku jakąś miksturę, mówiąc:
„Chodź, leku, chodź, wypędź to z mego serca, z tych moich członków, silny w czary przy tym leku.“[4]
Następnie książę, w towarzystwie wielkiego lekarza poszedł do apteki, gdzie jeden z kapłanów przygotowywał lekarstwa z ziół, miodu, oliwy, skórek wężowych i jaszczurczych, kości i tłuszczów zwierzęcych. Na zapytanie Ramzesa laborant nie oderwał oczu od swej pracy. Tylko wciąż ważył i rozcierał materjały, odmawiając przytem modlitwę:
„Uzdrowiło[4] Izydę, uzdrowiło Izydę, uzdrowiło Horusa... O Izydo, wielka czarodziejko, uzdrów mnie, wyzwól ze wszystkich złych, szkodliwych, czerwonych rzeczy, od gorączki boga i gorączki bogini...
„O Schauagat’ eenagate synie! Erukate! Kauaruschagate!... Paparuka paparaka paparura...“
— Co on mówi? — spytał książę.
— Tajemnica... — odparł wielki lekarz, kładąc palec na ustach.
Gdy wyszli na pusty dziedziniec, Ramzes rzekł do wielkiego lekarza:
— Powiedz mi, święty ojcze: co to jest sztuka lekarska i na czem polegają jej sposoby? Bo ja słyszałem, że choroba jest to zły duch, który osiedla się w człowieku i dręczy go z głodu, dopóki nie dostanie właściwej sobie żywności. I że jeden zły duch, czyli choroba, karmi się miodem, inny oliwą, a inny — zwierzęcemi odchodami. Lekarz więc powinien — naprzód wiedzieć: jaki duch zamieszkał w chorym, a następnie — jakich ten duch potrzebuje pokarmów, ażeby nie trapił człowieka?...
Kapłan zamyślił się i odparł:
— Co to jest choroba i jakim sposobem spada na ludzkie ciało, o tem nie mogę powiedzieć ci, Ramzesie. Ale objaśnię ci, bo zostałeś oczyszczony, czem kierujemy się przy wydawaniu lekarstw.
Wyobraź sobie, że człowiek jest chory na wątrobę. Otóż my, kapłani, wiemy, że wątroba znajduje się pod wpływem gwiazdy Peneter-Dewa,[10] i że leczenie musi zależeć od tej gwiazdy.
Lecz tu dzielą się mędrcy na dwie szkoły. Jedni twierdzą, że potrzeba choremu na wątrobę podawać wszystko to, nad czem Peneter-Dewa ma władzę, a zatem: miedź, lapis-lazuli, wywary z kwiatów, przedewszystkiem z werweny i walerjany, nareszcie różne części ciała turkawki i kozła. Inni zaś lekarze sądzą, że gdy wątroba jest chora, to właśnie trzeba ją leczyć środkami przeciwnemi. A ponieważ przeciwnikiem Peneter-Dewy jest Sebeg,[11] więc lekarstwami będą: żywe srebro, szmaragd i agat, leszczyna i podbiał, tudzież części ciała żaby i sowy, utarte na proszek.
Lecz nie jest to jeszcze wszystko. Trzeba bowiem pamiętać o dniu, miesiącu i porze dnia, każdy bowiem z tych okresów czasu zostaje pod wpływem gwiazdy, która może wspierać lub osłabiać działanie lekarstwa. Trzeba nareszcie pamiętać: jaka gwiazda i jaki znak Zodjaku panuje nad chorym? Dopiero, gdy lekarz wszystkie te rzeczy weźmie pod uwagę, może przepisać środek niezawodny.
— I czy wszystkim chorym pomagacie w świątyni?
Kapłan potrząsnął głową.
— Nie — rzekł. — Umysł ludzki, który musi ogarnąć tyle szczegółów, o jakich mówiłem, bardzo łatwo myli się. A co gorsza, duchy zawistne, genjusze innych świątyń, zazdrosne o swoją sławę, niejednokrotnie przeszkadzają lekarzowi i psują skutek lekarstw. Ostateczny więc wypadek może być rozmaitym: jeden chory całkiem przychodzi do zdrowia, inny tylko poprawia się, a trzeci pozostaje bez zmiany. Choć zdarzają się i tacy, którzy rozchorowują się jeszcze gorzej, albo nawet umierają... Wola bogów!...
Książę słuchał z uwagą, w duchu jednak przyznał, że niewiele rozumie. Zarazem przypomniał sobie cel swojego przybycia do świątyni i nagle zapytał wielkiego lekarza:
— Mieliście, święci ojcowie, pokazać mi tajemnicę skarbu faraona. Czy mają być nią te rzeczy, które widziałem?
— Bynajmniej — odpowiedział lekarz. — Ale my nie znamy się na rzeczach państwowych. Dopiero ma tu zjechać święty kapłan Pentuer, wielki mędrzec, i on zdejmie z oczu twoich zasłonę.
Ramzes pożegnał lekarza, jeszcze bardziej zaciekawiony tem, co miano mu pokazać.



ROZDZIAŁ II.

Świątynia Hator z wielką czcią przyjęła Pentuera, a niżsi jej kapłani wyszli na pół godziny drogi, aby powitać znakomitego gościa. Zjechało się wielu proroków, ojców świątyń i synów bożych, ze wszystkich cudownych miejsc Dolnego Egiptu, w celu usłyszenia słów mądrości. W parę dni po nich przybyli: arcykapłan Mefres i prorok Mentezufis.
Składano Pentuerowi hołdy, nietylko że był doradcą ministra wojny i, bez względu na młody wiek, członkiem najwyższego kolegjum, ale że kapłan ten miał sławę w całym Egipcie. Bogowie dali mu nadludzką pamięć, wymowę i nadewszystko cudny dar jasnowidzenia. W każdej bowiem rzeczy i sprawie dostrzegał strony przed innymi ludźmi ukryte i umiał przedstawić je w sposób zrozumiały dla wszystkich.
Niejeden nomarcha lub wysoki urzędnik faraona, dowiedziawszy się, że Pentuer ma celebrować uroczystość religijną w świątyni Hator, zazdrościł najskromniejszemu kapłanowi, że usłyszy natchnionego przez bogów człowieka.
Duchowni, którzy na gościniec wyszli witać Pentuera, byli pewni, że dostojnik ten ukaże im się na wozie dworskim, albo w lektyce niesionej przez ośmiu niewolników. Jakież było ich zdziwienie, gdy ujrzeli chudego ascetę, z obnażoną głową, który, odziawszy się w grubą płachtę, sam jeden podróżował na oślicy i przywitał ich z wielką pokorą.
Gdy go wprowadzono do świątyni, złożył ofiarę bóstwu i natychmiast udał się na obejrzenie placu, gdzie miała odbyć się uroczystość.
Od tej pory nie widziano go, ale w świątyni i przyległych jej podwórzach zapanował ruch niezwykły. Zwożono rozmaite sprzęty kosztowne, ziarna, ubiory, spędzono kilkuset chłopów i robotników, z którymi Pentuer zamknął się w przeznaczonym dziedzińcu i robił przygotowania.
Po ośmiu dniach pracy zawiadomił arcykapłana Hatory, że wszystko jest gotowe.
Przez cały ten czas książę Ramzes, ukryty w swej celi, oddawał się modlitwom i postom. Nareszcie pewnego dnia o trzeciej po południu, przyszło po niego kilkunastu kapłanów, uszykowanych we dwa szeregi, i wezwali go na uroczystość.
W przysionku świątyni powitali księcia arcykapłani i wespół z nim spalili kadzidła przed olbrzymim posągiem Hatory. Potem skręcili w boczny korytarz, ciasny i niski, na którego końcu płonął ogień. Powietrze korytarza było przesycone wonią smoły, gotującej się w kotle.
W sąsiedztwie kotła, przez otwór w posadzce wydobywał się okropny jęk ludzki i przekleństwa.
— Co to znaczy?... — spytał Ramzes jednego z idących przy nim kapłanów.
Zapytany nic nie odpowiedział; na twarzach wszystkich obecnych, o ile je można było dojrzeć, malowało się wzruszenie i przestrach.
W tej chwili arcykapłan Mefres wziął do ręki wielką łyżkę i, zaczerpnąwszy z kotła gorącej smoły, rzekł podniesionym głosem:
— Tak niech ginie każdy zdrajca świętych tajemnic!...
To powiedziawszy, wlał smołę w otwór posadzki, a z podziemi odezwał się ryk...
— Zabijcie mnie... jeżeli w sercach macie choć odrobinę miłosierdzia!... — jęczał głos.
— Niech ciało twe stoczą robaki!... — rzekł Mentezufis, wlewając roztopioną smołę w otwór.
— Psy... szakale!... — jęczał głos.
— Niech serce twoje będzie spalone, a proch wyrzucony na pustynię... — mówił następny kapłan, powtarzając ceremonję.
— O bogowie!... czyliż można tyle cierpieć?... — odpowiedziano z podziemi.
— Niech dusza twoja, z wizerunkiem swej hańby i występku, błąka się po miejscach, gdzie żyją ludzie szczęśliwi... — rzekł inny kapłan i znowu wlał łyżkę smoły.
— Oby was ziemia pożarła!... Miłosierdzia!... dajcie mi odetchnąć...
Nim przyszła kolej na Ramzesa, głos w podziemiach już umilkł.
— Tak bogowie karzą zdrajców!... — rzekł do księcia arcykapłan świątyni.
Ramzes zatrzymał się i wpił w niego pełne gniewu spojrzenie. Zdawało się, że wybuchnie i porzuci tę gromadę katów, ale — uczuł strach boży i w milczeniu poszedł za innymi.
Teraz dumny następca zrozumiał, że jest władza, przed którą uginają się faraonowie. Ogarnęła go prawie rozpacz, chciał uciec stąd, wyrzec się tronu... Ale tymczasem milczał i szedł dalej, otoczony kapłanami, śpiewającymi modlitwy.
— Oto już wiem — myślał — gdzie podziewają się ludzie niemili sługom bożym!...
Refleksja ta nie zmniejszyła jego zgrozy.
Opuściwszy wąski korytarz, pełen dymu, procesja znowu znalazła się pod otwartem niebem, na wzniesieniu. Poniżej leżał ogromny dziedziniec, z trzech stron zamiast muru otoczony parterowym budynkiem. Od tego miejsca, gdzie stali kapłani, spuszczał się rodzaj amfiteatru o pięciu szerokich kondygnacjach, po których można było przechadzać się wzdłuż dziedzińca, lub zejść nadół.
Na placu nie było nikogo, ale z budynków wyglądali jacyś ludzie.
Arcykapłan Mefres, jako najdostojniejszy w tem gronie, przedstawił księciu Pentuera. Łagodna twarz ascety tak nie godziła się z okropnościami, jakie się działy w korytarzu, że książę zdziwił się. Ażeby cośkolwiek powiedzieć, rzekł do Pentuera:
— Wydaje mi się, że już kiedyś spotkałem was, pobożny ojcze?
— W roku zeszłym na manewrach pod Pi-Bailos. Byłem tam przy jego dostojności Herhorze — odparł kapłan.
Dźwięczny i spokojny głos Pentuera zastanowił księcia. On już gdzieś słyszał i ten głos, w jakichś niezwykłych warunkach... Ale kiedy i gdzie?...
W każdym razie kapłan zrobił na nim przyjemne wrażenie. Gdybyż mógł zapomnieć krzyków człowieka, którego oblewano wrzącą smołą!...
— Możemy zaczynać — odezwał się arcykapłan Mefres.
Pentuer wysunął się na przód amfiteatru i klasnął w ręce. Z parterowych budynków wybiegła gromada tancerek i wyszli kapłani z muzyką, tudzież niewielkim posągiem bogini Hator. Muzyka szła naprzód, za nią tancerki, wykonywające święty taniec, wreszcie posąg, otoczony dymem kadzideł. W ten sposób obeszli dokoła dziedziniec i, zatrzymując się co kilka kroków, prosili bóstwa o błogosławieństwo, a złych duchów o opuszczenie miejsca, gdzie ma odbyć się pełna tajemnic uroczystość religijna.
Gdy procesja wróciła do budynków, wystąpił Pentuer. Obecni dostojnicy, w liczbie dwudziestu lub trzydziestu osób, skupili się dokoła niego.
— Z woli jego świątobliwości faraona — zaczął Pentuer — i za zgodą najwyższych władz kapłańskich, mamy wtajemniczyć następcę tronu, Ramzesa, w niektóre szczegóły życia państwa egipskiego, znane tylko bóstwom, rządcom kraju i świątyniom. Wiem, dostojni ojcowie, że każdy z was lepiej objaśniłby młodego księcia o tych rzeczach, albowiem napełnia was mądrość, a bogini Mut przemawia przez wasze usta. Że jednak na mnie, który, wobec was, jestem tylko uczniem i prochem, spadł ten obowiązek, pozwólcie, abym go spełnił, pod waszym czcigodnym kierunkiem i dozorem.
Szmer zadowolenia rozległ się między uczczonymi w taki sposób kapłanami. Pentuer zwrócił się do księcia:
— Od kilku miesięcy, sługo boży, Ramzesie, jak zbłąkany podróżny szuka drogi na pustyni, tak ty szukasz odpowiedzi na pytanie: dlaczego zmniejszyły się i zmniejszają dochody świątobliwego faraona? Zapytywałeś nomarchów, a choć objaśnili cię wedle swojej możności, nie zadowoliłeś się, pomimo, że najwyższa mądrość ludzka jest udziałem tych dostojników. Zwracałeś się do wielkich pisarzy, lecz pomimo usiłowań, ludzie ci, jak ptaki z sieci, sami nie mogli wyplątać się z trudności, gdyż rozum człowieka, nawet ukształconego w szkole pisarzów, ogromu tych rzeczy ogarnąć nie jest w stanie. Wkońcu, zmęczony jałowemi objaśnieniami, zacząłeś przyglądać się gruntom nomesów, ich ludziom i dziełom ich rąk, ale nic nie dojrzałeś. Są bowiem rzeczy, o których ludzie milczą jak kamienie, ale o których opowie ci nawet kamień, jeżeli padnie na niego światło bogów.
Gdy tym sposobem zawiodły cię wszystkie ziemskie rozumy i potęgi, zwróciłeś się do bogów. Boso, z głową posypaną popiołem, przyszedłeś, jako pokutnik, do tej wielkiej świątyni, gdzie zapomocą modlitw i umartwień, oczyściłeś ciało swoje, a wzmocniłeś ducha. Bogowie, a w szczególności potężna Hator wysłuchała twych próśb i przez niegodne moje usta da ci odpowiedź, którą obyś głęboko zapisał w sercu!...
„Skąd on wie — myślał tymczasem książę — że ja wypytywałem pisarzy i nomarchów? Aha, powiedział mu o tem Mefres i Mentezufis... Zresztą oni wszystko wiedzą!...“
— Posłuchaj — mówił Pentuer — a odsłonię ci, za pozwoleniem obecnych tu dostojników, czym był Egipt czterysta lat temu, za panowania najsławniejszej i najpobożniejszej dynastji 19-ej, tebeńskiej, a czem jest dziś...
Kiedy pierwszy faraon tamtej dynastji, Ramenpehuti Ramessu, objął władzę nad krajem, dochody skarbu państwa w zbożu, bydle, piwie, skórach, kruszcach i rozmaitych wyrobach wynosiły sto trzydzieści tysięcy talentów. Gdyby istniał naród, który wszystkie te towary mógłby nam wymienić na złoto, faraon miałby rocznie sto trzydzieści trzy tysiące min[12] złota. A że jeden żołnierz może dźwigać na plecach 26 min ciężaru, więc dla przeniesienia tego złota trzebaby użyć około pięciu tysięcy żołnierzy.
Kapłani zaczęli szeptać między sobą, nie ukrywając zdziwienia. Nawet książę zapomniał o człowieku, zamęczonym w podziemiach.
— Dziś — mówił Pentuer — roczny dochód jego świątobliwości, we wszystkich produktach tej ziemi, wart jest tylko dziewięćdziesiąt osiem tysięcy talentów. Za co możnaby dostać tyle złota, że do przeniesienia go potrzebaby tylko czterech tysięcy żołnierzy.
— O tem, że dochody państwa bardzo zmniejszyły się, wiem — wtrącił Ramzes — ale dlaczego?
— Bądź cierpliwym, sługo boży — odparł Pentuer. — Nietylko dochód jego świątobliwości uległ zmniejszeniu....
Za 19-ej dynastji, Egipt miał pod bronią sto osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Gdyby za sprawą bogów, każdy ówczesny żołnierz zamienił się w kamyk wielkości winnego grona...
— To być nie może — szepnął Ramzes.
— Bogowie wszystko mogą — surowo rzekł arcykapłan Mefres.
— Albo lepiej — mówił Pentuer — gdyby każdy żołnierz położył na ziemi jeden kamyk, byłoby sto osiemdziesiąt tysięcy kamyków i, spojrzyjcie, dostojni ojcowie, kamyki te zajęłyby tyle miejsca...
Wskazał ręką czerwonawej barwy prostokąt, który leżał na dziedzińcu.
— W tej figurze mieściłyby się kamyki, rzucone przez każdego żołnierza z czasów Ramzesa I-go. Figura ta ma dziewięć kroków długości i około pięciu szerokości. Figura ta jest czerwona, ma barwę ciała Egipcjan, gdyż w owych czasach wszyscy nasi żołnierze składali się tylko z Egipcjan...
Kapłani znowu zaczęli szeptać. Książę sposępniał, zdawało mu się bowiem, że jest to przymówka do niego, który lubił cudzoziemskich żołnierzy.
— Dziś — ciągnął Pentuer — z wielkim trudem zebrałoby się sto dwadzieścia tysięcy niewolników. Gdyby zaś każdy z nich rzucił na ziemię swój kamyk, możnaby utworzyć taką oto figurę... Patrzcie, dostojni...
Obok pierwszego, leżał drugi prostokąt, mający tę samą wysokość, ale znacznie krótszą podstawę. Nie miał też barwy jednolitej, lecz składał się z kilku pasów różnego koloru.
— Ta figura ma około pięciu kroków szerokości, lecz długa jest tylko na sześć kroków. Ubyła więc państwu ogromna ilość żołnierzy, trzecia część tej, jaką posiadaliśmy.
— Państwu więcej przyda się mądrość takich, jak ty, proroku, aniżeli wojsko — wtrącił arcykapłan Mefres.
Pentuer skłonił się przed nim i mówił dalej:
— W tej nowej figurze, przedstawiającej dzisiejszą armię faraonów, widzicie, dostojni, obok barwy czerwonej, która oznacza rodowitych Egipcjan, jeszcze trzy inne pasy: czarny, żółty i biały. Przedstawiają one wojska najemnicze: Etjopów, Azjatów i Libijczyków, tudzież Greków. Jest ich razem ze trzydzieści tysięcy, ale kosztują tyle, co pięćdziesiąt tysięcy Egipcjan...
— Należy czem prędzej znieść obce pułki!... — rzekł Mefres. — Drogie są, nieprzydatne, a uczą nasz lud bezbożności i zuchwalstwa. Dziś już wielu Egipcjan nie pada na twarz przed kapłanami, ba! niejeden posunął się do kradzieży w świątyniach i grobach...
Zatem precz z najemnikami... — mówił zapalczywie Mefres. — Kraj ma z nich same szkody, a sąsiedzi podejrzewają nas o nieprzyjacielskie zamysły...
— Precz z najemnikami!... Rozpędzić buntowniczych pogan!... — odezwali się kapłani.
— Gdy po latach, Ramzesie, wstąpisz na tron — mówił Mefres — spełnisz ten święty obowiązek względem państwa i bogów...
— Tak, spełnij!... Uwolnij twój lud od niewiernych!... — wołali kapłani.
Ramzes pochylił głowę i milczał. Krew uciekła mu do serca, czuł, że ziemia chwieje mu się pod nogami.
On ma rozpędzić najlepszą część wojska!... On, który chciałby mieć dwa razy większą armję i ze cztery razy tyle walecznych pułków najemnych!...
„Bez miłosierdzia są nade mną!...“ — pomyślał.
— Mów, z nieba zesłany Pentuerze — odezwał się Mefres.
— Tak więc, święci mężowie — ciągnął Pentuer — poznaliśmy dwa nieszczęścia Egiptu: zmniejszyły się dochody faraona i jego armja...
— Co tam armja!... — mruknął arcykapłan, pogardliwie wstrząsając ręką.
— A teraz za łaską bogów i waszem zezwoleniem okażę wam: dlaczego tak się stało i z jakich powodów skarb i wojska będą zmniejszały się w przyszłości.
Książę podniósł głowę i patrzył na mówiącego. Już nie myślał o człowieku, mordowanym w podziemiach.
Pentuer przeszedł kilkanaście kroków wzdłuż amfiteatru, za nim dostojnicy.
— Czy widzicie u stóp waszych ten długi a wąski pas zieloności, zakończony szerokim trójkątem? Po obu stronach pasa leżą wapienie, piaskowce i granity, a za niemi obszary piasku. Środkiem płynie struga, która w trójkącie rozdziela się na kilka odnóg...
— To Nil!... To Egipt!... — wołali kapłani.
— Uważajcie-no — przerwał wzruszony Mefres. — Obnażam rękę... Czy widzicie te dwie niebieskie żyły, biegnące od łokcia do pięści?... Nie jest-że to Nil i jego kanał, który poczyna się naprzeciw gór Alabastrowych i płynie aż do Fayum?... A spojrzyjcie na wierzch mojej pięści: jest tu tyle żył, na ile odnóg dzieli się święta rzeka za Memfisem. A moje palce, czyliż nie przypominają liczby odnóg, któremi Nil wlewa się do morza?...
— Wielka prawda!... — wołali kapłani, oglądając swoje ręce.
— Otóż mówię wam — ciągnął rozgorączkowany arcykapłan — że Egipt jest... śladem ręki Ozyrysa... Tu na tej ziemi wielki bóg oparł rękę: w Tebach leżał jego boski łokieć, morza dosięgnęły palce, a Nil jest jego żyłami... I dziwić się, że ten kraj nazywamy błogosławionym!
— Oczywiście — mówili kapłani — Egipt jest wyraźnym odciskiem ręki Ozyrysa...
— Czyliż — wtrącił książę — Ozyrys ma siedem palców u ręki? Bo przecie Nil siedmiu odnogami wpada do morza.
Nastało głuche milczenie.
— Młodzieńcze — odparł Mefres z dobrotliwą ironją — czy sądzisz, że Ozyrys nie mógłby mieć siedmiu palców, gdyby mu się tak podobało?...
— Naturalnie!... — potakiwali kapłani.
— Mów dalej, znakomity Pentuerze — wtrącił Mentezufis.
— Macie słuszność, dostojnicy — zaczął znowu Pentuer. — Ta struga, ze swemi rozgałęzieniami, jest obrazem Nilu: wąski pasek murawy, obsaczony kamieniami i piaskiem, to Egipt Górny, a ten trójkąt, poprzecinany żyłkami wody, to wizerunek Egiptu Dolnego, najobszerniejszej i najbogatszej części państwa.
Otóż w początkach 19-ej dynastji, cały Egipt, od katarakt Nilowych do morza, obejmował pięćset tysięcy miar ziemi. Zaś na każdej miarze ziemi żyło szesnastu ludzi: mężczyzn, kobiet i dzieci. Lecz przez czterysta lat następnych, prawie z każdem pokoleniem ubywało Egiptowi po kawałku ziemi żyznej...
Mówca dał znak. Kilkunastu młodych kapłanów wybiegło z budynku i poczęli sypać piasek na rozmaite punkta murawy.
— Za każdem pokoleniem — ciągnął kapłan — ubywało ziemi żyznej, a wąski jej pasek zwężał się coraz bardziej.
Dziś — tu podniósł głos — ojczyzna nasza, zamiast pięciuset tysięcy miar, posiada tylko czterysta tysięcy miar... Czyli, że przez ciąg panowania dwu dynastyj, Egipt stracił ziemię, która wykarmiała blisko dwa miljony ludzi!...
W zgromadzeniu znowu podniósł się szmer zgrozy.
— A wiesz, sługo boży, Ramzesie, gdzie podziały się te pola, na których niegdyś rosła pszenica i jęczmień, albo pasły się stada bydła?... O tem wiesz, że — zasypał je piasek pustyni. Ale czy mówiono ci: dlaczego tak się stało?... Bo — zabrakło chłopów, którzy zapomocą wiadra i pługa od świtu do nocy walczyli z pustynią. Nareszcie, czy wiesz, dlaczego zabrakło tych robotników bożych?... Gdzie oni się podzieli? co ich wymiotło z kraju?... Oto — wojny zagraniczne. Nasi rycerze zwyciężali nieprzyjaciół, nasi faraonowie uwieczniali swoje czcigodne nazwiska aż nad brzegami Eufratu, a nasi chłopi, jak pociągowe bydło, nosili za nimi żywność, wodę i inne ciężary i po drodze marli tysiącami.
To też za te kości, rozrzucone po pustyniach wschodnich, piaski zachodnie pożarły nasze grunta, i dziś trzeba niezmiernej pracy i wielu pokoleń, ażeby powtórnie wydobyć czarną ziemię egipską z pod mogiły piasków...
— Słuchajcie!... słuchajcie!... — wołał Mefres — jakiś bóg mówi przez usta tego człowieka. Tak, nasze triumfalne wojny były grobem Egiptu...
Ramzes nie mógł zebrać myśli. Zdawało mu się, że te góry piasku sypią się dziś na jego głowę.
— Powiedziałem — mówił Pentuer — że potrzeba wielkiej pracy, ażeby odkopać Egipt i wrócić mu dawne bogactwa, które pożarła wojna. Ale czy my posiadamy siły do wykonania tego zamiaru?...
Znowu posunął się kilkanaście kroków wzdłuż amfiteatru, a za nim wzruszeni słuchacze. Jak Egipt Egiptem, jeszcze nikt tak dosadnie nie odmalował klęsk kraju, choć wszyscy wiedzieli o nich.
— Za czasów 19-ej dynastji Egipt posiadał osiem miljonów ludności. Gdyby każdy ówczesny człowiek, kobieta, starzec i dziecko, rzuciło na ten oto plac po ziarnie fasoli, ziarna utworzyłyby taką figurę...
Wskazał ręką na dziedziniec, gdzie w dwu rzędach, jeden przy drugim, leżało osiem wielkich kwadratów, ułożonych z czerwonej fasoli.
— Figura ta ma sześćdziesiąt kroków długości, trzydzieści szerokości i, jak widzicie, pobożni ojcowie, składa się z jednakowych ziarn; niby ówczesna ludność, kiedy wszyscy byli z dziada-pradziada Egipcjanami.
A dziś spojrzyjcie!...
Poszedł dalej i wskazał na inną grupę kwadratów rozmaitej barwy.
— Widzicie figurę, która ma także trzydzieści kroków szerokości, ale tylko czterdzieści pięć długości. Dlaczego? Bo jest w niej tylko sześć kwadratów, bo dzisiejszy Egipt nie ma już ośmiu, lecz tylko sześć miljonów mieszkańców...
Zważcie przytem, że gdy poprzednia figura składała się wyłącznie z czerwonej fasoli, egipskiej, w tej obecnej są ogromne pasy z ziarn czarnych, żółtych i białych. Bo jak w armji naszej, tak i w narodzie znajduje się dziś bardzo wielu cudzoziemców: czarni Etjopowie, żółci Syryjczycy i Fenicjanie, biali Grecy i Libijczycy...
Przerwano mu. Kapłani słuchający zaczęli go ściskać, Mefres płakał.
— Nie było jeszcze podobnego proroka!... — wołano.
— W głowie nie mieści się, kiedy on mógł porobić takie rachunki!... — mówił najlepszy matematyk świątyni Hator.
— Ojcowie! — rzekł Pentuer — nie przeceniajcie moich zasług. W naszych świątyniach, dawnemi laty, zawsze w ten sposób przedstawiano gospodarkę państwową... Ja tylko odgrzebałem to, o czem trochę zapomniały następne pokolenia...
— Ale rachunki?... — spytał matematyk.
— Rachunki nieustannie prowadzą się we wszystkich nomesach i świątyniach — odparł Pentuer. — Ogólne sumy znajdują się w pałacu jego świątobliwości...
— A figury?... figury!... — wołał matematyk.
— Przecież na takie figury dzielą się nasze pola, a jeometrowie państwowi uczą się o nich w szkołach.
— Niewiadomo, co więcej podziwiać w tym człowieku: jego mądrość, czy pokorę!... — rzekł Mefres. — O, nie zapomnieli o nas bogowie, jeżeli mamy takiego...
W tej chwili strażnik, czuwający na wieży świątyni, wezwał obecnych na modlitwę.
— Wieczorem dokończę objaśnień — mówił Pentuer — teraz powiem jeszcze niedużo słów.
Spytacie, czcigodni, dlaczego do tych obrazów użyłem ziarn? Bo jak ziarno, rzucone w ziemię, co rok przynosi plon swemu gospodarzowi, tak człowiek składa co rok podatki skarbowi.
Gdyby w którym nomesie zasiano o dwa miljony mniej ziarn fasoli, niż w latach dawnych, następny jej zbiór byłby znakomicie mniejszy, i gospodarze mieliby złe dochody. Podobnież w państwie: gdy ubędą dwa miljony ludności, musi zmniejszyć się wpływ podatków.
Ramzes słuchał z uwagą i odszedł milczący.



ROZDZIAŁ III.

