[372]CXLIX
KASYDA NA CZEŚĆ EMIRA TADŻ-UL-FECHRA [2] UŁOŻONA,
JANOWI KOZŁOW NA PAMIĄTKĘ PRZYPISANA
Jak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi,
Znowu po modrym zwija się krysztale,
I pierś morza objąwszy wiosły lubieżnemi,
Szyją łabędzią buja ponad fale:
Tak Arab, kiedy rumaka z opoki
Na obszar pustyni strąca,
Gdy kopyta utoną w piaszczyste potoki
Z głuchym szumem, jak w nurtach wody stal gorąca.
Już płynie w suchem morzu koń mój, i rozcina
Sypkie bałwany piersiami delfina.
Coraz chyżej, coraz chyżej,
Już po wierzchu żwir zamiata;
Coraz wyżej, coraz wyżej,
Już nad kłąb kurzu wylata.
Czarny mój rumak jak burzliwa chmura,
Gwiazda na czole jego jak jutrzenka błyska,
Na wolę wiatrów puścił strusiej grzywy pióra,
A nóg białych polotem błyskawice ciska.[3]
[373]
Pędź, latawcze białonogi! Góry z drogi, lasy z drogi!
Daremnie palma zielona Z cieniem i owocem czeka: Ja się wydzieram z jej łona, Palma ze wstydem ucieka, Kryje się w głębi oazy I szmerem liści z mojej dumy się uśmiecha.
Owdzie granic pustyni pilnujące głazy Dziką na Beduina poglądają twarzą, Kopyt końskich ostatnie podrzeźniając echa, Taką za mną groźbą gwarzą:
«O szalony! gdzie on goni! Tam od ostrych słońca grotów Głowy jego nie ochroni, Ni palma zielonowłosa, Ni białe łono namiotów, Tam jeden namiot — niebiosa. Tylko skały tam nocują, Tylko gwiazdy tam koczują».
Daremnie grożą, daremnie! Pędzę i podwajam razy. Spojrzałem, aż dumne głazy Zostały zdala odemnie, Uciekają rzędem długim, Kryją się jeden za drugim.
Sęp usłyszał ich groźbę i ślepo uwierzył,
Ze Beduina weźmie na pustyni jeńcem,
I w pogoń za mną skrzydłami uderzył,
Trzykroć czarnym obwinął głowę moją wieńcem:
[374]
«Czuję — krakał — zapach trupi,[4] Jeździec głupi, rumak głupi. Jeździec w piaskach szuka drogi, Szuka paszy białonogi. Jeźdcze, koniu, pusta praca, Kto tu zaszedł, nie powraca. Po tych drogach wiatr się błąka, Unosząc z sobą swe ślady; Nie dla koni jest ta łąka, Ona tylko pasie gady. Tylko trupy tu nocują, Tylko sępy tu koczują». —
Kracząc, lśniącemi szpony w oczy mi urągał,
I spójrzeliśmy sobie trzykroć oko w oko.
Któż się uląkł? — Sęp uląkł, i uciekł wysoko.
Kiedym go chciał ukarać i majdan naciągał,
I gdym sępa oczyma poza sobą tropił,
Już on wisiał w powietrzu, jako plamka szara,
Wielkości wróbla, — motyla, — komara, —
Potem się całkiem w błękicie roztopił.
Pędź, latawcze białonogi! Skały z drogi, sępy z drogi!
Wtenczas obłok zachodni wyrwał się z pod słońca,
Gonił mię białem skrzydłem po błękitnym sklepie;
On w niebie za takiego chciał uchodzić gońca,
Jakim ja byłem na stepie!
Nad głową moją zawisnął,
Taką groźbę za mną świsnął:
«O szalony! gdzie on goni! Tam pragnienie piersi stopi,
[375]
Obłok deszczem nie odkropi Osypanej kurzem skroni; Strumień na błoniu jałowem Nie ozwie się srebrnem słowem, Rosa, nim na ziemię spadnie, Wiatr ją głodny w lot rozkradnie».