Kiedy wieczorem kapłani i następca wrócili na dziedziniec, zapalono kilkaset pochodni tak jasnych, że było widno jak w dzień.
Na znak Mefresa znowu wystąpiła procesja muzykantów, tancerek i młodszych kapłanów z posągiem bogini Hator z krowią głową. A gdy odpędzono złe duchy, Pentuer znowu zaczął kazanie.
— Widzieliście, dostojnicy, że od czasów 19-ej dynastji ubyło nam sto tysięcy miar ziemi i dwa miljony ludności. To wyjaśnia, dlaczego dochód państwa zmniejszył się o trzydzieści dwa tysiące talentów, i o tem wiemy wszyscy. Jest to przecie dopiero początek klęsk Egiptu i skarbu. Napozór bowiem zostało jego świątobliwości jeszcze dziewięćdziesiąt osiem tysięcy talentów dochodu. Czy jednak sądzicie, że faraon otrzymuje cały ten dochód?...
Za przykład opowiem wam, co jego dostojność Herhor odkrył w powiecie Zajęczym.
Za 19-ej dynastji mieszkało tam dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy płacili podatku trzysta pięćdziesiąt talentów rocznie. Dziś mieszka zaledwie piętnaście tysięcy, i ci naturalnie płacą na rzecz skarbu tylko dwieście siedemdziesiąt talentów. Tymczasem faraon, zamiast dwustu siedemdziesięciu, otrzymuje siedemdziesiąt talentów!...
Dlaczego?...“ — spytał dostojny Herhor — a oto co pokazało śledztwo.
Za 19-ej dynastji było w powiecie około stu urzędników, i ci brali po tysiąc drachm rocznej pensji. Dziś na tem samem terytorjum, pomimo ubytku ludności, znajduje się przeszło dwustu urzędników, którzy biorą po dwa tysiące pięćset drachm na rok.
Jego dostojności, Herhorowi, niewiadomo, czy tak jest w każdym powiecie. To przecież pewne, że skarb faraona, zamiast dziewięćdziesięciu ośmiu, ma tylko siedemdziesiąt cztery tysiące talentów rocznie...
— Powiedz, ojcze święty: pięćdziesiąt tysięcy... — wtrącił Ramzes.
— I to objaśnię — odparł kapłan. — W każdym razie zapamiętaj, książę, iż skarb faraona oddaje dziś dwadzieścia cztery tysiące talentów urzędnikom, gdy za dynastji 19-ej wydawał tylko dziesięć tysięcy.
Wielkie milczenie panowało wśród dostojników: niejeden bowiem miał krewnego na urzędzie, wdodatku dobrze płatnym.
Ale Pentuer był nieustraszony.
— Teraz — mówił — pokażę ci, następco, byt urzędników i dolę ludu za dawnych lat i dzisiaj.
— Czy nie szkoda czasu?... To przecie każdy sam może zobaczyć... — zaszemrali kapłani.
— Ja chcę to wiedzieć — rzekł stanowczo następca.
Szmer ucichł. Pentuer po stopniach amfiteatru zeszedł na dziedziniec, a za nim książę, arcykapłan Mefres i reszta kapłanów.
Zatrzymali się przed długą zasłoną z mat, która tworzyła jakby parkan. Na znak Pentuera, przybiegło kilkunastu młodych kapłanów z jarzącemi pochodniami. Drugi znak — i część zasłony spadła.
Z ust obecnych wyrwał się okrzyk zdziwienia. Mieli przed sobą jasno oświetlony żywy obraz, do którego wchodziło około stu figurantów.
Obraz dzielił się na trzy kondygnacje: dolną, gdzie stali rolnicy, wyższą — urzędnicy, i najwyższą, gdzie znajdował się złoty tron faraona, oparty na dwu lwach, których głowy były poręczami.
— Tak było — mówił Pentuer — za dynastji 19-ej. Spojrzyjcie na rolników. Przy ich pługach widzicie woły lub osły, ich motyki i łopaty są bronzowe, a więc mocne. Patrzcie, jacy to tędzy ludzie! dziś podobnych można spotkać tylko w gwardji jego świątobliwości. Potężne ręce i nogi, piersi wypukłe, twarze uśmiechnięte. Wszyscy są namaszczeni oliwą, wykąpani. Ich żony zajmują się przygotowywaniem pokarmu i odzieży, lub myciem sprzętów dla rodziny; dzieci — bawią się lub chodzą do szkoły.
Ówczesny chłop, jak widzicie, jadał chleb pszenny, bób, mięso, ryby i owoce, a pijał piwo i wino, i — spojrzyjcie, jak piękne były dzbany i misy! Przypatrzcie się czepkom, fartuszkom i pelerynom mężczyzn: wszystko ozdobione różnokolorowym haftem. Jeszcze piękniej haftowano koszule kobiet... A czy uważacie, jak one starannie czesały się, jakie nosiły szpilki, zausznice, pierścienie i branzolety? Ozdoby te są robione z bronzu i kolorowej emalji; trafia się jednak między niemi i złoto, choćby w postaci drucików.
Podnieście teraz oczy wyżej, na urzędników. Chodzą oni w pelerynach, ale każdy chłop w dniu świątecznym przywdziewa taką samą. Żywią się zupełnie tak samo jak chłopi, to jest dostatnio, ale skromnie. Sprzęty mają trochę ozdobniejsze od chłopskich i częściej trafiają się w ich skrzyniach złote pierścienie. Podróże odbywają na osłach lub wozach, ciągnionych przez woły.
Pentuer klasnął i w żywym obrazie zapanował ruch. Chłopi zaczęli podawać urzędnikom kosze winogron, wory jęczmienia, grochu i pszenicy, dzbany wina, piwa, mleka i miodu, mnóstwo zwierzyny i liczne sztuki białych lub kolorowych tkanin. Urzędnicy odebrali te produkta, część ich zostawiali sobie, ale przedmioty najpiękniejsze i najkosztowniejsze odsunęli wyżej, dla tronu. Platforma, gdzie znajdował się symbol władzy faraona, była zasypana produktami, tworzącemi jakby pagórek.
— Widzicie, dostojni — rzekł Pentuer — że w owych czasach, kiedy chłopi byli syci i zamożni, skarb jego świątobliwości ledwo mógł pomieścić dary poddanych. A teraz zobaczcie: co jest dzisiaj...
Nowe hasło, spadła druga część zasłony, i ukazał się inny obraz, w ogólnych zarysach podobny do poprzedniego.
— Oto są teraźniejsi chłopi — mówił Pentuer, a w głosie jego czuć było wzburzenie. — Ciało ich składa się ze skóry i kości, wyglądają jak chorzy, są brudni i już zapomnieli namaszczać się oliwą. Zato grzbiety ich są poranione kijami.
Nie widać przy nich wołów ani osłów, bo i naco, jeżeli pług ich ciągnie żona i dzieci?... Ich motyki i łopaty są drewniane, co łatwo psuje się i powiększa pracę. Odzieży nie mają żadnej, tylko kobiety chodzą w grubych koszulach i nawet we śnie nie widują tych haftów, jakiemi stroili się ich dziadowie i babki.
Spojrzyjcie: co jada chłop? Czasem jęczmień i suszone ryby, zawsze ziarna lotosu, rzadko pszenny placek, nigdy mięsa, piwa lub wina. Spytacie: gdzie podziały się jego naczynia i sprzęty? Nie ma żadnych, prócz dzbanka na wodę, bo też i nic więcej nie zmieściłoby się w norze, którą zamieszkuje...
Przebaczcie mi to, na co teraz zwrócę waszą uwagę. Tam kilkoro dzieci leży na ziemi: oznacza to, że pomarły... Dziwna rzecz, jak często teraz umierają chłopskie dzieci — z głodu i pracy! I te są jeszcze najszczęśliwsze: inne bowiem, które zostały przy życiu, idą pod kij dozorcy, albo sprzedają się Fenicjanom, niby jagnięta...
Wzruszenie zatamowało mu głos. Lecz chwilę odpoczął i ciągnął dalej, wśród gniewnego milczenia kapłanów:
— A teraz spojrzyjcie na urzędników: jacy oni czerstwi, uróżowani, jak pięknie ubrani!... Żony ich noszą złote branzolety i zausznice, i tak cienkie szaty, że książęta mogliby im zazdrościć. Wśród chłopów nie widać wołu ani osła; zato urzędnicy podróżują na koniach albo w lektykach... Piją zaś tylko wino, i to — dobre wino!...
Klasnął w ręce i znowu zrobił się ruch. Chłopi zaczęli podawać urzędnikom: wory zboża, kosze owoców, wino, zwierzęta... Przedmioty te urzędnicy, jak pierwej, ustawiali obok tronu, ale — w ilości znacznie mniejszej. Na kondygnacji królewskiej już nie było pagórka produktów. Zato kondygnacja urzędników była zasypana.
— Oto jest Egipt dzisiejszy — mówił Pentuer. — Nędzni chłopi, bogaci pisarze, skarb nie tak pełny, jak dawniej. A teraz...
Dał znak i stała się rzecz nieoczekiwana. Jakieś ręce poczęły zabierać: zboże, owoce, tkaniny — z platformy faraona i urzędników. A gdy ilość towarów bardzo zmniejszyła się, te same ręce zaczęły chwytać i uprowadzać chłopów, ich żony i dzieci...
Widzowie ze zdumieniem patrzyli na szczególne zabiegi tajemniczych osób. Nagle ktoś zawołał:
— To Fenicjanie!... Oni nas tak obdzierają!...
— Tak jest, święci ojcowie — rzekł Pentuer. — To są ręce ukrytych między nami Fenicjan. Obdzierają oni króla i pisarzów, a chłopów zabierają w niewolę, gdyż im nic już wydrzeć nie można...
— Tak!... To szakale!... Przekleństwo im!... Wygnać nędzników!... — wołali kapłani. — Oni to najwięcej szkody wyrządzają państwu...
Nie wszyscy jednak wołali w ten sposób.
Gdy ucichło, Pentuer kazał zanieść pochodnie w inną stronę dziedzińca i tam zaprowadził swoich słuchaczów. Nie było tu żywych obrazów, ale jakby wystawa przemysłowa.
— Raczcie spojrzeć, dostojni — mówił. — Za 19-ej dynastji te rzeczy przysyłali nam cudzoziemcy: z kraju Punt mieliśmy wonności, z Syrji złoto, żelazną broń i wozy wojenne. Oto wszystko.
Lecz wówczas Egipt wyrabiał... Spojrzyjcie na te olbrzymie dzbany: ile tu kształtów, a jakie rozmaite kolory!...
Albo sprzęty: to krzesełko wyłożone jest dziesięciu tysiącami kawałków złota, perłowej masy i kolorowych drzew... Zobaczcie ówczesne szaty: jaki haft, jaka delikatność tkanin, ile kolorów!... A miecze bronzowe, a szpilki, branzolety, zausznice, a narzędzia rolnicze i rzemieślnicze!... Wszystko to robiono u nas, za 19-ej dynastji.
Przeszedł do następnej grupy przedmiotów.
— A dziś — patrzcie: dzbany są małe i prawie bez ozdób, sprzęty proste, tkaniny grube i jednostajne. Ani jeden z tegoczesnych wyrobów nie może równać się pod względem rozmiarów, trwałości czy piękności z dawnemi. Dlaczego?...
Posunął się znowu kilka kroków i, otoczony pochodniami, mówił:
— Oto jest wielka liczba towarów, które nam przywożą Fenicjanie z rozmaitych okolic świata. Kilkadziesiąt pachnideł, kolorowe szkła, sprzęty, naczynia, tkaniny, wozy, ozdoby, wszystko to przychodzi do nas z Azji i jest przez nas kupowane.
Czy rozumiecie teraz, dostojnicy: za co Fenicjanie wydzierali zboże, owoce i bydło pisarzom i faraonowi?... Za te właśnie obce wyroby, które zniszczyły naszych rzemieślników, jak szarańcza trawę.
Kapłan odpoczął i ciągnął dalej:
— Między towarami, dostarczanemi przez Fenicjan jego świątobliwości, nomarchom i pisarzom, pierwsze miejsce zajmuje złoto. Ten rodzaj handlu jest najdokładniejszym obrazem klęsk, jakie Azjaci wyrządzają Egiptowi.
Gdy kto bierze od nich złota za talent, obowiązany jest, po trzech latach, zwrócić dwa talenty. Najczęściej jednak Fenicjanie, pod pozorem zmniejszenia kłopotów dłużnikowi, sami wyręczają go w wypłacie, w ten sposób, że — dłużnik, za każdy talent pożyczony, oddaje im w dzierżawę, na trzy lata, trzydziestu dwóch ludzi i dwie miary ziemi...
Spojrzyjcie tam, dostojni — mówił, wskazując na lepiej oświetloną część dziedzińca. — Ten kwadrat ziemi, mający sto osiemdziesiąt kroków długości i tyleż szerokości, znaczy dwie miary; ta zaś gromada mężczyzn, kobiet i dzieci tworzy osiem rodzin. Wszystko to zaś razem: ludzie i grunt, idą na trzy lata w okropną niewolę. Przez ten czas ich właściciel — faraon czy nomarcha, nie ma z nich żadnego pożytku; po upływie zaś terminu odbiera ziemię wyjałowioną, a ludzi... najwyżej dwudziestu... Reszta bowiem zmarła w męczarniach!...
Obecni szemrali ze zgrozy.
— Powiedziałem, że dwie miary gruntu i trzydziestu dwóch ludzi bierze Fenicjanin na trzy lata dzierżawy, za pożyczenie jednego talentu złotem. Przypatrzcie się, jaki to kawał ziemi i jaka gromada ludzi, a teraz — spojrzyjcie na moją rękę...
Ten kawałek złota, który trzymam, ta bryłka, mniejsza od kurzego jaja, to talent!...
Czy wy oceniacie, dostojni, całą nikczemność Fenicjan w podobnym handlu? Ten mały kawałek złota naprawdę nie posiada żadnych cennych zalet: jest żółty, ciężki, nie śniedzieje i — na tem koniec. Ale człowiek nie odzieje się złotem i nie zaspokoi niem głodu ani pragnienia... Gdybym posiadał bryłę złota, wielkości piramidy, będę obok niej takim nędzarzem, jak Libijczyk, błąkający się po zachodniej pustyni, gdzie niema daktyla ani wody.
I patrzcie, za bryłkę tego jałowego materjału, Fenicjanin bierze kawał ziemi, który może wykarmić i odziać trzydziestu dwóch ludzi, a nadto — bierze i tych ludzi!... Przez lat trzy wyzyskuje władzę nad istotami, które umieją uprawiać i obsiewać grunta, zbierać ziarno, robić mąkę i piwo, tkać odzież, budować domy i sprzęty...
Jednocześnie faraon czy nomarcha jest pozbawiony na trzy lata usług tych ludzi. Nie płacą mu oni podatku, nie noszą ciężarów za wojskiem, lecz pracują na dochody łakomego Fenicjanina.
Wiecie, dostojnicy, że obecnie niema roku, ażeby w tym czy owym nomesie nie wybuchnął bunt chłopów, wyniszczonych głodem, przeciążonych pracą, bitych kijami. I otóż część tych ludzi ginie, inni dostają się do kopalń, a kraj wyludnia się coraz bardziej, dlatego tylko, że Fenicjanin dał komuś bryłkę złota!... Czy można wyobrazić sobie większe nieszczęście?... I czy w podobnych warunkach Egipt nie będzie co roku tracił ziemi i ludzi? Szczęśliwe wojny podkopały nasz kraj, ale dobija go fenicki handel złotem.
Na twarzach kapłanów malowało się zadowolenie: chętniej słuchali o przewrotności Fenicjan, aniżeli o zbytkach pisarzów.
Pentuer chwilę odpoczął, potem zwrócił się do księcia:
— Od kilku miesięcy — mówił — z niepokojem zapytujesz, sługo boży, Ramzesie: dlaczego zmniejszyły się dochody jego świątobliwości? Mądrość bogów pokazała ci, że zmniejszył się nietylko skarb, ale i wojsko, i że oba te źródła królewskiej potęgi zmniejszać się będą ciągle. I albo skończy się to na zupełnej ruinie państwa, albo — niebiosa zeszlą Egiptowi władcę, który zatrzyma powódź klęsk, od kilkuset lat zalewających ojczyznę.
Skarb faraonów był wówczas pełny, gdy mieliśmy dużo ziemi i ludności. Trzeba zatem wydrzeć pustyni te grunta urodzajne, które nam pożarła, a z ludu zdjąć te ciężary, które go osłabiają i zmniejszają liczbę mieszkańców.
Kapłani znowu zaczęli się niepokoić, z obawy, aby Pentuer po raz drugi nie wspomniał o klasie pisarzów.
— Widziałeś, książę, na własne oczy i przy świadkach, że w tej epoce, gdy lud był syty, dorodny i zadowolony, skarb królewski był pełen. Gdy zaś lud zaczął wyglądać nędznie, gdy jego żony i dzieci musiały zaprzęgać się do pługa, gdy ziarna lotosu zastąpiły pszenicę i mięso, skarb — zubożał. Jeżeli więc chcesz doprowadzić państwo do tej potęgi, jaką posiadało przed wojnami 19-ej dynastji, jeżeli pragniesz, aby faraon, jego pisarze i wojsko opływali w dostatki, zapewnij krajowi długowieczną spokojność, a ludowi dobry byt. Niech znowu dorośli jedzą mięso i ubierają się w haftowane szaty, i niech dzieci, zamiast jęczeć pod plagami i umierać z pracy, bawią się lub chodzą do szkoły.
Pamiętaj wreszcie, że Egipt na piersiach swoich nosi jadowitego węża...
Obecni słuchali z ciekawością i obawą.
— Tym wężem, który wysysa krew ludu, majątki nomarchów, potęgę faraona, są Fenicjanie!...
— Precz z nimi!... — zawołali obecni. — Przekreślić wszystkie długi... Nie dopuszczać ich kupców i okrętów...
Uciszył ich arcykapłan Mefres, który ze łzami w oczach wrócił się do Pentuera:
— Nie mam wątpliwości — mówił — że przez usta twoje odzywa się do nas święta Hator. Nietylko dlatego, że człowiek nie potrafiłby być tak mądrym i wszystko wiedzącym, jak ty, ale nadto, że spostrzegałem nad głową twoją płomyki w formie rogów...
Dziękuję ci za wielkie słowa, któremi rozproszyłeś naszą niewiadomość... Błogosławię cię i proszę bogów, aby, gdy mnie powołają na swój sąd, ciebie mianowali moim następcą...
Przeciągły okrzyk reszty słuchaczów poparł błogosławieństwo najwyższego dostojnika. Kapłani tem więcej byli zadowoleni, że nieustannie wisiała nad nimi trwoga, aby Pentuer po raz drugi nie zaczepił o kwestję pisarzów. Ale mędrzec umiał być powściągliwym: wskazał wewnętrzną ranę państwa, lecz nie zaognił jej, i dlatego odniósł zupełny triumf.
Książę Ramzes nie dziękował Pentuerowi, tylko przytulił jego głowę do swej piersi. Nikt jednak nie wątpił, że kazanie wielkiego proroka wstrząsnęło duszą następcy i że jest ziarnem, z którego może wyrosnąć chwała i pomyślność Egiptu.
Nazajutrz Pentuer, nie żegnając się z nikim, o wschodzie słońca opuścił świątynię i odjechał do Memfis.
Ramzes przez kilka dni z nikim nie rozmawiał: siedział w celi, albo przechadzał się po cienistych korytarzach i rozmyślał. W jego duszy odbywała się praca.
W gruncie rzeczy Pentuer nie powiedział nic nowego: wszyscy narzekali na ubytek ziemi i ludności w Egipcie, na nędzę chłopów, nadużycia pisarzów i wyzysk Fenicjan. Ale kazanie proroka uporządkowało w nim dotychczasowe bezładne wiadomości, nadało im dotykalne formy i lepiej oświetliło pewne fakta.
Fenicjanie przerazili go: książę nie oceniał dotychczas ogromu nieszczęść, wyrządzonych przez ten naród państwu. Zgroza była tem silniejszą, że przecie on sam swoich własnych poddanych wypuścił w dzierżawę Dagonowi i — był świadkiem, w jaki sposób bankier wybierał od nich należności!...
Lecz to splątanie księcia z wyzyskiem Fenicjan wywołało dziwny skutek: Ramzes — nie chciał myśleć o Fenicjanach, a ile razy zapalił się w nim gniew na tych ludzi, tyle razy gasiło go uczucie wstydu. W pewnej części był przecie on sam ich wspólnikiem.
Natomiast książę doskonale zrozumiał ważność ubytku ziemi i ludności i na te punkta położył główny nacisk w swoich samotnych medytacjach.
— Gdybyśmy posiadali — mówił w sobie — te dwa miljony ludzi, które Egipt utracił, możnaby za ich pomocą odzyskać od pustyni urodzajne grunta, nawet powiększyć obszary... A wówczas, pomimo Fenicjan, nasi chłopi mieliby się lepiej, a dochody państwa wzrosłyby...
Ale skąd wziąć ludzi?
Wypadek nasunął mu odpowiedź. Pewnego wieczora, książę, przechadzając się po ogrodach świątyni, spotkał gromadę niewolników, których jenerał Nitager pochwycił na granicy wschodniej i przysłał bogini Hator. Ludzie ci byli doskonale zbudowani, pracowali więcej niż Egipcjanie, a ponieważ ich karmiono dobrze, więc byli nawet zadowoleni ze swego losu.
Na ich widok błyskawica oświeciła umysł następcy: prawie utracił przytomność ze wzruszenia. Egipt potrzebuje ludzi, dużo ludzi, setki tysięcy, a nawet miljon i dwa miljony ludzi... I otóż ludzie są!... Trzeba tylko wkroczyć do Azji, zabierać wszystko, co się spotka na drodze i — odsyłać do Egiptu... Dopóty zaś nie kończyć wojny, dopóki nie zbierze się tylu, ażeby każdy chłop egipski miał swego niewolnika...
Tak urodził się plan prosty i kolosalny, dzięki któremu państwo miało pozyskać ludność, chłopi pomocników w pracy, a skarb faraona niewyczerpane źródło dochodu.
Książę był zachwycony, choć następnego dnia zbudziła się w nim nowa wątpliwość.
Pentuer z wielkim naciskiem głosił, a jeszcze dawniej Herhor twierdził to samo, że źródłem nieszczęść Egiptu były — zwycięskie wojny.
Z czego wypadałoby, że zapomocą nowej wojny nie można podźwignąć Egiptu.
„Pentuer jest wielki mędrzec i Herhor wielki mędrzec — myślał książę. — Jeżeli oni uważają wojnę za szkodliwą, jeżeli tak samo sądzi arcykapłan Mefres i inni kapłani, to może naprawdę wojna jest rzeczą niebezpieczną?...“
I musi nią być, skoro tak utrzymuje tylu ludzi mądrych i świętych.
Książę był głęboko strapiony. Wymyślił prosty sposób podźwignięcia Egiptu, a tymczasem kapłani utrzymywali, że właśnie to mogłoby doreszty zrujnować Egipt.
Kapłani, ludzie najmędrsi i najświętsi.
Lecz trafił się wypadek, który nieco ochłodził wiarę księcia w prawdomówność kapłanów, a raczej — rozbudził w nim dawniejszą do nich nieufność.
Raz szedł z jednym lekarzem do bibljoteki. Droga wypadła przez ciasny i ciemny korytarz, z którego następca cofnął się ze wstrętem.
— Nie pójdę tędy! — rzekł.
— Dlaczego?... — spytał zdziwiony lekarz.
— Czyliż nie pamiętacie, ojcze święty, że na końcu tego korytarza jest loch, w którym okrutnie zamęczyliście jakiegoś zdrajcę?...
— Aha!... — odparł lekarz. — Jest tu loch, do którego przed kazaniem Pentuera wlewaliśmy roztopioną smołę...
— I zabiliście człowieka...
Lekarz uśmiechnął się. Był to człowiek dobry i wesoły. To też widząc oburzenie księcia, rzekł po pewnym namyśle:
— Tak, nie wolno nikomu zdradzać świętych tajemnic... Rozumie się... Przed każdą większą uroczystością przypominamy to młodym kandydatom na kapłanów.
Ton jego był tak szczególny, że Ramzes zażądał objaśnień.
— Nie mogę zdradzać tajemnic — odparł lekarz — ale... Jeżeli wasza dostojność przyrzekniesz zachować to przy sobie, opowiem ci historję...
Ramzes przyrzekł, lekarz opowiedział:
— Pewien kapłan egipski, zwiedzając świątynie pogańskiego kraju Aram, przy jednej z nich spotkał człowieka, który wydał mu się bardzo tłustym i zadowolonym, choć nosił nędzne szaty.
„Wytłomacz się — spytał kapłan wesołego biedaka — czem się to dzieje, że choć jesteś ubogi, jednak ciało twoje wygląda, jakbyś był przełożony świątyni?“
Zaś ów człowiek, obejrzawszy się, czy go kto nie podsłuchuje, odparł:
„Bo ja mam wielce żałosny głos, więc jestem przy tej świątyni męczennikiem. Gdy lud zejdzie się na nabożeństwo, ja włażę do lochu i jęczę, ile mi sił starczy; za co dają mi wcale obfite jedzenie przez cały rok, a dzban piwa za każdy dzień męczeństwa...“
Tak bywa w pogańskim kraju Aram — zakończył lekarz, kładąc palec na usta. — Pamiętaj, książę, coś mi obiecał, i myśl o naszej smole roztopionej co ci się podoba...
Opowiadanie to znowu poruszyło księcia. Czuł pewną ulgę, że w świątyni nie zamordowano człowieka, lecz i ocknęły się w nim wszystkie dawne podejrzenia względem kapłanów.
Że oni łudzą prostaków, o tem wiedział. Pamiętał przecie, będąc w kapłańskiej szkole, procesje świętego wołu Apisa. Lud był pewny, że to Apis prowadzi kapłanów; tymczasem każdy uczeń wiedział, że boskie zwierzę idzie tam, gdzie chcą kapłani.
Któż wie zatem, czy kazanie Pentuera nie było ową procesją Apisa, przeznaczoną dla niego? Tak przecie łatwo nasypać na ziemię fasoli czerwonej i różnokolorowej i również nietrudno ustawić żywe obrazy. O ileż wspanialsze widywał on przedstawienia: choćby walkę Seta z Ozyrysem, do której wchodziło kilkaset osób... A czyliż i w tym wypadku nie oszukiwali kapłani? Miała to być walka bogów, tymczasem prowadzili ją poprzebierani ludzie. Ginął w niej Ozyrys, a tymczasem kapłan, udający Ozyrysa, był zdrów jak nosorożec. Jakich tam nie pokazywano cudów!... Woda wznosiła się, biły pioruny, ziemia drżała i wyrzucała ogień! I to wszystko było oszukaństwem. Dlaczegóżby więc przedstawienie Pentuera miało być prawdą?
Zresztą książę miał silne poszlaki, że chciano go oszukać. Już był oszustwem człowiek, jęczący w podziemiach, niby to oblewany smołą przez kapłanów. Ale mniejsza o niego. Ważne było to, o czem książę przekonał się niejednokrotnie, że Herhor nie chciał wojny, Mefres także nie chciał wojny, a Pentuer był jednego z nich pomocnikiem, a drugiego ulubieńcem.
Taka walka toczyła się w księciu: to zdawało mu się, że wszystko rozumie, to znowu ogarniała go ciemność; raz był pełen nadziei, drugi raz wątpił o wszystkiem. Z godziny na godzinę, z dnia na dzień, dusza jego przybierała i opadała, jak wody Nilu przez ciąg całego roku.
Powoli jednak, Ramzes odzyskał równowagę, a gdy nadszedł czas opuszczenia świątyni, miał już sformułowane pewne poglądy.
Przedewszystkiem jasno pojmował, czego potrzeba Egiptowi: więcej gruntów i więcej ludzi.
Powtóre wierzył, że najprostszym sposobem zdobycia ludzi jest — wojna z Azją. Pentuer jednak dowodził mu, że wojna może tylko powiększyć klęski państwa. Rodzi się tedy nowa kwestja: czy Pentuer mówił prawdę, czy kłamał?
Jeżeli mówił prawdę, pogrążał księcia w rozpaczy: Ramzes bowiem nie widział innego sposobu podźwignięcia państwa, tylko wojnę. Bez wojny Egipt z roku na rok będzie tracił ludność, a skarb faraona będzie powiększał swoje długi. Aż cały ten proces skończy się jakąś okropną katastrofą, może nawet za przyszłego panowania.
A jeżeli Pentuer kłamał? Dlaczegoby to robił? Oczywiście namówiony przez Herhora, Mefresa i całe ciało kapłańskie. Z jakich jednak racyj kapłani nie chcieli wojny? co mieli w tem za interes? Przecie każda wojna im i faraonowi największe przynosiła zyski.
Czy zresztą kapłani mogli go oszukiwać w sprawie tak doniosłej? Prawda, że robili tak bardzo często, lecz w wypadkach drobnych, nie zaś kiedy chodziło o przyszłość i byt państwa. Nie można też twierdzić, że oszukiwali zawsze. Są oni przecie sługami bogów i stróżami wielkich tajemnic. W ich świątyniach mieszkają duchy, o czem Ramzes sam się przekonał, pierwszej nocy po osiedleniu się w tem miejscu.
A jeżeli bóstwa nie pozwalają profanom zbliżać się do swoich ołtarzy, jeżeli tak pilnie czuwają nad świątyniami, dlaczego nie mieliby czuwać nad Egiptem, który jest największą ich świątynią?
Gdy w kilka dni później, Ramzes po uroczystem nabożeństwie, wśród błogosławieństwa kapłanów, opuszczał świątynię Hator, nurtowały w nim dwa pytania:
Czy wojna z Azją naprawdę mogłaby zaszkodzić Egiptowi?
Czy kapłani w tej sprawie mogliby oszukiwać jego, następcę faraona?



ROZDZIAŁ IV.

Konno, w towarzystwie kilku oficerów, jechał książę do Pi-Bast, sławnej stolicy nomesu Habu.
Minął miesiąc Paoni, zaczynał się Epifi (kwiecień, maj). Słońce stało wysoko, zapowiadając najgorszą dla Egiptu porę upałów. Już w tym czasie kilka razy zrywał się straszny wiatr pustyni; ludzie i zwierzęta padali z gorąca, a na polach i drzewach zaczął osiadać szary pył, pod którym umierają rośliny.
Zebrano róże i przerabiano je na olejek; sprzątnięto zboża i drugi ukos koniczyny. Żórawie z kubłami pracowały ze zdwojoną gorliwością, rozlewając brudną wodę po ziemi, aby ją przygotować do nowego siewu. Zaczynano też zrywać figi i winogrona.
Woda Nilu opadła, kanały były płytkie i cuchnące. Nad całym krajem unosił się delikatny pył, wśród potoków palącego słońca.
Mimo to książę jechał zadowolony. Znudziło go pokutnicze życie w świątyni; zatęsknił do uczt, kobiet i zgiełku.
Przytem okolica, choć płaska i jednostajnie poprzecinana siecią kanałów, była interesująca. W nomesie Habu mieszkała inna ludność: nie rodowici Egipcjanie, ale potomkowie walecznych Hyksosów, którzy ongi zdobyli Egipt i rządzili nim przez kilka wieków.
Prawowici Egipcjanie gardzili tą resztką wypędzonych zdobywców; ale Ramzes patrzył na nich z przyjemnością. Byli to ludzie rośli, silni, z dumną postawą i męską energją w fizjognomji. Wobec księcia i oficerów nie padali na twarz jak Egipcjanie, lecz przypatrywali się dostojnikom bez niechęci, ale i bez trwogi. Nie mieli także pleców okrytych bliznami po kijach; pisarze bowiem szanowali ich, wiedząc, że bity Hyksos oddaje plagi, a niekiedy morduje swego ciemiężcę. Wreszcie posiadali Hyksowie łaskę faraona, ich bowiem ludność dostarczała najlepszych żołnierzy.
Im bardziej orszak następcy zbliżał się do Pi-Bast, którego świątynie i pałace, jak przez muślin widać było przez mgłę pyłu, tem okolica stawała się ruchliwszą. Szerokim gościńcem i pobliskiemi kanałami transportowano: bydło, pszenicę, owoce, wino, kwiaty, chleby i mnóstwo innych przedmiotów codziennego użytku. Potok ludzi i towarów, dążących w stronę miasta, hałaśliwy i gęsty, jak pod Memfisem w dni świąteczne, w tem miejscu był zjawiskiem zwykłem. Dokoła Pi-Bastu przez cały rok panował zgiełk jarmarczny, który uspakajał się tylko w nocy.
Przyczyna tego była prosta: miasto cieszyło się posiadaniem starej i sławnej świątyni Astarty, czczonej przez całą Azję zachodnią i ściągającej tłumy pielgrzymów. Bez przesady można powiedzieć, że pod Pi-Bast codziennie obozowało ze trzydzieści tysięcy cudzoziemców: Saschu czyli Arabów, Fenicjan, Żydów, Filistynów, Chetów, Asyryjczyków i innych. Rząd egipski życzliwie zachowywał się wobec pielgrzymów, którzy przynosili mu znaczne dochody; kapłani tolerowali ich, a ludność kilku sąsiednich nomesów prowadziła z nimi żwawy handel.
Już na godzinę drogi przed miastem, widać było lepianki i namioty przybyszów, rozbite na nagiej ziemi. W miarę zbliżania się do Pi-Bast liczba ich wzrastała, i coraz gęściej roili się ich czasowi mieszkańcy. Jedni pod otwartem niebem przygotowywali pokarm, inni kupowali wciąż napływające towary, inni szli procesją do świątyni. Tu i owdzie skupiały się wielkie gromady przed miejscami zabaw, gdzie popisywali się pogromcy zwierząt, zaklinacze wężów, atleci, tancerki i kuglarze.
Ponad tem zgromadzeniem ludzi unosił się upał i wrzawa.
Przy miejskiej bramie powitali Ramzesa jego dworzanie, tudzież nomarcha Habu z urzędnikami. Powitanie jednak było, mimo życzliwości, tak chłodne, że zdziwiony namiestnik szepnął do Tutmozisa:
— Cóż to znaczy, że patrzycie na mnie, jakbym przyjechał kary wymierzać?
— Bo wasza dostojność — odpowiedział faworyt — masz oblicze człowieka, który przestawał z bogami.
Mówił prawdę. Czy to skutkiem ascetycznego życia, czy towarzystwa uczonych kapłanów, czy może długich rozmyślań, książę zmienił się. Wychudł, cera mu pociemniała, a z postawy i fizjognomji biła wielka powaga. W ciągu kilku tygodni postarzał się o kilka lat.
Na jednej z głównych ulic miasta tłoczyła się tak gęsta ciżba ludu, że policjanci musieli utorować drogę następcy i jego świcie. Ale ten lud nie witał księcia, tylko skupiał się dokoła niewielkiego pałacyku, jakby oczekując na kogoś.
— Co to jest? — spytał Ramzes nomarchy, niemile bowiem dotknęła go obojętność tłumu.
— Tu mieszka Hiram — odparł nomarcha — książę tyryjski, człek wielkiego miłosierdzia. Codzień rozdaje hojną jałmużnę, więc zbiega się ubóstwo.
Książę odwrócił się na koniu, popatrzył i rzekł:
— Widzę tu robotników królewskich. Więc i oni przychodzą po jałmużnę do fenickiego bogacza?
Nomarcha milczał. Na szczęście, zbliżali się do pałacu rządowego i Ramzes zapomniał o Hiramie.
Przez kilka dni ciągnęły się uczty na cześć namiestnika; ale książę nie był niemi zachwycony. Brakło na nich wesołości i zdarzały się nieprzyjemne zajścia.
Raz, jedna z książęcych kochanek, tańcząc przed nim, rozpłakała się. Ramzes pochwycił ją w objęcia i zapytał: co jej jest?
Z początku wzdragała się z odpowiedzią, lecz ośmielona łaskawością pana, odparła, zalewając się jeszcze obficiej łzami:
— Jesteśmy, władco, twoje kobiety, pochodzimy z wielkich rodów i należy nam się uszanowanie...
— Prawdę mówisz — wtrącił książę.
— Ale tymczasem twój skarbnik ogranicza nasze wydatki. Owszem, chciałby nawet pozbawić nas dziewcząt służebnych, bez których przecie nie możemy umyć się, ani uczesać.
Ramzes wezwał skarbnika i surowo zapowiedział mu, ażeby jego kobiety miały wszystko, co należy się ich urodzeniu i wielkim stanowiskom.
Skarbnik upadł na twarz przed księciem i obiecał spełnić rozkazy kobiet. Zaś w parę dni później wybuchnął bunt między dworskimi niewolnikami, którzy skarżyli się, że ich pozbawiają wina.
Następca kazał im wydawać wino. Lecz nazajutrz, w czasie przeglądu wojsk, przyszły do niego deputacje pułków, z najpokorniejszą skargą, że zmniejszono im porcje mięsa i chleba.
Książę i tym razem polecił spełnić żądania proszących.
W parę dni później obudził go z rana wielki hałas pod pałacem. Ramzes spytał o przyczynę, a oficer dyżurny objaśnił, że zebrali się robotnicy królewscy i wołają o zaległy żołd.
Wezwano skarbnika, na którego książę wpadł z wielkim gniewem.
— Co się tu dzieje?... — wołał. — Od chwili mego przyjazdu niema dnia, aby nie skarżono się na krzywdy. Jeżeli jeszcze raz powtórzy się coś podobnego, ustanowię śledztwo i położę kres waszym złodziejstwom!...
Drżący skarbnik znowu padł na twarz i jęknął:
— Zabij mnie, panie!... Ale cóż poradzę, gdy twój skarbiec, stodoły i śpiżarnie są puste?...
Pomimo gniewu, książę zmiarkował, że skarbnik może być niewinnym. Kazał mu więc odejść, a wezwał Tutmozisa.
— Słuchaj-no — rzekł Ramzes do ulubieńca — dzieją się tu rzeczy, których nie rozumiem i do których nie przywykłem. Moje kobiety, niewolnicy, wojsko i robotnicy królewscy nie otrzymują należności, lub są ograniczeni w wydatkach. Gdym zaś spytał skarbnika: co to znaczy? — odpowiedział, że nic już nie mamy w skarbcu ani stodołach.
— Powiedział prawdę.
— Jakto?... — wybuchnął książę. — Na moją podróż jego świątobliwość przeznaczył dwieście talentów w towarach i złocie. Miałożby to być zmarnowanem?...
— Tak jest — odrzekł Tutmozis.
— Jakim sposobem?... na co?... — wołał namiestnik. — Przecież na całej drodze podejmowali nas nomarchowie?...
— Ale myśmy im za to płacili.
— Więc to są filuci i złodzieje, jeżeli niby przyjmują nas jak gości, a potem obdzierają!...
— Nie gniewaj się — rzekł Tutmozis — a wszystko ci wytłomaczę.
— Siadaj.
Tutmozis usiadł i mówił:
— Czy wiesz, że od miesiąca jadam z twej kuchni, pijam wino z twoich dzbanów i ubieram się z twojej szatni...
— Masz prawo czynić tak.
— Alem nigdy tego nie robił: żyłem, ubierałem się i bawiłem na własny koszt, aby nie obciążać twego skarbu. Prawda, że nieraz płaciłeś moje długi. Była to jednak tylko część moich wydatków.
— Mniejsza o długi.
— W podobnem położeniu — ciągnął Tutmozis — znajduje się kilkunastu szlachetnej młodzieży twego dworu. Utrzymywali się sami, aby podtrzymać blask władcy; lecz dziś, podobnie jak ja, żyją na twój koszt, bo już nie mają czego wydawać.
— Kiedyś wynagrodzę ich.
— Otóż — mówił Tutmozis — bierzemy z twego skarbu, bo nas gniecie niedostatek i — to samo robią nomarchowie. Gdyby mieli, wyprawialiby dla ciebie uczty i przyjęcia na swój koszt; ale że nie mają, więc przyjmują wynagrodzenie.
Czy i teraz nazwiesz ich filutami?...
Książę chodził zamyślony.
— Za prędko potępiłem ich — odparł. — Gniew, jak dym, zasłonił mi oczy. Wstydzę się tego, com powiedział, niemniej jednak chcę, ażeby ani ludzie dworscy, ani żołnierze i robotnicy nie doznawali krzywdy...
A ponieważ moje zasoby są wyczerpane, trzeba więc pożyczyć... Chyba sto talentów wystarczy, jak myślisz?
— Ja myślę, że nam nikt nie pożyczy stu talentów — szepnął Tutmozis.
Namiestnik wyniośle spojrzał na niego.
— Także się to odpowiada synowi faraona? — spytał.
— Wypędź mnie od siebie — rzekł smutnym głosem Tutmozis — ale mówiłem prawdę. Dziś nikt nam nie pożyczy, bo już nie ma kto...
— Od czegóż jest Dagon?... — zdziwił się książę. — Niema go przy moim dworze, czy umarł?
— Dagon mieszka w Pi-Bast, ale całe dni, razem z innymi kupcami fenickimi, przepędza w świątyni Astarty na pokucie i modłach...
— Skądże taka pobożność? Czy dlatego, że ja byłem w świątyni, to i mój bankier uważa za potrzebne naradzać się z bogami?
Tutmozis kręcił się na taborecie.
— Fenicjanie — rzekł — są zatrwożeni, nawet zgnębieni wieściami...
— O czem?
— Ktoś rozpuścił plotkę, że gdy wasza dostojność wstąpisz na tron, Fenicjanie będą wygnani, a ich majątki zabrane na rzecz skarbu...
— No, to mają jeszcze dosyć czasu — uśmiechnął się książę.
Tutmozis wciąż wahał się.
— Słychać — mówił zniżonym głosem — że zdrowie jego świątobliwości (oby żył wiecznie!...) mocno zachwiało się w tych czasach...
— To fałsz! — przerwał zaniepokojony książę. — Przecież wiedziałbym o tem...
— A jednak kapłani odprawiają w tajemnicy nabożeństwa za przywrócenie zdrowia faraonowi — szeptał Tutmozis. — Wiem o tem z pewnością...
Książę stanął zdumiony.
— Jakto — rzekł — więc ojciec mój jest ciężko chory, kapłani modlą się za niego, a mnie nic o tem nie mówią?
— Słychać, że choroba jego świątobliwości może przeciągnąć się rok...
Ramzes machnął ręką.
— Eh!... słuchasz bajek i mnie niepokoisz. Powiedz mi lepiej o Fenicjanach, bo to ciekawsze.
— Słyszałem — ciągnął Tutmozis — tylko to, co i wszyscy, że wasza dostojność, przekonawszy się w świątyni o szkodliwości Fenicjan, zobowiązałeś się wypędzić ich.
— W świątyni?... — powtórzył następca. — A któż może wiedzieć, o czem ja przekonałem się i co postanowiłem w świątyni?...
Tutmozis wzruszył ramionami i milczał.
— Czyliżby zdrada i tam?... — szepnął książę. — W każdym razie zawołasz do mnie Dagona — rzekł głośno. — Muszę poznać źródło tych kłamstw i, przez bogi, położyć im koniec!...
— Dobrze uczynisz, panie — odparł Tutmozis — gdyż cały Egipt jest zaniepokojony. Już dziś niema u kogo pożyczać pieniędzy, a gdyby te pogłoski trwały dłużej, ustałby handel. Dziś już nasza arystokracja wpadła w biedę, z której nie widać wyjścia, a i twój dwór, panie, odczuwa niedostatek. Za miesiąc może to samo zdarzyć się w pałacu jego świątobliwości...
— Milcz — przerwał książę — i natychmiast zawołaj mi Dagona.
Tutmozis wybiegł, ale bankier zjawił się u namiestnika dopiero wieczorem. Miał na sobie białą płachtę w czarne pasy.
— Poszaleliście?... — zawołał następca na ten widok. — Zaraz ja cię tu rozchmurzę... Potrzebuję natychmiast stu talentów. Idź i nie pokazuj mi się, dopóki tego nie załatwisz.
Ale bankier zasłonił swoje oblicze i zapłakał.
— Co to znaczy? — spytał niecierpliwie książę.
— Panie — odparł Dagon, klękając — weź mój majątek, sprzedaj mnie i moją rodzinę... Wszystko weź, nawet życie nasze... Ale sto talentów... skądbym ja dostał dziś taki majątek?... Już ani z Egiptu, ani z Fenicji... — mówił wśród łkań.
— Set opętał cię, Dagonie! — roześmiał się następca. — Czyliż i ty uwierzyłbyś, że ja myślę o wygnaniu was?...
Bankier po raz drugi upadł mu do nóg.
— Ja nic nie wiem... ja jestem zwyczajny kupiec i twój niewolnik... Tyle dni, ile jest między nowiem a pełnią wystarczyło, ażeby ze mnie zrobić proch, a z mego majątku ślinę...
— Ależ wytłomacz mi, co to znaczy? — pytał niecierpliwie następca.
— Ja nie potrafię nic powiedzieć, a choćbym nawet umiał, mam wielką pieczęć na ustach... Dziś modlę się tylko i płaczę...
„Czy i Fenicjanie modlą się?“ pomyślał książę.
— Nie mogąc ci oddać żadnej usługi, panie mój — ciągnął Dagon — dam ci przynajmniej dobrą radę... Jest tu w Pi-Bast sławny książę tyryjski, Hiram, człowiek stary, mądry i strasznie bogaty... Wezwij go, erpatre, i zażądaj stu talentów, a może on potrafi dogodzić waszej dostojności...
Ponieważ Ramzes żadnych objaśnień nie mógł wydobyć z bankiera, uwolnił go więc i obiecał, że wyszle poselstwo do Hirama.



ROZDZIAŁ V.

Na drugi dzień rano, Tutmozis, z wielką świtą oficerów i dworzan, złożył wizytę fenickiemu księciu i zaprosił go do namiestnika.
W południe przed pałacem zjawił się Hiram, w prostej lektyce, niesionej przez ośmiu ubogich Egipcjan, którym udzielał jałmużny. Otaczali go znakomitsi kupcy feniccy, i ten sam tłum ludu, który codzień wystawał przed jego domem.
Ramzes z niejakiem zdziwieniem przywitał starca, któremu z oczu patrzyła mądrość, a z całej postaci powaga. Hiram miał na sobie biały płaszcz, na głowie złotą obrączkę. Ukłonił się namiestnikowi z godnością i, wzniósłszy ręce nad jego głowę, odmówił krótkie błogosławieństwo. Obecni byli głęboko wzruszeni.
Gdy namiestnik wskazał mu fotel i kazał odejść dworzanom, Hiram odezwał się:
— Wczoraj, sługa waszej dostojności, Dagon, powiedział mi, że książę potrzebujesz stu talentów. Zaraz wysłałem moich kurjerów do Sabne-Chetam, Sethroe, Pi-Uto i innych miast, gdzie stoją fenickie okręty, ażeby wyładowały wszystek towar. I myślę, że za parę dni wasza dostojność otrzyma tę drobną sumkę.
— Drobna! — przerwał książę ze śmiechem. — Szczęśliwy jesteś, wasza dostojność, jeżeli sto talentów nazywasz drobną sumką!
Hiram pokiwał głową.
— Dziad waszej dostojności — rzekł po namyśle — wiecznie żyjący Ramesses-sa-Ptah zaszczycał mnie swoją przyjaźnią; znam też jego świątobliwość waszego ojca (oby żył wiecznie!) i nawet spróbuję złożyć mu hołd, jeżeli będę dopuszczonym...
— Skądże ta wątpliwość?... — przerwał książę.
— Są tacy — odparł gość — którzy jednych dopuszczają, innych nie dopuszczają do oblicza faraonowego, ale mniejsza o nich... Wasza dostojność nie jesteś temu winien, więc ośmielę się zadać wam jedno pytanie... jako stary przyjaciel waszego dziada i ojca.
— Słucham.
— Co to znaczy — mówił powoli Hiram — co to znaczy, że następca i namiestnik faraona musi pożyczać sto talentów, gdy jego państwu należy się przeszło sto tysięcy talentów?...
— Skąd?... — zawołał Ramzes.
— Jakto, skąd? Z danin od ludów azjatyckich... Fenicja winna wam pięć tysięcy, no i ja ręczę, że odda, jeżeli nie trafią się jakieś wypadki. Ale, oprócz niej, Izrael winien trzy tysiące, Filistyni i Moabici po dwa tysiące, Chetowie trzydzieści tysięcy... Wreszcie nie pamiętam pozycyj szczegółowych, ale wiem, że ogół wynosi sto trzy, czy sto pięć tysięcy talentów.
Ramzes gryzł wargi; na jego ruchliwej twarzy widać było bezsilny gniew. Spuścił oczy i milczał.
— Więc to prawda!... — nagle westchnął Hiram, wpatrując się w namiestnika. — Więc to prawda?... Biedna Fenicja, ale i Egipt...
— Co mówisz, wasza dostojność? — zapytał książę, marszcząc brwi. — Nie rozumiem twoich biadań...
— Książę wiesz, o czem mówię, skoro nie odpowiadasz na moje pytanie — odparł Hiram i powstał, jakby z zamiarem odejścia. — Mimo to... nie cofnę obietnicy... Będziesz książę miał sto talentów.
Nisko ukłonił się, lecz namiestnik zmusił go do zajęcia miejsca.
— Wasza dostojność ukrywasz coś przede mną — rzekł głosem, w którym czuć było obrazę. — Chcę, ażebyś mi wytłomaczył: jaka to bieda grozi Fenicji, czy Egiptowi?...
— Nie wiedziałżebyś o tem, wasza dostojność? — pytał Hiram z wahaniem.
— Nic nie wiem. Spędziłem przeszło miesiąc w świątyni.
— Właśnie tam można było dowiedzieć się o wszystkiem...
— Wasza dostojność mi powiesz! — zawołał namiestnik, uderzając pięścią w stół. — Nie lubię, ażeby bawiono się moim kosztem...
— Powiem, jeżeli wasza dostojność dasz mi wielkie przyrzeczenie, że nie zdradzisz się przed nikim. Chociaż... nie mogę uwierzyć, aby księcia, następcy, nie zawiadomiono o tem...
— Nie ufasz mi? — zapytał zdumiony książę.
— W takiej sprawie, żądałbym przyrzeczenia nawet faraona — odparł Hiram stanowczo.
— A więc... przysięgam na mój miecz i sztandary naszych wojsk, że nikomu nie powiem o tem, co mi wasza dostojność odkryjesz...
— Dosyć — rzekł Hiram.
— Słucham.
— Książę wie, co w tej chwili dzieje się w Fenicji?
— Nawet i o tem nie wiem! — przerwał zirytowany namiestnik.
— Nasze okręty — szeptał Hiram — ze wszystkich krańców świata ściągają do ojczyzny, ażeby, na pierwsze hasło przewieźć ludność i skarby gdzieś... za morza... na zachód...
— Dlaczego? — zdziwił się namiestnik.
— Bo Asyrja ma nas wziąć pod swoje panowanie.
Książę wybuchnął śmiechem.
— Oszalałeś, czcigodny mężu!... — zawołał. — Asyrja ma zabrać Fenicję!... A cóż my na to? my — Egipt?
— Egipt już się zgodził.
Namiestnikowi krew uderzyła do głowy.
— Upał plącze twoje myśli, stary człowieku — rzekł do Hirama spokojnym głosem. — Zapominasz nawet, że podobna sprawa nie mogłaby się obyć bez pozwolenia faraona i... mego!
— I to nastąpi. Tymczasem zawarli układ kapłani.
— Z kim?... Jacy kapłani?...
— Z arcykapłanem chaldejskim, Beroesem, umocowanym przez króla Assara — odparł Hiram. — A kto z waszej strony?... Nie twierdzę na pewno, ale zdaje się, że jego dostojność Herhor, jego dostojność Mefres i święty prorok Pentuer.
Książę zbladł.
— Uważaj, Fenicjaninie — rzekł — że oskarżasz o zdradę najwyższych dostojników państwa...
— Mylisz się książę, to wcale nie jest zdrada: najstarszy arcykapłan Egiptu i minister jego świątobliwości mają prawo prowadzić układy z sąsiednimi mocarzami. Wreszcie, skąd wie wasza dostojność, że wszystko to nie dzieje się z woli faraona?
Ramzes musiał przyznać w duszy, że układ podobny nie byłby zdradą państwa, tylko — lekceważeniem jego, następcy tronu. Więc to w taki sposób traktują go kapłani, jego, który za rok może być faraonem?... Więc dlatego Pentuer ganił wojny, a Mefres popierał go!...
— Kiedy to się miało stać? gdzie?... — spytał książę.
— Podobno zawarli układ w nocy, w świątyni Seta pod Memfisem — odpowiedział Hiram. — A kiedy?... Dobrze nie wiem, lecz zdaje się, że tego dnia, kiedy wasza dostojność wyjeżdżałeś z Memfisu.
„A, nędznicy!... — myślał namiestnik. — To oni tak szanują moje stanowisko!... Więc oni mnie oszukiwali i opisem stanu państwa?... Jakiś dobry bóg budził moje wątpliwości w świątyni Hator...“
Po chwili wewnętrznej walki, rzekł głośno:
— Niepodobna!... I dopóty nie uwierzę temu, co mówisz wasza dostojność, dopóki nie dasz mi dowodu.
— Dowód będzie — odparł Hiram. — Lada dzień przyjeżdża do Pi-Bast wielki pan asyryjski, Sargon, przyjaciel króla Assara. Przyjeżdża pod pozorem pielgrzymki do świątyni Astoreth, złoży dary wam, książę, i jego świątobliwości, a potem — zawrzecie układ... Naprawdę zaś przypieczętujecie to, co postanowili kapłani na zgubę Fenicjan, a może i wasze własne nieszczęście...
— Nigdy! — rzekł książę. — Jakież to wynagrodzenie musiałaby Asyrja dać Egiptowi!...
— Oto jest mowa godna króla: jakie wynagrodzenie dostałby Egipt? Bo dla państwa każdy układ jest dobry, byle coś na nim zyskało... I to właśnie dziwi mnie — ciągnął Hiram — że Egipt zrobi zły interes: Asyrja bowiem zagarnia, oprócz Fenicji, prawie całą Azję; a wam, jakby z łaski zostawia: Izraelitów, Filistynów i półwysep Synai... Rozumie się, że w takim razie przepadną należne Egiptowi daniny, i faraon nigdy nie odbierze tych stu pięciu tysięcy talentów.
Namiestnik potrząsnął głową.
— Nie znasz — odparł — wasza dostojność kapłanów egipskich: żaden z nich nie przyjąłby takiego układu.
— Dlaczego? Fenickie przysłowie mówi: lepszy jęczmień w stodole, niż złoto w pustyni. Mogłoby się więc zdarzyć, że Egipt, gdyby czuł się bardzo słabym, wolałby darmo Synai i Palestynę, aniżeli wojnę z Asyrją. Ale otóż to mnie zastanawia... Bo nie Egipt, lecz Asyrja dzisiaj jest łatwą do pokonania: ma zatarg na północnym wschodzie, posiada mało wojsk i te są liche. Gdyby napadł ją Egipt, zniszczyłby państwo, zabrałby niezmierne skarby z Niniwy i Babelu i, raz na zawsze, utrwaliłby swoją władzę w Azji.
— Więc widzisz, że taki układ nie może istnieć — wtrącił Ramzes.
— W jednym tylko wypadku rozumiałbym podobne układy, gdyby kapłani... chcieli znieść władzę królewską w Egipcie... Do czego wreszcie dążą od czasów waszego dziada, książę...
— Znowu mówisz od rzeczy — wtrącił namiestnik, ale w sercu uczuł niepokój.
— Może mylę się — odparł Hiram, bystro patrząc mu w oczy. — Ale posłuchaj, wasza dostojność...
Przysunął swój fotel do księcia i mówił zniżonym głosem:
— Gdyby faraon wydał wojnę Asyrji i wygrał ją, miałby:
Wielką armję przywiązaną do jego osoby.
Sto tysięcy talentów zaległych danin.
Ze dwieście tysięcy talentów z Niniwy i Babelu.
Nareszcie — ze sto tysięcy talentów rocznie z krajów zdobytych.
Tak ogromny majątek pozwoliłby mu wykupić dobra zastawione u kapłanów i raz na zawsze położyć koniec ich mieszaniu się do władzy.
Ramzesowi błyszczały oczy. Hiram mówił dalej:
— Dzisiaj zaś armja zależy od Herhora, a więc od kapłanów i, z wyjątkiem pułków cudzoziemskich, faraon, w razie walki, liczyć na nią nie może.
Nadto zaś, skarb faraona jest pusty, a większa część jego dóbr należy do świątyń. Król, choćby na utrzymanie dworu, musi co rok zaciągać nowe długi; a że Fenicjan już u was nie będzie, więc musicie brać od kapłanów... Tym sposobem za dziesięć lat jego świątobliwość (oby żył wiecznie!...) straci resztę swoich dóbr, a co później?...
Na czoło Ramzesa wystąpił pot kroplisty.
— Widzisz więc, dostojny panie — mówił Hiram — że w jednym wypadku kapłani mogliby, a nawet musieliby przyjąć najsromotniejszy układ z Asyrją: jeżeli chodziłoby im o poniżenie i zniesienie władzy faraona... No — może istnieć i drugi wypadek: gdyby Egipt był tak słaby, że za wszelką cenę potrzebowałby spokoju...
Książę zerwał się.
— Milcz! — zawołał. — Wolałbym zdradę najwierniejszych sług, aniżeli podobną niemoc kraju!... Egipt musiałby Asyrji oddać Azję... Ależ w rok później sam wpadłby pod jej jarzmo; bo podpisując hańbę, przyznałby się do bezsilności...
Chodził wzburzony, a Hiram patrzył na niego z litością, czy współczuciem...
Nagle Ramzes zatrzymał się przed Fenicjaninem i rzekł:
— To fałsz!... Jakiś zręczny hultaj oszukał cię, Hiramie, pozorami prawdy, i ty mu uwierzyłeś. Gdyby istniał taki traktat, układanoby go w największej tajemnicy. A w takim razie, jeden z czterech kapłanów, których wymieniłeś, byłby zdrajcą nietylko króla, lecz nawet swoich współspiskowców...
— Mógł przecie być ktoś piąty, który ich podsłuchiwał — wtrącił Hiram.
— I tobie sprzedał tajemnicę?...
— Dziwno mi — rzekł — że książę jeszcze nie poznałeś potęgi złota.
— Ależ zastanów się, wasza dostojność, że nasi kapłani mają więcej złota, aniżeli ty, choć jesteś bogacz nad bogacze!...
— Ja jednak nie gniewam się, gdy mi przybędzie drachma. Dlaczego inni mieliby odrzucać talenty?...
— Bo oni są sługami bogów — mówił rozgorączkowany książę — bo oni lękaliby się ich kary...
Fenicjanin uśmiechnął się.
— Widziałem — odparł — wiele świątyń różnych narodów, a w świątyniach duże i małe posągi: drewniane, kamienne, nawet złote. Ale bogów nie spotkałem nigdy...
— Bluźnierco!... — zawołał Ramzes. — Jam widział bóstwo, czułem na sobie jego rękę i słyszałem głos...
— Gdzie to było?
— W świątyni Hator: w jej przedsionku i w mojej celi.
— W dzień?... — pytał Hiram.
— W nocy... — odparł książę i zastanowił się.
— W nocy książę słyszał mowę bogów i czuł ich rękę — powtarzał Fenicjanin, wybijając pojedyńcze wyrazy. — W nocy wiele rzeczy można widzieć. Jak to było?...
— Byłem chwytany w świątyni za głowę, ramiona i nogi, a przysięgam...
— Psyt!... — przerwał Hiram z uśmiechem. — Nie należy przysięgać nadaremnie.
Uporczywie wpatrywał się w Ramzesa swemi bystremi i mądremi oczyma, a widząc, że w młodzieńcu budzą się wątpliwości, rzekł:
— Ja ci coś powiem, panie. Jesteś niedoświadczony, otoczony siecią intryg, ja zaś byłem przyjacielem twego dziada i ojca. Otóż oddam ci jedną usługę. Przyjdź kiedy w nocy do świątyni Astoreth, ale... zobowiązawszy się do zachowania tajemnicy... Przyjdź sam, a przekonasz się, jacy to bogowie odzywają się i dotykają nas w świątyniach.
— Przyjdę — rzekł Ramzes po namyśle.
— Uprzedź mnie, książę, którego dnia z rana, a ja powiem ci hasło wieczorne świątyni i będziesz tam dopuszczony. Tylko nie zdradź mnie, ani siebie — mówił z dobrodusznym uśmiechem Fenicjanin. — Bogowie niekiedy przebaczają zdradę swoich tajemnic, ludzie nigdy...
Ukłonił się, a potem, wzniósłszy oczy i ręce do góry, zaczął szeptać błogosławieństwo.
— Obłudniku!... — zawołał książę. — Modlisz się do bogów, w których nie wierzysz?...
Hiram dokończył błogosławieństwa i rzekł:
— Tak jest: nie wierzę w bogów egipskich, asyryjskich, nawet fenickich, lecz wierzę w Jedynego, który nie mieszka w świątyniach i nie jest znane jego imię.
— Nasi kapłani wierzą także w Jedynego — wtrącił Ramzes.
— I chaldejscy także, a jednak i ci, i tamci sprzysięgli się przeciw nam... Niema prawdy na świecie, mój książę!...
Po odejściu Hirama, książę zamknął się w najodleglejszym pokoju, pod pozorem odczytywania świętych papirusów.
Prawie w okamgnieniu, w jego ognistej wyobraźni uporządkowały się nowo otrzymane wiadomości i utworzył się plan.
Przedewszystkiem zrozumiał, że między Fenicjanami i kapłanami toczy się cicha walka na życie i śmierć. O co?... Naturalnie, o wpływy i skarby. Prawdę rzekł Hiram, że gdyby Fenicjan zabrakło w Egipcie, wszystkie majątki faraona, nawet nomarchów i całej arystokracji, przeszłyby pod panowanie świątyń.
Ramzes nigdy nie lubił kapłanów i oddawna wiedział i widział, że większa część Egiptu już należy do kapłanów, że ich miasta są najbogatsze, pola najlepiej uprawiane, ludność zadowolona. Rozumiał też, że połowa skarbów, należących do świątyń, wydobyłaby faraona z nieustannych kłopotów i podźwignęłaby jego władzę.
Książę wiedział o tem i niejednokrotnie wypowiadał to z goryczą. Lecz gdy za sprawą Herhora został namiestnikiem i otrzymał dowództwo korpusu Menfi, pogodził się z kapłanami i we własnem sercu tłumił stare niechęci do nich.
Dziś wszystko to odżyło.
Więc kapłani nietylko nie powiedzieli mu o swoich układach z Asyrją, ale nawet nie uprzedzili go o poselstwie jakiegoś Sargona?...
Może wreszcie być, że ta kwestja stanowiła najwyższą tajemnicę świątyń i państwa. Lecz dlaczego ukrywali przed nim cyfrę danin, zalegających u rozmaitych azjatyckich narodów?... Sto tysięcy talentów, ależ to suma, która mogła odrazu poprawić majątkowy stan faraona!... Dlaczegoż oni to ukrywali, o czem nawet wiedział tyryjski książę, jeden z członków rady tego miasta?...
Co za wstyd dla niego, następcy tronu i namiestnika, że dopiero obcy ludzie otwierają mu oczy!
Lecz była rzecz jeszcze gorsza: Pentuer i Mefres na wszelki sposób dowodzili mu, że Egipt musi unikać wojny.
Już w świątyni Hator nacisk ten wydawał mu się podejrzanym: wojna bowiem mogła dostarczyć państwu kroci tysięcy niewolników i podźwignąć ogólny dobrobyt kraju. Dzisiaj zaś wydaje się tem konieczniejszą, że przecież Egipt ma do odebrania sumy zaległe i do zdobycia nowe.
Książę podparł się rękoma na stole i rachował:
„Mamy — myślał — do odebrania sto tysięcy talentów danin... Hiram liczy, że złupienie Babilonu i Niniwy przyniosłoby ze dwieście tysięcy — razem trzysta tysięcy jednorazowo. Taką sumą można pokryć koszta największej wojny, a zostanie jako zysk — kilkakroć sto tysięcy niewolników i sto tysięcy rocznej daniny z krajów nowo podbitych.
Potem zaś — dokończył książę — obrachowalibyśmy się z kapłanami!...“
Ramzes był rozgorączkowany. Mimo to, przyszła mu refleksja:
„A gdyby Egipt nie mógł przeprowadzić zwycięskiej wojny z Asyrją?...“
Lecz przy tem pytaniu zagotowała się w nim krew. Jakto Egipt?... jak Egipt może nie zdeptać Asyrji, gdy na czele wojsk stanie on, Ramzes, on, potomek Ramzesa Wielkiego, który sam jeden rzucił się na chetyjskie wozy wojenne i rozbił je!...
Książę wszystko mógł pojąć, wyjąwszy tego, ażeby mógł być pokonanym, aby mógł nie wydrzeć zwycięstwa największym mocarzom. Czuł w sobie bezmiar odwagi i zdziwiłby się, gdyby jakikolwiek nieprzyjaciel nie uciekł na widok jego rozpuszczonych koni. Przecież na wojennym wozie faraona stają sami bogowie, ażeby go zasłaniać tarczą, a nieprzyjaciół razić niebieskiemi pociskami!
„Tylko co ten Hiram mówił mi o bogach?... — myślał książę. — I co on mi ma pokazać w świątyni Astoreth?... Zobaczymy.“



ROZDZIAŁ VI.

Hiram dotrzymał obietnicy. Codzień do książęcego pałacu w Pi-Bast przychodziły tłumy niewolników i długie szeregi osłów, dźwigających: pszenicę, jęczmień, suszone mięso, tkaniny i wino. Złoto zaś i drogie kamienie przynosili kupcy feniccy pod dozorem urzędników domu Hirama.
Tym sposobem namiestnik w ciągu pięciu dni otrzymał przyrzeczone mu sto talentów. Hiram policzył sobie niewielki procent: jeden talent od czterech na rok i nie żądał zastawu, lecz poprzestał na kwicie księcia, poświadczonym przez sąd.
Potrzeby dworu były hojnie zaopatrzone. Trzy kochanki namiestnika otrzymały nowe szaty, mnóstwo pachnideł i po kilka niewolnic rozmaitej barwy. Służba miała obfitość jedzenia i wina, robotnicy królewscy odebrali zaległy żołd, wojsku wydawano nadzwyczajne porcje.
Dwór był zachwycony, tem bardziej, że Tutmozis i inni szlachetni młodzieńcy, na rozkaz Hirama, otrzymali od Fenicjan dość wysokie pożyczki, a nomarcha prowincji Habu i jego wyżsi urzędnicy dostali kosztowne prezenta.
To też uczta następowała po uczcie, zabawa po zabawie, mimo ciągle wzrastającego upału. Namiestnik, widząc powszechną radość, sam był zadowolony. Trapiła go tylko jedna rzecz: zachowanie się Mefresa i innych kapłanów. Książę myślał, iż dostojnicy ci będą mu robili wymówki za to, że zaciągnął tak wielki dług u Hirama, wbrew naukom, jakie odebrał w świątyni. Tymczasem święci ojcowie milczeli i nawet nie pokazywali się u dworu.
— Co to znaczy — rzekł pewnego dnia do Tutmozisa — że kapłani nie udzielają nam upomnień?... Przecież takich zbytków jak obecnie, nie dopuszczaliśmy się nigdy. Muzyka gra od rana do nocy, a my pijemy od wschodu słońca i zasypiamy z kobietami w objęciach, albo ze dzbanami pod głową...
— Za co mieliby nas upominać? — odparł oburzony Tutmozis. — Czyliż nie przebywamy w mieście Astarty, dla której najmilszem nabożeństwem jest zabawa, a najpożądańszą ofiarą — miłość? Zresztą, kapłani rozumieją, że po tak długich umartwieniach i postach należy ci się odpoczynek.
— Mówili ci co? — spytał z niepokojem książę.
— I nieraz. Wczoraj, nie dawniej, święty Mefres rzekł do mnie, śmiejąc się, że tak młodego mężczyznę, jak ty, więcej pociąga zabawa, aniżeli nabożeństwo, albo kłopoty rządzenia państwem.
Ramzes zamyślił się. Więc kapłani uważają go za lekkomyślnego młodzieniaszka, pomimo że on, dzięki Sarze, dziś — jutro zostanie ojcem?... Ale tem lepiej, będą mieli niespodziankę, gdy przemówi do nich swoim własnym językiem...
Coprawda, książę samemu sobie robił lekkie wyrzuty: od chwili, gdy opuścił świątynię Hatory, ani przez jeden dzień nie zajmował się sprawami nomesu Habu. Kapłani mogą przypuszczać, że albo jest zupełnie zadowolony objaśnieniami Pentuera, albo że — znudził się już mieszaniem do rządów.
— Tem lepiej!... — szeptał. — Tem lepiej!...
W jego młodej duszy, pod wpływem ciągłych intryg otoczenia, albo podejrzeń o intrygi, zaczynał budzić się instynkt obłudy. Ramzes czuł, że kapłani nie domyślają się, o czem on rozmawiał z Hiramem i jakie plany rozsnuwał w swej głowie. Tym zaślepionym wystarczało, że on bawi się; z czego wnosili, że rządy państwem pozostaną w ich rękach.
— Bogowie tak zamącili im rozum — mówił do siebie Ramzes — że nawet nie pytają się: dlaczego Hiram udzielił mi tak wielkiej pożyczki?... A może ten chytry tyryjczyk potrafił uśpić ich podejrzliwe serca?... Tem lepiej!... tem lepiej!...
Robiło mu to dziwną przyjemność, gdy myślał, że kapłani oszukali się na jego rachunek. Postanowił i nadal utrzymywać ich w błędzie, więc bawił się jak szalony.
Istotnie kapłani, a przedewszystkiem Mefres i Mentezufis, oszukali się i na Ramzesie i na Hiramie. Przebiegły tyryjczyk udawał wobec nich człowieka bardzo dumnego ze swoich stosunków z następcą tronu, a książę z niemniejszem powodzeniem grał rolę rozhulanego młodzika.
Mefres był nawet pewny, że książę poważnie myśli o wypędzeniu Fenicjan z Egiptu, a tymczasem i on sam, i jego dworzanie zaciągają długi, aby ich nigdy nie spłacić.
Przez ten czas świątynia Astarty, jej liczne ogrody i dziedzińce roiły się od tłumu pobożnych. Codzień, jeżeli nie co godzina, z głębi Azji, mimo strasznego upału, nadciągała do wielkiej bogini jakaś kompanja pielgrzymów.
Dziwni to byli pielgrzymowie. Zmęczeni, zlani potem, okryci kurzem, szli z muzyką, tańcząc i śpiewając niekiedy bardzo wszeteczne piosenki. Dzień upływał im na wyuzdanej rozpuście, ku czci bogini Astoreth. Każdą taką kompanję można było nietylko poznać, ale wyczuć zdaleka: nieśli bowiem ogromne bukiety ciągle świeżych kwiatów w rękach, a — zdechłe w ciągu roku koty w węzełkach.
Koty te oddawali pobożni do balsamowania lub wypychania paraszytom, mieszkającym pod Pi-Bast, a następnie odnosili je zpowrotem do domów, jako szanowne relikwje.
W początkach miesiąca Misori (maj — czerwiec) książę Hiram zawiadomił Ramzesa, że tego dnia wieczorem może przyjść do fenickiej świątyni Astoreth. Gdy po zachodzie słońca ściemniło się na ulicach, namiestnik, przypiąwszy krótki miecz do boku, włożył płaszcz z kapturem i niedostrzeżony przez nikogo ze służby, wymknął się do domu Hirama.
Stary magnat czekał na niego.
— Cóż — rzekł z uśmiechem — nie boisz się wasza dostojność wchodzić do fenickiej świątyni, gdzie na ołtarzu zasiada okrucieństwo, a służy mu przewrotność?
— Bać się?... — spytał Ramzes, patrząc na niego prawie z pogardą. — Astoreth nie jest Baalem, ani ja dzieckiem, które można rzucić w rozpalony brzuch waszego boga.
— I książę wierzysz temu?
Ramzes wzruszył ramionami.
— Naoczny i wiarogodny świadek — odparł — opowiadał mi o waszych ofiarach z dzieci. Pewnego czasu burza rozbiła wam kilkanaście statków. Natychmiast kapłani tyryjscy ogłosili nabożeństwo, na które zebrał się tłum ludu...
Książę mówił z widocznem wzburzeniem.
— Przed świątynią Baala, na wzniesieniu, siedział ogromny śpiżowy posąg, z głową wołu. Jego brzuch był rozpalony do czerwoności. Wtedy, na rozkaz waszych kapłanów, głupie matki fenickie zaczęły składać najpiękniejsze dzieci u stóp okrutnego boga...
— Samych chłopców — wtrącił Hiram.
— Tak, samych chłopców — powtórzył książę. — Kapłani skrapiali każde dziecko wonnościami, ubierali w kwiaty, a wówczas posąg chwytał je śpiżowemi rękoma, otwierał paszczę i pożerał krzyczącego w niebogłosy... Za każdym razem z ust boga wybuchały płomienie...
Hiram śmiał się cicho.
— I wasza dostojność wierzysz temu?
— Opowiadał mi to, powtarzam, człowiek, który nigdy nie kłamie.
— Mówił to, co istotnie widział — odparł Hiram. — Czy jednak nie zastanowiło go, że żadna z matek, której palono dzieci, nie płakała?
— Istotnie, zadziwiła go ta obojętność kobiet, zawsze gotowych do wylewania łez, nawet nad zdechłą kurą. Dowodzi to jednak wielkiego okrucieństwa w waszym narodzie.
Stary Fenicjanin kiwał głową.
— Dawnoż to było? — spytał.
— Przed kilku laty.
— No — powoli mówił Hiram — jeżeli wasza dostojność zechcesz kiedy odwiedzić Tyr, będę miał zaszczyt pokazać wam taką uroczystość...
— Nie chcę jej widzieć!...
— Następnie zaś pójdziemy na inne podwórze świątyni, gdzie książę zobaczy bardzo piękną szkołę, a w niej — zdrowych i wesołych tych samych chłopców, których przed kilku laty spalono...
— Jakto?... — zawołał Ramzes — więc oni nie zginęli?...
— Żyją i rosną na tęgich marynarzy. Gdy wasza dostojność zostaniesz świątobliwością — obyś żył wiecznie! — może niejeden z nich będzie prowadził twoje okręty.
— Więc oszukujecie wasz lud?... — roześmiał się książę.
— My nikogo nie oszukujemy — odparł z powagą tyryjczyk. — Oszukuje każdy sam siebie, gdy nie pyta o objaśnienie uroczystości, której nie rozumie.
— Ciekawym... — rzekł Ramzes.
— Istotnie — mówił Hiram — jest u nas zwyczaj, że ubogie matki, chcące zapewnić dobry los swoim synom, ofiarują je na usługi państwu. Rzeczywiście dzieci te są porywane przez posąg Baala, w którym mieści się piec rozpalony. Obrządek ten nie znaczy, że dzieci są naprawdę palone, lecz — że stały się własnością świątyni i tak zginęły dla swoich matek, jakgdyby wpadły w ogień.
Naprawdę jednak nie idą one do pieca, ale do mamek i nianiek, które je przez kilka lat wychowują. Gdy zaś podrosną, zabiera je szkoła kapłanów Baala i kształci. Najzdolniejsi z tych wychowańców zostają kapłanami lub urzędnikami; mniej obdarzeni idą do marynarki i nieraz zdobywają wielkie bogactwa.
Teraz chyba książę nie będziesz dziwił się, że matki tyryjskie nie opłakują swoich dzieci. Więcej powiem: teraz, panie, zrozumiesz, dlaczego w naszych prawach niema kar na rodziców, zabijających swoje potomstwo, jak się to zdarza w Egipcie...
— Nikczemnicy znajdą się wszędzie — wtrącił namiestnik.
— Ale u nas niema dzieciobójców — mówił dalej Hiram — bo u nas dziećmi, których nie mogą wykarmić ich matki, zajmuje się państwo i świątynia.
Książę zamyślił się. Nagle uścisnął Hirama i zawołał wzruszony:
— Jesteście o wiele lepsi, aniżeli ci, którzy opowiadają o was tak straszne historje... Bardzo cieszę się z tego...
— I w nas jest niemało złego — odparł Hiram — ale wszyscy będziemy wiernymi sługami twoimi, panie, gdy nas zawołasz...
— Czy tak?... — spytał książę, bystro patrząc mu w oczy.
Starzec położył rękę na sercu.
— Przysięgam ci, następco egipskiego tronu i przyszły faraonie, że kiedykolwiek rozpoczniesz walkę z naszymi wspólnymi nieprzyjaciółmi, cała Fenicja, jak jeden mąż, pośpieszy ci z pomocą...
A oto — weź na pamiątkę naszej dzisiejszej rozmowy.
Wyjął z pod szat złoty medal, pokryty tajemnemi znakami i szepcząc modlitwy, zawiesił go na szyi Ramzesa.
— Z tym amuletem — mówił Hiram — możesz objechać cały świat... A gdziekolwiek spotkasz Fenicjanina, będzie ci służył radą, złotem, nawet mieczem... A teraz idźmy.
Upłynęło już kilka godzin po zachodzie słońca, ale noc była widna, gdyż wzeszedł księżyc. Straszliwy upał dzienny ustąpił miejsca chłodowi; w czystem powietrzu nie było szarego pyłu, który zatruwał oddech i gryzł w oczy. Na błękitnem niebie tu i ówdzie świeciły gwiazdy, rozpływające się w powodzi księżycowych blasków.
Na ulicach ustał ruch, ale dachy wszystkich domów były napełnione bawiącymi się ludźmi. Zdawało się, że Pi-Bast jest jedną salą od brzegu do brzegu wypełnioną muzyką, śpiewem, śmiechem i dźwiękami puharów.
Książę i Fenicjanin szli prędko, za miasto, wybierając mniej oświetlone strony ulic. Mimo to, ludzie, ucztujący na tarasach, niekiedy spostrzegali ich, a spostrzegłszy, zapraszali do siebie, lub sypali im kwiaty na głowę.
— Hej, wy tam nocne włóczęgi! — wołano z dachów. — Jeżeli nie jesteście złodziejami, których noc wywabiła na zarobek, przyjdźcie tu do nas... Mamy dobre wino i wesołe kobiety...
Dwaj wędrowcy nie odpowiadali na te uprzejme wezwania, śpiesząc swoją drogą. Nareszcie wyszli w stronę miasta, gdzie było mniej domów a więcej ogrodów, których drzewa, dzięki wilgotnym podmuchom morskim, rozrastały się wyżej i bujniej, aniżeli w południowych prowincjach Egiptu.
— Już niedaleko — rzekł Hiram.
Książę podniósł oczy i, ponad zbitą zielonością drzew, zobaczył kwadratową wieżę, barwy niebieskawej, na niej — szczuplejszą, białą. Była to świątynia Astoreth. Niebawem weszli wgłąb ogrodu, skąd można było ogarnąć wzrokiem całą budowlę.
Składała się ona z kilku kondygnacyj. Pierwszą — tworzył taras kwadratowy, o bokach, mających po 400 kroków długości; spoczywał on na murze wysokości kilku metrów, pomalowanym na czarno. Przy boku wschodnim znajdował się występ, na który z dwu stron prowadziły szerokie schody. Wzdłuż innych boków stały wieżyczki, po 10 przy każdym; między każdą parą wieżyczek znajdowało się po pięć okien.
Mniej więcej na środku tarasu wznosił się również kwadratowy budynek, z bokami po dwieście kroków. Ten miał pojedyńcze schody, wieże na rogach i był barwy purpurowej.
Na płaskim dachu tej budowli stał znowu kwadratowy taras, wysoki na parę metrów, barwy złotej, a na nim, jedna na drugiej, dwie wieże: niebieska i biała.
Całość wyglądała tak, jakby na ziemi postawił kto ogromną kostkę czarną, na niej mniejszą purpurową, na niej złotą, wyżej niebieską, a najwyżej srebrną. Na każde zaś z tych wzniesień prowadziły schody, albo podwójne boczne, albo pojedyńcze frontowe, zawsze od strony wschodniej.
Przy schodach i przy drzwiach, stały naprzemian wielkie sfinksy egipskie, albo skrzydlate asyryjskie byki z ludzkiemi głowami.
Namiestnik z przyjemnością patrzył na ten gmach, który przy blasku księżyca, na tle bujnej roślinności wyglądał prześlicznie. Był on wzniesiony w stylu chaldejskim i stanowczo różnił się od świątyń egipskich, naprzód — systemem kondygnacyj, powtóre — pionowemi ścianami. U Egipcjan każda poważna budowla miała ściany pochyłe, jakby zbiegające się ku górze.
Ogród nie był pusty. W różnych punktach widać było domki i pałacyki, płonęły światła, rozlegał się śpiew i muzyka. Między drzewami kiedy niekiedy mignął cień zakochanej pary.
Nagle zbliżył się do nich stary kapłan; zamienił kilka słów z Hiramem i, złożywszy niski ukłon księciu, rzekł:
— Racz, panie, udać się ze mną.
— I niech bogowie czuwają nad waszą dostojnością — dorzucił Hiram, zostawiając ich.
Ramzes poszedł za kapłanem. Nieco zboku świątyni, między największym gąszczem, stała kamienna ławka, a może o sto kroków od niej, niewielki pałacyk, pod którym rozlegały się śpiewy.
— Tam się modlą? — zapytał książę.
— Nie!... — odparł kapłan, nie ukrywając niechęci. — To zbierają się wielbiciele Kamy, naszej kapłanki, pilnującej ognia przed ołtarzem Astoreth.
— Któregoż ona dziś przyjmie?
— Żadnego, nigdy!... — odparł zgorszony przewodnik. — Gdyby kapłanka od ognia nie dotrzymała ślubu czystości, musiałaby umrzeć.
— Okrutne prawo! — rzekł książę.
— Racz, panie, zaczekać na tej ławce — odezwał się zimno kapłan fenicki. — A gdy usłyszysz trzy uderzenia w śpiżowe blachy, idź do świątyni, wejdź na taras, a stamtąd do purpurowego gmachu.
— Sam?
— Tak.
Książę usiadł na ławce, w cieniu oliwki, i słuchał śmiechów kobiecych, rozlegających się w pałacyku.
„Kama? — myślał. — Ładne imię!... Musi być młoda, a może jest piękna, i ci głupi Fenicjanie grożą jej śmiercią, gdyby... Czy w ten sposób pragną zapewnić sobie posiadanie choćby kilkunastu dziewic na cały kraj?...“
Śmiał się, ale było mu smutno. Niewiadomo dlaczego żałował tej nieznanej kobiety, dla której miłość była wejściem do grobu.
„Wyobrażam sobie Tutmozisa, gdyby go mianowano kapłanką Astoreth!... Musiałby biedak umrzeć pierwej, nim przed boginią wypaliłaby się jedna lampa...“
W tej chwili pod pałacykiem rozległ się dźwięk fletu i odegrał jakąś tęskną melodję, której towarzyszyły głosy kobiet śpiewających:
— Aha-a!... aha-a! — jakby przy kołysaniu dzieci.
Ucichł flet, umilkły kobiety, a odezwał się piękny głos męski, greckim językiem:
— Kiedy na ganku błyśnie twoja szata, bledną gwiazdy i milkną słowiki, a w mojem sercu budzi się taka cisza, jak na ziemi, gdy ją powita biały świt...
— Aha-a!... aha-a!... aha-a!... — nuciły kobiety, flet znowu odegrał zwrotkę.
— A gdy rozmodlona udajesz się do świątyni, fiołki otaczają cię wonnym obłokiem, motyle krążą około twoich ust, palmy przed twoją pięknością schylają głowy...
— Aha-a!... aha-a!... aha-a!...
— Gdy cię nie widzę, patrzę na niebo, ażeby przypomnieć sobie słodki spokój twojego oblicza. Daremna praca! Niebo nie posiada twojej pogody, a jego żar jest zimnem, wobec płomieni, które spopieliły moje serce.
— Aha-a!... aha-a!...
— Jednego dnia stanąłem między różami, które blask twoich spojrzeń obleka w białość, szkarłaty i złoto. Każdy ich listek przypomniał mi jedną godzinę, każdy kwiat — jeden miesiąc, przepędzony u twoich stóp. A krople rosy to moje łzy, któremi poi się okrutny wiatr pustyni.
Daj znak, a porwę cię i uniosę do mojej miłej ojczyzny. Morze oddzieli nas od prześladowców, mirtowe gaje ukryją nasze pieszczoty, i czuwać będą nad naszem szczęściem litościwsi dla zakochanych bogowie.
— Aha-a!... aha-a!...
Ramzes przymknął oczy i marzył. Przez zapuszczone rzęsy już nie widział ogrodu, tylko powódź księżycowego światła, wśród której rozpływały się czarne cienie i śpiew nieznanego człowieka do nieznanej kobiety. Chwilami ten śpiew tak go ogarniał, tak głęboko wdzierał mu się w duszę, że Ramzes miał chęć zapytać: czy to nie on sam śpiewa, a nawet czy — on sam nie jest tą pieśnią miłosną?...
W tym momencie jego tytuł, władza i ciężkie zagadnienia państwowe, wszystko wydawało mu się nędznym drobiazgiem wobec tej nocy księżycowej i tych okrzyków zakochanego serca. Gdyby mu dano do wyboru: całą potęgę faraona, czy ten duchowy nastrój, w jakim znajdował się obecnie, wolałby swoje rozmarzenie, w którem zniknął cały świat, on sam, nawet czas, a została tęsknota, lecąca w wieczność, na skrzydłach pieśni.
Wtem książę ocknął się, śpiew umilkł, w pałacyku pogasły światła, a na jego białych ścianach ostro odbijały czarne, puste okna. Można było myśleć, że tu nikt nigdy nie mieszkał. Nawet ogród opustoszał i ucichł, nawet lekki wiatr przestał poruszać listkami.
Raz!... dwa!... trzy!... Ze świątyni odezwały się trzy potężne odgłosy śpiżu.
„Aha! muszę tam iść...“ — pomyślał książę, dobrze nie wiedząc, dokąd ma iść i poco.
Skierował się jednak w stronę świątyni, której srebrzysta wieża górowała nad drzewami, jakby wzywając go do siebie.
Szedł odurzony, pełen dziwacznych zachceń. Między drzewami było mu ciasno; pragnął wejść na szczyt tej wieży i odetchnąć, ogarnąć wzrokiem jakiś szerszy horyzont. To znowu, przypomniawszy sobie, że jest miesiąc Misori, że już rok upłynął od manewrów w pustyni, uczuł tęsknotę po pustyni. Jakżeby chętnie siadł na swój lekki wóz, zaprzężony w parę koni, i leciał gdzieś naprzód, gdzie nie było tak duszno, a drzewa nie zasłaniały widnokręgu!
Był już u stóp świątyni, więc wszedł na taras. Cicho i pusto, jakby wszyscy wymarli; tylko zdaleka szemrała woda fontanny. Na drugich schodach rzucił swój burnus i miecz, jeszcze raz spojrzał na ogród, jakby mu żal było księżyca, i wszedł do świątyni. Ponad nim wznosiły się jeszcze trzy kondygnacje.
Śpiżowe drzwi były otwarte, z obu stron wejścia stały skrzydlate figury byków z ludzkiemi głowami, na których twarzach panował dumny spokój.
„To królowie asyryjscy“ — pomyślał książę, przypatrując się ich brodom, splecionym w drobne warkoczyki.
Wnętrze świątyni było czarne, jak najczarniejsza noc; ciemność tę potęgowały jeszcze białe smugi księżycowego światła, wpadające przez wąskie a wysokie okna.
W głębi paliły się dwie lampy przed posągiem bogini Astoreth. Jakieś dziwne oświetlenie zgóry sprawiało, że posąg był doskonale widzialny. Ramzes patrzył. Była to olbrzymia kobieta, ze strusiemi skrzydłami. Miała na sobie długą, fałdzistą szatę, na głowie śpiczastą czapkę, w prawej ręce parę gołębi. Jej piękna twarz i spuszczone oczy miały wyraz takiej słodyczy, takiej niewinności, że księcia ogarnęło zdumienie: była to bowiem patronka zemsty i najbardziej wyuzdanej rozpusty.
Fenicja ukazała mu jeszcze jedną ze swych tajemnic.
„Osobliwy naród! — pomyślał. — Ich ludożerczy bogowie nie zjadają, a ich wszeteczeństwem opiekują się dziewicze kapłanki i boginie z dziecięcą twarzą...“
Wtem uczuł, że po nogach prędko przesunęło mu się coś, jakby wielki wąż. Ramzes cofnął się i stanął w smudze księżycowego światła.
„Przywidzenie!...“ — rzekł do siebie.
Prawie w tej chwili usłyszał szept:
— Ramzesie!... Ramzesie!...
Niepodobna było poznać: czyj to głos — męski czy kobiecy — i skąd pochodzi?
— Ramzesie!... Ramzesie!... — rozległ się szept, jakby od podłogi.
Książę wszedł w miejsce nieoświetlone i, nasłuchując, pochylił się. Nagle poczuł na swej głowie dwie delikatne ręce.
Zerwał się, aby je złapać, ale schwycił tylko powietrze.
— Ramzesie!... — szepnięto zgóry.
Podniósł głowę i uczuł na ustach kwiat lotosu, a gdy wyciągnął ku niemu ręce, ktoś lekko oparł się na jego ramionach.
— Ramzesie!... — zawołano od ołtarza.
Książę odwrócił się i osłupiał. W smudze światła, o parę kroków, stał prześliczny człowiek, zupełnie podobny do niego. Ta sama twarz, oczy, młodzieńczy zarost, ta sama postawa, ruchy i odzienie...
Książę przez chwilę myślał, że stoi przed wielkiem lustrem, jakiego nawet faraon nie posiadał. Wnet jednak przekonał się, że jego sobowtór nie jest wizerunkiem, ale żywym człowiekiem.
W tej chwili uczuł pocałunek na szyi. Znowu odwrócił się, lecz nie było nikogo, a tymczasem i jego sobowtór zniknął.
— Kto tu jest?... Chcę wiedzieć!... — zawołał rozgniewany książę.
— To ja... Kama... — odpowiedział słodki głos.
I w świetlnej smudze ukazała się prześliczna kobieta, naga, w złotej przepasce około bioder.
Ramzes pobiegł i schwycił ją za rękę. Nie uciekła.
— Ty jesteś Kama?... Nie, ty jesteś... Tak, ciebie niegdyś przysłał Dagon, ale wówczas nazywałaś się Pieszczotą...
— Bo ja jestem i Pieszczota — odpowiedziała naiwnie.
— Ty mnie dotykałaś rękoma?...
— Ja.
— Jakim sposobem?...
— A o! takim... — odpowiedziała, zarzucając mu ręce na szyję i całując go.
Ramzes pochwycił ją w objęcia, ale wydarła mu się z siłą, jakiej nie można było podejrzewać w tak drobnej postaci.
— Więc to ty jesteś kapłanka Kama?... Więc to do ciebie śpiewał dzisiaj ten Grek?... — mówił książę, namiętnie ściskając jej ręce. — Co za jeden ten śpiewak?...
Kama pogardliwie wzruszyła ramionami.
— On jest przy naszej świątyni — rzekła.
Ramzesowi płonęły oczy, rozszerzyły się nozdrza, szumiało mu w głowie. Ta sama kobieta przed kilku miesiącami zrobiła na nim małe wrażenie, ale dziś gotów był dla niej popełnić nawet szaleństwo. Zazdrościł Grekowi, a jednocześnie czuł nieopisany żal na myśl, że gdyby ona została jego kochanką, musiałaby umrzeć.
— Jakaś ty piękna! — mówił. — Gdzie mieszkasz?... Ach, wiem, w tamtym pałacyku... Czy można cię odwiedzić?... Naturalnie, jeżeli przyjmujesz wizyty śpiewaków, musisz i mnie przyjąć... Czy naprawdę jesteś kapłanką pilnującą ognia?...
— Tak.
— I wasze prawa są tak okrutne, że nie pozwalają ci kochać?... Eh, to są pogróżki!.. Dla mnie zrobisz wyjątek...
— Przeklęłaby mnie cała Fenicja, zemściliby się bogowie... — odparła ze śmiechem.
Ramzes znowu przyciągnął ją do siebie, ona znowu się wydarła.
— Strzeż się, książę — mówiła z wyzywającem spojrzeniem. — Fenicja jest potężna, a jej bogowie...
— Co mnie obchodzą twoi bogowie, albo Fenicja!... Gdyby ci włos spadł, zdeptałbym Fenicję, jak złą gadzinę...
— Kama!... Kama!... — odezwał się od posągu głos.
Przeraziła się.
— O widzisz, wołają mnie... Może nawet słyszeli twoje bluźnierstwa...
— Bodajby nie usłyszeli mego gniewu!... — wybuchnął książę.
— Gniew bogów jest straszniejszy...
Szarpnęła się i znikła w cieniach świątyni. Ramzes rzucił się za nią, lecz nagle cofnął się. Całą świątynię, między ołtarzem i nim, zalał ogromny, krwawy płomień, wśród którego zaczęły ukazywać się potworne figury: wielkie nietoperze, gady z ludzkiemi twarzami, cienie...
Płomień szedł prosto na niego, całą szerokością gmachu, a oszołomiony nieznanym sobie widokiem, książę cofał się wstecz. Nagle owionęło go świeże powietrze. Odwrócił głowę — był już nazewnątrz świątyni, a jednocześnie śpiżowe drzwi z łoskotem zatrzasnęły się za nim.
Przetarł oczy, rozejrzał się. Księżyc z najwyższego punktu na niebie zniżał się już ku zachodowi. Obok kolumny Ramzes znalazł swój miecz i burnus. Podniósł je i zeszedł ze schodów, jak pijany.
Kiedy późno wrócił do pałacu, Tutmozis, widząc jego pobladłą twarz i mętne spojrzenie, zawołał z trwogą:
— Przez bogi! gdzieżeś to był, erpatre?... Cały twój dwór nie śpi zaniepokojony...
— Oglądałem miasto. Ładna noc...
— Wiesz — dodał spiesznie Tutmozis, jakby lękając się, aby go kto inny nie uprzedził. — Wiesz, Sara powiła ci syna...
— Doprawdy?... Chcę, ażeby nikt z orszaku nie niepokoił się o mnie, ile razy wyjdę na przechadzkę.
— Sam?...
— Gdybym nie mógł wychodzić sam, gdzie mi się podoba, byłbym najnieszczęśliwszym niewolnikiem w tem państwie — odparł cierpko namiestnik.
Oddał miecz i burnus Tutmozisowi i poszedł do swojej sypialni, nie wzywając nikogo. Jeszcze wczoraj wiadomość o urodzeniu się syna napełniłaby go radością. Lecz w tej chwili przyjął ją obojętnie. Całą duszę wypełniły mu wspomnienia dzisiejszego wieczora, najdziwniejszego, jaki dotychczas poznał w życiu.
Jeszcze widział światło księżyca, w uszach rozlegała się pieśń Greka. A ta świątynia Astarty!...
Nie mógł zasnąć do rana.



ROZDZIAŁ VII.