Daremnie grozi! pędzę i podwajam razy;
Obłok strudzony zaczął po niebie się słaniać, Coraz niżej głowę skłaniać; Potem oparł się na głazy.
A gdym oczy raz jeszcze ze wzgardą obrócił,
Jużem o całe niebo w tyle go porzucił.
Widziałem z twarzy, co on w sercu knował: Zaczerwienił się od złości, Oblał się żółcią zazdrości,
Nakoniec jak trup zczerniał i w górach się schował.
Pędź latawcze białonogi! Sępy z drogi, chmury z drogi!
Teraz oczy kręgiem słońca Okręciłem koło siebie. I na ziemi i na niebie Już nie było za mną gońca; Tu natura snem ujęta Nigdy ludzkich stóp nie słyszy, Tu żywioły drzemią w ciszy, Jak niepłoszone zwierzęta, Których stado nie ucieka, Widząc pierwszą twarz człowieka.
Przebóg! Ja tu nie pierwszy! Śród piaszczystej kępy
Oszańcowane świecą się zastępy,
Czy błądzą, czy z zasadzki czatują na łupy?
Jeźdce w bieli i konie straszliwej białości!
Przybiegam, — stoją; wołam, — milczą; to są trupy!
[376]
Starożytna karawana Wiatrem z piasku wygrzebana!
Na szkieletach wielbłądów siedzą jeźdców kości. Przez jamy, gdzie były oczy, Przez odarte z ciała szczęki Piasek strumieniem się toczy I złowrogie szemrze jęki: «Beduinie opętany! Gdzie lecisz? tam huragany!»[5]
Ja pędzę, ja nie znam trwogi. Pędź, latawcze białonogi! Trupy, huragany z drogi!
Huragan, z afrykańskich pierwszy wichrzycieli, Przechadzał się samotny po żwiru topieli. Obaczył mię zdaleka, wstrzymał się i zdumiał, I kręcąc się na miejscu, tak do siebie szumiał: «Co tam zajeden z wichrów, moich młodszych braci, Tak poziomego lotu, nikczemnej postaci, Śmie deptać lądy, którem w dziedzictwie osiągnął?» Ryknął, i ku mnie w kształcie piramidy ciągnął.
Widząc, żem był śmiertelny i nieustraszony. Ze złości ląd nogą trącił, Całą Arabiją zmącił,
I jak gryf ptaka porwał mię w swe szpony. — Oddechem ognistym palił, Skrzydłami kurzawy walił, Ciskał w górę, bił o ziemię, Nasypywał żwiru brzemię. Ja zrywam się, walczę śmiało, Targam jego członków kłęby,
[377]
Ćwiertuję piaszczyste ciało, Gryzę go wściekłemi zęby.
Huragan chciał z mych ramion w niebo uciec słupem:
Nie wydarł się; w pół ciała zerwał się i runął,
Deszczem piasku z góry lunął,
I legł u nóg mych długim jak wał miejski trupem.
Odetchnąłem! ku gwiazdom spoglądałem dumnie;
I wszystkie gwiazdy, oczyma złotemi,
Wszystkie poglądały ku mnie:
Bo oprócz mnie nie było nikogo na ziemi.
Jak tu mile oddychać piersiami całemi! Oddycham pełno! szeroko! Całe powietrze w Arabistanie Ledwo mi na oddech stanie.
Jak tu mile poglądać oczyma całemi! Wytężyło się me oko Tak daleko! tak szeroko! Że więcej świata zasięga Niż jest w kole widnokręga.
Jak miło się wyciągnąć ramiony całemi! Wyciągnąłem ku światu ramiona uprzejme, Zda się, że go ze wschodu na zachód obejmę. Myśl moja ostrzem leci w otchłanie błękitu, Wyżej, wyżej i wyżej, aż do niebios szczytu. Jak pszczoła topiąc żądło i serce w niem grzebie, Tak ja za myślą duszę utopiłem w niebie!
|