Na drugi dzień książę wstał późno, sam się wykąpał i ubrał i kazał przyjść do siebie Tutmozisowi.
Wystrojony, namaszczony wonnościami, elegant ukazał się natychmiast, pilnie przypatrując się księciu, aby poznać, w jakim jest humorze i, odpowiednio do tego, ułożyć swoją fizjognomję.
Ale na twarzy Ramzesa malowało się tylko znużenie.
— Cóż — spytał Tutmozisa, ziewając — czy jesteś pewny, że urodził mi się syn?
— Mam tę wiadomość od świętego Mefresa.
— Oho!... Od jakże to dawna prorocy zajmują się moim domem?
— Od czasu, kiedy wasza dostojność okazujesz im swoją łaskę.
— Tak?... — spytał książę i zamyślił się.
Przypomniał sobie wczorajszą scenę w świątyni Astoreth i porównywał ją z podobnemi zjawiskami w świątyni Hator.
„Wołano na mnie — mówił do siebie — i tu, i tam. Ale tam moja cela była bardzo ciasna i grube mury, tu zaś wołający, a właściwie Kama, mogła schować się za kolumnę i szeptać... Wreszcie tu było strasznie ciemno, a w mojej celi widno...“
Nagle rzekł do Tutmozisa:
— Kiedyż się to stało?
— Kiedy urodził się dostojny syn twój?... Podobno już z dziesięć dni temu... Matka i dziecko zdrowe, doskonale wyglądają... Przy urodzeniu był sam Menes, lekarz twojej czcigodnej matki i dostojnego Herhora...
— No, no... — odparł książę i znowu myślał: — „Dotykano mnie tu i tam, jednakowo zręcznie... Czy była jaka różnica?... Zdaje się, że była, może dlatego, że tu byłem, a tam nie byłem przygotowany na zobaczenie cudu... Ale tu pokazano mi drugiego mnie, czego tam nie potrafili zrobić... Bardzo mądrzy są kapłani!... Ciekawym, kto — mnie — tak dobrze udawał, bożek czy człowiek?... O, bardzo mądrzy są kapłani, i nawet nie wiem, którym z nich lepiej wierzyć: naszym czy fenickim?...“
— Słuchaj, Tutmozis — rzekł głośno — słuchaj, Tutmozis... Trzeba, ażeby tu przyjechali... Muszę przecie zobaczyć mego syna... Nareszcie już nikt nie będzie miał prawa uważać się za lepszego ode mnie...
— Czy zaraz mają przyjechać dostojna Sara z synem?...
— A niech przyjadą jak najprędzej, jeżeli tylko zdrowie im pozwoli. W granicach pałacu jest dużo wygodnych budowli. Trzeba wybrać miejsce wśród drzew, zaciszne i chłodne, gdyż nadchodzi czas upałów... Niechże i ja pokażę światu mego syna!...
I znowu wpadł w zadumę, która nawet zaczęła niepokoić Tutmozisa.
„Tak, mądrzy są! — myślał Ramzes. — Że lud oszukują, nawet grubemi sposobami, o tem wiedziałem. Biedny święty Apis! ile on ukłuć dostaje w czasie procesji, kiedy chłopi leżą przed nim na brzuchach... Ale ażeby oszukiwali mnie, temubym nie uwierzył... Głosy bogów, niewidzialne ręce, człowiek oblewany smołą, to były przygrywki!... Poczem nastąpiła pieśń Pentuera: o ubytku ziemi i ludności, o urzędnikach, Fenicjanach, a wszystko — ażeby obmierzić mi wojnę...“
— Tutmozisie — rzekł nagle.
— Padam przed tobą na twarz...
— Trzeba powoli ściągnąć pułki z nadmorskich miast — tutaj... Chcę zrobić przegląd i wynagrodzić ich wierność.
— A my, szlachta, nie jesteśmyż ci wierni? — spytał zmieszany Tutmozis.
— Szlachta i wojsko, to jedno.
— A nomarchowie, urzędnicy?...
— Wiesz, Tutmozis, że nawet i urzędnicy są wierni — mówił książę. — Co mówię, nawet Fenicjanie!... Chociaż na wielu innych stanowiskach są zdrajcy...
— Przez bogi ciszej!... — szepnął Tutmozis i lękliwie wyjrzał do drugiej komnaty.
— Oho!... — śmiał się książę — skądże ta trwoga? Więc i dla ciebie nie jest tajemnicą, że mamy zdrajców...
— Wiem, o kim wasza dostojność mówisz — odparł Tutmozis — bo zawsze byłeś źle uprzedzony...
— Do kogo?...
— Do kogo!... Domyślam się. Ale sądziłem, że po ugodzie z Herhorem, po długim pobycie w świątyni...
— Cóż świątynia?... I tam, i w całym zresztą kraju przekonywałem się zawsze o jednem, że najlepsze ziemie, najdzielniejsza ludność i niezmierne bogactwa nie są własnością faraona...
— Ciszej!... ciszej!... — szeptał Tutmozis.
— Ależ ciągle milczę, ciągle mam twarz pogodną, więc pozwól mi się wygadać choć tu... Zresztą nawet w najwyższej radzie miałbym prawo powiedzieć, że w tym Egipcie, który niepodzielnie należy do mego ojca, ja, jego następca i namiestnik, musiałem pożyczyć sto talentów od jakiegoś tyryjskiego książątka... Nie jestże to hańba!...
— Ale skądże ci to dziś przyszło?... — szeptał Tutmozis, pragnąc jak najrychlej zakończyć niebezpieczną rozmowę.
— Skąd?... — powtórzył książę i umilkł, aby znowu pogrążyć się w zadumie.
„Niewiele jeszcze znaczyłoby — myślał — gdyby tylko mnie oszukiwali: jestem dopiero następcą faraona i nie do wszystkich tajemnic mogę być dopuszczany. Ale kto mi powie, że oni w taki sam sposób nie postępowali z moim czcigodnym ojcem?... Trzydzieści kilka lat ufał im nieograniczenie, korzył się przed cudami, składał hojne ofiary bogom, poto... ażeby jego majątek i władza przeszła w ręce ambitnych filutów! I nikt mu oczu nie otworzył... Boć faraon nie może, jak ja, wchodzić w nocy do świątyń fenickich, bo wkońcu do jego świątobliwości nikt nie ma przystępu...
„A kto mnie dziś zapewni, że kapłaństwo nie dąży do obalenia tronu, jak to powiedział Hiram?... Wszakże ojciec ostrzegł mnie, że Fenicjanie są najprawdomówniejsi, gdy mają w tem interes. Z pewnością, że mają interes, ażeby nie być wypędzonymi z Egiptu i nie dostać się pod władzę Asyrji... Asyrja, stado wściekłych lwów!... Kędy oni przejdą, nic nie zostanie, oprócz zwalisk i trupów, jak po pożarze!...
Nagle Ramzes podniósł głowę: zdaleka doleciał go odgłos fletów i rogów.
— Co to znaczy? — zapytał Tutmozisa.
— Wielka nowina!... — odparł dworak z uśmiechem. — Azjaci witają znakomitego pielgrzyma, aż z Babilonu...
— Z Babilonu?... Kto on?...
— Nazywa się Sargon...
— Sargon?... — przerwał książę. — Sargon!... a cha! cha!... — zaczął się śmiać. — Czemże on jest?...
— Ma być wielkim dostojnikiem na dworze króla Assara. Prowadzi z sobą dziesięć słoni, stada najpiękniejszych rumaków pustynnych, tłumy niewolników i sług.
— A poco on tu przyjeżdża?
— Pokłonić się cudownej bogini Astoreth, którą czci cała Azja — odparł Tutmozis.
— Cha!... cha!... cha!... — śmiał się książę, przypomniawszy sobie zapowiedź Hirama o przyjeździe asyryjskiego posła. — Sargon... cha!... cha!... Sargon, powinowaty króla Assara, zrobił się nagle tak pobożnym, że na całe miesiące puszcza się w niewygodną podróż, byle uczcić boginię Astoreth w Pi-Bast... Ależ w Niniwie znalazłby większych bogów i uczeńszych kapłanów... Cha! cha! cha!
Tutmozis ze zdumieniem patrzył na księcia.
— Co tobie, Ramzesie?...
— Oto cud! — mówił książę — jakiego chyba nie zapisały kroniki żadnej świątyni... Tylko pomyśl, Tutmozisie... W chwili, gdy najbardziej zastanawiasz się nad pytaniem: w jaki sposób złapać złodzieja, który cię wciąż okrada? — w takiej chwili, ów złodziej znowu pakuje rękę do twojej skrzyni, w twoich oczach, przy tysiącu świadków... Cha! cha! cha!... Sargon — pobożny pielgrzym!...
— Nic nie rozumiem... — szeptał zakłopotany Tutmozis.
— I nie potrzebujesz rozumieć — odparł namiestnik. — Zapamiętaj tylko, że Sargon przyjechał tu na pobożne praktyki, do świętej Astoreth...
— Zdaje mi się, że wszystko, o czem mówisz — rzekł, zniżając głos, Tutmozis — że wszystko to są rzeczy bardzo niebezpieczne...
— To też nie wspominaj o nich nikomu.
— Że ja nie wspomnę, tego chyba jesteś pewny, ale czy ty książę sam się nie zdradzisz... Jesteś prędki, jak błyskawica...
Następca położył mu rękę na ramiona.
— Bądź spokojny — rzekł, patrząc mu w oczy. — Obyście mi tylko dochowali wierności, wy, szlachta i wojsko, a zobaczycie dziwne wypadki i... skończą się dla was ciężkie czasy!...
— Wiesz, że zginiemy na twój rozkaz — odparł Tutmozis, kładąc rękę na piersiach.
Na jego obliczu była tak niezwykła powaga, iż książę zrozumiał, wreszcie nie po raz pierwszy, że w tym rozhukanym elegancie kryje się dzielny mąż, na którego mieczu i rozumie można polegać.
Od tej pory książę nigdy już nie prowadził z Tutmozisem tak dziwnych rozmów. Ale wierny przyjaciel i sługa odgadł, że poza przyjazdem Sargona kryją się jakieś wielkie interesa państwowe, samowolnie rozstrzygane przez kapłanów.
Zresztą od pewnego czasu cała egipska arystokracja, nomarchowie, wyżsi urzędnicy i dowódcy, bardzo cicho, ale to bardzo cicho, szeptali między sobą, że nadchodzą ważne wypadki. Fenicjanie bowiem, pod przysięgą dochowania tajemnicy, opowiadali im o jakowychś traktatach z Asyrją, przy których Fenicja zginie, a Egipt okryje się hańbą i bodaj że kiedyś stanie się lennikiem Asyrji.
Wzburzenie między arystokracją było ogromne, lecz nikt się nie zdradził. Owszem, zarówno na dworze następcy, jak i u nomarchów Dolnego Egiptu, bawiono się doskonale. Można było sądzić, że wraz z gorącem spadło na nich szaleństwo, nietylko zabaw, ale rozpusty. Nie było dnia bez igrzysk, uczt i triumfalnych pochodów, nie było nocy bez iluminacji i wrzasków. Nietylko w Pi-Bast, ale w każdem mieście wytworzyła się moda przebiegania ulic z pochodniami, muzyką, a nadewszystko z pełnemi dzbanami. Wpadano do domów i wyciągano śpiących mieszkańców na pijatykę; a że Egipcjanie mieli duży pociąg do hulanek, więc bawił się, kto żył.
Przez cały czas pobytu Ramzesa w świątyni Hator, Fenicjanie, zdjęci jakimś panicznym strachem, spędzali dni na modlitwach i wszystkim odmawiali kredytu. Lecz po rozmowie Hirama z namiestnikiem pobożność i ostrożność nagle opuściła Fenicjan, i zaczęli panom egipskim hojniej udzielać pożyczek, aniżeli kiedykolwiek.
Takiej obfitości złota i towarów, jaka panowała w Dolnym Egipcie, a nadewszystko tak małych procentów, nie pamiętali najstarsi ludzie.
Surowy i mądry stan kapłański zwrócił uwagę na szaleństwa najwyższych klas społecznych. Lecz omylili się w ocenianiu jego źródeł, a święty Mentezufis, który co kilka dni wysyłał rano raport do Herhora, wciąż donosił mu, że następca, znudzony praktykami religijnemi w świątyni Hator, bawi się teraz bez pamięci, a z nim cała arystokracja.
Dostojny minister nawet nie odpowiadał na te wzmianki, co dowodziło, że hulatykę księcia uważa za rzecz naturalną, a może nawet pożyteczną.
Przy takim nastroju najbliższego otoczenia, Ramzes zyskał dużo swobody. Prawie każdego wieczora, gdy przepici winem dworzanie zaczynali tracić świadomość, książę — wymykał się z pałacu.
Okryty ciemnym burnusem oficera, przebiegał puste ulice i wydostawał się za miasto, do ogrodów świątyni Astoreth.
Tam odnajdywał swoją ławkę naprzeciw pałacyku Kamy i, ukryty między drzewami, patrzył na płonące pochodnie, słuchał śpiewu wielbicieli kapłanki i — marzył o niej.
Księżyc wschodził coraz później, zbliżając się do nowiu, noce były szare, efekta świetlne przepadły, ale Ramzes mimo to wciąż widział jasność owej pierwszej nocy i słyszał namiętne strofy Greka.
Nieraz powstawał z ławki, ażeby wprost pójść do mieszkania Kamy; ale ogarniał go wstyd. Czuł on, że nie wypada następcy tronu ukazywać się w domu kapłanki, który odwiedzał każdy pielgrzym, byle złożył hojniejszą dla świątyni ofiarę. Co dziwniejsza — bał się, ażeby widok Kamy, otoczonej dzbanami i nieszczęśliwymi wielbicielami, nie zatarł mu cudownego obrazu księżycowej nocy.
Wówczas, gdy ją przysłał Dagon, ażeby odwrócić gniew księcia, Kama wydała się Ramzesowi młodą dziewczyną, dosyć powabną, dla której jednak można nie tracić głowy. Lecz gdy pierwszy raz w życiu, on, wódz i namiestnik, musiał siedzieć pod domem kobiety, gdy go rozmarzyła noc, gdy usłyszał gorące oświadczyny innego mężczyzny, wtedy, także pierwszy raz w życiu, zrodziło się w nim szczególne uczucie; mieszanina pożądania, tęsknoty i zazdrości.
Gdyby mógł mieć Kamę na każde zawołanie, sprzykrzyłaby się mu bardzo prędko, a może nawet nie ubiegałby się za nią. Ale śmierć, stojąca na progu jej sypialni, zakochany śpiewak, a nareszcie to upokarzające stanowisko najwyższego dostojnika wobec kapłanki, wszystko to wytwarzało sytuację Ramzesowi dotychczas nieznaną, a więc ponętną.
I oto dlaczego, prawie co wieczór, od dziesięciu dni przychodził do ogrodów bogini Astoreth, zasłaniając twarz wobec przechodniów.
Pewnego wieczora, kiedy na uczcie w swoim pałacu wypił dużo wina, Ramzes wymknął się ze stanowczym zamiarem. Powiedział sobie, że dzisiaj wejdzie do mieszkania Kamy, a jej wielbiciele — niech sobie śpiewają pod oknami.
Szedł prędko przez miasto, lecz w ogrodach należących do świątyni zwolnił kroku, znowu bowiem uczuł wstyd.
„Czy słyszano kiedykolwiek — myślał — ażeby następca faraona biegał za kobietami, jak biedny pisarz, który znikąd nie może pożyczyć dziesięciu drachm? Wszystkie przychodziły do mnie, więc i ta przyjść powinna...“
I już chciał wrócić.
„A jednak ta nie może przyjść — mówił w duchu — gdyż zabiliby ją...“
Stanął i wahał się.
„Ktoby ją zabił?... Hiram, który w nic nie wierzy, czy Dagon, który już sam nie wie, czem jest?... Tak, ale jest tu mnóstwo innych Fenicjan i przewijają się setki tysięcy pielgrzymów fanatycznych i dzikich. W oczach tych głupców, Kama, odwiedzając mnie, popełniłaby świętokradztwo...“
Więc znowu poszedł w stronę pałacyku kapłanki. Ani pomyślał, że jemu grozić tu może niebezpieczeństwo. Jemu, który nie wydobywając miecza, samem spojrzeniem, cały świat może powalić do swych stóp. On, Ramzes, i niebezpieczeństwo!...
Gdy książę wyszedł z pośród drzew, spostrzegł, że dom kapłanki jest bardziej oświetlony i hałaśliwszy, niż zwykle. Istotnie w pokojach i na tarasach było pełno gości, a i dokoła pałacyku kręciły się tłumy.
„Co to za banda?“ — pomyślał książę.
Zebranie było niecodzienne. Niedaleko domu stał ogromny słoń, dźwigający na grzbiecie złoconą lektykę z purpurowemi firankami. Obok słonia rżało, kwiczało i wogóle niecierpliwiło się kilkanaście koni o grubych szyjach i nogach, z przewiązanemi u dołu ogonami, z metalowemi niby hełmami na głowach.
Między niespokojnemi, prawie dzikiemi zwierzętami, kręciło się kilkudziesięciu ludzi, jakich Ramzes jeszcze nie widział. Mieli oni kudłate włosy, wielkie brody, śpiczaste czapki z klapami na uszach. Jedni byli odziani w długie szaty z grubego sukna, spadające do kostek, inni w krótkie surduty i spodnie, a niektórzy w buty z cholewami. Wszystko to było uzbrojone w miecze, łuki i włócznie.
Na widok tych cudzoziemców, silnych, niezgrabnych, śmiejących się ordynaryjnie, cuchnących łojem i gadających nieznanym a twardym językiem, w księciu zagotowało się. Jak lew, kiedy zobaczy obce zwierzę, choć niegłodny, zabiera się jednak do skoku, tak Ramzes, chociaż ludzie ci nic mu nie zawinili, uczuł do nich straszną nienawiść. Drażnił go ich język, ich ubiory, ich zapach, nawet ich konie. Krew uderzyła mu do głowy i sięgnął po miecz, aby wpaść na tych ludzi i wymordować ich i ich zwierzęta. Ale ocknął się.
„Set rzucił na mnie urok!...“ — pomyślał.
W tej chwili przeszedł koło niego nagi Egipcjanin w czepcu na głowie i opasce dokoła bioder. Książę czuł, że ten człowiek jest mu miły, nawet drogi w tej chwili, bo to Egipcjanin. Wydobył z worka złoty pierścionek wartości kilkunastu drachm i dał go niewolnikowi.
— Słuchaj — spytał — co to za ludzie?...
— Asyryjczycy — szepnął Egipcjanin, i nienawiść zabłysła mu w oczach.
— Asyryjczycy!... — powtórzył książę. — Więc to są Asyryjczycy?... A co oni tu robią?...
— Ich pan, Sargon, zaleca się do kapłanki, do świętej Kamy, a oni go pilnują... Oby ich trąd stoczył, świńskich synów!...
— Możesz odejść.
Nagi człowiek nisko ukłonił się Ramzesowi i pobiegł zapewne do kuchni.
„Więc to są Asyryjczycy?... — myślał książę, przypatrując się dziwacznym postaciom i wsłuchując się w nienawistny, choć niezrozumiały język. — Więc Asyryjczycy już są nad Nilem, ażeby zbratać się z nami, czy oszukać nas, a ich dostojnik Sargon zaleca się do Kamy?...“
Zawrócił do domu. Jego rozmarzenie zgasło przy blasku nowej, choć dopiero budzącej się namiętności. On, człowiek szlachetny i łagodny, poczuł śmiertelną nienawiść do odwiecznych wrogów Egiptu, z którymi zetknął się po raz pierwszy.
Kiedy dawniej po opuszczeniu świątyni Hator i rozmowie z Hiramem począł rozmyślać o rozpoczęciu wojny z Azją, to były tylko rozmyślania. Egipt potrzebował ludzi a faraon skarbów; — a że wojna była najłatwiejszym sposobem zdobycia ich, że wreszcie dogadzała jego potrzebie sławy, więc projektował sobie wojnę.
Ale w tej chwili nie obchodziły go skarby, niewolnicy, ani sława, bo odezwał się w nim potężniejszy nad wszystko głos nienawiści. Faraonowie tak długo walczyli z Asyryjczykami, obie strony tyle przelały krwi, walka tak głębokie zapuściła korzenie w serca, że książę na sam widok żołnierzy asyryjskich chwytał za miecz. Zdawało się, że wszystkie duchy poległych wojowników, wszystkie ich trudy i cierpienia zmartwychwstały w duszy królewskiego dziecięcia i wołały o zemstę.
Gdy książę wrócił do pałacu, wezwał Tutmozisa. Jeden z nich był przepity, drugi wściekły.
— Czy wiesz, com teraz widział? — rzekł książę do ulubieńca.
— Może który z kapłanów... — szepnął Tutmozis.
— Widziałem Asyryjczyków... O bogowie!... com ja uczuł... Cóż to za podły lud... Ciało ich od stóp do głów okręcone wełną, jak dzikich zwierząt, śmierdzą starym łojem, a co to za mowa, jakie brody, włosy!...
Szybko chodził po komnacie, zadyszany, rozgorączkowany.
— Myślałem — mówił Ramzes — że pogardzam złodziejstwami pisarzów, obłudą nomarchów, że nienawidzę chytrych i ambitnych kapłanów... Miałem wstręt do Żydów i lękałem się Fenicjan... Ale dziś przekonywam się, że tamto były zabawki. Teraz dopiero wiem, co jest nienawiść, kiedym zobaczył i usłyszał Asyryjczyków; teraz rozumiem, dlaczego pies rozdziera kota, który mu przeszedł drogę...
— Do Żydów i Fenicjan przywykłeś, wasza dostojność, zaś Asyryjczyków spotkałeś po raz pierwszy — wtrącił Tutmozis.
— Głupstwo Fenicjanie!... — ciągnął jakby do siebie książę. — Fenicjanin, Filistyn, Saszu, Libijczyk, nawet Etjopa, to jakby członkowie naszej rodziny. Kiedy nie płacą danin, gniewamy się na nich, gdy zapłacą, zapominamy...
Ale Asyryjczyk jest to coś tak obcego, tak wrogiego, że... Nie będę szczęśliwym, dopóki nie naliczę ze sto tysięcy odciętych rąk!...
Tutmozis nigdy nie widział Ramzesa w podobnym nastroju.



ROZDZIAŁ VIII.

W parę dni książę wysłał swego ulubieńca z wezwaniem do Kamy. Przybyła natychmiast w szczelnie zasłoniętej lektyce.
Ramzes przyjął ją w osobnym pokoju.
— Byłem — rzekł — jednego wieczora pod twoim domem.
— O Astoreth!... — zawołała kapłanka. — Czemuż zawdzięczam najwyższą łaskę?... I co przeszkodziło ci, dostojny panie, że nie raczyłeś zawołać twojej niewolnicy?...
— Stały tam jakieś bydlęta. Podobno Asyryjczykowie.
— Więc wasza dostojność trudziłeś się wieczorem?... Nigdy nie śmiałabym przypuścić, że nasz władca znajduje się o kilka kroków ode mnie pod gołem niebem.
Książę zarumienił się. Jakżeby była zdziwiona, dowiedziawszy się, że książę z dziesięć wieczorów przepędził pod jej oknami!
A może ona i wiedziała o tem, gdyby sądzić z jej półuśmiechniętych ust i obłudnie spuszczonych oczu.
— Więc teraz, Kamo — mówił książę — przyjmujesz u siebie Asyryjczyków?
— To wielki magnat!... — zawołała Kama. — To powinowaty króla, Sargon, który pięć talentów ofiarował naszej bogini...
— A ty mu wywzajemniasz się, Kamo — szydził następca. — I ponieważ jest tak hojnym magnatem, bogowie feniccy nie ukarzą cię śmiercią.
— Co mówisz, panie?... — odparła, składając ręce. — Czyli nie wiesz, że Azjata, choćby mnie znalazł w pustyni, nie podniesie na mnie ręki, gdybym nawet oddała mu się sama. Oni lękają się bogów...
— Pocóż więc przychodzi do ciebie, ten śmierdzący... nie — ten pobożny Azjata?
— Chce mnie namówić, ażebym wyjechała do świątyni Astoreth babilońskiej.
— I pojedziesz?...
— Pojadę... jeżeli ty, panie, każesz... — odpowiedziała Kama, zasłaniając twarz welonem.
Książę, milcząc, ujął ją za rękę. Usta mu drżały.
— Nie dotykaj mnie, panie — szeptała wzruszona. — Jesteś władcą i oporą moją i wszystkich Fenicjan w tym kraju, ale... bądź miłosierny...
Namiestnik puścił ją i zaczął chodzić po pokoju.
— Gorący dzień, prawda?... — rzekł. — Podobno są kraje, gdzie w miesiącu Mechir spada z nieba na ziemię biały puch, który na ogniu zmienia się w wodę i robi zimno. O, Kamo, poproś twoich bogów, ażeby zesłali mi trochę tego pierza!... Choć, co ja mówię?... Gdyby pokryli nim cały Egipt, wszystek ten puch zamieniłby się na wodę, ale — nie ostudziłby mego serca...
— Bo jesteś jak boski Amon, jesteś słońce ukryte w ludzkiej postaci — odparła Kama. — Ciemność pierzcha stamtąd, gdzie zwrócisz twoje oblicze, a pod blaskiem twoich spojrzeń rosną kwiaty...
Książę znowu zbliżył się do niej.
— Ale bądź miłosierny — szepnęła. — Przecieżeś ty dobry bóg, więc nie możesz zrobić krzywdy twojej kapłance...
Książę znowu odsunął się i otrząsnął, jakby pragnąc zrzucić z siebie ciężar. Kama patrzyła na niego z pod opuszczonej powieki i uśmiechnęła się nieznacznie.
Gdy milczenie trwało zbyt długo, spytała:
— Kazałeś mnie wezwać, władco. Oto jestem i czekam, abyś mi objawił wolę twoją.
— Aha!... — ocknął się książę. — Powiedz-no mi, kapłanko... Aha!... Kto to był ten, tak podobny do mnie, którego widziałem w waszej świątyni, wówczas?...
Kama położyła palec na ustach.
— Święta tajemnica... — szepnęła.
— Jedno jest tajemnicą, drugiego nie wolno — odparł Ramzes. — Niechże przynajmniej dowiem się kto on taki: człowiek, czy duch?...
— Duch.
— A jednak ten duch wyśpiewywał pod twojemi oknami?...
Kama uśmiechnęła się.
— Nie chcę gwałcić tajemnic waszej świątyni... — ciągnął książę.
— Przyrzekłeś to, panie, Hiramowi — wtrąciła kapłanka.
— Dobrze... dobrze!... — przerwał rozdrażniony namiestnik. — Dlatego ani z Hiramem, ani z kim innym, nie będę rozmawiał o tym cudzie, tylko z tobą... Otóż Kamo, powiedz duchowi czy człowiekowi, który jest tak do mnie podobny, ażeby jak najprędzej wyjechał z Egiptu i nikomu się nie pokazywał. Bo widzisz... w żadnem państwie nie może być dwu następców tronu...
Nagle uderzył się w czoło. Dotychczas mówił tak, ażeby zakłopotać Kamę, lecz teraz przyszła mu myśl całkiem poważna:
— Ciekawym — rzekł, ostro patrząc na Kamę — dlaczego twoi rodacy pokazali mi mój żywy wizerunek?... Czy chcą ostrzec, że mają dla mnie zastępcę?... Istotnie, zadziwia mnie ich czyn.
Kama upadła mu do nóg.
— O panie! — szepnęła. — Ty, który nosisz na piersiach nasz najwyższy talizman, czy możesz przypuścić, ażeby Fenicjanie robili co na twoją szkodę?... Ale pomyśl tylko... W wypadku, gdyby groziło ci niebezpieczeństwo, albo gdybyś chciał omylić swoich nieprzyjaciół, czy taki człowiek nie przyda się?... Fenicjanie to tylko chcieli pokazać ci w świątyni...
Książę pomyślał i wzruszył ramionami.
— Tak — rzekł do siebie. — Gdybym potrzebował czyjejkolwiek opieki!... Ale czy Fenicjanie sądzą, że ja sam nie dam sobie rady?... W takim razie złego wybrali protektora dla siebie.
— Panie — szepnęła Kama — alboż nie jest ci wiadome, że Ramzes Wielki miał, oprócz swojej własnej postaci, dwie inne dla wrogów?... I tamte dwa cienie królewskie zginęły, a on żył...
— No, dosyć... — przerwał książę. — Aby zaś ludy Azji wiedziały, że jestem łaskawy, przeznaczam, Kamo, pięć talentów na igrzyska na cześć Astoreth, a kosztowny puhar do jej świątyni. Dziś jeszcze odbierzesz to.
Skinieniem głowy pożegnał kapłankę.
Po jej wyjściu opanowała go nowa fala myśli:
„Zaprawdę, przebiegli są Fenicjanie. Jeżeli ten mój żyjący wizerunek jest człowiekiem, mogą mi zrobić z niego wielki podarunek, a ja czyniłbym kiedyś cuda, o jakich bodaj że nie słyszano w Egipcie. Faraon mieszka w Memfis, a jednocześnie ukazuje się w Tebach albo w Tanis!... Faraon posuwa się z armją do Babilonu, Asyryjczycy tam gromadzą główne siły, a jednocześnie — faraon z inną armją zdobywa Niniwę... Sądzę, że Asyryjczycy byliby bardzo zdumieni takim wypadkiem...“
I znowu obudziła się w nim głucha nienawiść do potężnych Azjatów, i znowu widział swój triumfalny wóz, przejeżdżający pobojowisko pełne asyryjskich trupów i całe kosze odciętych rąk.
Teraz wojna stała się dla jego duszy taką koniecznością, jak chleb dla ciała. Bo nietylko mógł przez nią zbogacić Egipt, napełnić skarb i zdobyć wiecznotrwałą sławę, ale jeszcze — mógł zaspokoić, dotychczas nieświadomy, dziś potężnie rozbudzony instynkt zniszczenia Asyrji.
Dopóki nie zobaczył tych wojowników z kudłatemi brodami, nie myślał o nich. Ale dziś zawadzali mu. Było mu tak ciasno z nimi na świecie, że ktoś musiał ustąpić: oni, albo on.
Jaką rolę w obecnym jego nastroju odegrał Hiram i Kama? — z tego nie zdawał sobie sprawy. Czuł tylko, że musi mieć wojnę z Asyrją, jak ptak przelotny czuje, że w miesiącu Pachono musi odejść na północ.
Namiętność wojny szybko ogarniała księcia. Mniej mówił, rzadziej uśmiechał się, przy ucztach siedział zamyślony, a zarazem coraz częściej przestawał z wojskiem i arystokracją. Widząc łaski, jakie namiestnik zlewał na tych, którzy noszą broń, szlachecka młodzież, a nawet ludzie starsi, poczęli zaciągać się do pułków. Zwróciło to uwagę świętego Mentezufisa, który wysłał do Herhora list tej treści:

„Od przybycia Asyryjczyków do Pi-Bast, następca tronu jest rozgorączkowany, a jego dwór usposobiony bardzo wojowniczo. Piją i grają w kości, jak poprzednio; ale wszyscy odrzucili cienkie szaty i peruki i, bez względu na straszny upał, chodzą w żołnierskich czepcach i kaftanach.
„Obawiam się, ażeby ta zbrojna gotowość nie obraziła dostojnego Sargona.“
Na to Herhor natychmiast odpowiedział:
„Nic nie szkodzi, że nasza zniewieściała szlachta polubiła wojskowość, na czas przyjazdu Asyryjczyków, gdyż ci będą mieli o nas lepsze wyobrażenie. Najdostojniejszy namiestnik, widać oświecony przez bogów, odgadł, że właśnie teraz trzeba dzwonić mieczami, kiedy mamy u siebie posłów tak wojennego narodu.
„Jestem pewny, że to dzielne usposobienie naszej młodzieży da Sargonowi do myślenia i zrobi go miększym w układach.“
Pierwszy raz, jak Egipt Egiptem, zdarzyło się, że młody książę oszukał czujność kapłanów... Coprawda, stali za nim Fenicjanie i — wykradziona przez nich tajemnica traktatu z Asyrją, czego kapłani nawet nie podejrzewali.

Najlepszą wreszcie maską następcy wobec kapłańskich dostojników była ruchliwość jego charakteru. Wszyscy pamiętali, jak łatwo, w roku zeszłym, przerzucił się od manewrów pod Pi-Bailos do cichego folwarku Sary i jak, w ostatnich czasach, kolejno zapalał się do uczt, do zajęć administracyjnych, do pobożności, aby znowu powrócić do uczt. To też, z wyjątkiem Tutmozisa, niktby nie uwierzył, że ten zmienny młodzieniec posiada jakiś plan, jakieś hasło, do którego będzie dążył z niepokonanym uporem.
Tym razem nawet, nie trzeba było długo czekać na nowy dowód zmienności upodobań Ramzesa.
Do Pi-Bast, pomimo upału, przyjechała Sara, z całym dworem i synem. Była trochę mizerna, dziecko trochę niezdrowe, czy zmęczone, ale oboje wyglądali bardzo ładnie.
Książę był zachwycony. W najpiękniejszej części pałacowego ogrodu wyznaczył Sarze dom i prawie całe dni przesiadywał przy kolebce swego syna...
Poszły w kąt uczty, manewry i posępne zamyślenia Ramzesa; panowie z jego świty musieli pić i bawić się sami, bardzo prędko odpasali miecze i przebrali się w najwykwintniejsze szaty. Zmiana kostjumu była dla nich tem niezbędniejszą, że książę po kilku z nich prowadził do mieszkania Sary, aby pokazać im syna, swego syna...
— Patrz, Tutmozisie — mówił raz do ulubieńca — jakie to piękne dziecko: istny płatek róży. No, i z tego ma kiedyś wyrosnąć człowiek, z tego drobiazgu!... I to różowe pisklę będzie kiedyś chodziło, rozmawiało, nawet uczyło się mądrości w kapłańskich szkołach...
Czy ty widzisz jego rączyny, Tutmozisie?... — wołał zachwycony Ramzes. — Zapamiętaj sobie te drobne ręce, ażebyś opowiedział o nich kiedyś, gdy mu daruję pułk i każę nosić za sobą mój topór... I to jest mój syn, mój syn rodzony!...
Nic dziwnego, że gdy tak mówił pan, jego dworzanie martwili się, że nie mogą zostać niańkami, a nawet mamkami dziecka, które, lubo nie miało żadnych praw dynastycznych, było jednak pierwszym synem przyszłego faraona.
Lecz ta sielanka skończyła się bardzo prędko, gdyż — nie dogadzała interesom Fenicjan.
Pewnego dnia dostojny Hiram przybył do pałacu z wielką świtą kupców, niewolników, tudzież ubogich Egipcjan, którym dawał jałmużnę i, stanąwszy przed następcą, rzekł:
— Miłościwy panie nasz! Ażeby dać dowód, że serce twoje i dla nas, Azjatów, jest pełne łaski, darowałeś nam pięć talentów, celem urządzenia igrzysk na cześć boskiej Astoreth. Wola twoja jest spełniona, igrzyska przygotowaliśmy, a teraz przychodzimy błagać cię, ażebyś raczył zaszczycić je swoją obecnością.
To mówiąc, siwowłosy książę tyryjski uklęknął przed Ramzesem i, na złotej tacy, podał mu złoty klucz do loży cyrku.
Ramzes chętnie zgodził się na zaprosiny, a święci kapłani Mefres i Mentezufis nic nie mieli przeciw temu, aby książę wziął udział w uroczystości na cześć bogini Astoreth.
— Przedewszystkiem Astoreth — mówił dostojny Mefres do Mentezufisa — jest tem samem, co nasza Izyda, tudzież Istar chaldejska. Powtóre, jeżeli pozwoliliśmy Azjatom wybudować świątynię na naszej ziemi, wypada, kiedy niekiedy, być uprzejmymi dla ich bogów.
— Mamy nawet obowiązek zrobić małą grzeczność Fenicjanom po zawarciu takiego traktatu z Asyrją!... — wtrącił, śmiejąc się, dostojny Mentezufis.
Cyrk, do którego namiestnik, wraz z nomarchą i najprzedniejszymi oficerami udał się o godzinie czwartej po południu, był zbudowany w ogrodzie świątyni Astoreth. Składał się on z okrągłego placu, który otaczał parkan wysoki na dwu ludzi, zaś dokoła parkanu było mnóstwo lóż i ławek, wznoszących się amfiteatralnie. Dachu budynek nie posiadał; natomiast nad lożami rozciągały się różnokolorowe płachty w formie motylich skrzydeł, które skrapiano pachnącą wodą i poruszano dla chłodzenia powietrza.
Gdy namiestnik ukazał się w swej loży, zgromadzeni w cyrku Azjaci i Egipcjanie wydali wielki krzyk. Potem zaczęło się widowisko procesją muzyków, śpiewaków i tancerek.
Książę się rozejrzał. Miał po prawej ręce lożę Hirama i najznakomitszych Fenicjan, na lewo lożę fenickich kapłanów i kapłanek, między któremi Kama, zajmująca jedno z pierwszych miejsc, zwracała na siebie uwagę bogatym strojem i pięknością. Miała przezroczystą szatę, ozdobioną różnokolorowemi haftami, złote branzolety na ręku i nogach, a na głowie przepaskę z kwiatem lotosu, wyrobionym bardzo kunsztownie z drogich kamieni.
Kama, oddawszy wraz z kolegami swymi głęboki ukłon księciu, zwróciła się do loży na lewo i zaczęła ożywioną rozmowę z cudzoziemcem o wspaniałej postawie i nieco szpakowatych włosach. Człowiek ten i jego towarzysze mieli brody i włosy, zaplecione w mnóstwo warkoczyków.
Ramzes, który przyszedł do cyrku prawie wprost z pokoju swego syna, był w wesołem usposobieniu. Lecz gdy zobaczył, że Kama rozmawia z jakimś obcym człowiekiem, spochmurniał.
— Czy nie wiesz — zapytał Tutmozisa — co to za drab, do którego wdzięczy się kapłanka?...
— To jest właśnie ów znakomity pielgrzym babiloński, dostojny Sargon.
— Ależ to stary dziad! — rzekł książę.
— Jest zapewne starszy od nas obu, ale to piękny człowiek.
— Czyliż taki barbarzyńca może być pięknym!... — oburzył się namiestnik. — Jestem pewny, że śmierdzi łojem...
Obaj umilkli: książę z gniewu, Tutmozis ze strachu, że ośmielił się pochwalić człowieka, który nie podoba się jego panu.
Tymczasem na arenie widowisko szło za widowiskiem. Kolejno występowali: gimnastycy, poskramiacze wężów, tancerze, kuglarze i błazny, wywołując okrzyki widzów.
Ale namiestnik był chmurny. W jego duszy odżyły chwilowo uśpione namiętności: nienawiść do Asyryjczyków i zazdrość o Kamę.
„Jak może — myślał — ta kobieta mizdrzyć się do człowieka starego, który w dodatku ma twarz koloru wyprawnej skóry, niespokojne czarne oczy i brodę capa?...“
Raz tylko książę zwrócił pilniejszą uwagę na arenę.
Weszło kilku nagich Chaldejczyków. Najstarszy osadził w ziemi trzy krótkie włócznie, ostrzami do góry, i zapomocą ruchów rąk uśpił najmłodszego. Poczem inni wzięli go na ręce i położyli na włóczniach w ten sposób, że jedna podpierała mu głowę, druga krzyż, trzecia — nogi.
Śpiący był sztywny, jak drewno. Wówczas starzec zrobił nad nim jeszcze kilka ruchów rękoma i wysunął włócznię, podpierającą nogi. Po chwili wyjął włócznię, na której leżały plecy, a nareszcie — odtrącił tę, na której spoczywała głowa.
I stało się, w jasny dzień, przy kilku tysiącach świadków, że śpiący Chaldejczyk unosił się poziomo w powietrzu, bez żadnej podpory, o parę łokci nad ziemią. Wreszcie starzec popchnął go ku ziemi i rozbudził.
W cyrku panowało zdumienie; nikt nie śmiał krzyknąć ani klasnąć. Tylko z niektórych lóż rzucono kwiaty.
Ramzes był także zdziwiony. Pochylił się do loży Hirama i szepnął staremu księciu:
— A ten cud potrafilibyście zrobić w świątyni Astoreth?
— Nie znam wszystkich tajemnic naszych kapłanów — odparł zmieszany — ale wiem, że Chaldejczycy są bardzo przebiegli...
— Jednak wszyscy widzieliśmy, że ten młodzian wisiał w powietrzu.
— Jeżeli nie rzucono na nas uroku — rzekł niechętnie Hiram i — stracił humor.
Po krótkiej przerwie, podczas której po lożach dostojników roznoszono świeże kwiaty, zimne wino i ciastka, rozpoczęła się najważniejsza część widowiska — walka byków.
Przy odgłosie trąb, bębnów i fletów wprowadzono na arenę tęgiego byka, z płachtą na głowie, ażeby nic nie widział. Potem wbiegło kilku ludzi nagich, zbrojnych we włócznie i jeden z krótkim mieczem.
Na znak, dany przez księcia, uciekli przewodnicy, a jeden ze zbrojnych zdarł bykowi płachtę. Zwierzę przez kilka chwil stało oszołomione, następnie poczęło uganiać się za włóczniarzami, którzy drażnili je kłuciem.
Ta walka jałowa ciągnęła się kilka minut. Ludzie dręczyli byka, a on zapieniony, oblany krwią, stawał dęba i gonił po całej arenie swoich nieprzyjaciół, nie mogąc żadnego dosięgnąć.
Wreszcie padł wśród śmiechu publiczności.
Znudzony książę, zamiast na arenę, patrzył na lożę kapłanów fenickich. I widział, że Kama, przesiadłszy się bliżej Sargona, prowadziła z nim żywą rozmowę. Asyryjczyk pożerał ją wzrokiem, a ona uśmiechnięta i zawstydzona, niekiedy szeptała z nim, pochylając się tak, że jej włosy mieszały się z kudłami barbarzyńcy, niekiedy zaś odwracała się od niego z udanym gniewem.
Ramzes uczuł ból w sercu. Pierwszy raz zdarzyło mu się, że jakaś kobieta innemu mężczyźnie przed nim dawała pierwszeństwo. W dodatku człowiekowi prawie staremu, Asyryjczykowi!...
Tymczasem między publicznością rozległ się szmer. Na arenie człowiek, uzbrojony mieczem, kazał sobie przywiązać do piersi lewą rękę, inni obejrzeli swoje włócznie i — wprowadzono drugiego byka.
Kiedy jeden zbrojny zerwał mu płachtę z oczu, byk obrócił się i obejrzał wkoło, jakby chcąc porachować przeciwników. A gdy zaczęli go kłuć, cofnął się pod parkan dla zabezpieczenia sobie tyłu. Potem zniżył głowę i z pod oka śledził ruchy napastujących go ludzi.
Początkowo zbrojni ostrożnie skradali się z boków, ażeby go ukłuć. Lecz gdy zwierzę wciąż stało nieporuszone, ośmielili się i zaczęli przebiegać mu przed oczyma, coraz bliżej.
Byk jeszcze bardziej pochylił głowę, lecz stał, jak wkopany w ziemię. Publiczność zaczęła się śmiać, lecz nagle wesołość jej zamieniła się w okrzyk trwogi. Byk wypatrzył chwilę, ciężko podskoczył naprzód, trafił we włóczniarza i jednem uderzeniem rogów wyrzucił go dogóry.
Człowiek spadł na ziemię z pogruchotanemi kośćmi, a byk pocwałował na drugą stronę areny i znowu stanął w pozycji obronnej.
Włóczniarze znowu go otoczyli i zaczęli drażnić, a przez ten czas wbiegli na arenę słudzy cyrkowi, aby podnieść rannego, który jęczał. Byk, pomimo zdwojonych pchnięć włóczniami, stał bez ruchu; lecz gdy trzej słudzy wzięli na ramiona omdlałego bojownika, z szybkością wichru rzucił się na tę grupę, poprzewracał ich i zaczął straszliwie kopać nogami.
Między publicznością powstał zamęt: kobiety płakały, mężczyźni klęli i rzucali na byka, czem kto miał pod ręką. Na arenę zaczęły padać kije, noże, nawet deski z ław.
Wówczas przybiegł do rozjuszonego zwierzęcia człowiek z mieczem. Ale włóczniarze potracili głowy i nie wspierali go należycie, więc byk powalił go i zaczął ścigać innych.
Stała się rzecz niesłychana dotychczas w cyrkach: na arenie leżało pięciu ludzi, inni, źle broniąc się, uciekali przed zwierzęciem, a publiczność ryczała z gniewu lub ze strachu.
Wtem — wszystko ucichło, widzowie powstali i wychylili się ze swych miejsc, przerażony Hiram zbladł i rozkrzyżował ręce... Na arenę, z lóż dostojników, wyskoczyli dwaj: książę Ramzes z dobytym mieczem i Sargon z krótką siekierką.
Byk, ze spuszczonym łbem i zadartym ogonem, biegł wkoło areny, wzniecając tuman kurzu. Pędził prosto na księcia. Lecz jakby odepchnięty przez majestat królewskiego dziecięcia, wyminął Ramzesa, rzucił się na Sargona i... padł na miejscu!... Zręczny, a olbrzymio silny Asyryjczyk powalił go jednem uderzeniem toporka między oczy.
Publiczność zawyła z radości i poczęła sypać kwiaty na Sargona i jego ofiarę. Ramzes tymczasem stał z wydobytym mieczem zdziwiony i rozgniewany, patrząc, jak Kama wydzierała swoim sąsiadom kwiaty i rzucała je na Asyryjczyka.
Sargon obojętnie przyjmował objawy publicznego zachwytu. Trącił nogą byka, aby przekonać się, czy jeszcze żyje, a potem zbliżył się na parę kroków do księcia i, coś przemówiwszy w swoim języku, ukłonił się z godnością wielkiego pana.
Ramzesowi przed oczyma przesunęła się krwawa mgła: chętnie wbiłby miecz w piersi temu zwycięzcy. Ale opanował się, chwilę pomyślał i, zdjąwszy ze swej szyi złoty łańcuch, podał go Sargonowi.
Asyryjczyk znowu skłonił się, pocałował łańcuch i włożył go sobie na szyję. A książę, z sinawemi rumieńcami na policzkach, skierował się do furtki, którą wchodzili na arenę aktorowie i, wśród okrzyków publiczności, głęboko upokorzony, opuścił cyrk.



ROZDZIAŁ IX.

Był już miesiąc Tot (koniec czerwca, początek lipca). W mieście Pi-Bast i jego okolicach zaczął zmniejszać się napływ ludności, z powodu gorąca. Ale na dworze Ramzesa wciąż jeszcze bawiono się i rozpowiadano o wypadkach w cyrku.
Dworzanie wychwalali odwagę księcia, niezręczni podziwiali siłę Sargona, kapłani z poważnemi minami szeptali, że jednak następca tronu nie powinien był mieszać się do walki z bykami. Od tego bowiem są inni ludzie, płatni i bynajmniej nie cieszący się publicznym szacunkiem.
Ramzes albo nie słyszał tych rozmaitych zdań, albo nie zwracał na nie uwagi. W jego pamięci z widowiska utrwaliły się dwa epizody: Asyryjczyk wydarł mu zwycięstwo nad bykiem i — umizgał się do Kamy, która bardzo życzliwie przyjmowała jego zaloty.
Ponieważ nie wypadało mu sprowadzać do siebie fenickiej kapłanki, więc pewnego dnia wysłał do niej list, w którym donosił, że chce ją zobaczyć i pytał: kiedy go przyjmie? Przez tego samego posłańca Kama odpowiedziała, że będzie czekać na niego dziś wieczorem.
Ledwie ukazały się gwiazdy, książę w największej tajemnicy (według swego przekonania), wysunął się z pałacu i poszedł.
Ogród świątyni Astoreth był prawie pusty, szczególniej w okolicach, otaczających dom kapłanki. Dom był cichy i paliło się w nim zaledwie parę światełek.
Kiedy książę nieśmiało zapukał, kapłanka otworzyła mu sama. W ciemnym przysionku ucałowała mu ręce, szepcząc, że umarłaby, gdyby wtedy, w cyrku, rozjuszone zwierzę zrobiło mu jaką krzywdę.
— Ale teraz musisz być spokojna — odparł z gniewem następca — skoro ocalił mnie twój kochanek...
Kiedy weszli do komnaty oświetlonej, książę spostrzegł, że Kama płacze.
— Cóż to znaczy? — zapytał.
— Odwróciło się ode mnie serce pana mego — rzekła. — A może i słusznie.
Następca gorzko roześmiał się.
— Więc już jesteś jego kochanką, czy dopiero masz nią zostać ty, święta dziewico?...
— Kochanką?... nigdy!... Ale mogę zostać żoną tego strasznego człowieka.
Ramzes zerwał się z siedzenia.
— Śpię?... — zawołał — czy Set rzucił na mnie przekleństwo?... Ty, kapłanka, która pilnujesz ognia przy ołtarzu Astoreth i pod grozą śmierci musisz być dziewicą, ty wychodzisz zamąż?... Zaprawdę, fenickie kłamstwo gorsze jest, aniżeli opowiadają o niem ludzie!...
— Posłuchaj mnie, panie — rzekła, ocierając łzy — i potęp, jeżeli zasłużyłam. Sargon chce mnie pojąć za żonę, za swoją pierwszą żonę. Według naszych ustaw, kapłanka, w bardzo wyjątkowych wypadkach, może zostać żoną, ale tylko mężczyzny, pochodzącego ze krwi królewskiej. Sargon zaś jest powinowatym króla Assara...
— I ty wyjdziesz za niego?
— Jeżeli najwyższa rada kapłanów tyryjskich rozkaże mi, cóż pocznę?... — odparła, znowu zalewając się łzami.
— A cóż tę radę może obchodzić Sargon? — spytał książę.
— Podobno obchodzi ją bardzo wiele — mówiła z westchnieniem. — Fenicję mają podobno zabrać Asyryjczycy, a Sargon ma zostać jej satrapą...
— Tyś oszalała!... — zawołał książę.
— Mówię, co wiem. Już w naszej świątyni po raz drugi zaczynają się modły o odwrócenie nieszczęścia od Fenicji... Pierwszy raz odprawialiśmy je, nimeś ty przyjechał do nas, panie...
— Dlaczego znowu teraz?...
— Bo podobno w tych dniach przybył do Egiptu chaldejski kapłan Istubar, z listami, w których król Assar mianuje Sargona swoim posłem i pełnomocnikiem do zawarcia traktatu z wami o zabór Fenicji.
— Ależ ja... — przerwał książę.
Chciał powiedzieć: „nic nie wiem,“ lecz wstrzymał się. Zaczął się śmiać i odparł:
— Kamo, przysięgam ci na cześć mego ojca, że dopóki ja żyję, Asyrja nie zabierze Fenicji. Czy to dość?
— O panie!... panie!... — zawołała, upadając mu do nóg.
— Więc chyba teraz nie zostaniesz żoną tego gbura?
— Och!... — otrząsnęła się. — Czy możesz o to pytać?
— I będziesz moją... — szepnął książę.
— Zatem chcesz mojej śmierci?... — odparła przerażona. — Ha!... jeżeli tego chcesz, jestem gotowa...
— Chcę, ażebyś żyła... — szeptał roznamiętniony — abyś żyła, należąc do mnie...
— To być nie może...
— A najwyższa rada kapłanów tyryjskich?
— Może mnie tylko wydać zamąż...
— Wszak wejdziesz do mego domu.
— Gdybym weszła tam, nie jako żona twoja — umrę... Ale jestem gotowa... nawet na to, aby nie ujrzeć jutrzejszego słońca...
— Bądź spokojna — odpowiedział z powagą książę. — Kto posiadł moją łaskę, nie dozna krzywdy.
Kama znowu uklękła przed nim.
— Jak się to może stać?... — spytała, składając ręce.
Ramzes był tak podniecony, tak już zapomniał o swojem stanowisku i obowiązkach, iż gotów był przyrzec kapłance małżeństwo. Powstrzymał go od tego kroku nie rozsądek, ale jakiś głuchy instynkt.
— Jak to może być?... Jak to może być?... — szeptała Kama, pożerając go wzrokiem i całując jego nogi.
Książę podniósł ją, posadził zdaleka od siebie i odparł z uśmiechem:
— Pytasz, jak to być może?... Zaraz cię objaśnię. Ostatnim moim nauczycielem, nim doszedłem do pełnoletności, był pewien stary kapłan, który umiał napamięć mnóstwo dziwnych historyj z życia bogów, królów, kapłanów, nawet niskich urzędników i chłopów.
Starzec ten, słynny z pobożności i cudów, nie wiem dlaczego, nie lubił kobiet, nawet obawiał się ich. To też najczęściej opisywał przewrotność kobiecą, a raz, aby dowieść mi, jak potężną macie władzę nad męskim rodzajem, opowiedział taką historję:
Młody i ubogi pisarz, nie mający w torbie miedzianego utena, tylko jęczmienny placek, wędrował z Tebów do Dolnego Egiptu, szukać zarobku. Mówiono mu, że w tej części państwa mieszkają najbogatsi panowie i kupcy i, byle dobrze trafił, może znaleźć posadę, na której zrobi duży majątek.
Szedł tedy brzegiem Nilu (za miejsce na statku nie miałby czem zapłacić) i myślał:
— Jakże nieopatrznymi są ludzie, którzy, odziedziczywszy po ojcach talent, dwa talenty, nawet dziesięć, zamiast rozmnożyć skarb, bądź zapomocą handlu towarami, bądź wypożyczania na wysokie procenta, marnują, niewiadomo na co, swój majątek? Ja, gdybym miał drachmę... No, drachma za mało... Ale gdybym miał talent, albo lepiej kilka zagonów ziemi, zwiększałbym to z roku na rok, a pod koniec życia byłbym tak bogaty, jak najbogatszy nomarcha.
Lecz co począć!... — mówił z westchnieniem. — Bogowie snadź opiekują się tylko głupimi; mnie zaś napełnia mądrość od peruki do bosych pięt. A jeżeli i w mojem sercu kryje się jakie ziarno głupstwa, to chyba pod tym jednym względem, że zaprawdę, nie umiałbym strwonić fortuny, a nawet nie wiedziałbym: jak zabrać się do spełnienia podobnie bezbożnego czynu?
Tak medytując, ubogi pisarz mijał lepiankę, przed którą siedział jakiś człowiek, nie młody i nie stary, z bardzo bystrem spojrzeniem, które sięgało aż do głębi serca. Pisarz, mądry jak bocian, zaraz zmiarkował, że to musi być któryś z bogów i, skłoniwszy się, rzekł:
— Pozdrawiam cię, czcigodny właścicielu tego pięknego domu, i martwię się, że nie posiadam wina ani mięsa, aby podzielić je z tobą, na znak, że cię szanuję i że wszystko, co mam, należy do ciebie.
Amonowi — on to był w ludzkiej postaci — podobała się uprzejmość młodego pisarza. Popatrzył więc na niego i spytał:
— O czem myślałeś, idąc tutaj? Widzę bowiem mądrość na twojem czole, a należę do tych, którzy, jak kuropatwa pszenicę, zbierają słowa prawdy.
Pisarz westchnął.
— Myślałem — mówił — o mojej nędzy i o tych lekkomyślnych bogaczach, którzy niewiadomo na co i jakim sposobem trwonią majątki.
— A tybyś nie strwonił? — zapytał bóg, wciąż mający na sobie ludzką figurę.
— Spojrzyj na mnie, panie — rzekł pisarz. — Mam dziurawą płachtę i zgubiłem w drodze sandały, ale papirus i kałamarz ciągle noszę z sobą, jak własne serce. Albowiem, wstając i kładąc się spać powtarzam, że: lepszą jest uboga mądrość, niż głupie bogactwo.
Jeżeli więc jestem taki, jeżeli umiem wysłowić się dwoma pismami i wykonać najzawilszy rachunek, jeżeli znam wszystkie rośliny i wszystkie zwierzęta, jakie tylko są pod niebem, to — czy możesz sądzić, abym ja, który posiadam taką mądrość, był zdolny do zmarnowania majątku?
Bożek zamyślił się i rzekł:
— Wymowa twoja płynie wartko, jak Nil pod Memfisem; lecz jeżeli naprawdę jesteś tak mądry, to napisz mi dwoma sposobami: Amon.
Pisarz wydobył kałamarz, pendzel i w niedługim czasie na drzwiach lepianki napisał dwoma sposobami: Amon, tak wyraźnie, że nawet nieme stworzenia zatrzymywały się, aby złożyć hołd Panu.
Bożek był kontent i dodał:
— Jeżeli jesteś równie biegły w rachunkach, jak w piśmiennictwie, to wyrachuj mi następującą sprawę handlową: gdy za jedną kuropatwę dają mi cztery kurze jaja, to za siedem kuropatw ile powinni dać kurzych jaj?
Pisarz zebrał kamyki, układał je w rozmaite szeregi i, nim słońce zaszło, odpowiedział, że za siedem kuropatw należy się — dwadzieścia osiem jaj kurzych.
Wszechmocny Amon aż uśmiechnął się, że widzi przed sobą mędrca tak niepospolitej miary i rzekł:
— Poznaję, żeś mówił prawdę o swojej mądrości. Jeżeli zaś okażesz się równie wytrwałym w cnocie, uczynię tak, że będziesz do końca życia szczęśliwym, a po śmierci synowie twoi umieszczą twój cień w pięknym grobowcu. A teraz powiedz: jakiego chcesz bogactwa, któregobyś nietylko nie strwonił, ale jeszcze pomnożył?
Pisarz upadł do nóg miłosiernemu bóstwu i odparł:
— Gdybym choć posiadał tę lepiankę i ze cztery miary gruntu, byłbym bogaty.
— Dobrze — mówi bóg — ale pierwej rozejrzyj się, czy ci to wystarczy.
Zaprowadził go do chaty i prawił:
— Masz tu cztery czepce i fartuszki, dwie płachty na niepogodę i dwie pary sandałów. Tu masz ognisko, tu ławę, na której można sypiać, stępę do tłuczenia pszenicy i dzieżę do ciasta...
— A to co jest? — zapytał pisarz, wskazując na jakąś figurę, okrytą płótnem.
— Otóż to jedno jest — odparł bóg — czego nie powinieneś dotykać, bo stracisz cały majątek.
— Aj!... — krzyknął pisarz. — Może to sobie stać przez tysiąc lat, i nie zaczepię go... Za pozwoleniem waszej czci: co to za folwark widać tam?...
I wychylił się przez okno lepianki.
— Mądrze powiedziałeś — rzekł Amon. — Jest to bowiem folwark, i nawet piękny. Ma obszerny dom, pięćdziesiąt miar gruntu, kilkanaście sztuk bydła i dziesięciu niewolników. Gdybyś wolał posiadać tamten folwark...
Pisarz upadł do nóg bogu.
— Jestże — spytał — taki człowiek pod słońcem, który, zamiast jęczmiennego placka, nie wolałby bułki pszennej?...
Usłyszawszy to, Amon wymówił zaklęcie, i w tejże chwili obaj znaleźli się w okazałym domu folwarcznym.
— Masz tu — mówił bóg — rzeźbione łoże, pięć stolików i dziesięć krzeseł. Masz tu haftowane szaty, stągwie i szklanki na wino, masz tu oliwną lampkę i lektykę...
— A to co jest? — zapytał pisarz, wskazując na figurę, która stała w kącie, okryta muślinem.
— Tego jednego — odparł bóg — nie zaczepiaj, bo stracisz cały majątek.
— Choćbym dziesięć tysięcy lat żył — zawołał pisarz — nie tknę tej rzeczy!... Uważam bowiem, że po mądrości najlepszem jest bogactwo.
— Ale co to tam widać? — spytał po chwili, wskazując na ogromny pałac w ogrodzie.
— To są dobra książęce — odparł bóg. — Jest pałac, pięćset miar ziemi, stu niewolników i paręset sztuk bydła. Wielki to majątek, lecz jeżeli sądzisz, że podoła mu twoja mądrość...
Pisarz znowu upadł do nóg Amonowi, zalewając się łzami radości.
— O panie!... — wołał. — A gdzież jest taki szaleniec, który zamiast kubka piwa nie wolałby kadzi wina?
— Słowa twoje godne są mędrca, który rozwiązuje najtrudniejsze rachunki — rzekł Amon.
Wymówił wielkie słowa zaklęcia, i obaj z pisarzem znaleźli się w pałacu.
— Masz tu — mówił dobry bóg — salę jadalną, w niej złocone kanapy i krzesła, tudzież stoliki, wykładane różnokolorowem drzewem. Pod spodem jest kuchnia dla pięciu kucharzów, śpiżarnia, gdzie znajdziesz wszelkie mięsiwo, ryby i ciasta, wreszcie piwnica z najdoskonalszem winem. Masz tu sypialnię z ruchomym dachem, którym twoi niewolnicy będą chłodzili cię podczas snu. Zwracam twoją uwagę na łoże, które jest z cedrowego drzewa i opiera się na czterech lwich łapach, kunsztownie odlanych z bronzu. Masz tu szatnię, pełną lnianych i wełnianych szat; zaś w skrzyniach znajdziesz pierścienie, łańcuchy i branzolety...
— A to co jest?... — zapytał nagle pisarz, wskazując na figurę, okrytą welonem, haftowanym złotemi i purpurowemi nićmi.
— To jest właśnie, czego najbardziej strzec się powinieneś — odparł bóg. — Jeżeli tego dotkniesz, twój ogromny majątek przepadnie. A zaprawdę mówię ci, że niewiele jest podobnych dóbr w Egipcie. Muszę ci bowiem dodać, że w skarbcu leży dziesięć talentów złotem i drogiemi kamieniami.
— Władco mój!... — krzyknął pisarz. — Pozwól, ażeby w tym pałacu na pierwszem miejscu stanął twój święty posąg, przed którym trzy razy dziennie paliłbym wonności...
— Ale tamtego unikaj! — odparł Amon, wskazując na figurę, okrytą welonem.
— Chyba straciłbym rozum i byłbym gorszy od dzikiej świni, dla której wino znaczy tyle, co pomyje — rzekł pisarz. — Niech ta figura w welonie pokutuje tu sto tysięcy lat, a nie dotknę jej, jeżeli taka twoja wola...
— Pamiętaj, że straciłbyś wszystko!... — zawołał bóg i zniknął.
Uszczęśliwiony pisarz zaczął chodzić po swoim pałacu i wyglądać oknami. Obejrzał skarbiec i zważył w rękach złoto: było ciężkie; przypatrzył się drogim kamieniom — były prawdziwe. Kazał sobie podać jedzenie: natychmiast wbiegli niewolnicy, wykąpali go, ogolili i ubrali w cienkie szaty.
Najadł się i napił, jak nigdy: jego głód bowiem łączył się z doskonałością potraw w jeden smak przedziwny. Zapalił wonności przed posągiem Amona i ubrał go w świeże kwiaty. Później siadł w oknie.
Na dziedzińcu rżało parę koni, zaprzężonych do rzeźbionego wozu. W innem miejscu gromada ludzi, z włóczniami i sieciami, uspakajała niesforne psy myśliwskie, rwące się do polowania. Przed śpichrzem jeden pisarz odbierał ziarno od rolników, przed oborą drugi pisarz przyjmował rachunek od dozorcy pastuchów.
Wdali widać było gaj oliwny, wysokie wzgórze, zarosłe winogradem, łany pszenicy, a po wszystkich polach gęsto rozsadzone palmy daktylonośne.
— Zaiste! — rzekł do siebie — jestem dziś bogaty, tak właśnie, jak mi się należało. I jedno dziwi mnie, że tyle lat mogłem wytrzymać w upodleniu i nędzy! Muszę też wyznać — ciągnął w duchu — że nie wiem, czy potrafię zwiększyć ten ogromny majątek, bo i nie potrzebuję więcej i nie będę miał czasu uganiać się za spekulacjami.
Zaczęło mu jednak nudzić się w pokojach, więc obejrzał ogród, objechał pola, porozmawiał ze sługami, którzy padali przed nim na brzuchy, choć byli tak ubrani, że on wczoraj jeszcze uważałby sobie za zaszczyt ucałować ich ręce; lecz że i tam było mu nudno, więc wrócił do pałacu i przypatrywał się zapasom swojej śpiżarni i piwnicy, tudzież sprzętom w komnatach.
— Ładne to — mówił do siebie — ale piękniejsze byłyby sprzęty z samego złota, a dzbany z drogich kamieni.
Oczy jego machinalnie zwróciły się w ten kąt, gdzie stała figura, okryta haftowanym welonem i — wzdychała.
„Wzdychaj sobie, wzdychaj! — myślał, biorąc kadzielnicę, aby spalić wonności przed posągiem Amona.
Dobry to bóg — myślał — który ocenia przymioty mędrców, nawet bosych, i wymierza im sprawiedliwość. Jaki on mi dał piękny majątek!... No, prawda, że i ja jego uczciłem, wypisując podwójnem pismem imię: Amon na drzwiach tej chałupy. Albo jak ja mu to pięknie wyrachowałem: ile dostanie kurzych jaj za siedem kuropatw? Mieli słuszność moi mistrze, twierdząc, że mądrość nawet bogom otwiera usta.“
Spojrzał znowu w kąt. Postać okryta welonem znowu westchnęła.
— Ciekawy jestem — mówił do siebie pisarz — dlaczego mój przyjaciel Amon zabronił mi dotykać tej oto sztuczki, co tam stoi w kącie? No, za taki majątek miał prawo nakładać mi warunki; chociaż ja nic podobnego nie zrobiłbym mu. Bo jeżeli cały ten pałac jest moją własnością, jeżeli wszystkiego, co tu jest, mogę używać, dlaczego tamtej rzeczy nie miałbym nawet dotknąć?...
Tak się mówi: nie wolno dotykać! Wolno wreszcie zobaczyć...
Zbliżył się do figury, zdjął ostrożnie welon, patrzy... jest coś bardzo ładnego. Niby piękny młody chłopiec, ale nie chłopiec... Ma włosy długie do kolan, drobne rysy i pełne słodyczy spojrzenie.
— Co ty jesteś? — mówi do figury.
— Ja jestem kobieta — odpowiada mu postać, głosem tak cienkim, że wniknął mu w serce, niby sztylet fenicki.
— Kobieta?... — myśli pisarz. — Tego mnie nie uczono w kapłańskiej szkole. Kobieta?... — powtórzył. — A to co masz o tutaj?...
— To moje oczy.
— Oczy?... Cóż ty zobaczysz takiemi oczyma, które od lada światła mogą się rozpłynąć?
— Bo moje oczy nie są do tego, żebym ja niemi patrzyła, tylko żebyś ty w nie patrzył — odpowiedziała figura.
— Dziwne oczy! — rzekł do siebie pisarz, chodząc po pokoju.
Znowu przystanął przed postacią i zapytał:
— A to co masz?
— To moje usta.
— Przez bogi! umrzesz z głodu — zawołał — bo tak małemi ustami najeść się nie można!...
— One też nie są do jedzenia — odparła figura — tylko żebyś ty je całował.
— Całował? — powtórzył pisarz. — I tego nie uczono mnie w kapłańskiej szkole... A to o... co to masz?
— To moje rączki.
— Rączki?... Dobrze, żeś nie powiedziała, że to ręce, bo takiemi rękoma nicbyś zrobić nie potrafiła, nawet udoić owcy.
— Moje rączki nie są do roboty.
— Tylko do czego? — zdziwił się pisarz, rozstawiając jej palce...
(Jak ja twoje, Kamo — rzekł następca, pieszcząc drobną rączkę kapłanki).
— Tylko do czego są takie ręce? — pytał pisarz figury.
— Ażebym niemi ciebie obejmowała za szyję.
— Chcesz mówić: za kark?... — wrzasnął przerażony pisarz, którego kapłani zawsze chwytali za kark, gdy miał otrzymać plagi.
— Nie za kark — rzekła postać — tylko o tak...
I objęła go — ciągnął książę — rękoma za szyję, o tak... (Tu otoczył się rękoma kapłanki). — I przytuliła go do swej piersi... o tak... — (Tu przytulił się do Kamy).
— Panie, co robisz?... — szepnęła Kama. — Wszakże to śmierć moja...
— Bądź spokojna — odparł książę — ja ci tylko pokazuję, co tamta postać robiła z pisarzem...
...Wtem zadrżała ziemia, pałac zniknął, znikły psy, konie i niewolnicy. Wzgórze, pokryte winogradem, zmieniło się w opokę, drzewa oliwne w ciernie, a pszenica w piasek...
Pisarz, gdy ocknął się w objęciach kochanki, zrozumiał, że jest takim nędzarzem, jakim był wczoraj na gościńcu. Ale nie żałował swoich bogactw, ponieważ miał kobietę, która kochała go i pieściła!...
— Więc wszystko znikło, a ona nie znikła!... — zawołała naiwnie Kama.
— Litościwy Amon zostawił mu ją na pociechę — rzekł książę.
— O, to Amon był tylko dla pisarzów litościwym! — odparła Kama. — Ale co ma znaczyć ta historja?
— Zgadnij. Wreszcie słyszałaś, czego biedny pisarz wyrzekł się za pocałunek kobiety...
— Ale tronu nie wyrzekłby się! — przerwała kapłanka.
— Kto wie?... gdyby go bardzo o to proszono — szeptał namiętnie Ramzes.
— O nie!... — zawołała Kama, wydzierając mu się z objęć. — Tronu niech się nie wyrzeka, bo w takim razie cóżby zostało z jego obietnic dla Fenicji!...
Oboje spojrzeli sobie w oczy długo... długo... W tej chwili książę uczuł niby ranę w sercu i niby, że z tej rany uciekło mu jakieś uczucie. Nie namiętność, bo namiętność została, ale — szacunek i wiara w Kamę.
„Dziwne te Fenicjanki — pomyślał następca — można za niemi szaleć, lecz niepodobna im ufać!...“
Uczuł się znużonym i pożegnał Kamę. Spojrzał po komnacie, jakby trudno mu było rozstać się z nią i odchodząc, rzekł do siebie:
„A jednak ty zostaniesz moją, i bogowie feniccy nie zabiją cię, jeżeli dbają o swoje świątynie i kapłanów...“
Ledwie Ramzes opuścił willę Kamy, do pokoju kapłanki wpadł młody Grek, uderzająco piękny i uderzająco podobny do egipskiego księcia. Na jego twarzy malowała się wściekłość.
— Lykon!... — zawołała przerażona Kama. — Co tu robisz?...
— Podła gadzino!... — odparł Grek dźwięcznym głosem. — Jeszcze miesiąc nie upłynął od wieczora, kiedy przysięgłaś, że mnie kochasz, że uciekniesz ze mną do Grecji, a już drugiemu kochankowi rzucasz się na szyję... Czy pomarli bogowie, czy uciekła od nich sprawiedliwość?...
— Szalony zazdrośniku — przerwała kapłanka — ty mnie zabijesz...
— Z pewnością, że ja cię zabiję, nie twoja skamieniała bogini... Temi rękoma — wołał, wyciągając ręce, jak szpony — uduszę cię, gdybyś została kochanką...
— Czyją?...
— Alboż ja wiem!... Zapewne obu: tego starego Asyryjczyka i tego książątka, któremu kamieniem łeb rozwalę, jeżeli będzie się tu włóczył... Książę!... ma wszystkie niewiasty z całego Egiptu i... jeszcze mu się zachciewa cudzych kapłanek... Kapłanki są dla kapłanów, nie dla obcych...
Kama odzyskała już zimną krew.
— A ty nie jesteś dla nas obcy? — rzekła wyniośle.
— Żmijo!... — wybuchnął Grek powtórnie. — Ja nie mogę być obcym dla was, gdy dar mego głosu, którym ozdobili mnie bogowie, obracam na służbę waszym bogom... A ileż to razy, zapomocą mej postaci, oszukiwaliście głupich Azjatów, że następca egipskiego tronu potajemnie wyznaje waszą wiarę?...
— Cicho!... cicho!... — zasyczała kapłanka, zamykając mu ręką usta.
Coś w jej dotknięciu musiało być czarującego, gdyż Grek uspokoił się i począł mówić ciszej:
— Słuchaj, Kama. W tych czasach, przypłynie do zatoki Sebenickiej grecki statek, prowadzony przez mego brata. Postarajże się, aby cię arcykapłan wysłał do Pi-Uto, skąd uciekniemy nareszcie do północnej Grecji, w takie miejsce, które jeszcze nie widziało Fenicjan...
— Zobaczy ich, jeśli ja się tam skryję — przerwała kapłanka.
— Gdyby tobie włos spadł — szeptał rozwścieczony Grek — przysięgam, że Dagon... że wszyscy tutejsi Fenicjanie oddadzą głowy, lub zdechną w kopalniach! Poznają oni, co może Grek...
— A ja ci mówię — odparła tym samym głosem kapłanka — że dopóki nie zbiorę dwudziestu talentów, nie ruszę się stąd... A mam dopiero osiem...
— Skądże weźmiesz resztę?
— Dadzą mi Sargon i namiestnik.
— Na Sargona zgoda, ale księcia nie chcę!...
— Głupi Lykonie, czyli nie widzisz, dlaczego trochę podoba mi się ten młodzik?... Ciebie przypomina!...
Grek zupełnie uspokoił się.
— No, no!... — mruczał. — Rozumiem, że gdy kobieta ma do wyboru między następcą tronu i takim jak ja śpiewakiem, nie mam potrzeby lękać się... Ale jestem zazdrosny i gwałtowny, więc proszę cię, ażebyś go jak najmniej spoufalała do siebie.
Ucałował ją, wymknął się z willi i zniknął w ciemnym ogrodzie.
Kama wyciągnęła za nim zaciśniętą pięść.
— Nikczemny pajacu!... — szepnęła — który zaledwie mógłbyś być u mnie śpiewającym niewolnikiem...



ROZDZIAŁ X.

Kiedy Ramzes przyszedł nazajutrz odwiedzić swego syna, znalazł Sarę rozpływającą się we łzach. Zapytał o powód. Z początku odpowiedziała, że nic jej nie jest, potem, że jej smutno, wreszcie — upadła do nóg Ramzesowi z wielkim płaczem.
— Panie... panie mój!... — szeptała. — Wiem, że mnie już nie kochasz, ale przynajmniej siebie nie narażaj...
— Kto powiedział, że cię już nie kocham? — spytał zdziwiony książę.
— Masz przecie trzy nowe kobiety w swym domu... panny wielkich rodów...
— A... więc o to chodzi...
— I jeszcze narażasz się dla czwartej... dla przewrotnej Fenicjanki...
Książę zmieszał się. Skąd Sara mogła dowiedzieć się o Kamie i odgadnąć, że jest przewrotna?...
— Jak pył wciska się do skrzyni, tak niegodziwe wieści wpadają do najspokojniejszych domów — rzekł Ramzes. — Któż ci mówił o Fenicjance?...
— Czy ja wiem kto? Zła wróżba i serce moje.
— Więc są nawet i wróżby?...
— Straszne! Jedna stara kapłanka dowiedziała się, podobno z kryształowej kuli, że wszyscy zginiemy przez Fenicjan, a przynajmniej ja i... mój syn!... — wybuchnęła Sara.
— I ty, która wierzysz w Jedynego, w Jehowę, ty lękasz się bajań jakiejś głupiej staruchy, a może intrygantki?... Gdzież twój wielki Bóg?...
— Mój Bóg jest tylko moim, a tamci — twoimi, więc muszę ich szanować.
— Zatem ta stara mówiła ci o Fenicjanach? — pytał Ramzes.
— Ona wróżyła mi dawniej, jeszcze pod Memfisem, że powinnam wystrzegać się Fenicjanki — odparła Sara. — Ale dopiero tu wszyscy mówią o jakiejś kapłance fenickiej. Czy ja wiem, może tylko coś majaczy mi się w stroskanej głowie. Powiadali nawet, że gdyby nie jej uroki, nie skoczyłbyś, panie, wtedy do areny... Ach, gdyby cię byk zabił!... Jeszcze i teraz, kiedy myślę o nieszczęściu, jakie cię mogło spotkać, serce we mnie zastyga...
— Śmiej się z tego, Saro — przerwał wesoło książę. — Kogo ja przygarnę do siebie, stoi tak wysoko, że go żaden strach nie powinien dosięgać... Tem mniej głupie wieści.
— A nieszczęście? Czyliż jest dość wysoka góra, na którą nie doleciałby jego pocisk?...
— Macierzyństwo zmęczyło cię, Saro — rzekł książę — a gorąco rozstraja twoje myśli, i dlatego frasujesz się bez powodu. Bądź spokojna i czuwaj nad moim synem. Człowiek — mówił w zamyśleniu — kimkolwiek on jest: Fenicjaninem, czy Grekiem, może szkodzić tylko podobnym sobie istotom, ale nie nam, którzy jesteśmy bogami tego świata.
— Co powiedziałeś o Greku?... Jaki Grek?... — spytała niespokojnie Sara.
— Ja powiedziałem: Grek?... Nic o tem nie wiem. Może wymknął mi się podobny wyraz, a może ty przesłyszałaś się.
Ucałował Sarę i swego syna i pożegnał ich. Ale nie odpędził niepokoju.
„Raz trzeba sobie powiedzieć — myślał — że w Egipcie nie ukryje się żadna tajemnica. Mnie śledzą kapłani i moi dworzanie, nawet wówczas, gdy są, czy tylko udają pijanych, a nad Kamą czuwają wężowe źrenice Fenicjan. Jeżeli dotychczas nie ukryli jej przede mną, niewiele muszą dbać o jej cnotę. Zresztą wobec kogo?... Wobec mnie, któremu sami odsłonili oszustwa swojej świątyni!... Kama będzie należała do mnie... Zbyt wiele mają w tem interesu, ażeby chcieli ściągnąć mój gniew na siebie...“
W parę dni przyszedł do księcia święty kapłan Mentezufis, pomocnik dostojnego Herhora w ministerjum wojny. Ramzes, patrząc na bladą twarz i spuszczone oczy proroka, odgadł, że i ten już wie o Fenicjance, a może nawet, z kapłańskiego stanowiska, zechce mu robić wymówki. Ale Mentezufis tym razem nie dotknął sercowych spraw następcy.
Przywitawszy księcia z urzędową miną, prorok usiadł na wskazanem miejscu i zaczął:
— Z memfiskiego pałacu pana wieczności zawiadomiono mnie, że w tych czasach przyjechał do Pi-Bast wielki kapłan chaldejski Istubar, nadworny astrolog i doradca jego miłości króla Assara.
Książę chciał podpowiedzieć Mentezufisowi cel przybycia Istubara, ale przygryzł wargi i milczał.
— Zaś znakomity Istubar — ciągnął kapłan — przywiózł ze sobą dokumenta, na mocy których dostojny Sargon, powinowaty i satrapa jego miłości króla Assara, zostaje u nas posłem i pełnomocnikiem tegoż potężnego króla...
Ramzes o mało nie wybuchnął śmiechem. Powaga, z jaką Mentezufis raczył odsłonić cząstkę tajemnic, oddawna znanych księciu, napełniła go wesołością i — pogardą.
„Więc ten kuglarz — myślał następca — nawet nie przeczuwa w sercu swojem, że ja znam wszystkie ich szalbierstwa?...“
— Dostojny Sargon i czcigodny Istubar — mówił Mentezufis — udadzą się do Memfis ucałować nogi jego świątobliwości. Pierwej jednak wasza dostojność, jako namiestnik, raczysz przyjąć łaskawie obu tych dygnitarzy, tudzież ich świtę.
— Bardzo chętnie — odparł książę — a przy sposobności spytam ich: kiedy Asyrja zapłaci nam zaległe daniny?
— Wasza dostojność zrobiłbyś to? — rzekł kapłan, patrząc mu w oczy.
— Przedewszystkiem to!... Nasz skarb potrzebuje danin...
Mentezufis nagle powstał z siedzenia i, uroczystym, choć zniżonym głosem, rzekł:
— Namiestniku pana naszego i rozdawcy życia: w imieniu jego świątobliwości, zabraniam ci mówić z kimkolwiek o daninach, a nadewszystko z Sargonem, Istubarem i kimkolwiek z ich świty.
Książę pobladł.
— Kapłanie — rzekł, również powstając — na jakiej zasadzie przemawiasz do mnie tonem zwierzchnika?...
Mentezufis odchylił szatę i zdjął z szyi łańcuszek, na którym był jeden z pierścieni faraona.
Namiestnik obejrzał go, pobożnie ucałował i, zwróciwszy kapłanowi, odparł:
— Spełnię rozkazy jego świątobliwości, mego pana i ojca.
Znowu obaj usiedli, i książę zapytał kapłana:
— Czy wasza dostojność nie mógłbyś mnie objaśnić: dlaczego Asyrja nie ma nam płacić danin, które odrazu wydobyłyby skarb państwa z kłopotów?
— Bo my nie mamy sił zmusić Asyrji do płacenia nam danin — odparł zimno Mentezufis. — Mamy sto dwadzieścia tysięcy wojska, Asyrja zaś około trzystu tysięcy. Mówię to waszej dostojności całkiem poufnie, jako wysokiemu urzędnikowi państwa.
— Rozumiem. Ale dlaczego ministerjum wojny, w którem służysz, zmniejszyło naszą waleczną armję o sześćdziesiąt tysięcy ludzi?
— Ażeby dochody na dwór jego świątobliwości powiększyć o dwanaście tysięcy talentów — rzekł kapłan.
— Aha!... Powiedzże mi, wasza dostojność — ciągnął książę — w jakim tedy celu jedzie Sargon do stóp faraona?
— Nie wiem.
— Aha! Ale dlaczego ja nie mam wiedzieć, ja, następca tronu?...
— Bo są tajemnice państwa, które zna zaledwie kilku dostojników...
— I których mógłby nawet nie znać mój najczcigodniejszy ojciec?...
— Z pewnością — odparł Mentezufis — że są rzeczy, o których mógłby nie wiedzieć nawet jego świątobliwość, gdyby nie posiadał najwyższych święceń kapłańskich.
— Dziwna rzecz! — mówił książę po namyśle — Egipt jest własnością faraona i, mimo to, mogą dziać się w państwie sprawy, nieznane faraonowi?... Wytłomacz mi to, wasza dostojność.
— Egipt jest przedewszystkiem, a nawet jedynie i wyłącznie własnością Amona — rzekł kapłan. — Jest zatem konieczne, aby ci tylko znali najwyższe tajemnice, którym Amon objawia swoją wolę i plany.
Książę, słuchając, doznawał takich uczuć, jakby go przewracano na łożu, wybitem sztyletami i jeszcze podkładano ogień.
Mentezufis chciał podnieść się, namiestnik zatrzymał go.
— Jeszcze słowo — mówił łagodnie. — Jeżeli Egipt jest tak słabym, że nie wolno nawet wspominać o asyryjskich daninach...
Zadyszał się.
...Jeżeli jest tak nędznym — ciągnął — to jakaż pewność, że nas nie napadną Asyryjczycy?
— Od tego można zabezpieczyć się traktatami — odparł kapłan.
Następca machnął ręką.
— Niema traktatów dla słabych! — rzekł. — Nie zasłonią granic srebrne tablice, zapisane ugodami, jeżeli za niemi nie staną włócznie i miecze!...
— A któż waszej dostojności powiedział, że u nas nie staną?
— Ty sam. Sto dwadzieścia tysięcy ludzi musi ustąpić przed trzystu tysiącami. No, a gdyby Asyryjczycy raz do nas weszli, z Egiptu zostałaby pustynia...
Mentezufisowi zapłonęły oczy.
— Gdyby weszli do nas — zawołał — kości ich nigdy nie zobaczyłyby swej ziemi!... Uzbroilibyśmy całą szlachtę, pułki robotnicze, nawet przestępców z kopalń... Wydobylibyśmy skarby ze wszystkich świątyń... I spotkałaby się Asyrja z pięciuset tysiącami egipskich wojowników...
Ramzes był zachwycony tym wybuchem patrjotyzmu kapłana. Schwycił go za rękę i rzekł:
— Więc jeżeli możemy mieć taką armję, dlaczego nie napadamy na Babilon?... Czyliż wielki wojownik Nitager nie błaga nas o to od kilku lat?... Czyliż jego świątobliwość nie niepokoi się wrzeniem Asyrji?... Gdy im pozwolimy zebrać siły, walka będzie trudniejsza, ale gdy rozpoczniemy sami...
Kapłan przerwał mu.
— Czy ty wiesz, książę — mówił — co to jest wojna, do której trzeba iść przez pustynię? Kto zaręczy, że nim dotarlibyśmy do Eufratu, połowa naszej armji i tragarzy nie wyginęłaby z trudów?
— Wyrównalibyśmy to jedną bitwą — wtrącił Ramzes.
— Bitwa!... — powtórzył kapłan. — A czy wiesz, książę, co to jest bitwa?...
— Spodziewam się! — odparł dumnie następca, uderzając w miecz.
Mentezufis wzruszył ramionami.
— A ja ci mówię, panie, że ty nie wiesz, co to jest bitwa. Owszem, masz nawet o niej całkiem fałszywe pojęcie z manewrów, na których zawsze bywałeś zwycięzcą, choć nieraz powinieneś być zwyciężonym...
Książę spochmurniał. Kapłan wsunął rękę za swoją szatę i nagle spytał:
— Zgadnij wasza dostojność, co trzymam?
— Co?... — powtórzył zdziwiony książę.
— Zgadnij prędko i dobrze — nalegał kapłan — bo jeżeli omylisz się, zginą dwa twoje pułki...
— Trzymasz pierścień — odparł rozweselony następca.
Mentezufis otworzył rękę: był w niej kawałek papirusa.
— A teraz co mam?... — spytał znowu kapłan.
— Pierścień.
— Otóż nie pierścień, tylko amulet boskiej Hator — rzekł kapłan.
— Widzisz, panie — mówił dalej — oto jest bitwa. W czasie bitwy los co chwilę wyciąga do nas rękę i każe jak najśpieszniej odgadywać zamknięte w niej niespodzianki. Mylimy się lub zgadujemy, ale biada temu, kto częściej omylił się, aniżeli odgadł!... A stokroć biada tym, przeciw komu los odwraca się i zmusza do omyłek!...
— A jednak ja wierzę, ja czuję tu... — zawołał następca, bijąc się w piersi — że Asyrja musi być zdeptana!
— Oby przez usta twoje przemawiał bóg Amon — rzekł kapłan. — I tak jest — dodał — Asyrja będzie poniżona, może nawet twojemi rękoma, panie, ale nie zaraz... nie zaraz...
Mentezufis pożegnał go, książę został sam. W jego sercu i głowie huczało.
„A więc miał słuszność Hiram, że oni nas oszukują — myślał Ramzes. — Teraz i ja już jestem pewny, że nasi kapłani zawarli z chaldejskimi jakąś umowę, którą jego świątobliwość będzie musiał zatwierdzić. Będzie musiał!... czy słyszano o podobnej potworności?... On, pan żyjącego i zachodniego świata, on musi podpisywać umowy wymyślone przez intrygantów!...“
Tchu mu brakło.
„Swoją drogą święty Mentezufis zdradził się. Więc to tak jest, że w razie potrzeby Egipt może wystawić półmiljonową armję?... Nawet nie marzyłem o podobnej sile!... I oni myślą, że ja będę lękał się ich bajek o losie, który nam każe rozwiązywać zagadki... Niechbym miał tylko dwieście tysięcy wojska, wymusztrowanego jak nasze greckie i libijskie pułki, a podejmę się rozwiązać wszystkie zagadki na ziemi i niebie.“
Zaś czcigodny prorok Mentezufis, wracając do swej celi, mówił do siebie:
„Zapalona to głowa, kobieciarz, awanturnik, ale potężny charakter. Po słabym dzisiejszym faraonie, bodaj że ten przypomni nam czasy Ramzesa Wielkiego. Za dziesięć lat złe gwiazdy odmienią się, on dojrzeje i skruszy Asyrję. Z Niniwy zostaną gruzy, święty Babilon odzyska należne dostojeństwo, a jeden najwyższy Bóg, Bóg egipskich i chaldejskich proroków, zapanuje od pustyni libijskiej aż het do najświętszej rzeki Gangesu...
„Byle tylko nasz młodzik nie ośmieszył się nocnemi wędrówkami do kapłanki fenickiej!... Gdyby go zobaczono w ogrodzie Astoreth, lud mógłby myśleć, że następca tronu nakłania uszu do fenickiej wiary... A Dolnemu Egiptowi już niewiele potrzeba, aby wyprzeć się starych bogów... Cóż to za mieszanina narodów!...“
W kilka dni później dostojny Sargon urzędownie zawiadomił księcia o swej roli asyryjskiego posła, oświadczył chęć powitania następcy tronu i prosił o orszak egipski, któryby go odprowadził ze wszelkiem bezpieczeństwem i honorami do stóp jego świątobliwości faraona.
Książę zatrzymał się z odpowiedzią dwa dni i wyznaczył Sargonowi posłuchanie znowu po upływie dwu dni. Asyryjczyk, przywykły do wschodniej powolności w podróżach i interesach, wcale się tem nie martwił i nie marnował czasu. Pił od rana do wieczora, grał w kości z Hiramem i innymi azjatyckimi bogaczami, a w chwilach wolnych, podobnie jak Ramzes, wymykał się do Kamy.
Tam, jako człowiek starszy i praktyczny, za każdą wizytą ofiarowywał kapłance bogate podarunki. Swoje zaś uczucia dla niej wyrażał w ten sposób:
— Co ty, Kamo, siedzisz w Pi-Bast i chudniesz? Dopókiś młoda, bawi cię służba przy ołtarzach bogini Astoreth; ale gdy się zestarzejesz, nędzna czeka cię dola. Obedrą z ciebie kosztowne szaty, na twoje miejsce przyjmą młodszą, a ty musisz zarabiać, na garstkę prażonego jęczmienia, wróżbami lub dozorowaniem położnic.
Ja — ciągnął Sargon — gdyby bogowie za karę stworzyli mnie kobietą, wolałbym sam być położnicą, aniżeli pielęgnować takowe.
Dlatego mówię ci, jak człowiek mądry, rzuć świątynię i przystań do mego haremu. Dam za ciebie dziesięć talentów złotem, czterdzieści krów i sto mierzyc pszenicy. Kapłani z początku będą obawiali się kary bogów, ażeby więcej wyłudzić ode mnie. Ale że ja nie postąpię już ani drachmy, co najwyżej dorzucę kilka owieczek, więc odprawią uroczyste nabożeństwo, i zaraz objawi się im niebiańska Astoreth, która zwolni cię od ślubów, bylem jeszcze dorzucił złoty łańcuch, albo puhar.
Kama, słuchając tych poglądów, gryzła wargi ze śmiechu, a on ciągnął:
— Gdy zaś pojedziesz ze mną do Niniwy, zostaniesz wielką panią. Dam ci pałac, konie, lektykę, służebne i niewolników. Przez jeden miesiąc więcej wylejesz na siebie wonności, aniżeli tu przez cały rok ofiarujecie ich bogini. A kto wie — kończył — może spodobasz się królowi Assarowi i on zechce cię wziąć do haremu? W takim razie i ty byłabyś szczęśliwsza, i ja odzyskałbym to, co wydam na ciebie.
W dniu, wyznaczonym na posłuchanie dla Sargona, pod pałacem następcy tronu stanęły wojska egipskie i tłum ludu, chciwego widowisk.
Około południa, w czasie największego skwaru, ukazał się orszak asyryjski. Przodem szli uzbrojeni w miecze i kije policjanci, za nimi kilku nagich szybkobiegaczów i trzej konni. Byli to — trębacze i woźny. Na rogu każdej ulicy trębacze wygrywali sygnał, a po nich odzywał się wielkim głosem woźny:
— Oto zbliża się poseł i pełnomocnik potężnego króla Assara, Sargon, powinowaty królewski, pan wielkich włości, zwycięzca w bitwach, rządca prowincji. Ludu, oddaj mu hołd należny, jako przyjacielowi jego świątobliwości, władcy Egiptu!...
Za trębaczami jechało kilkunastu kawalerzystów asyryjskich, w śpiczastych czapkach, w kurtkach i obcisłych spodniach. Ich kudłate a wytrwałe konie na łbach i piersiach miały mosiężne zbroje w rybią łuskę.
Później szła piechota w kaskach i długich płaszczach do ziemi. Jeden oddziałek zbrojny był w ciężkie maczugi, następny w łuki, trzeci we włócznie i tarcze. Prócz tego każdy miał miecz i zbroję.
Za żołnierstwem szły konie, wozy i lektyki Sargona, otoczone służbą w szatach białych, czerwonych, zielonych. Potem ukazało się pięć słoni z lektykami na grzbietach: na jednym jechał Sargon, na drugim chaldejski kapłan Istubar.
Pochód zamykali znowu piesi i konni żołnierze i przeraźliwa muzyka asyryjska, złożona z trąb, bębnów, blach i piskliwych fletów.
Książę Ramzes w otoczeniu kapłanów, oficerów i szlachty, odzianej barwnie i bogato, czekał na posła w wielkiej sali audjencjonalnej, która była ze wszystkich stron otwarta. Następca był wesół, wiedząc, że Asyryjczycy niosą z sobą podarunki, które w oczach egipskiego ludu mogą uchodzić za wypłatę daniny. Ale gdy na dziedzińcu usłyszał ogromny głos woźnego, wychwalający potęgę Sargona, książę spochmurniał. Gdy zaś doleciało go zdanie, że król Assar jest przyjacielem faraona, rozgniewał się. Nozdrza rozszerzyły mu się, jak rozdrażnionemu bykowi, a w oczach zapłonęły iskry. Widząc to, oficerowie i szlachta zaczęli robić groźne miny i poprawiać miecze. Święty Mentezufis spostrzegł ich nieukontentowanie i zawołał:
— W imieniu jego świątobliwości rozkazuję szlachcie i oficerom, aby dostojnego Sargona przyjęli z szacunkiem, jaki należy się posłowi wielkiego króla!...
Następca tronu zmarszczył brwi i począł niecierpliwie chodzić po estradzie, na której stał jego namiestnikowski fotel. Ale karni oficerowie i szlachta uciszyli się, wiedząc, że z Mentezufisem, pomocnikiem ministra wojny, niema żartów.
Tymczasem na dziedzińcu, ogromni, ciężko odziani żołnierze asyryjscy stanęli trzema szeregami naprzeciw półnagich i zwinnych żołnierzy egipskich. Obie strony patrzyły na siebie, jak stado tygrysów na stado nosorożców. W sercu tych i tamtych tliła się starodawna nienawiść. Ale nad nienawiścią górowała komenda.
W tej chwili wtoczyły się słonie, wrzasnęły trąby egipskie i asyryjskie, oba wojska wgórę podniosły broń, lud upadł na twarz, a dygnitarze asyryjscy, Sargon i Istubar, zstąpili z lektyk na ziemię.
W sali, książę Ramzes zasiadł na wzniesionym fotelu pod baldachimem, a u wejścia ukazał się woźny.
— Najdostojniejszy panie! — zwrócił się do następcy. — Poseł i pełnomocnik wielkiego króla Assara, znakomity Sargon i jego towarzysz, pobożny prorok Istubar, pragną powitać ciebie i złożyć cześć tobie, namiestnikowi i następcy faraona, który oby żył wiecznie!...
— Poproś tych dostojników, ażeby weszli i ucieszyli serce moje swym widokiem — odparł książę.
Ze szczękiem i brzękiem wszedł do sali Sargon, w długiej zielonej szacie, gęsto wyszytej złotem. Obok, w płaszczu śnieżnej białości, kroczył pobożny Istubar, a za nimi strojni panowie asyryjscy nieśli dary dla księcia.
Sargon zbliżył się do podwyższenia i rzekł w języku asyryjskim, co natychmiast tłomacz powtórzył w egipskim:
— Ja, Sargon, wódz, satrapa i powinowaty najpotężniejszego króla Assara, przychodzę pozdrowić cię, namiestniku najpotężniejszego faraona, i na znak wiecznej przyjaźni ofiarować ci dary...
Następca oparł dłonie na kolanach i siedział nieporuszony, jak posągi jego królewskich przodków.
— Tłomaczu — rzekł Sargon — czy źle powtórzyłeś księciu moje uprzejme powitanie?
Mentezufis, stojący obok wzniesienia, pochylił się ku Ramzesowi.
— Panie — szepnął — dostojny Sargon czeka na łaskawą odpowiedź...
— Więc mu odpowiedz — wybuchnął książę — iż nie rozumiem, na mocy jakiego prawa przemawia do mnie, niby równy mi dostojeństwem?...
Mentezufis zmieszał się, co jeszcze więcej rozgniewało księcia, któremu wargi zaczęły drżeć i znowu zapłonęły oczy. Ale Chaldejczyk Istubar, rozumiejąc po egipsku, rzekł prędko do Sargona:
— Upadnijmy na twarze!...
— Dlaczego ja mam padać na twarz? — spytał oburzony Sargon.
— Upadnij, jeżeli nie chcesz stracić łaski naszego króla, a może i głowy...
To powiedziawszy, Istubar legł na posadzce jak długi, a obok niego Sargon.
— Dlaczego ja mam leżeć na moim brzuchu przed tym chłystkiem? — mruczał oburzony.
— Bo to namiestnik — odparł Istubar.
— A ja nie byłem namiestnikiem pana mego?...
— Ale on będzie królem, a ty nim nie będziesz.
— O co spierają się posłowie najpotężniejszego króla Assara? — zapytał już udobruchany książę tłomacza.
— O to, czy mają waszej dostojności pokazać dary, przeznaczone dla faraona, czy tylko oddać przesłane dla was — odparł zręczny tłomacz.
— Owszem, chcę widzieć dary dla mego świątobliwego ojca — rzekł książę — i pozwalam posłom wstać.
Sargon podniósł się, czerwony z gniewu czy zmęczenia, i usiadł, podwinąwszy pod siebie nogi, na podłodze.
— Nie wiedziałem — zawołał — że ja, krewny i pełnomocnik wielkiego Assara, będę musiał szatami mojemi wycierać pył z posadzki egipskiego namiestnika!...
Mentezufis, który umiał po asyryjsku, nie pytając Ramzesa, kazał natychmiast przynieść dwie ławki, pokryte dywanami, na których wnet zasiedli: zadyszany Sargon i spokojny Istubar.
Wysapawszy się, Sargon kazał podać wielki szklany puhar, stalowy miecz i przyprowadzić przed ganek dwa konie, okryte złocistemi rzędami. A gdy spełniono jego rozkazy, podniósł się i z ukłonem rzekł do Ramzesa:
— Pan mój, król Assar, przysyła ci, książę, parę cudnych koni, które oby nosiły cię tylko do zwycięstw. Przysyła kielich, z którego niech zawsze radość spływa ci do serca i — miecz, jakiego nie znajdziesz poza zbrojownią najpotężniejszego władcy.
Wydobył z pochwy dość długi miecz, błyszczący niby srebro, i począł zginać go w ręku. Miecz wygiął się jak łuk, a potem nagle wyprostował się.
— Zaiste! cudna to broń... — rzekł Ramzes.
— Jeżeli pozwolisz, namiestniku, okażę ci jeszcze inną jej zaletę — mówił Sargon, który, mogąc pochwalić się wyborną na owe czasy bronią asyryjską, zapomniał o gniewie.
Na jego żądanie, jeden z egipskich oficerów wydobył swój miecz śpiżowy i trzymał go, jak do ataku. Wtedy Sargon podniósł miecz stalowy, uderzył i odciął kawałek broni przeciwnika.
W sali rozległ się szmer zdziwienia, a na twarz Ramzesa wystąpiły silne rumieńce.
„Ten cudzoziemiec — myślał książę — odebrał mi byka w cyrku, chce ożenić się z Kamą i pokazuje mi broń, która kraje nasze miecze, jak wióry!...“
I jeszcze gorszą poczuł nienawiść do króla Assara, do wszystkich Asyryjczyków wogóle, a do Sargona w szczególności.
Mimo to usiłował panować nad sobą i z całą uprzejmością poprosił posła o pokazanie mu darów dla faraona.
Wnet przyniesiono ogromne paki z wonnego drzewa, z których wyżsi urzędnicy asyryjscy wydobywali sztuki wzorzystych materyj, puhary, dzbany, stalową broń, łuki z rogów koziorożca, złociste zbroje i puklerze, wysadzone drogiemi kamieniami.
Najwspanialszym jednak darem był model pałacu króla Assara, wyrobiony ze srebra i złota. Wyglądał on, jak cztery gmachy, coraz mniejsze, postawione jeden na drugim, z których każdy był otoczony gęsto kolumnami, a zamiast dachu posiadał taras. Każdego wejścia pilnowały lwy albo skrzydlate byki z ludzkiemi głowami. Po obu stronach schodów stały posągi lenników króla, niosących dary, po obu stronach mostu były rzeźbione konie w najrozmaitszych postawach. Sargon odsunął jedną ścianę modelu i ukazały się bogate pokoje, zapełnione bezcennemi sprzętami. Szczególny zaś podziw obudziła sala audjencjonalna, gdzie znajdowały się figurki, przedstawiające króla na wysokim tronie, tudzież jego dworzan, żołnierzy i lenników, składających hołdy.
Cały model miał długość dwu ludzi, a wysokość prawie wzrostu człowieka. Egipcjanie szeptali, że ten jeden dar króla Assara wart był ze sto pięćdziesiąt talentów.
Kiedy wyniesiono paki, namiestnik zaprosił obu posłów i ich orszak na ucztę, podczas której goście byli sowicie obdarowani. Ramzes tak daleko posunął swoją uprzejmość, że gdy Sargonowi podobała się jedna z kobiet następcy, książę darował ją posłowi, rozumie się za jej zgodą i przyzwoleniem jej matki.
Był więc grzeczny i hojny, ale czoła swego nie rozchmurzył. A gdy Tutmozis zapytał go: czy nie piękny pałac ma król Assar? — książę odpowiedział:
— Piękniejszemi wydałyby mi się jego gruzy na zgliszczach Niniwy...
Asyryjczycy przy uczcie byli bardzo powściągliwi. Mimo obfitości wina, pili mało i nie więcej wydawali okrzyków. Sargon ani razu nie wybuchnął hucznym śmiechem, jak to było w jego zwyczaju; przysłonił powiekami oczy, a w swem sercu głęboko rozmyślał.
Tylko dwaj kapłani, Chaldejczyk Istubar i Egipcjanin Mentezufis byli spokojni, jak ludzie, którym dana jest wiedza przyszłości i władza nad nią.



ROZDZIAŁ XI.

Po przyjęciu u namiestnika, Sargon zatrzymał się jeszcze w Pi-Bast, czekając na listy faraona z Memfisu, a jednocześnie między oficerami i szlachtą zaczęły na nowo krążyć dziwaczne pogłoski.
Fenicjanie opowiadali, pod największym rozumie się sekretem, że kapłani, niewiadomo z jakiego powodu, nietylko darowali Asyrji zaległe daniny, nietylko uwolnili ją raz na zawsze od ich płacenia, ale nadto, ażeby ułatwić Asyryjczykom jakąś wojnę północną, zawarli z nimi traktat pokojowy na długie lata.
— Faraon — mówili Fenicjanie — aż mocniej zachorował, dowiedziawszy się o ustępstwach, robionych barbarzyńcom. Książę Ramzes martwi się i chodzi smutny, lecz obaj muszą ulegać kapłanom, nie będąc pewni uczuć szlachty i wojska.
To najwięcej oburzało egipską arystokrację.
— Jakto — szeptali między sobą zadłużeni magnaci — więc dynastja już nam nie ufa?... Więc kapłani uwzięli się, ażeby zhańbić i zrujnować Egipt?... Bo przecie jasne jest, że jeżeli Asyrja ma wojnę gdzieś na dalekiej północy, to właśnie teraz trzeba ją napaść i zdobytemi łupami podźwignąć zubożały skarb królewski i arystokrację...
Ten i ów z młodych panów ośmielał się zapytywać następcy: co myśli o asyryjskich barbarzyńcach? Książę milczał, ale błysk jego oczu i zacięte usta dostatecznie wyrażały uczucia.
— Oczywiście — szeptali panowie w dalszym ciągu — że dynastja jest opętana przez kapłanów, nie ufa szlachcie, Egiptowi zaś grożą wielkie nieszczęścia...
Ciche gniewy prędko zamieniły się w ciche narady, mające nawet pozór spisku. Ale choć bardzo wiele osób brało w tem udział, pewny siebie, czy zaślepiony stan kapłański nic o nich nie wiedział, a Sargon, choć przeczuwał nienawiść, nie przywiązywał do niej wagi.
Poznał on, że książę Ramzes jest mu niechętny, ale przypisywał to wypadkowi w cyrku, a więcej — zazdrości o Kamę. Ufny jednak w swoją poselską nietykalność, pił, ucztował i prawie co wieczór wymykał się do fenickiej kapłanki, która coraz łaskawiej przyjmowała jego zaloty i dary.
Taki był nastrój kół najwyższych, gdy pewnej nocy wpadł do mieszkania Ramzesa święty Mentezufis i oświadczył, że natychmiast musi zobaczyć się z księciem.
Dworzanie odpowiedzieli, że u księcia znajduje się jedna z jego kobiet, że więc nie śmią niepokoić swego pana. Lecz gdy Mentezufis coraz natarczywiej nalegał, wywołali następcę.
Książę po chwili ukazał się, nawet nierozgniewany.
— Cóżto — zapytał kapłana — czy mamy wojnę, że wasza cześć trudzisz się do mnie o tak późnej porze?
Mentezufis pilnie przypatrzył się Ramzesowi i głęboko odetchnął.
— Książę nie wychodziłeś cały wieczór? — zapytał.
— Ani na krok.
— Więc mogę dać na to kapłańskie przyrzeczenie?
Następca zdziwił się.
— Zdaje mi się — odparł dumnie — że twoje słowo już nie jest potrzebne, gdy ja dałem moje. Cóż to znaczy?...
Wyszli do osobnego pokoju.
— Czy wiesz, panie — mówił wzburzony kapłan — co zdarzyło się, może przed godziną... Jego dostojność Sargona jacyś młodzieńcy napadli i obili kijami...
— Jacy?... gdzie?...
— Pod willą fenickiej kapłanki, nazwiskiem Kamy — ciągnął Mentezufis, pilnie śledząc fizjognomję następcy.
— Odważne chłopaki! — odparł książę, wzruszając ramionami. — Napadać takiego siłacza!... Przypuszczam, że musiała tam pęknąć niejedna kość.
— Ale napadać posła... Uważ, dostojny panie, posła, którego osłania majestat Asyrji i Egiptu... — mówił kapłan.
— Ho! ho!... — roześmiał się książę. — Więc król Assar wysyła swoich posłów nawet do fenickich tancerek?...
Mentezufis stropił się. Nagle uderzył się w czoło i zawołał również ze śmiechem:
— Patrz, książę, jaki ze mnie prostak, nieoswojony z politycznemi ceremonjami. Wszakże ja zapomniałem, że Sargon, włóczący się po nocach, około domu podejrzanej kobiety, nie jest posłem, ale zwyczajnym człowiekiem!...
Lecz po chwili dodał:
— W każdym razie niedobrze się stało... Sargon może nabrać do nas niechęci...
— Kapłanie!... kapłanie!... — zawołał książę, kiwając głową. — Ty zapominasz daleko ważniejszej rzeczy, iż Egipt nie potrzebuje ani lękać się, ani nawet dbać o dobre lub złe usposobienie dla niego nietylko Sargona, ale nawet króla Assara...
Mentezufis był tak zmieszany trafnością uwag królewskiego młodzieńca, że zamiast odpowiedzieć kłaniał się, mrucząc:
— Bogowie obdarzyli cię, książę, mądrością arcykapłanów... niechaj imię ich będzie błogosławione!... Już chciałem wydać rozkazy, aby poszukano i osądzono tych młodych awanturników; lecz teraz wolę zasięgnąć twojej rady, bo jesteś mędrcem nad mędrce.
Powiedz zatem, panie, co mamy począć z Sargonem i tymi zuchwalcami?...
— Przedewszystkiem zaczekać do jutra — odparł następca. — Jako kapłan, wiesz najlepiej, że boski sen często przynosi dobre rady.
— A jeżeli i do jutra nic nie obmyślę? — pytał Mentezufis.
— W każdym razie ja odwiedzę Sargona i postaram się zatrzeć w jego pamięci ten drobny wypadek.
Kapłan pożegnał Ramzesa z oznakami czci. Zaś wracając do siebie, myślał:
„Serce dam sobie wydrzeć z piersi, że do tego nie należał książę: ani sam bił, ani namawiał, a nawet nie wiedział o wypadku. Kto tak chłodno i trafnie sądzi sprawę, nie może być współwinnym. A w takim razie mogę zacząć śledztwo i, jeżeli nie ułagodzimy kudłatego barbarzyńcy, oddam zawadjaków pod sąd. Piękny traktat przyjaźni między dwoma państwami, klóry zaczyna się sponiewieraniem posła!...
Nazajutrz wspaniały Sargon do południa leżał na wojłokowem posłaniu, co wreszcie zdarzało mu się dosyć często, bo po każdej pijatyce. Obok niego, na niskiej sofie, siedział pobożny Istubar, z oczyma utkwionemi w sufit, szepcząc modlitwy.
— Istubarze — westchnął dostojnik — czy jesteś pewny, że nikt z naszego dworu nie wie o mojem nieszczęściu?
— Któż może wiedzieć, jeżeli cię nikt nie widział?
— Ale Egipcjanie!... — jęknął Sargon.
— Z Egipcjan wie o tem Mentezufis i książę, no i ci szaleńcy, którzy zapewne długo będą pamiętali twoje pięści.
— Może trochę... może!... Ale zdaje mi się, że był między nimi następca i ma nos rozbity, jeżeli nie złamany...
— Następca ma cały nos i on tam nie był, zapewniam cię.
— W takim razie — wzdychał Sargon — powinien książę kilku z nich wbić na pal. Przecieżem ja poseł!... ciało moje jest święte...
— A ja mówię ci — radził Istubar — wyrzuć złość z serca twego i nawet nie skarż się. Bo gdy hultaje pójdą pod sąd, cały świat dowie się, że poseł najdostojniejszego króla Assara wdaje się z Fenicjanami, a co gorsza, odwiedza ich samotny, wśród nocy. Co zaś odpowiesz, gdy twój śmiertelny wróg, kanclerz Lik-Bagus, zapyta cię: „Sargonie, z jakimiż to widywałeś się Fenicjanami i o czem mówiłeś z nimi, pod ich świątynią, wśród nocy?...“
Sargon wzdychał, jeżeli można wzdychaniem nazwać odgłosy podobne do mruczenia lwa.
Wtem wpadł jeden z oficerów asyryjskich. Uklęknął, uderzył czołem o podłogę i rzekł do Sargona:
— Światło źrenic pana naszego!... Przed gankiem pełno magnatów i dostojników egipskich, a na ich czele sam następca tronu... Chce tu wejść, widocznie z zamiarem złożenia ci hołdu...
Lecz nim Sargon zdążył wydać polecenie, we drzwiach komnaty ukazał się książę. Odepchnął olbrzymiego Asyryjczyka, który trzymał wartę, i szybko zbliżył się do wojłoków, kędy zmieszany poseł, szeroko otworzywszy oczy, nie wiedział, co robić ze sobą: uciec nago do innej izby, czy schować się pod pościel?
Na progu stało kilku oficerów asyryjskich, zdumionych wtargnięciem następcy, wbrew wszelkiej etykiecie. Ale Istubar dał im znak i znikli za kotarą.
Książę był sam; zostawił świtę na dziedzińcu.
— Bądź pozdrowiony — rzekł — pośle wielkiego króla i gościu faraona. Przyszedłem odwiedzić cię i spytać: czy nie masz jakich potrzeb? Jeżeli zaś pozwoli ci czas i ochota, chcę, ażebyś w mojem towarzystwie, na koniu ze stajni mego ojca, przejechał się po mieście, otoczony naszą świtą, jak przystało na posła potężnego Assara, który oby żył wiecznie!
Sargon słuchał, leżąc i nie rozumiejąc ani słowa. Gdy zaś Istubar przetłomaczył mu mowę księcia, poseł wpadł w taki zachwyt, że zaczął bić głową o wojłoki, powtarzając wyrazy: „Assar i Ramzes.“
Kiedy uspokoił się i przeprosił księcia za nędzny stan, w jakim go znalazł gość tak znakomity i dostojny, dodał:
— Nie miej za złe, o panie, że ziemny robak i podnóżek tronu, jakim ja jestem, w tak niezwykły sposób okazuje radość z twego przybycia. Ale ucieszyłem się podwójnie. Raz, że spadł na mnie nadziemski zaszczyt, powtóre — żem myślał w mojem głupiem i nikczemnem sercu, iż to ty, panie, byłeś sprawcą mojej wczorajszej niedoli. Zdawało mi się, że między kijami, które spadły na moje plecy, czuję twój kij, zaprawdę tęgo bijący...
Spokojny Istubar wyraz po wyrazie przetłomaczył to księciu. Na to następca, z iście królewską godnością odparł:
— Omyliłeś się, Sargonie. Gdyby nie to, żeś sam poznał swój błąd, kazałbym ci natychmiast wyliczyć pięćdziesiąt kijów, ażebyś zapamiętał, że tacy, jak ja, nie napadają jednego człowieka gromadą, ani po nocy.
Nim światły Istubar dokończył tłomaczenia tej odpowiedzi, już Sargon przypełznął do księcia i objął jego nogi, wołając:
— Wielki pan!... wielki król!... Chwała Egiptowi, że posiada takiego władcę!
A na to znowu książę:
— Więcej powiem ci, Sargonie. Jeżeli zostałeś napadnięty wczoraj, zapewniam cię, że nie uczynił tego żaden z moich dworzan. Sądzę bowiem, że taki, jakim jesteś, mocarz musiał niejednemu rozbić czaszkę. Zaś moi bliscy są zdrowi.
— Prawdę rzekł i mądrze powiedział! — szepnął Sargon do Istubara.
— Lecz jakkolwiek — ciągnął książę — szpetny czyn stał się nie z mojej i mego dworu winy, jednak czuję się w obowiązku osłabić twój żal do miasta, w którem cię tak niegodnie przyjęto. Dlatego osobiście nawiedziłem twoją sypialnię, dlatego otwieram ci mój dom o każdej porze, ile razy zechcesz mnie odwiedzić. Dlatego... proszę cię, abyś przyjął ode mnie ten mały dar...
To mówiąc, książę sięgnął za tunikę i wydobył łańcuch, wysadzony rubinami i szafirami.
Olbrzymi Sargon aż zapłakał, co wzruszyło księcia, lecz nie rozczuliło obojętności Istubara. Kapłan wiedział, że Sargon ma łzy, radość i gniew na każde zawołanie, jako poseł mądrego króla.
Namiestnik siedział jeszcze chwilę i pożegnał posła. Zaś wychodząc, pomyślał, że jednak Asyryjczycy, pomimo barbarzyństwa, nie są złymi ludźmi, skoro umieją odczuć wspaniałomyślność.
Sargon zaś był tak podniecony, że kazał natychmiast przynieść wina i pił, pił, od południa aż do wieczora.
Dobrze po zachodzie słońca, kapłan Istubar wyszedł na chwilę z komnaty Sargona i — niebawem wrócił, ale ukrytemi drzwiami. Za nim ukazali się dwaj ludzie w ciemnych płaszczach. Gdy zaś odsunęli z twarzy kaptury, Sargon poznał w jednym arcykapłana Mefresa, w drugim proroka Mentezufisa.
— Przynosimy ci, dostojny pełnomocniku, dobrą nowinę — rzekł Mefres.
— Obym mógł wam udzielić podobnej! — zawołał Sargon. — Siadajcie, święci i dostojni mężowie. A choć mam zaczerwienione oczy, mówcie do mnie, jakgdybym był zupełnie trzeźwy.... Bo ja i po pijanemu mam rozum, może nawet lepszy... Prawda, Istubarze?...
— Mówcie — poparł go Chaldejczyk.
— Dziś — zabrał głos Mentezufis — otrzymałem list od najdostojniejszego ministra Herhora. Pisze nam, że jego świątobliwość faraon (oby żył wiecznie!) oczekuje na wasze poselstwo w swym cudownym pałacu pod Memfisem i że jego świątobliwość (oby żył wiecznie!) jest dobrze usposobiony do zawarcia z wami traktatu.
Sargon chwiał się na wojłokowych materacach, ale oczy miał prawie przytomne.
— Pojadę — odparł — do jego świątobliwości faraona (oby żył wiecznie), położę w imieniu pana mego pieczęć na traktacie, byle był spisany na cegłach, klinowem pismem... bo ja waszego nie rozumiem... Będę leżał choćby cały dzień na brzuchu przed jego świątobliwością (oby żył wiecznie!) i traktat podpiszę... Ale jak wy go tam wykonacie... cha!... cha!... cha!... tego już nie wiem... — zakończył grubym śmiechem.
— Jak śmiesz, sługo wielkiego Assara, wątpić o dobrej woli i wierze naszego władcy?... — zawołał Mentezufis.
Sargon nieco wytrzeźwiał.
— Ja nie mówię o jego świątobliwości — odparł — ale o następcy tronu...
— Jest to pełen mądrości młodzian, który bez wahania wykona wolę ojca i najwyższej rady kapłańskiej — rzekł Mefres.
— Cha!... cha!... cha!... — zaśmiał się znowu pijany barbarzyńca. — Wasz książę... O bogowie, powykręcajcie mi stawy członków, jeżeli mówię nieprawdę, że chciałbym, ażeby Asyrja miała takiego następcę...
Nasz asyryjski następca to mędrzec, to kapłan... On, nim wybierze się na wojnę, zagląda naprzód w gwiazdy na niebie, później kurom pod ogony... Zaś wasz zobaczyłby: ile ma wojska? dowiedziałby się: gdzie obozuje nieprzyjaciel? i spadłby mu na kark, jak orzeł na barana. Oto wódz!... oto król!... On nie z tych, którzy słuchają rady kapłanów... On radzić się będzie własnego miecza, a wy musicie spełniać jego rozkazy...
I dlatego, choć podpiszę z wami traktat, opowiem memu panu, że poza chorym królem i mądrymi kapłanami, kryje się tu młody następca tronu, lew i byk w jednej osobie... który ma miody w ustach, a pioruny w sercu...
— I powiesz nieprawdę — wtrącił Mentezufis. — Bo nasz książę, aczkolwiek popędliwy i trochę hulaka, jak zwyczajnie młody, umie jednak uszanować i radę mędrców, i najwyższe urzędy w kraju.
Sargon pokiwał głową.
— Oj wy mędrcy!... uczeni w piśmie!... znawcy gwiazdowych obrotów!... — mówił, szydząc. — Ja prostak, zwyczajny sobie jenerał, który bez pieczęci niezawsze umiałbym wyżłobić moje nazwisko... Wy mędrcy, ja prostak, ale na brodę mego króla, nie zamieniłbym się na waszą mądrość...
Bo wy jesteście ludźmi, dla których otworzył się świat cegieł i papirusów, ale zamknął się ten prawdziwy, na którym wszyscy żyjemy... Ja prostak! ale ja mam psi węch. A jak pies zdala wyczuje niedźwiedzia, tak ja, moim zaczerwienionym nosem, poznam bohatera.
Wy będziecie radzić księciu!... Ależ on was już dzisiaj zaczarował, jak wąż gołębie. Ja przynajmniej nie oszukuję samego siebie, i choć książę jest dla mnie dobry, jak ojciec rodzony, czuję przez skórę, że mnie i moich Asyryjczyków nienawidzi, jak tygrys słonia... Cha!... cha!... Dajcie mu tylko armję, a za trzy miesiące stanie pod Niniwą, byle w drodze rodzili mu się żołnierze, zamiast ginąć...
— Choćbyś mówił prawdę — przerwał Mentezufis — choćby książę chciał iść pod Niniwę, nie pójdzie.
— A któż go powstrzyma, gdy zostanie faraonem?
— My.
— Wy?... wy!... Cha!... cha!... cha! — śmiał się Sargon. — Wy wciąż myślicie, że ten młodzik nawet nie przeczuwa naszego traktatu... A ja... a ja... cha!... cha!... cha!.., ja pozwolę się obedrzeć ze skóry i wbić na pal, że on już wszystko wie...
Czyliż Fenicjanie byliby tak spokojni, gdyby nie mieli pewności, że młody lew egipski zasłoni ich przed asyryjskim bykiem?
Mentezufis i Mefres spojrzeli na siebie ukradkiem. Ich prawie przeraził genjusz barbarzyńcy, który śmiało wypowiadał to, czego oni wcale nie brali pod rachunek.
I rzeczywiście: coby też było, gdyby następca tronu odgadł ich zamiary, a nawet chciał je powikłać?...
Lecz z chwilowego kłopotu wybawił ich milczący dotychczas Istubar.
— Sargonie — rzekł — mieszasz się w nieswoje sprawy. Twoim obowiązkiem jest zawrzeć z Egiptem traktat, jakiego chce pan nasz. A co wie, czego nie wie, co zrobi, a czego nie zrobi ich następca tronu, to już nie twoja sprawa. Skoro najwyższa, wiecznie żyjąca rada kapłanów zapewnia nas, traktat będzie wykonany. Jakim zaś zrobi się to sposobem? nie naszej głowy rzecz.
Oschły ton, z jakim wypowiedział to Istubar, uspokoił rozhukaną wesołość asyryjskiego pełnomocnika. Sargon pokiwał głową i mruknął:
— W takim razie szkoda chłopca!... Wielki to wojownik, wspaniałomyślny pan...



ROZDZIAŁ XII.

Po wizycie u Sargona, dwaj święci mężowie, Mefres i Mentezufis, okrywszy się starannie burnusami, wracali zamyśleni do domu.
— Kto wie — rzekł Mentezufis — czy ten pijak Sargon nie ma słuszności co do naszego następcy?...
— W takim razie Istubar będzie miał lepszą słuszność — twardo odpowiedział Mefres.
— Jednak nie uprzedzajmy się. Trzeba pierwej wybadać księcia — odparł Mentezufis.
— Uczyń to, wasza cześć.
Istotnie nazajutrz obaj kapłani, z bardzo poważnemi minami, przyszli do następcy, prosząc go o poufną rozmowę.
— Cóż się stało? — zapytał książę — czy znowu jego dostojność Sargon odbył jakie nocne poselstwo?
— Niestety, nie chodzi nam o Sargona — odparł arcykapłan Mefres. — Ale... między ludem krążą pogłoski, że ty, najdostojniejszy panie, utrzymujesz ścisłe stosunki z niewiernymi Fenicjanami...
Po tych słowach książę zaczął już domyślać się celu wizyty proroków i — krew w nim zakipiała. Lecz jednocześnie ocenił, że jest to początek gry między nim a stanem kapłańskim i, jak przystało na królewskiego syna, opanował się w jednej chwili. Jego twarz przybrała wyraz zaciekawionej naiwności.
— A Fenicjanie to niebezpieczni ludzie, urodzeni wrogowie państwa!... — dodał Mefres.
Następca uśmiechnął się.
— Gdybyście wy, święci mężowie — odparł — pożyczali mi pieniędzy i mieli przy świątyniach ładne dziewczęta, z wami musiałbym się widywać częściej. A tak z biedy muszę przyjaźnić się z Fenicjanami!
— Mówią, że wasza dostojność odwiedzasz w nocy tę Fenicjankę...
— I muszę tak robić, dopóki dziewczyna, nabrawszy rozumu, nie przeprowadzi się do mego domu. Ale nie bójcie się, chodzę z mieczem i gdyby mi kto zastąpił drogę...
— Przez tę jednak Fenicjankę nabrałeś wasza dostojność wstrętu do pełnomocnika asyryjskiego króla.
— Wcale nie przez nią, tylko że Sargon śmierdzi łojem... Wreszcie do czego to prowadzi?... Wy, święci ojcowie, nie jesteście dozorcami moich kobiet; sądzę, że dostojny Sargon nie powierzył wam swoich, więc — czego chcecie?...
Mefres tak zmieszał się, że aż na wygolonem czole zapłonął mu rumieniec.
— Rzekłeś wasza dostojność prawdę — odparł — że nie do nas należą wasze miłostki i sposoby, jakich do tego używacie. Ale... jest rzecz gorsza: lud dziwi się, że chytry Hiram tak łatwo pożyczył wam sto talentów, nawet bez zastawu...
Księciu drgnęły usta, lecz znowu rzekł spokojnie:
— Nie moja wina, że Hiram więcej ufa memu słowu, aniżeli egipscy bogacze! On wie, że raczej wyrzekłbym się mojej zbroi po dziadzie, niż nie zapłacił mu tego, com winien. A zdaje się, że i o procent musi być spokojny, gdyż wcale mi o nim nie wspominał.
Nie myślę taić przed wami, święci mężowie, że Fenicjanie mają więcej zręczności od Egipcjan. Nasz bogacz, zanimby mi pożyczył sto talentów, robiłby surowe miny, nastękałby się, wytrzymałby mnie z miesiąc, a wkońcu — wziąłby ogromny zastaw i jeszcze większy procent. Zaś Fenicjanie, którzy lepiej znają serca książąt, dają nam pieniądze nawet bez sędziego i świadków.
Arcykapłan był tak zirytowany spokojnem szyderstwem Ramzesa, że umilkł i zaciął usta. Wyręczył go Mentezufis, zapytawszy nagle:
— Cobyś wasza dostojność rzekł, gdybyśmy zawarli z Asyrją traktat, oddający jej północną Azję razem z Fenicją?...
Mówiąc to, utkwił oczy w twarz następcy. Ale książę odparł całkiem spokojnie:
— Powiedziałbym, że tylko zdrajcy mogliby namawiać faraona do podobnego traktatu.
Obaj kapłani poruszyli się: Mefres podniósł ręce do góry, Mentezufis zacisnął pięści.
— A gdyby wymagało tego bezpieczeństwo państwa?... — nalegał Mentezufis.
— Czego wy ode mnie chcecie?... — wybuchnął książę. — Wtrącacie się do moich długów i kobiet, otaczacie mnie szpiegami, ośmielacie się robić mi wymówki, a teraz jeszcze zadajecie mi jakieś podstępne pytania?... Otóż mówię wam: ja, choćbyście mnie mieli otruć, nie podpisałbym takiego traktatu... Na szczęście, nie zależy to ode mnie, tylko od jego świątobliwości, którego wolę wszyscy musimy spełniać.
— Więc cóżbyś zrobił wasza dostojność, będąc faraonem?...
— To, czego wymagałaby cześć i interes państwa.
— O tem nie wątpię — rzekł Mentezufis. — Ale co wasza dostojność uważasz za interes państwa?... Gdzie mamy szukać wskazówek?...
— A od czegóż jest najwyższa rada?... — zawołał książę, tym razem z udanym gniewem. — Powiadacie, że składa się z samych mędrców... Więc niechby oni wzięli na swoją odpowiedzialność traktat, który ja uważam za hańbę i zgubę Egiptu...
— Skądże wiesz, wasza dostojność — odparł Mentezufis — że właśnie tak nie postąpił wasz boski rodzic?...
— Więc poco wy mnie o to pytacie?... Co to za śledztwo?... Kto wam daje prawo zaglądać w głąb mego serca?...
Ramzes udawał tak mocno oburzonego, że aż uspokoili się obaj kapłani.
— Mówisz książę — odezwał się Mefres — jak przystało na dobrego Egipcjanina. Przecie i nas bolałby podobny traktat, ale bezpieczeństwo państwa niekiedy wymaga chwilowego poddania się okolicznościom...
— Ale co was zmusza do tego?... — wołał książę. — Czy przegraliśmy wielką bitwę, czy już nie mamy wojsk?...
— Wioślarzami okrętu, na którym Egipt płynie przez rzekę wieczności, są bogowie — odparł uroczystym tonem arcykapłan — a sternikiem Najwyższy Pan wszelkiego stworzenia. Nieraz zatrzymują oni, albo i skręcają statek, ażeby ominąć niebezpieczne wiry, których my nawet nie dostrzegamy. W takich wypadkach z naszej strony potrzebną jest tylko cierpliwość i posłuszeństwo, za które wcześniej lub później spotyka nas hojna nagroda, przewyższająca wszystko, co może wymyślić śmiertelny człowiek.
Po tej uwadze kapłani pożegnali księcia, pełni otuchy, że choć gniewa się na traktat, lecz go nie złamie i zapewni Egiptowi czas potrzebnego mu spokoju. Po ich odejściu Ramzes wezwał do siebie Tutmozisa. A gdy znalazł się sam na sam z ulubieńcem, długo hamowany gniew i żal wybuchnął. Książę rzucił się na kanapę, wił się jak wąż, uderzał pięściami w głowę i płakał!...
Wylękniony Tutmozis czekał, aż księcia ominie atak wściekłości. Następnie podał mu wody z winem, okadził go kojącemi wonnościami, wreszcie usiadł przy nim i zapytał o przyczynę niemęskiej rozpaczy.
— Siądź tu — rzekł następca, nie podnosząc się. — Czy wiesz, dzisiaj jestem już pewny tego, że nasi kapłani zawarli z Asyrją jakiś haniebny traktat... Bez wojny, nawet bez żadnych żądań z tamtej strony!... Czy domyślasz się, ile tracimy?...
— Mówił mi Dagon, że Asyrja chce zagarnąć Fenicję. Lecz Fenicjanie już mniej są zatrwożeni, gdyż król Assar ma wojnę na północno-wschodnich granicach. Siedzą tam ludy bardzo waleczne i mnogie, więc niewiadomo, jak się skończy wyprawa. W każdym razie, Fenicjanie będą mieli parę lat spokoju, co im wystarczy do przygotowania obrony i znalezienia sprzymierzeńców...
Książę niecierpliwie machnął ręką.
— Oto widzisz — przerwał Tutmozisowi — nawet Fenicja uzbroi siebie, a może i wszystkich sąsiadów, którzy ją otaczają. Na wszelki zaś sposób my stracimy choćby tylko zaległe daniny z Azji, które wynoszą (czy słyszałeś co podobnego?...) wynoszą przeszło sto tysięcy talentów!...
Sto tysięcy talentów... — powtórzył książę. — O bogowie! ależ taka suma odrazu wypełniłaby skarbiec faraona... A gdybyśmy jeszcze napadli Asyrję w porze właściwej, w samej Niniwie, w samym pałacu Assara, znaleźlibyśmy niewyczerpane skarby...
Pomyśl teraz, ilu moglibyśmy zabrać niewolników?... Pół miljona... miljon... ludzi olbrzymio silnych, a tak dzikich, że niewola w Egipcie, że najcięższa praca przy kanałach lub w kopalniach wydałyby się im zabawką...
Płodność ziemi podniosłaby się w ciągu kilku lat, wynędzniały nasz lud odpocząłby i, zanim umarłby ostatni niewolnik, już państwo odzyskałoby dawną potęgę i bogactwa...
I to wszystko zniweczą kapłani, zapomocą kilku zapisanych blach srebrnych i kilku cegieł, pociętych znakami w formie strzał, których nikt z nas nie rozumie!...
Wysłuchawszy żalów księcia, Tutmozis podniósł się z krzesła, z uwagą przejrzał sąsiednie komnaty, czy kto w nich nie podsłuchuje, potem znowu usiadł przy Ramzesie i począł szeptać:
— Bądź dobrej myśli, panie! O ile wiem, cała arystokracja, wszyscy nomarchowie, wszyscy wyżsi oficerowie słyszeli coś o tym traktacie i są oburzeni. Daj więc tylko znak, a rozbijemy traktatowe cegły na łbach Sargona, nawet Assara...
— Ależ to byłby bunt przeciw jego świątobliwości... — równie cicho odparł książę.
Tutmozis zrobił smutną minę.
— Nie chciałbym — rzekł — zakrwawiać ci serca, ale... Twój, równy najwyższym bogom, ojciec jest ciężko chory.
— To nieprawda!... — zerwał się książę.
— Prawda, tylko nie zdradź się, że wiesz o tem. Jego świątobliwość jest bardzo zmęczony pobytem na tej ziemi i już pragnie odejść. Lecz kapłani zatrzymują go, a ciebie nie wzywają do Memfisu, ażeby bez przeszkód podpisać umowę z Asyrją...
— Ależ to są zdrajcy!... zdrajcy!... — szeptał rozwścieczony książę.
— Dlatego nie będziesz miał trudności z zerwaniem umowy, gdy obejmiesz władzę po ojcu (oby żył wiecznie!).
Książę zadumał się.
— Łatwiej — rzekł — podpisać traktat, aniżeli go zerwać...
— I zerwać łatwo! — uśmiechnął się Tutmozis. — Czyliż w Azji niema plemion niesfornych, które wpadną w nasze granice?... Czyliż boski Nitager nie czuwa ze swoją armją, aby odparł ich i przeniósł wojnę do ich krajów?... A czy myślisz, że Egipt nie znajdzie ludzi do oręża i skarbów na wojnę?... Pójdziemy wszyscy, bo każdy może coś zyskać i jako tako ubezpieczyć sobie życie... Skarby zaś leżą w świątyniach... A w Labiryncie!...
— Kto je wydobędzie stamtąd! — wtrącił z powątpiewaniem książę.
— Kto?... Każdy nomarcha, każdy oficer, każdy szlachcic zrobi to, byle miał rozkaz faraona, a... młodsi kapłani pokażą nam drogę do kryjówek...
— Nie ośmielą się... Kara bogów...
Tutmozis pogardliwie machnął ręką.
— Albożeśmy to chłopi czy pastuchy, ażeby lękać się bogów, z których drwią Żydzi, Fenicjanie i Grecy, a lada najemny żołnierz znieważa ich bezkarnie?...
Kapłani to wymyślili brednie o bogach, w których sami nie wierzą. Przecie wiesz, że w świątyniach uznają tylko Jedynego... Oni też robią cuda, z których się śmieją...
Tylko chłop po dawnemu bije czołem przed posągami. Ale już robotnicy wątpią o wszechmocności Ozyrysa, Horusa i Seta, pisarze oszukują bogów w rachunkach, a kapłani posługują się nimi, jak łańcuchem i zamkiem do zabezpieczenia swoich skarbów.
Oho! minęły te czasy — ciągnął Tutmozis — kiedy cały Egipt wierzył we wszystko, co mu donoszono ze świątyń. Dziś my obrażamy bogów fenickich, Fenicjanie naszych, i jakoś na nikogo nie spadają pioruny...
Namiestnik uważnie przypatrywał się Tutmozisowi.
— Skąd tobie takie myśli przychodzą do głowy? — spytał. — Wszakże nie tak dawno bladłeś na samą wzmiankę o kapłanach...
— Bo byłem jeden. Ale dziś, gdym poznał, że cała szlachta ma to samo rozumienie, co ja, jest mi raźniej...
— A kto szlachcie i tobie mówił o traktatach z Asyrją?
— Dagon i inni Fenicjanie — odparł Tutmozis. — Oni nawet ofiarowali się, gdy przyjdzie czas, podbuntować azjatyckie plemiona, aby nasze wojska miały pozór do przekroczenia granic. A gdy raz wejdziemy na drogę do Niniwy, Fenicjanie i ich sprzymierzeńcy połączą się z nami... I będziesz miał armję, jakiej nie posiadał Ramzes Wielki!
Księciu nie podobała się ta gorliwość Fenicjan; zamilczał jednak o niej. Natomiast spytał:
— A co będzie, jeżeli kapłani dowiedzą się o waszych gadaninach?... Zaprawdę żaden z was nie uniknie śmierci!
— O niczem nie dowiedzą się — wesoło odparł Tutmozis. — Zanadto ufają swej potędze, źle płacą szpiegom i zniechęcili cały Egipt swoją chciwością i pychą. To też arystokracja, wojsko, pisarze, robotnicy, nawet niżsi kapłani, czekają tylko hasła, ażeby wpaść do świątyń, zabrać skarby i złożyć je u stóp tronu. Gdy im zaś skarbów zabraknie, święci mężowie utracą wszelką władzę. Nawet przestaną robić cuda, bo i do tego potrzebne są złote pierścienie...
Książę skierował rozmowę na inne przedmioty, wreszcie dał znak Tutmozisowi, że może odejść.
Gdy został sam, począł rozmyślać.
Byłby zachwycony wrogiem usposobieniem szlachty do kapłanów i wojowniczemi instynktami najwyższych klas, gdyby zapał nie wybuchnął tak nagle i gdyby poza nim nie ukrywali się... Fenicjanie.
To kazało następcy być ostrożnym; rozumiał bowiem, że w sprawach Egiptu lepiej ufać patrjotyzmowi kapłanów, aniżeli przyjaźni Fenicjan.
Lecz przypomniał sobie słowa ojca, że Fenicjanie są prawdomówni i wierni, gdy chodzi o ich interes. Otóż bez kwestji Fenicjanie mieli wielki interes w tem, ażeby nie dostać się pod władzę Asyryjczyków. I można było polegać na nich, jako na sprzymierzeńcach, w razie wojny, gdyż przegrana Egipcjan odbiłaby się przedewszystkiem na Fenicji.
Z drugiej strony Ramzes nie przypuszczał, że kapłani, nawet zawierając tak szpetny traktat z Asyrją, dopuszczali się zdrady. Nie, to nie byli zdrajcy, ale — rozleniwieni dygnitarze. Dogadza im pokój, gdyż i wśród spokoju mnożą swoje skarby i rozszerzają władzę. Nie chcą wojny, gdyż wojna spotęgowałaby władzę faraona, a ich samych naraziłaby na ciężkie wydatki.
I stało się, że młody książę, pomimo braku doświadczenia, rozumiał, że musi być ostrożnym, nie spieszyć się, nikogo nie potępiać, ale też i nikomu nie ufać zbytecznie. On już postanowił wojnę z Asyrją, nie dlatego, że pragnęła jej szlachta i Fenicjanie, lecz że Egipt potrzebował skarbów i niewolników.
Ale postanowiwszy wojnę, chciał działać rozważnie. Chciał powoli przekonać do niej stan kapłański, a dopiero w razie oporu — zgnieść go zapomocą wojska i szlachty.
I właśnie wówczas, gdy święty Mefres i Mentezufis żartowali z przepowiedni Sargona, że następca nie podda się kapłanom, ale ich zmusi do posłuszeństwa, już wówczas książę miał gotowy plan ujarzmienia ich i widział, jakie posiada do tego środki. Zaś chwilę rozpoczęcia walki i sposób przeprowadzenia jej pozostawiał przyszłości.
— Czas przynosi najlepsze rady! — rzekł do siebie.
Był spokojny i zadowolony, jak człowiek, który po długiem wahaniu wie, co ma robić, i posiada wiarę we własne siły. To też, ażeby pozbyć się nawet śladów niedawnego wzburzenia, poszedł do Sary.
Zabawa z synkiem zawsze koiła jego troski i pogodą napełniała mu serce.
Minął ogród, wszedł do willi swej pierwszej kochanki i zastał ją — znowu we łzach.
— O Saro! — zawołał — gdybyś miała Nil w twojej piersi, potrafiłabyś go wypłakać.
— Już nie będę... — odparła, lecz jeszcze obfitszy strumień polał się jej z oczu.
— Cóż to? — spytał książę — czy znowu sprowadziłaś sobie jaką wróżkę, która straszy cię Fenicjankami?
— Nie Fenicjanek lękam się, ale Fenicji... — rzekła. — O, ty nie wiesz, panie, jacy to nikczemni ludzie...
— Palą dzieci? — roześmiał się namiestnik.
— Myślisz, że nie?... — odpowiedziała, patrząc na niego wielkiemi oczyma.
— Bajki! Wiem przecie od księcia Hirama, że to bajki...
— Hiram?... — krzyknęła Sara. — Hiram, ależ to największy zbrodniarz!... Spytaj mego ojca, a on powie ci, panie, w jaki sposób Hiram zwabia na swoje statki młode dziewczęta dalekich krajów i — rozpiąwszy żagle, uwozi, aby je sprzedać... Była przecie u nas jasnowłosa niewolnica, którą porwał Hiram. Szalała z tęsknoty do swego kraju, ale nie umiała powiedzieć nawet, gdzie leży jej ojczyzna. I umarła!... Takim jest Hiram, takim nędzny Dagon i wszyscy ci nikczemnicy...
— Może być, ale co nas to obchodzi? — spytał książę.
— Bardzo wiele — mówiła Sara. — Ty, panie, słuchasz dzisiaj rad fenickich, a tymczasem nasi Żydzi wykryli, że Fenicja chce wywołać wojnę między Egiptem i Asyrją... Podobno nawet co najprzedniejsi kupcy i bankierzy feniccy zobowiązali się do tego strasznemi przysięgami...
— Nacóż im wojna?... — wtrącił książę z udaną obojętnością.
— Naco!... — zawołała Sara. — Będą wam i Asyryjczykom dostarczali broni, towarów i wiadomości, a za wszystko każą sobie dziesięć razy drożej płacić... Będą obdzierali poległych i ranionych obu stron... Będą od waszych i asyryjskich żołnierzy wykupywali zrabowane przedmioty i niewolników... Czyliż tego mało?... Egipt i Asyrja zrujnują się, ale Fenicja pobuduje nowe składy na bogactwa.
— Któż ci wyłożył taką mądrość?... — uśmiechnął się książę.
— Alboż nie słyszę, jak mój ojciec, nasi krewni i znajomi szepczą o tem, trwożnie oglądając się, aby ich kto nie podsłuchał? Czyliż wreszcie ja nie znam Fenicjan? Przed tobą panie, oni leżą na brzuchach, ty nie widzisz ich obłudnych spojrzeń, ale ja nieraz przypatrzyłam się ich oczom, zielonym z chciwości, albo żółtym z gniewu.
O strzeż się, panie, Fenicjan, jak jadowitej żmii!...
Ramzes patrzył na Sarę i mimowoli porównywał jej szczerą miłość — z wyrachowaniem Fenicjanki, jej tkliwe wybuchy — z podstępnym chłodem Kamy.
„Zaprawdę! — myślał. — Fenicjanie są jadowitemi gadami. Ale jeżeli Ramzes Wielki posługiwał się na wojnie lwem, dlaczego ja przeciw wrogom Egiptu nie miałbym użyć żmii?“
I im plastyczniej wyobrażał sobie przewrotność Kamy, tem bardziej pożądał jej. Dusze bohaterskie niekiedy szukają niebezpieczeństwa.
Pożegnał Sarę i nagle, niewiadomo skąd, przypomniał sobie, że Sargon jego podejrzewał o udział w napadzie.
Książę uderzył się w czoło.
— Czyby to ten mój sobowtór — rzekł — urządził bijatykę posłowi?... A w takim razie kto go namówił?... Chyba Fenicjanie?... A jeżeli oni chcieli do tak brudnej rzeczy wmieszać moją osobę, więc słusznie mówi Sara, że to są nikczemnicy, których powinienem się wystrzegać!...
Znowu odezwał się w nim gniew, i książę postanowił kwestję rozstrzygnąć natychmiast. A ponieważ właśnie zapadał wieczór, więc Ramzes, nie wstępując do siebie, poszedł do Kamy.
Mało obchodziło go, że może być poznany; na wypadek zaś niebezpieczeństwa miał przecie miecz...
W pałacyku kapłanki świeciło się, ale ze służby nikt nie kręcił się w przysionku.
„Dotychczas — pomyślał — Kama wyprawiała swoją służbę, kiedy ja miałem przyjść do niej. Dziś — czy przeczuwa mnie, czy może przyjmuje szczęśliwszego ode mnie kochanka?...“
Wszedł na piętro, stanął przed komnatą Fenicjanki i nagle odsunął kotarę. W pokoju była Kama i Hiram i o czemś szeptali.
— O!... w zły czas przychodzę... — roześmiał się następca. — Cóż to i wy, książę, zalecacie się do kobiety, której pod karą śmierci nie wolno być łaskawą dla mężczyzn?
Hiram i kapłanka oboje zerwali się z taburetów.
— Widocznie — rzekł Fenicjanin, kłaniając się — jakiś dobry duch ostrzegł cię, panie, że o tobie mówimy...
— Przygotowujecie mi jaką niespodziankę? — spytał namiestnik.
— Może!... Kto to wie?... — odparła Kama, patrząc na niego w sposób wyzywający.
Ale książę odparł chłodno:
— Oby ci, którzy zechcą nadal robić mi niespodzianki, nie zawadzili własną szyją o topór albo powróz... Toby więcej ich zdziwiło, aniżeli mnie ich postępki.
Kamie uśmiech zastygł na półotwartych ustach; Hiram pobladł i pokornie odezwał się:
— Czem zasłużyliśmy na gniew pana i opiekuna naszego?...
— Chcę wiedzieć prawdę — rzekł książę, siadając i groźnie patrząc na Hirama. — Chcę wiedzieć: kto urządził napad na asyryjskiego posła i wmieszał w tę nikczemność człowieka, tak podobnego do mnie, jak moja ręka prawa jest podobna do lewej.
— Widzisz, Kamo — odezwał się struchlały Hiram — mówiłem, że poufałość tego łotra do ciebie może sprowadzić wielkie nieszczęście... A oto masz!... Nawet nie czekaliśmy długo.
Fenicjanka rzuciła się do nóg księciu.
— Wszystko powiem — zawołała, jęcząc — tylko wyrzuć panie ze swego serca urazę do Fenicji... Mnie zabij, mnie uwięź, ale nie gniewaj się na nich.
— Kto napadł Sargona?
— Lykon, Grek, który śpiewa w naszej świątyni — odparła, wciąż klęcząc, Fenicjanka.
— Aha!... więc to on wtedy śpiewał pod twoim domem i on jest tak podobny do mnie?...
Hiram schylił głowę i położył rękę na sercu.
— Hojnie płaciliśmy temu człowiekowi — rzekł — zato, że jest podobny do ciebie, panie... Sądziliśmy, że nędzna jego figura może przydać ci się na wypadek nieszczęścia...
— I przydał się!... — przerwał następca. — Gdzie on jest? Chcę widzieć tego doskonałego śpiewaka... ten mój żywy obraz...
Hiram rozłożył ręce.
— Uciekł łotr, ale my go znajdziemy — odparł. — Chyba, że zamieni się w muchę, albo w glistę ziemną...
— A mnie przebaczysz, panie?... — szepnęła Fenicjanka, opierając się na kolanach księcia.
— Wiele przebacza się kobietom — rzekł następca.
— I wy nie będziecie mścili się na mnie?... — trwożnie zapytała Hirama.
— Fenicja — odparł starzec powoli i dobitnie — największy występek zapomni temu, kto posiądzie łaskę pana naszego Ramzesa — oby żył wiecznie!
Co się zaś tycze Lykona — dodał, zwracając się do następcy — będziesz go miał, panie, żywego lub zmarłego...
To powiedziawszy, Hiram nisko ukłonił się i opuścił pokój, zostawiając kapłankę z księciem.
Ramzesowi krew uderzyła do głowy. Objął klęczącą Kamę i szepnął:
— Słyszałaś, co powiedział dostojny Hiram?... Fenicja zapomni ci największego występku!... Zaprawdę, ten człowiek jest mi wierny... A jeżeli on tak powiedział, jaką znajdziesz wymówkę?...
Kama całowała jego ręce, szepcząc:
— Zdobyłeś mnie... jestem twoją niewolnicą... Ale dziś zostaw mnie w spokoju... uszanuj dom, który należy do boskiej Astoreth...
— Więc przeprowadzisz się do mego pałacu? — spytał książę.
— O bogowie, co wyrzekłeś?... Od czasu, jak słońce wschodzi i zachodzi, nie było jeszcze wypadku, ażeby kapłanka Astoreth...
Ale trudno!... Fenicja, panie, daje ci taki dowód czci i przywiązania, jakiego nigdy nie otrzymał żaden z jej synów...
— Więc... — przerwał książę, tuląc ją.
— Tylko nie dziś i nie tutaj... — błagała.



ROZDZIAŁ XIII.

Dowiedziawszy się od Hirama, że Fenicjanie darowali mu kapłankę, następca jak najprędzej chciał ją mieć w swym domu, nie dlatego, ażeby bez niej nie mógł żyć, lecz że stanowiła dla niego nowość.
Ale Kama ociągała się z przybyciem, błagając księcia, aby zostawił ją w spokoju, dopóki nie zmniejszy się napływ pielgrzymów, a nadewszystko dopóki z Pi-Bast nie wyjadą najznakomitsi. Gdyby bowiem za ich bytności została kochanką księcia, mogłyby zmniejszyć się dochody świątyni, a kapłance groziłoby niebezpieczeństwo.
— Nasi mądrzy i wielcy — mówiła Ramzesowi — przebaczą mi zdradę. Ale pospólstwo będzie wzywało pomsty bogów na moją głowę, a ty, panie, wiesz, że bogowie mają długie ręce...
— Oby ich nie stracili, gdy wsuną je pod mój dach! — odparł książę.
Nie nalegał jednak, mając w tym czasie uwagę bardzo zajętą.
Posłowie asyryjscy: Sargon i Istubar, już wyjechali do Memfis, dla podpisania traktatu. Jednocześnie faraon wezwał Ramzesa o złożenie mu raportu z podróży.
Książę kazał pisarzom dokładnie opisać wszystko, co zdarzyło się od chwili, gdy opuścił Memfis, a więc: przeglądy rzemieślników, zwiedzanie fabryk i pól, rozmowy z nomarchami i urzędnikami. Do odwiezienia zaś raportu przeznaczył Tutmozisa.
— Przed obliczem faraona — rzekł do niego książę — będziesz mojem sercem i ustami. A oto, co masz zrobić:
Gdy najdostojniejszy Herhor zapyta: co myślę o przyczynach nędzy Egiptu i skarbu? — odpowiedz ministrowi, ażeby zwrócił się do swego pomocnika Pentuera, a on objaśni moje poglądy w ten sam sposób, jak to uczynił w świątyni boskiej Hator.
Gdy Herhor zechce wiedzieć: jakie jest moje zdanie o traktacie z Asyrją? — odpowiedz, że moim obowiązkiem jest spełniać rozkazy naszego pana.
Tutmozis kiwał głową, na znak, że rozumie.
— Ale — ciągnął namiestnik — gdy staniesz przed obliczem mego ojca (oby żył wiecznie!) i przekonasz się, że was nikt nie podsłuchuje, upadnij mu do nóg w mem imieniu i powiedz:
Panie nasz, to mówi syn i sługa twój, nędzny Ramzes, któremu dałeś życie i — władzę.
Przyczyną klęsk Egiptu jest ubytek ziemi urodzajnej, którą zagarnęła pustynia i ubytek ludności, która mrze z pracy i niedostatku.
Ale wiedz, o panie nasz, że niemniejszą szkodę, niż mór i pustynia, wyrządzają skarbowi twemu — kapłani. Gdyż nietylko świątynie ich są wypełnione złotem i klejnotami, któremi możnaby wszystkie długi spłacić, ale jeszcze święci ojcowie i prorocy mają najlepsze folwarki, najdzielniejszych chłopów i robotników, a ziemi daleko więcej niż bóg-faraon.
To ci mówi syn i sługa twój, Ramzes, który przez cały czas podróży miał oczy ciągle otwarte jak ryba i uszy nastawione, jak u roztropnego osła.
Książę odpoczął, Tutmozis powtarzał sobie w pamięci jego słowa.
— Gdy zaś — mówił dalej namiestnik — jego świątobliwość spyta: jakie jest moje zdanie o Asyryjczykach? — padnij na twarz i odpowiedz:
Sługa Ramzes, jeżeli pozwolisz, ośmiela się mniemać, że Asyryjczycy są to wielkie i silne chłopy i mają doskonałą broń; ale widać po nich, że są źle musztrowani.
Za piętami Sargona chodzili przecie najlepsi wojownicy asyryjscy: łucznicy, topornicy, kopijnicy, a jednak nie było takich sześciu, którzy potrafiliby maszerować zgodnie, w jednym szeregu. Przytem włócznie noszą krzywo, miecze źle przywiązane, topory trzymają, jak cieśle albo rzeźnicy. Ich odzież jest ciężka, ich grube sandały odparzają nogi, a ich tarcze choć mocne, niewiele dadzą im pożytku, gdyż żołnierz jest niezgrabny.
— Prawdę mówisz — wtrącił Tutmozis. — To samo i ja spostrzegłem i to samo słyszę od naszych oficerów, którzy twierdzą, że takie wojsko asyryjskie, jakie tu widzieli, słabszy stawi opór, aniżeli hordy libijskie.
— Powiedz też — ciągnął Ramzes — panu naszemu, który nas obdarza życiem, iż cała szlachta i wojsko egipskie burzy się na samą wieść, że Asyryjczycy mogliby zagarnąć Fenicję. Przecież Fenicja to port Egiptu, a Fenicjanie — najlepsi majtkowie naszej floty.
Powiedz wreszcie, jakom słyszał od Fenicjan (o czem jego świątobliwość lepiej musi wiedzieć), że Asyrja jest dziś słaba: ma bowiem wojnę na północy i wschodzie, a całą zachodnią Azję ma przeciw sobie. Gdybyśmy więc ją dziś napadli, moglibyśmy zdobyć wielkie skarby i mnóstwo niewolników, którzy naszym chłopom pomagaliby w pracy.
Zakończ jednak, że mądrość ojca mego jest większa, aniżeli wszystkich ludzi, i że zatem będę postępował tak, jak on mi rozkaże, byle nie oddał Fenicji w ręce Assara, bo inaczej zginiemy. Fenicja to drzwi śpiżowe do naszego skarbca, a gdzie jest człowiek, któryby złodziejowi oddawał swoje drzwi?
Tutmozis odjechał do Memfisu w miesiącu Paofi (lipiec, sierpień).
Nil zaczął mocno przybierać, skutkiem czego zmniejszył się napływ azjatyckich pielgrzymów do świątyni Astoreth. Ludność też miejscowa wyległa na pola, aby czem prędzej uprzątnąć winogrona, len i pewien gatunek rośliny, wydającej bawełnę.
Słowem, okolica uspokoiła się, a ogrody, otaczające świątynię Astoreth, były prawie puste.
W tej porze, książę Ramzes, wolny od zabaw i obowiązków państwowych, zajął się sprawą swej miłości dla Kamy. Pewnego dnia odbył tajemną naradę z Hiramem, który z jego polecenia ofiarował świątyni Astoreth 12 talentów w złocie, posążek bogini cudnie wyrzeźbiony z malachitu, 50 krów i 150 miar pszenicy. Był to dar tak hojny, że sam arcykapłan świątyni przyszedł do namiestnika, ażeby upaść przed nim na brzuch swój i podziękować za łaskę, o której, jak mówił, po wsze wieki nie zapomną ludy, kochające boginię Astoreth.
Załatwiwszy się ze świątynią, książę wezwał do siebie naczelnika policji w Pi-Bast i przepędził z nim długą godzinę. Zaś w kilka dni później, całe miasto zatrzęsło się pod wpływem nadzwyczajnej nowiny.
Kama, kapłanka Astoreth, została porwana, gdzieś uprowadzona i przepadła, jak ziarno piasku w pustyni!...
Niesłychany ten wypadek zdarzył się w następnych warunkach:
Arcykapłan świątyni wysłał Kamę do miasta Sabne-Chetam nad jeziorem Menzaleh, z ofiarami dla tamtejszej kaplicy Astoreth. Kapłanka odbywała podróż czółnem, w nocy, już to aby uniknąć letniego skwaru, już dla zabezpieczenia się przed ciekawością i hołdami mieszkańców.
Nad ranem, kiedy czterej wioślarze zmęczeni zdrzemnęli się, z pomiędzy zarośli nadbrzeżnych wypłynęły nagle czółna, prowadzone przez Greków i Chetów, otoczyły łódź wiozącą kapłankę i porwały Kamę. Napad był tak szybki, że feniccy wioślarze nie stawiali żadnego oporu; kapłance zaś widocznie zatkano usta, nawet bowiem nie zdążyła krzyknąć.
Dokonawszy świętokradzkiego czynu, Chetowie i Grecy zniknęli w zaroślach, aby następnie wydobyć się na morze. Celem zaś zabezpieczenia się od pościgu, wywrócili czółno, należące do świątyni Astoreth.
W Pi-Bast zawrzało, jak w ulu: cała ludność mówiła tylko o tem. Nawet domyślano się sprawców zbrodni. Jedni posądzali Asyryjczyka Sargona, który ofiarowywał Kamie tytuł małżonki, byle chciała opuścić świątynię i pojechać z nim do Niniwy. Inni zaś podejrzewali Greka Lykona, który był śpiewakiem Astoreth i oddawna gorzał namiętnością do Kamy. Był też o tyle bogatym, że mógł pozwolić sobie na wynajęcie greckich rabusiów, a o tyle bezbożnym, że zapewne nie wahałby się porwać kapłanki.
Rozumie się, że w świątyni Astoreth natychmiast zwołano radę najbogatszych i najpobożniejszych wyznawców. Rada zaś przedewszystkiem uchwaliła, ażeby: uwolnić Kamę od kapłańskich obowiązków i zdjąć z niej klątwy, grożące dziewicom, które, w służbie bogini, utraciły niewinność.
Było to rozporządzenie świątobliwe i mądre: jeżeli bowiem ktoś gwałtem porwał kapłankę i pozbawił święceń wbrew jej woli, toż nie godziłoby się jej karać.
W parę dni później, przy odgłosie rogów, ogłoszono wiernym w świątyni Astoreth, że kapłanka Kama umarła, i że gdyby kto spotkał kobietę podobną do niej, nie ma prawa mścić się, a nawet czynić jej wyrzutów. Nie ona bowiem, nie kapłanka, opuściła boginię, ale porwały ją złe duchy, za co będą ukarane.
Tego zaś samego dnia dostojny Hiram był u księcia Ramzesa i ofiarował mu, w złotej puszce, pargamin, opatrzony mnóstwem pieczęci kapłańskich i podpisami najznakomitszych Fenicjan.
Był to wyrok duchownego sądu Astoreth, który uwalniał Kamę od ślubów i zdejmował z niej klątwę niebios, byle tylko wyrzekła się swego kapłańskiego imienia.
Z tym dokumentem, gdy słońce zaszło, udał się książę do pewnej samotnej willi w swoim ogrodzie. Otworzył drzwi nieznanym sposobem i wszedł na piętro do niewielkiego pokoju.
Przy świetle rzeźbionego kagańca, w którym paliła się wonna oliwa, książę zobaczył Kamę.
— Nareszcie!... — zawołał, oddając jej złotą puszkę. — Masz wszystko, czego chciałaś.
Fenicjanka była rozgorączkowana; płonęły jej oczy. Porwała puszkę i, obejrzawszy ją, rzuciła na podłogę.
— Myślisz, że ona jest złota?... — rzekła. — Oddam mój naszyjnik, że ta puszka jest miedziana i tylko pokryta z obu stron cienkiemi blaszkami!...
— Także mnie witasz?... — spytał zdziwiony książę.
— Bo znam moich braci — odparła. — Oni fałszują nietylko złoto, ale rubiny i szafiry...
— Kobieto... — przerwał następca — ależ w tej puszce jest twoje bezpieczeństwo...
— Co mi tam bezpieczeństwo!... — odparła. — Nudzę się i boję... Siedzę tu już ze cztery dni, jak w więzieniu...
— Brakuje ci czego?
— Brakuje mi światła... oddechu... śmiechów, śpiewów, ludzi... O mściwa bogini, jakże mnie ciężko karzesz!...
Książę słuchał zdumiony. We wściekłej kobiecie nie mógł poznać tej Kamy, którą widział w świątyni, tej kobiety, nad którą unosiła się namiętna pieśń Greka.
— Jutro — rzekł książę — będziesz mogła wyjść do ogrodu... A gdy pojedziemy do Memfis, do Tebów, będziesz bawiła się jak nigdy... Spojrzyj na mnie. Czyliż nie kocham cię i czyliż kobiecie nie wystarcza zaszczyt, że należy do mnie?...
— Tak — odparła nadąsana — ale cztery miałeś przede mną.
— Jeżeli ciebie kocham najlepiej...
— Gdybyś mnie kochał najlepiej, uczyniłbyś mnie pierwszą, osadziłbyś mnie w pałacu, który zajmuje ta... Żydówka Sara i mnie dałbyś wartę, nie jej... Tam, przed posągiem Astoreth, byłam najpierwszą... Ci, którzy składali hołd bogini, klękając przed nią, patrzyli na mnie... A tu co?... Wojsko bębni i gra na fletach, urzędnicy składają ręce na piersiach i schylają głowy przed domem Żydówki...
— Przed moim pierworodnym synem — przerwał zniecierpliwiony książę — a on nie jest Żydem...
— Jest Żydem!... — wrzasnęła Kama.
Ramzes zerwał się.
— Szalona jesteś?... — rzekł, nagle uspokoiwszy się. — Czy nie wiesz, że mój syn Żydem być nie może?...
— A ja ci mówię, że jest!... — krzyczała, bijąc pięścią w stolik. — Jest Żydem, jak jego dziad, jak jego wujowie i nazywa się Izaak...
— Coś powiedziała, Fenicjanko?... Czy chcesz, ażebym cię wypędził?...
— Dobrze, wypędź mnie, jeżeli kłamstwo wyszło z ust moich... Ale jeżeli rzekłam prawdę, wypędź tamtą... Żydówkę, razem z jej pomiotem i mnie oddaj pałac... Ja chcę, ja zasługuję na to, ażeby być pierwszą w twoim domu... Bo tamta oszukuje cię... drwi z ciebie... A ja dla ciebie wyparłam się mojej bogini... narażam się na jej zemstę...
— Daj mi dowód, a pałac będzie twoim... Nie, to fałsz!... — mówił książę. — Sara nie dopuściłaby się takiej zbrodni... Mój pierworodny syn!...
— Izaak... Izaak!... — krzyczała Kama. — Idź do niej i przekonaj się...
Ramzes, nawpół nieprzytomny, wybiegł od Kamy i skierował się do willi, gdzie mieszkała Sara. Pomimo gwiaździstej nocy zbłądził i przez pewien czas tułał się po ogrodzie. Lecz otrzeźwiło go chłodne powietrze, odnalazł drogę i do domu Sary wszedł prawie spokojny.
Pomimo późnego wieczoru czuwano tam. Sara własnemi rękoma prała pieluszki syna, a jej służba skracała sobie czas jedzeniem, piciem i muzyką.
Kiedy Ramzes blady ze wzruszenia stanął na progu, Sara krzyknęła, lecz wnet się uspokoiła.
— Bądź pozdrowiony, panie — rzekła, ocierając zmoczone ręce i chyląc mu się do nóg.
— Saro, jak na imię twemu synowi?... — spytał.
Przerażona chwyciła się za głowę.
— Jak na imię twemu synowi?... — powtórzył.
— Wszak wiesz, panie, że Seti... — odparła ledwie dosłyszalnym głosem.
— Spojrzyj mi w oczy...
— O Jehowo!... — szepnęła Sara.
— Widzisz, że kłamiesz. A teraz ja ci powiem: mój syn, syn następcy egipskiego tronu, nazywa się Izaak... i jest Żydem... podłym Żydem...
— Boże!... Boże!... miłosierdzia!... — zawołała, rzucając się do nóg księciu.
Ramzes ani na chwilę nie podniósł głosu, tylko twarz jego była szara.
— Ostrzegano mnie — mówił — abym nie brał do mego domu Żydówki... Moje wnętrzności skręcały się, kiedy widziałem folwark napełniony Żydami... Alem powściągnął odrazę, bom tobie ufał. I ty, razem z twymi Żydami, ukradłaś mi syna, złodziejko dzieci!...
— Kapłani rozkazali, ażeby został Żydem... — szepnęła Sara, szlochając u nóg księcia.
— Kapłani?... Jacy?...
— Najdostojniejszy Herhor... najdostojniejszy Mefres... Mówili, że tak trzeba, bo twój syn musi zostać pierwszym królem żydowskim...
— Kapłani?... Mefres?... — powtórzył książę. — Królem żydowskim?... Ależ ja mówiłem ci, że twój syn może zostać dowódcą moich łuczników, moim pisarzem... Ja ci to mówiłem!... a ty nędzna myślałaś, że tytuł żydowskiego króla równa się dostojeństwu mego łucznika i pisarza?... Mefres... Herhor!... Niech będą dzięki bogom, że nareszcie zrozumiałem tych dostojników i wiem, jaki los przeznaczają memu potomstwu...
Przez chwilę rozmyślał, gryzł wargi. Nagle zawołał potężnym głosem:
— Hej!... służba... żołnierze!...
W okamgnieniu komnata zaczęła napełniać się. Weszły, płacząc, służebnice Sary, pisarz i rządca jej domu, potem niewolnicy, wreszcie kilku żołnierzy z oficerem.
— Śmierć!... — krzyknęła Sara rozdzierającym głosem.
Rzuciła się do kołyski, porwała syna i, stanąwszy w kącie komnaty, zawołała:
— Mnie zabijcie... ale jego nie dam!...
Ramzes uśmiechnął się.
— Setniku — rzekł do oficera — weź tę kobietę z jej dzieckiem i zaprowadź do budynku, gdzie mieszczą się niewolnicy mego domu. Ta Żydówka już nie będzie panią, ale sługą tej, która ją zastąpi.
A ty, rządco — dodał, zwracając się do urzędnika — pamiętaj, aby Żydówka nie zapomniała, jutro z rana, umyć nóg swej pani, która tu zaraz przyjdzie. Gdyby zaś ta służebnica okazała się krnąbrną, na rozkaz swej pani powinna otrzymać chłostę.
Wyprowadzić tę kobietę do izby czeladniej!...
Oficer i rządca zbliżyli się do Sary, lecz zatrzymali się, nie śmiejąc jej dotknąć. Ale też i nie było potrzeby. Sara owinęła płachtą kwilące dziecko i opuściła komnatę, szepcząc:
— Boże Abrahama, Izaaka, Jakóba, zmiłuj się nad nami...
Nisko skłoniła się przed księciem, a z jej oczu płynęły ciche łzy. Jeszcze w sieniach słyszał Ramzes jej słodki głos:
— Boże Abrahama, Iza...
Gdy wszystko uspokoiło się, namiestnik odezwał się do oficera i rządcy:
— Pójdziecie z pochodniami do domu między figowe drzewa...
— Rozumiem — odparł rządca.
— I natychmiast przeprowadzicie tu kobietę, która tam mieszka...
— Stanie się tak.
— Ta kobieta będzie odtąd waszą panią i panią Sary, Żydówki, która każdego poranku ma swojej pani myć nogi, oblewać ją wodą, i trzymać przed nią zwierciadło. To jest moja wola i rozkaz.
— Stanie się — odparł rządca.
— I jutro z rana powiesz mi, czy nowa sługa nie jest krnąbrną...
Wydawszy te polecenia, namiestnik wrócił do siebie, ale całą noc nie spał. W jego głębokiej duszy rozpalał się płomień zemsty.
Czuł, że nie podniósłszy ani na chwilę głosu, zmiażdżył Sarę, nędzną Żydówkę, która ośmieliła się oszukać go. Ukarał ją, jak król, który jednem drgnieniem powieki strąca ludzi ze szczytu — w otchłań służalstwa. Ale Sara była tylko narzędziem kapłanów, a następca miał za wiele poczucia sprawiedliwości, aby, połamawszy narzędzie, mógł przebaczyć właściwym sprawcom.
Jego wściekłość potęgowała się tem bardziej, że kapłani byli nietykalni. Książę mógł Sarę z dzieckiem, wśród nocy — wypędzić do izby czeladniej, ale nie mógł pozbawić Herhora jego władzy, ani Mefresa arcykapłaństwa. Sara padła u nóg jego, jak zdeptany robak; ale Herhor i Mefres, którzy wydarli mu pierworodnego syna, wznosili się nad Egiptem i (o wstydzie!) nad nim samym, nad przyszłym faraonem, jak piramidy...
I niewiadomo, który już raz w tym roku, przypominał sobie krzywdy, jakich doznał od kapłanów. W szkole bili go kijami, aż mu grzbiet pękał, albo morzyli głodem, aż brzuch przyrastał mu do krzyża.
Na zeszłorocznych manewrach, Herhor popsuł mu cały plan, a potem złożył winę na niego i pozbawił dowództwa korpusu. Tenże Herhor przyprawił go o niełaskę jego świątobliwości, za to, że wziął do domu Sarę, i nie prędzej przywrócił go do zaszczytów, aż upokorzony książę przepędził parę miesięcy na dobrowolnem wygnaniu.
Zdawało się, że gdy zostanie wodzem korpusu i namiestnikiem, kapłani przestaną uciskać go swoją opieką. Lecz właśnie teraz wystąpili z podwójnemi siłami. Zrobili go namiestnikiem, poco?... Aby usunąć go od faraona i zawrzeć haniebny traktat z Asyrją. Zmusili go, że po informacje o stanie państwa udał się, jak pokutnik, do świątyni; tam oszukiwali go zapomocą cudów i postrachów i udzielili — najzupełniej fałszywych objaśnień.
Potem mieszali się do jego rozrywek, kochanek, stosunków z Fenicjanami, długów, a nareszcie, aby go upokorzyć, ośmieszyć w oczach Egiptu, zrobili mu pierworodnego syna Żydem!...
Gdzie jest chłop, gdzie niewolnik, gdzie więzień z kopalń, Egipcjanin, który nie miałby prawa powiedzieć:
— Jestem lepszy od ciebie, namiestniku, bo żaden mój syn nie był Żydem...
Czując ciężar obelgi, Ramzes jednocześnie pojmował, że nie może jej natychmiast pomścić. Więc postanowił odsunąć sprawę do przyszłości. W szkole kapłańskiej nauczył się panować nad sobą, na dworze nauczył się cierpliwości i obłudy; te przymioty staną się jego tarczą i zbroją w walce z kapłaństwem... Do czasu będzie wprowadzał ich w błąd, a gdy przyjdzie odpowiednia chwila, uderzy tak, że nie podniosą się więcej.
Na dworze zaczęło świtać. Następca twardo zasnął, a gdy obudził się, pierwszą osobą, którą spostrzegł, był rządca pałacu Sary.
— Cóż Żydówka? — zapytał książę.
— Stosownie do rozkazu waszej dostojności, umyła nogi swej nowej pani — odparł urzędnik.
— Czy była krnąbrną?
— Była pełną pokory, ale niedość zręczną, więc rozgniewana pani uderzyła ją nogą między oczy...
Książę rzucił się.
— I cóż na to Sara?... — zapytał prędko.
— Upadła na ziemię. A gdy nowa pani kazała jej iść precz, wyszła, cicho płacząc...
Książę zaczął chodzić po komnacie.
— Jakże noc spędziła?...
— Nowa pani?...
— Nie!... — przerwał następca. — Pytam o Sarę...
— Stosownie do rozkazu, Sara poszła z dzieckiem do izby czeladniej. Tam służebne, z litości, odstąpiły jej świeżą matę, ale Sara nie położyła się spać, tylko przesiedziała całą noc, z dzieckiem na kolanach.
— A dziecko?... — spytał książę.
— Dziecko jest zdrowe. Dziś z rana, kiedy Żydówka poszła na służbę do nowej pani, inne kobiety wykąpały maleństwo w ciepłej wodzie, a żona pastucha, która także ma niemowlę, dała mu ssać.
Książę stanął przed rządcą.
— Źle jest — rzekł — gdy krowa, zamiast karmić swoje cielątko, idzie do pługa i jest bita kijem. Więc choć ta Żydówka popełniła wielki występek, nie chcę, ażeby cierpiał jej niewinny pomiot... Dlatego Sara nie będzie już myła nóg nowej pani i nie będzie przez nią kopana w oczy. W czeladnim domu dasz jej osobną izbę, parę sprzętów i pokarm, jaki należy się niedawnej położnicy. I niech w spokoju karmi swoje dziecko.
— Obyś żył wiecznie, władco nasz! — odparł rządca i szybko pobiegł spełnić rozkazy namiestnika.
Cała bowiem służba lubiła Sarę, a w ciągu kilku godzin miała sposobność znienawidzić gniewną i wrzaskliwą Kamę.



ROZDZIAŁ XIV.

Kapłanka fenicka niewiele szczęścia przyniosła Ramzesowi.
Gdy pierwszy raz przyszedł odwiedzić ją w pałacyku, dotychczas zajmowanym przez Sarę, myślał, że będzie powitany z zachwytem i wdzięcznością. Tymczasem Kama przyjęła go prawie z gniewem.
— Cóżto? — zawołała — już po upływie pół dnia przywróciłeś do łask nędzną Żydówkę?...
— Czyliż nie mieszka w izbie czeladniej? — odparł książę.
— Ale mój rządca powiedział, że już nie będzie mi nóg myła...
Pan, słuchając tego, doznał uczucia niesmaku.
— Nie jesteś, widzę, zadowolona — rzekł.
— I nie będę nią!... — wybuchła — dopóki nie upokorzę tej Żydówki... Dopóki służąc mi i klęcząc u moich nóg, nie zapomni, że niegdyś była twoją pierwszą kobietą i panią tego domu... Dopóki moja służba nie przestanie patrzeć na mnie ze strachem i nieufnością, a na nią z litością...
Ramzesowi coraz mniej zaczęła podobać się Fenicjanka.
— Kamo — rzekł — rozważ, co ci powiem. Gdyby w moim domu sługa kopnął w zęby sukę, która karmi szczenięta, wygnałbym go... Ty zaś uderzyłaś nogą między oczy kobietę i matkę... A w Egipcie, Kamo, matka, to wielkie słowo. Bo dobry Egipcjanin trzy rzeczy najbardziej szanuje na ziemi: bogów, faraona i matkę...
— O biada mi!... — zawołała Kama, rzucając się na łóżko. — Oto mam nagrodę, nędzna, żem zaparła się mojej bogini... Jeszcze tydzień temu składano mi kwiaty u nóg i okadzano wonnościami, a dziś...
Książę cicho wysunął się z komnaty i odwiedził Fenicjankę dopiero po kilku dniach.
Lecz znowu zastał ją w złym humorze.
— Błagam cię, panie — wykrzyknęła — dbaj o mnie trochę więcej!... Bo już i służba zaczyna mnie lekceważyć, żołnierze patrzą zpodełba i lękam się, ażeby w kuchni nie zatruł mi kto potraw...
— Byłem zajęty wojskiem — odparł książę — więc nie mogłem odwiedzać cię...
— To prawda!... — odparła gniewnie Kama. — Byłeś wczoraj pod moim gankiem, a następnie poszedłeś ku czeladniej izbie, gdzie mieszka ta Żydówka... Chciałeś mi pokazać...
— Dość! — przerwał następca. — Nie byłem ani pod gankiem, ani pod izbą. Jeżeli więc zdawało ci się, iż widziałaś mnie, to znaczy, że twój kochanek, ten nikczemny Grek, nietylko nie opuścił Egiptu, ale nawet śmie krążyć po moim ogrodzie...
Fenicjanka słuchała go przerażona.
— O Astoreth!... — krzyknęła nagle — ratuj mnie... O ziemio, ukryj mnie!... Bo jeżeli nędzny Lykon powrócił, grozi mi wielkie nieszczęście...
Książę roześmiał się, ale już nie miał cierpliwości słuchać biadań eks-kapłanki.
— Zostań w spokoju — rzekł, wychodząc — i nie dziw się, jeżeli w tych dniach przyprowadzą ci twego Lykona, związanego, jak szakala. Zuchwalec ten już wyczerpał moją cierpliwość.
Wróciwszy do siebie, książę wezwał natychmiast Hirama i naczelnika policji w Pi-Bast. Opowiedział im obydwom, że Lykon, Grek, z twarzy podobny do niego, kręci się około pałaców, i rozkazał schwytać go. Hiram przysiągł, że gdy Fenicjanie połączą się z policją, Grek musi wpaść w ich ręce. Ale naczelnik policji począł trząść głową.
— Wątpisz? — spytał go książę.
— Tak, panie. W Pi-Bast mieszka wielu bardzo pobożnych Azjatów, według których zdania, kapłanka, rzucająca ołtarz, zasługuje na śmierć. Jeżeli więc ten Grek zobowiązał się zabić Kamę, oni będą mu pomagali, ukryją go i ułatwią mu ucieczkę.
— Cóż wy na to, książę? — spytał następca Hirama.
— Dostojny naczelnik policji mądrze mówi — odparł starzec.
— Wszakże uwolniliście Kamę od klątwy! — zawołał Ramzes.
— Za Fenicjan — odparł Hiram — ręczę, że nie tkną Kamy i będą ścigali Greka. Ale co zrobić z innymi wyznawcami Astoreth?...
— Ośmielę się mniemać — rzekł naczelnik policji — że tymczasem kobiecie tej nic nie grozi. Gdyby zaś była odważną, moglibyśmy użyć jej do zwabienia Greka i złapania go tu, w pałacach waszej dostojności.
— Idźże więc do niej — rzekł książę — i przedstaw plan, jaki obmyśliłeś. A jeżeli schwycisz łotra, dam ci dziesięć talentów...
Gdy następca pożegnał ich, Hiram odezwał się do naczelnika:
— Dostojniku, wiem, że znasz oba pisma i nie obcą ci jest kapłańska mądrość. Gdy chcesz, słyszysz przez mury i widzisz w ciemnościach. Z tego powodu znasz myśli zarówno chłopa, pracującego kubłem, rzemieślnika, który na targ przynosi sandały, i wielkiego pana, który, w otoczeniu swoich sług, czuje się bezpiecznym, jak dziecko w łonie matki...
— Prawdę mówisz, wasza cześć — odparł urzędnik — że bogowie udzielili mi cudnego daru jasnowidzenia.
— Otóż to — ciągnął Hiram — dzięki nadprzyrodzonym zaletom swoim, odgadłeś już zapewne, że świątynia Astoreth wyznaczy ci dwadzieścia talentów, jeżeli złapiesz tego nędznika, który ośmiela się przybierać postawę księcia, pana naszego. Nadto zaś, w każdym razie, świątynia ofiaruje ci dziesięć talentów, jeżeli wieść o podobieństwie nędznego Lykona do następcy nie rozgłosi się po Egipcie. Rzecz to bowiem gorsząca i nieprzystojna, ażeby zwykły śmiertelnik przypominał obliczem swojem osoby, które od bogów pochodzą.
Niech więc to, co słyszysz o nędznym Lykonie, i cała nasza gonitwa za bezbożnikiem nie wyjdzie poza serca nasze.
— Rozumiem — odparł urzędnik. — Może się bowiem trafić, że taki zbrodniarz straci życie, zanim oddamy go sądowi...
— Powiedziałeś — rzekł Hiram, ściskając go za rękę. — Wszelka zaś pomoc, jakiej zażądasz od Fenicjan, będzie ci udzielona.
Rozstali się, jak dwaj przyjaciele, polujący na grubego zwierza, którzy wiedzą, że nie o to chodzi: czyj oszczep trafi, lecz ażeby zdobycz była dobrze trafiona i nie wpadła w obce ręce.
Po kilku dniach, Ramzes znowu odwiedził Kamę, lecz znalazł ją w stanie, który graniczył z obłędem. Kryła się w najciemniejszej izbie swego pałacu, głodna, nieczesana, nawet nieumyta, i wydawała najsprzeczniejsze rozkazy swojej służbie. Raz kazała się zgromadzać wszystkim, drugi raz wypędzała wszystkich od siebie. W nocy wołała do siebie wartę żołnierską, a po chwili uciekała od żołnierzy na strych, krzycząc, że ją chcą zabić.
Wobec takich postępków, z duszy księcia zniknęła miłość, a zostało tylko uczucie wielkiego kłopotu. Schwycił się za głowę, gdy rządca pałacu i oficer opowiedzieli mu o tych dziwach i szepnął:
— Zaprawdę, źle uczyniłem, odbierając tę kobietę jej bogini. Gdyż tylko bogini mogła cierpliwie znosić jej kaprysy!...
Mimo to, poszedł do Kamy i znalazł ją mizerną, potarganą i drżącą.
— Biada mi!... — zawołała. — Żyję między samymi wrogami... Moja szatna chce mnie otruć, a fryzjerka nabawić jakiej ciężkiej choroby... Żołnierze tylko czekają okazji, ażeby w mej piersi utopić włócznie i miecze, a w kuchni, jestem pewna, że zamiast potraw, gotują się czarodziejskie zioła... Wszyscy dybią na moje życie...
— Kamo... — przerwał książę.
— Nie nazywaj mnie tak!... — szepnęła przerażona — bo mi to nieszczęście przyniesie...
— Ale skąd ci te myśli przychodzą do głowy?...
— Skąd!... Czy sądzisz, że w dzień nie widuję obcych ludzi, którzy ukazują się pod pałacem i znikają, nim zdołam zawołać na służbę?... A w nocy, czy nie słyszę szeptów za ścianą?...
— Zdaje ci się.
— Przeklęci!... przeklęci!... — zawołała z płaczem. — Wszyscy mówicie, że mi się zdaje... A przecież onegdaj, jakaś zbrodnicza ręka podrzuciła mi do sypialni welon, który nosiłam pół dnia, nim poznałam, że to nie mój... żem nigdy nie miała takiego...
— Gdzież ten welon? — spytał już zaniepokojony książę.
— Spaliłam go, alem go pierwej pokazała moim służebnicom.
— Więc choćby był nie twój, cóż ci się stało?
— Jeszcze nic. Ale gdybym tę szmatę przez parę dni potrzymała w domu, z pewnością otrułabym się, albo zapadłabym w nieleczącą się chorobę... Znam Azjatów i ich sposoby!...
Znudzony i zirytowany książę opuścił ją czem prędzej, pomimo błagań, aby został. Gdy jednak spytał służbę o ów welon, szatna przyznała, że to nie był welon Kamy, ale że go ktoś podrzucił.
Następca kazał podwoić warty w pałacu i dokoła pałacu i zdesperowany wracał do swego mieszkania.
„Nigdybym nie uwierzył — myślał — że jedna słaba kobieta może narobić tyle zamętu!... Cztery świeżo złapane hieny nie dorównają w niespokojności tej Fenicjance!...“
U siebie znalazł książę Tutmozisa, który właśnie przyjechał z Memfis i ledwie miał czas wykąpać się i przebrać po podróży.
— Co mi powiesz? — spytał książę ulubieńca, odgadując, że nie przywiózł dobrych nowin. — Widziałeś jego świątobliwość?
— Widziałem słonecznego boga Egiptu — odparł Tutmozis — a oto, co mi rzekł...
— Mów — wtrącił następca.
— Tak mówił pan nasz... — ciągnął Tutmozis, złożywszy ręce na piersiach i schyliwszy głowę. — Tak mówi pan: Przez trzydzieści cztery lata prowadziłem ciężki wóz Egiptu i tak jestem zmęczony, że już tęsknię do moich wielkich przodków, którzy zamieszkują kraj zachodni. Niebawem opuszczę tę ziemię, a wówczas syn mój, Ramzes, zasiądzie na tronie i czynić będzie z państwem to, co mu podyktuje mądrość...
— Tak powiedział mój świątobliwy ojciec?
— To są jego słowa wiernie powtórzone — odparł Tutmozis. — Po kilka razy wyraźnie mówił mi pan, że nie zostawia ci żadnych rozkazów na przyszłość, abyś mógł rządzić Egiptem, jak sam zechcesz...
— O święty!... Czyliż jego niemoc jest naprawdę tak ciężką?... Dlaczego nie pozwala mi przyjechać do siebie?... — pytał rozżalony książę.
— Musisz być tu, bo tu możesz się przydać.
— A traktat z Asyrją?... — zapytał następca.
— Jest zawarty w tym sensie, że Asyrja może bez przeszkód z naszej strony prowadzić wojnę na wschodzie i północy. Ale sprawa Fenicji została w zawieszeniu, dopóki ty nie wstąpisz na tron...
— O błogosławiony!... o święty władco!... — wołał książę. — Od jak strasznej uchroniłeś mnie spuścizny...
— Fenicja więc zostaje w zawieszeniu — prawił Tutmozis. — Lecz obok tego stała się niedobra rzecz, bo jego świątobliwość, aby dać dowód Asyrji, że nie będzie jej przeszkadzać w wojnie z ludami północnemi, rozkazał zmniejszyć naszą armję o dwadzieścia tysięcy wojsk najemnych...
— Co powiedziałeś?... — wykrzyknął zdumiony następca.
Tutmozis chwiał głową na znak smutku.
— Prawdę mówię — rzekł — i już nawet rozpuszczono cztery libijskie pułki...
— Ależ to szaleństwo!... — prawie zawył następca, łamiąc ręce. — Poco my się tak osłabiamy i dokąd pójdą ci ludzie?...
— Otóż to, że już poszli na pustynię libijską i albo napadną Libijczyków, co nam narobi kłopotu, albo połączą się z nimi i razem uderzą na nasze zachodnie granice...
— Nic o tem nie słyszałem!... Co oni porobili?... i kiedy to zrobili?... Żadna wieść do nas nie doszła... — wołał książę.
— Bo rozpuszczeni najemnicy poszli w pustynię od Memfisu, a Herhor zabronił mówić o tem komukolwiek...
— Więc nawet Mefres i Mentezufis nie wiedzą o tem?... — spytał namiestnik.
— Oni wiedzą — odparł Tutmozis.
— Oni wiedzą, a ja nie!...
Książę nagle uspokoił się, ale pobladł, a na jego młodem obliczu odmalowała się straszna nienawiść. Schwycił za obie ręce swego powiernika i, mocno ściskając je, szeptał:
— Słuchaj... Na świętą głowę mego ojca i matki... na pamięć Ramzesa Wielkiego... na wszystkich bogów, jeżeli jacy są, przysięgam, że gdy — za moich rządów — kapłani nie ugną się przed moją wolą, zgniotę ich...
Tutmozis słuchał przerażony.
— Ja, albo oni!... — zakończył książę. — Egipt nie może mieć dwóch panów...
— I zwykle miewał tylko jednego: faraona — wtrącił powiernik.
— Zatem będziesz mi wierny?...
— Ja, cała szlachta, wojsko, przysięgam ci!...
— Dosyć — zakończył następca. — Niechże sobie teraz uwalniają najemne pułki... niech podpisują traktaty... niech kryją się przede mną, jak nietoperze, i niech oszukują nas wszystkich... Ale przyjdzie czas...
A teraz, Tutmozisie, odpocznij po podróży i bądź u mnie na uczcie dziś w wieczór... Ci ludzie tak mnie spętali, że mogę tylko bawić się... Więc będę się bawił...
Ale kiedyś pokażę im, kto jest władcą Egiptu: oni, czy ja!...
Od tego dnia znowu zaczęły się uczty. Książę, jakby wstydząc się wojska, nie odbywał z niem ćwiczeń. Natomiast pałac jego roił się szlachtą, oficerami, sztukmistrzami i śpiewaczkami, a po nocach odbywały się wielkie orgje, wśród których dźwięki arf mieszały się z wrzaskami pijanych biesiadników i spazmatycznym śmiechem kobiet.
Na jedną z tych uczt Ramzes zaprosił Kamę, ale odmówiła. Książę obraził się na nią, co spostrzegłszy, Tutmozis rzekł:
— Mówiono mi, panie, że Sara straciła twoje łaski?
— Nie wspominaj mi o tej Żydówce — odparł następca. — Wszak chyba wiesz, co zrobiła z moim synem?
— Wiem — mówił ulubieniec — ale zdaje mi się, że stało się to nie z jej winy. Słyszałem w Memfis, że czcigodna matka twoja, pani Nikotris, i dostojny minister Herhor uczynili syna twego Żydem w tym celu, aby kiedyś panował nad Izraelitami...
— Ależ Izraelici nie mają króla, tylko kapłanów i sędziów!... — przerwał książę.
— Nie mają, lecz chcą mieć. Im także obmierzły rządy kapłańskie.
Następca pogardliwie machnął ręką.
— Woźnica jego świątobliwości — odparł — znaczy więcej, niźli wszyscy królowie, a tem bardziej jakiś tam król izraelski, którego jeszcze niema...
— W każdym razie wina Sary nie jest tak wielką — wtrącił Tutmozis.
— To też wiedz, że kiedyś zapłacę i kapłanom.
— W tym wypadku i oni nie są zbyt winni. Naprzykład dostojny Herhor uczynił tak, pragnąc zwiększyć sławę i potęgę twojej dynastji. Zresztą działał z wiedzą pani Nikotris...
— A Mefres poco miesza się do moich spraw?... — spytał książę. — Przecie on chyba powinien pilnować tylko świątyni, a nie wpływać na losy faraonowego potomstwa...
— Mefres jest starcem, który już zaczyna dziwaczeć. Cały dwór jego świątobliwości drwi dziś z Mefresa, z powodu jego praktyk, o których ja sam nic nie wiedziałem, choć prawie codzień widywałem i widuję świętego męża...
— A tu ciekawe... Cóż on robi?...
— Po kilka razy na dobę — odparł Tutmozis — odprawia solenne nabożeństwa w najtajemniejszej części świątyni i nakazuje swoim kapłanom, aby uważali: czy bogowie nie podnoszą go w powietrze, podczas modlitwy?...
— Cha!... cha!... cha!... — zaśmiał się następca. — I to wszystko dzieje się tu, w Pi-Bast, pod naszem okiem, a ja nic nie wiem...
— Tajemnica kapłańska...
— Tajemnica, o której mówią wszyscy w Memfis!... Cha... cha... cha!... W cyrku widziałem chaldejskiego kuglarza, który unosił się w powietrzu...
— I ja widziałam — wtrącił Tutmozis — ale to była sztuka. Tymczasem Mefres chce naprawdę wznieść się nad ziemię, na skrzydłach swej pobożności...
— Niesłychane błazeństwo!... — mówił książę. — Cóż na to inni kapłani?
— Podobno w naszych świętych papirusach są wzmianki, że dawnemi czasy bywali u nas prorocy, posiadający dar wznoszenia się w powietrze, więc kapłanów nie dziwią chęci Mefresa. A że, jak ci wiadomo, u nas podwładni widzą to, co podoba się zwierzchnikom, więc niektórzy święci mężowie twierdzą, że Mefres naprawdę podnosi się w czasie modlitwy na grubość paru palców nad ziemię...
— Cha!... cha!... cha!... I tą wielką tajemnicą bawi się cały dwór, a my, jak chłopi albo kopacze, nawet nie domyślamy się cudów, sprawianych pod naszym bokiem... Nędzna dola następcy egipskiego tronu!... — śmiał się książę.
Gdy się zaś uspokoił, na powtórną prośbę Tutmozisa, rozkazał przenieść Sarę z dzieckiem z izby czeladniej do pałacyku, który w pierwszych dniach zajmowała Kama.
Służba następcy była zachwycona tem rozporządzeniem pana a wszystkie służebne, niewolnicy i nawet pisarze odprowadzili Sarę do nowej siedziby z muzyką i okrzykami radości.
Fenicjanka, usłyszawszy hałas, spytała o przyczynę. A gdy jej odpowiedziano, że Sara wróciła już do łask następcy i że z domu niewolnic znowu przeniosła się do pałacu, rozwścieczona eks-kapłanka wezwała do siebie Ramzesa.
Książę przyszedł.
— Więc tak poczynasz sobie ze mną?... — wrzasnęła, nie panując nad sobą, Kama. — Więc to tak?... Obiecałeś mi, że będę pierwszą twoją kobietą, lecz nim księżyc obiegł połowę nieba, złamałeś przyrzeczenie?... Może myślisz, że zemsta Astoreth pada tylko na kapłanki, a nie dosięga książąt?...
— Powiedz swojej Astoreth — odparł spokojnie następca — ażeby nigdy nie groziła książętom, bo i ona pójdzie do izby czeladniej.
— Rozumiem! — wołała Kama. — Ja pójdę do czeladzi, może nawet do więzienia, a ty przez ten czas będziesz spędzał noce u swojej Żydówki!... Za to, żem dla ciebie wyparła się bogów... ściągnęła na moją głowę przekleństwo... Za to, że nie mam godziny spokojnej, że zmarnowałam dla ciebie młodość, życie, nawet duszę, ty tak mi płacisz!...
Książę przyznał w sercu, że istotnie Kama wiele poświęciła dla niego i uczuł skruchę.
— Nie byłem i nie będę u Sary — odparł. — Ale co tobie szkodzi, że nieszczęśliwa kobieta odzyska wygody i będzie mogła wykarmić swoje dziecko?
Fenicjanka zatrzęsła się. Podniosła wgórę zaciśnięte pięści, włosy jej najeżyły się, a w oczach zapłonął brudny ogień nienawiści.
— Także mi odpowiadasz?... Żydówka jest nieszczęśliwą, boś ją wygnał z pałacu; a ja muszę być zadowolona, chociaż bogowie wygnali mnie ze wszystkich swoich świątyń... A dusza moja... dusza kapłanki, tonącej we łzach i obawie, czyliż nie znaczy więcej u ciebie, aniżeli ten żydowski pomiot, to dziecko, które... oby już nie żyło... oby go....
— Milcz!... — krzyknął książę, zamykając jej usta.
Cofnęła się wylękniona.
— Więc niewolno nawet skarżyć się na moją nędzę?... — spytała. — Lecz jeżeli aż tak dbasz o to dziecko, pocóż wykradłeś mnie ze świątyni, dlaczego obiecywałeś, że będę u ciebie pierwszą kobietą?...
Strzeż się — znowu podniosła głos — ażeby Egipt, poznawszy moją dolę, nie nazwał cię wiarołomcą!...
Książę kręcił głową i uśmiechał się. Wreszcie usiadł i rzekł:
— Zaiste, mój nauczyciel miał słuszność, ostrzegając mnie przed kobietami. Jesteście jak dojrzała brzoskwinia, w oczach człowieka, któremu język wysuszyło pragnienie... Lecz tylko napozór... Bo biada głupcowi, który ośmieli się rozgryźć ten piękny owoc: zamiast chłodzącej słodyczy, znajdzie gniazdo os, które poranią mu nietylko wargi, ale i serce.
— Już narzekasz?... Nawet tego nie oszczędzasz mi wstydu?... Za to, żem ci poświęciła godność kapłanki i cnotę!...
Następca ciągle trząsł głową i uśmiechał się.
— Nigdybym nie myślał — rzekł po chwili — ażeby sprawdziła się bajka, opowiadana przez chłopów, zabierających się do snu. Ale dziś widzę, że tak jest. Posłuchaj więc, Kamo, a może zastanowisz się i nie zmusisz mnie do cofnięcia życzliwości, jaką mam dla ciebie...
— Jemu się chce teraz bajki opowiadać!... — odparła z goryczą kapłanka. — Jużeś mi jedną mówił i dobrzem wyszła, usłuchawszy jej...
— Ta z pewnością wyjdzie ci na pożytek, byleś ją chciała zrozumieć.
— Będzie w niej co o żydowskich bachorach?...
— I o kapłankach, tylko uważnie posłuchaj:
Działo się to już dawno, w tem samem mieście Pi-Bast.[13] Pewnego dnia książę Satni, na placu przed świątynią Ptah, zobaczył bardzo piękną kobietę. Była ona piękniejszą od wszystkich, jakie dotychczas spotykał, a co ważniejsze, miała na sobie dużo złota.
Księciu ogromnie podobała się ta osoba. Dowiedział się, co ona za jedna, a gdy mu powiedziano, że jest to córka arcykapłana w Pi-Bast, posłał do niej swego koniuszego, z taką ofiarą:
„Dam ci dziesięć złotych pierścieni, jeżeli przepędzisz ze mną godzinkę.“
Koniuszy poszedł do pięknej Tbubui i powtórzył jej słowa księcia Satni. Dama, wysłuchawszy go życzliwie, odpowiedziała jak przystoi dobrze wychowanej panience:
„Jestem córką arcykapłana, jestem niewinna, nie zaś żadna podła dziewczyna. Jeżeli więc książę chce mieć przyjemność zapoznania się ze mną, niech przyjdzie do niego domu, gdzie wszystko będzie przygotowane, i nasza znajomość nie narazi mnie na plotki kumoszek z całej ulicy.“
Poszedł tedy książę Satni za panną Tbubui, na górne piętro do jej pokojów, których ściany były wyłożone lapisem lazuli, tudzież blado-zielonawą emalją. Było tam wiele łóżek pokrytych królewskiem płótnem i niemało jednonożnych stolików, zastawionych złotemi puharami. Jeden z puharów napełniono winem i podano go księciu, a Tbubui rzekła: „Bądź łaskaw, napij się.“ Na to książę odparł: „Wiesz przecie, że nie przyszedłem na wino.“ Niemniej jednak zasiedli do uczty, podczas której Tbubui miała na sobie długą, nieprzezroczystą szatę, zapiętą pod szyję. Gdy zaś odurzony książę chciał ją pocałować, odsunęła go i odparła:
„Dom ten będzie twoim domem. Pamiętaj jednak, że nie jestem ulicznicą, lecz kobietą niewinną. Jeżeli więc chcesz, ażebym ci była posłuszną, zaprzysięgnij mi wierność i zapisz swój majątek.“
„Więc niech przyjdzie tu pisarz!“ — zawołał książę. A gdy go przyprowadzono, Satni kazał spisać akt ślubny, tudzież akt darowizny, którym wszystkie swoje pieniądze, ruchomości i dobra ziemskie przepisał na imię Tbubui.
W godzinę później, służba zawiadomiła księcia, że na dole czekają jego dzieci. Tbubui wówczas opuściła go, lecz wnet wróciła, ubrana w suknię z przezroczystej gazy. Satni znowu chciał ją uścisnąć, ale odsunęła go, mówiąc:
„Dom ten będzie twoim. Lecz ponieważ nie jestem ladacznicą, tylko dziewczyną niewinną, jeżeli więc chcesz mnie posiadać, to niech twoje dzieci zrobią akt zrzeczenia się majątku, aby później nie procesowały się z mojemi dziećmi.“
Satni zawołał swoje dzieci na górę i kazał im podpisać akt zrzeczenia się majątku, co uczyniły. Lecz gdy odurzony długim oporem, chciał zbliżyć się do Tbubui, ta go znowu zatrzymała...
„Dom ten będzie twoim — rzekła. — Ale ja nie jestem pierwszą lepszą; jestem czystą dziewicą. Jeżeli więc kochasz mnie, każ pozabijać twoje dzieci, ażeby kiedyś nie wydarły majątku moim...“
Jakaż to długa historja!... — przerwała niecierpliwie Kama.
— Zaraz się skończy — odparł następca. — I wiesz, Kamo, co odpowiedział Satni:
„Jeżeli pragniesz tego, więc... niech się spełni zbrodnia!...“
Tbubui nie trzeba było dwa razy powtarzać. W oczach ojca kazała pomordować dzieci, a okrwawione ich członki wyrzuciła przez okno psom i kotom. No, i dopiero wtedy Satni wszedł do jej pokoju i spoczął na jej hebanowem łożu, wykładanem kością słoniową...
— Tbubui dobrze robiła, nie wierząc zapewnieniom mężczyzn — rzekła zirytowana Fenicjanka.
— Ale Satni — odparł następca — zrobił jeszcze lepiej: obudził się... gdyż jego straszna zbrodnia była tylko snem...
I ty, Kamo, zapamiętaj sobie, że najpewniejszym sposobem obudzenia mężczyzny z miłosnych upojeń jest — miotać klątwy na jego syna...
— Bądź spokojny, panie, już ci nigdy nie wspomnę ani o mojej niedoli, ani o twoim synu — posępnie odpowiedziała Fenicjanka.
— A ja nie cofnę ci moich łask i będziesz szczęśliwą — zakończył Ramzes.



ROZDZIAŁ XV.

Już i między ludem miasta Pi-Bast zaczęły rozchodzić się groźne wieści o Libijczykach. Opowiadano, że rozpuszczeni przez kapłanów żołnierze barbarzyńcy, wracając do swej ojczyzny, z początku żebrali, potem kradli, a wkońcu zaczęli rabować i palić wsie egipskie, mordując przytem mieszkańców.
W ten sposób, w ciągu kilku dni, były napadnięte i zniszczone miasta: Chinensu, Pimat i Kasa na południe od jeziora Moeris. W ten sposób zginęła karawana kupców i pielgrzymów egipskich, wracających z oazy Uit-Mehe. Cała zachodnia granica państwa była w niebezpieczeństwie, a nawet z Teremethis zaczęli uciekać mieszkańcy. I w tamtej bowiem okolicy, od strony morza, ukazały się bandy libijskie, jakoby wysłane przez groźnego wodza Musawasę, który podobno w całej pustyni miał ogłosić świętą wojnę przeciw Egiptowi.
To też, jeżeli którego wieczora zachodni pas nieba czerwienił się zbyt długo, na mieszkańców Pi-Bast padała trwoga. Ludzie gromadzili się po ulicach, niektórzy wchodzili na płaskie dachy lub wdrapywali się na drzewa i stamtąd ogłaszali, że — widzą pożar w Menuf albo w Sechem. Byli nawet i tacy, którzy mimo zmroku dostrzegali uciekających mieszkańców, albo libijskie bandy, maszerujące w kierunku Pi-Bast, długiemi, czarnemi szeregami.
Pomimo wzburzenia ludności, rządcy nomesu zachowywali się obojętnie; władza bowiem centralna nie przysłała im żadnych rozkazów.
Książę Ramzes wiedział o niepokoju tłumów i widział obojętność pi-basteńskich dygnitarzy. Wściekły gniew ogarniał go, że nie otrzymuje żadnych poleceń z Memfisu, i że ani Mefres ani Mentezufis nie rozmawiają z nim o tych alarmach, zagrażających państwu.
Lecz ponieważ obaj kapłani nie zgłaszali się do niego, a nawet jakby unikali rozmowy z nim, więc i namiestnik nie szukał ich, ani robił żadnych przygotowań wojennych.
Wkońcu przestał odwiedzać stojące pod Pi-Bast pułki, a natomiast, zgromadziwszy do pałacu całą szlachecką młodzież, bawił się i ucztował, tłumiąc w sercu oburzenie na kapłanów i obawę o losy państwa.
— Zobaczysz!... — powiedział raz do Tutmozisa. — Święci prorocy wykierują nas tak, że Musawasa zabierze Dolny Egipt, a my będziemy musieli uciekać do Tebów, jeżeli nie do Sunnu, o ile znowu stamtąd nie wypędzą nas Etjopowie...
— Prawdę rzekłeś — odparł Tutmozis — że nasi władcy poczynają sobie, jakoby byli zdrajcami.
Pierwszego dnia miesiąca Hator (sierpień — wrzesień), odbywała się w pałacu następcy największa uczta. Zaczęto bawić się od drugiej po południu, a nim słońce zaszło już wszyscy byli pijani. Doszło do tego, że mężczyźni i kobiety tarzali się po podłodze, zlanej winem, zasypanej kwiatami i skorupami potłuczonych dzbanów.
Książę był między nimi najprzytomniejszy. Jeszcze bowiem nie leżał, ale siedział na fotelu, trzymając na kolanach dwie piękne tancerki, z których jedna poiła go winem, druga oblewała mu głowę silnemi wonnościami.
W tej chwili wszedł na salę adjutant i, przelazłszy przez kilku pijanych biesiadników, zbliżył się do następcy.
— Dostojny panie — szepnął — święci Mefres i Mentezufis pragną natychmiast rozmówić się z wami...
Następca odepchnął dziewczęta i zarumieniony, w poplamionym kaftanie, chwiejnym krokiem potoczył się do swego pokoju, na górę.
Na jego widok Mefres i Mentezufis spojrzeli po sobie.
— Czego chcecie, dostojnicy? — spytał książę, upadając na krzesło.
— Nie wiem, czy wasza dostojność będziesz mógł wysłuchać nas... — odparł zakłopotany Mentezufis.
— A!... myślicie, żem się upił? — zawołał książę. — Nie lękajcie się... Dziś cały Egipt jest tak oszalały, czy głupi, że jeszcze w pijakach najwięcej zostało rozsądku...
Kapłani zachmurzyli się, lecz Mentezufis zaczął:
— Wasza dostojność wie, że pan nasz i najwyższa rada postanowili uwolnić dwadzieścia tysięcy wojsk najemnych...
— No, niby nie wiem... — przerwał następca. — Nie raczyliście przecież nietylko zasięgnąć mojej rady w kwestji tak mądrego postanowienia, ale nawet nie raczyliście zawiadomić mnie, że już cztery pułki rozpędzono, i że ludzie ci z głodu napadają nasze miasta...
— Zdaje mi się, że wasza dostojność sądzisz rozkazy jego świątobliwości faraona... — wtrącił Mentezufis.
— Nie jego świątobliwości!... — zawołał książę, tupiąc nogą — ale tych zdrajców, którzy, korzystając z choroby mego ojca i władcy, chcą zaprzedać państwo Asyryjczykom i Libijczykom!...
Kapłani osłupieli. Podobnych wyrazów nie powiedział kapłanom żaden jeszcze Egipcjanin.
— Pozwól, książę, ażebyśmy wrócili za parę godzin... gdy się uspokoisz... — rzekł Mefres.
— Niema potrzeby. Wiem, co się dzieje na naszej zachodniej granicy... A raczej nie ja wiem, tylko moi kucharze, chłopcy stajenni i pomywaczki... Może więc, zechcecie teraz, czcigodni ojcowie, i mnie wtajemniczyć w wasze plany...
Mentezufis przybrał obojętną fizjognomję i mówił:
— Libijczycy zbuntowali się i zaczynają zbierać bandy z zamiarem napadu na Egipt.
— Rozumiem.
— Z woli zatem jego świątobliwości — ciągnął Mentezufis — i najwyższej rady, masz wasza dostojność zebrać wojska z Dolnego Egiptu i zniszczyć buntowników.
— Gdzie rozkaz?
Mentezufis wydobył z zanadrza pergamin, opatrzony pieczęciami i wręczył go księciu.
— Więc od tej chwili jestem naczelnym wodzem i najwyższą władzą w tej prowincji? — spytał następca.
— Tak jest, jak rzekłeś.
— I mam prawo odbyć z wami naradę wojenną?...
— Koniecznie... — odparł Mefres. — Choć w tej chwili...
— Siadajcie — przerwał książę.
Obaj kapłani spełnili rozkaz.
— Pytam się was, bo to potrzebne jest do moich planów: dlaczego rozpuszczono libijskie pułki?
— I rozpuści się inne — podchwycił Mentezufis. — Otóż rada najwyższa dlatego chce pozbyć się dwudziestu tysięcy najkosztowniejszych żołnierzy, aby skarbowi jego świątobliwości dostarczyć rocznie czterech tysięcy talentów, bez czego dwór królewski może znaleźć się w niedostatku...
— Co jednak nie grozi najnędzniejszemu z egipskich kapłanów!... — wtrącił książę.
— Zapominasz, wasza dostojność, że kapłana nie godzi się nazywać „nędznym“ — odparł Mentezufis. — A że nie grozi żadnemu z nich niedostatek, to jest zasługą ich powściągliwego trybu życia.
— W takim razie chyba posągi wypijają wino, codzień odnoszone do świątyń, i kamienni bogowie stroją swoje kobiety w złoto i drogie klejnoty — szydził książę. — Ale mniejsza o waszą powściągliwość!... Rada kapłańska nie dlatego rozpędza dwadzieścia tysięcy wojska i otwiera bramy Egiptu bandytom, ażeby napełnić skarb faraona...
— Tylko?...
— Tylko dlatego, ażeby przypodobać się królowi Assarowi. A ponieważ jego świątobliwość nie zgodził się na oddanie Asyryjczykom Fenicji, więc wy chcecie osłabić państwo w inny sposób: przez rozpuszczenie najemników i wywołanie wojny na naszej zachodniej granicy...
— Biorę bogów na świadectwo, że zdumiewasz nas, wasza dostojność!... — zawołał Mentezufis.
— Cienie faraonów bardziej zdumiałyby się, usłyszawszy, że w tym samym Egipcie, w którym spętano królewską władzę, jakiś chaldejski oszust wpływa na losy państwa...
— Uszom nie wierzę!... — odparł Mentezufis. — Co wasza dostojność mówisz o jakimś Chaldejczyku?...
Namiestnik śmiał się szyderczo.
— Mówię o Beroesie... Jeżeli ty, święty mężu, nie słyszałeś o nim, zapytaj czcigodnego Mefresa, a gdyby i on zapomniał, niech odwoła się do Herhora i Pentuera...
Oto wielka tajemnica waszych świątyń!...
Obcy przybłęda, który jak złodziej, dostał się do Egiptu, narzuca członkom najwyższej rady traktat, tak haniebny, że moglibyśmy podpisać go dopiero po przegraniu bitew, po utracie wszystkich pułków i obu stolic...
I pomyśleć, że zrobił to jeden człowiek, najpewniej szpieg króla Assara!... A nasi mędrcy tak dali się oczarować jego wymowie, że gdy faraon nie pozwolił im wyrzec się Fenicji, to oni przynajmniej rozpuszczają pułki i wywołują wojnę na granicy zachodniej...
Słyszana rzecz?... — ciągnął już nie panujący nad sobą Ramzes. Gdy jest najlepsza pora zwiększyć armję do trzystu tysięcy ludzi i popchnąć ją do Niniwy, ci pobożni szaleńcy rozpędzają dwadzieścia tysięcy wojsk i podpalają własny dom!...
Mefres, sztywny i blady, słuchał tych szyderstw. Wreszcie zabrał głos:
— Nie wiem, dostojny panie, z jakiego źródła czerpałeś swoje wiadomości?... Oby ono było równie czyste, jak serca członków najwyższej rady! Przypuśćmy jednak, że masz słuszność, że jakiś chaldejski kapłan potrafił skłonić radę do podpisania ciężkiej umowy z Asyrją. Otóż gdyby tak się zdarzyło, to skąd wiesz, że ów kapłan nie był wysłannikiem bogów, którzy przez jego usta ostrzegli nas o wiszących nad Egiptem niebezpieczeństwach?...
— Odkądże to Chaldejczycy cieszą się takiem zaufaniem u was? — zapytał książę.
— Kapłani chaldejscy są starszymi braćmi egipskich — wtrącił Mentezufis.
— To może i król asyryjski jest władcą faraona? — wtrącił książę.
— Nie bluźnij, wasza dostojność — surowo przerwał Mefres. — Lekkomyślnie szperasz w najświętszych tajemnicach, a to bywało niebezpiecznem nawet dla większych od ciebie!...
— Dobrze, nie będę szperał. Po czem jednak można poznać, że jeden Chaldejczyk jest wysłannikiem bogów, a drugi szpiegiem króla Assara?
— Po cudach — odparł Mefres. — Gdyby na twój rozkaz, książę, ten pokój napełnił się duchami, gdyby niewidzialne moce uniosły cię w powietrze, powiedzielibyśmy, żeś jest narzędziem nieśmiertelnych i słuchalibyśmy twej rady...
Ramzes wzruszył ramionami.
— I ja widziałem duchy: robiła je młoda dziewczyna... I ja widziałem w cyrku leżącego w powietrzu kuglarza...
— Tylkoś nie dojrzał cienkich sznurków, które trzymali w zębach czterej jego pomocnicy... — wtrącił Mentezufis.
Książę znowu roześmiał się i, przypomniawszy sobie, co mu Tutmozis opowiadał o nabożeństwach Mefresa, rzekł szyderczym tonem:
— Za króla Cheopsa pewien arcykapłan chciał koniecznie... latać po powietrzu!... W tym celu modlił się do bogów, a swoim podwładnym kazał uważać: czy go nie podnoszą niewidzialne siły? I co powiecie, święci mężowie: od tej pory nie było dnia, ażeby prorocy nie zapewniali arcykapłana, że... unosi się w powietrzu, wprawdzie niewysoko, bo tylko na palec od podłogi... Ale... co to waszej dostojności? — spytał nagle Mefresa.
Istotnie, arcykapłan, słuchając swojej własnej historji, zachwiał się na krześle i byłby upadł, gdyby nie podtrzymał go Mentezufis.
Ramzes zmieszał się. Podał starcowi wody do picia, natarł mu czoło i skronie octem, zaczął go chłodzić wachlarzem...
Wkrótce święty Mefres przyszedł do siebie. Powstał z krzesła i rzekł do Mentezufisa:
— Już chyba możemy odejść?
— I ja tak myślę.
— A ja co mam robić? — spytał książę, czując, że stało się coś złego.
— Spełnić obowiązki naczelnego wodza — odparł zimno Mentezufis.
Obaj kapłani ceremonjalnie ukłonili się księciu i wyszli. Namiestnik był już całkiem trzeźwy, ale na serce spadł mu wielki ciężar. W tej chwili zrozumiał, że popełnił dwa ciężkie błędy: przyznał się kapłanom do tego, że zna ich wielką tajemnicę, i — niemiłosiernie zadrwił z Mefresa.
Oddałby rok życia, gdyby można zatrzeć w ich pamięci całą tę pijacką rozmowę. Ale już było za późno.
„Niema co — myślał — zdradziłem się i kupiłem sobie śmiertelnych wrogów. Ale trudno. Walka zaczyna się w chwili najniekorzystniejszej dla mnie... Lecz idźmy dalej. Niejeden przecie faraon walczył z kapłaństwem i zwyciężył je, nawet nie mając zbyt silnych sprzymierzeńców...“
Tak jednak uczuł niebezpieczeństwo swego położenia, że w tej chwili przysiągł, na świętą głowę ojca, nigdy już nie pić większej ilości wina.
Kazał zawołać Tutmozisa. Powiernik zjawił się natychmiast, zupełnie trzeźwy.
— Mamy wojnę i jestem naczelnym wodzem — rzekł następca.
Tutmozis ukłonił się do ziemi.
— I nigdy już nie będę upijał się — dodał książę. — A wiesz dlaczego?
— Wódz powinien wystrzegać się wina i odurzających woni — odparł Tutmozis
— Nie pamiętałem o tem i... wygadałem się przed kapłanami...
— Z czem? — zawołał przestraszony Tutmozis.
— Że ich nienawidzę i żartuję z ich cudów...
— Nic nie szkodzi. Oni chyba nigdy nie rachują na ludzką miłość.
— I że znam ich polityczne tajemnice — dodał książę.
— Aj!... — syknął Tutmozis. — To jedno było niepotrzebne...
— Mniejsza o to — mówił Ramzes. — Wyślij natychmiast szybkobiegaczów do pułków, ażeby jutro z rana dowódcy zjechali się na radę wojenną. Każ zapalić sygnały alarmowe, ażeby wszystkie wojska Dolnego Egiptu od jutra maszerowały ku zachodniej granicy. Pójdź do nomarchy i zapowiedz mu, aby uwiadomił innych nomarchów o potrzebie gromadzenia żywności, odzieży i broni.
— Będziemy mieli kłopot z Nilem — wtrącił Tutmozis.