Joanna, zwana dziewicą z Orleanu, w towarzystwie rycerza, sławnego Diunoa, trafiła do zamku Hermafrodyta. W poprzedzającej pieśni opisane jest przyjęcie tej pary w zamku i zbrodnicze zamysły Hermafrodyta, który, stając się w dzień mężczyzną a w nocy niewiastą, chciał Joannę i Diunoa użyć dla dogodzenia swym chuciom. Urażony oporem, a najwięcej policzkiem, wyciętym od Joanny, każe i ją i rycerza wsadzić na pal. Tymczasem Franciszkan, czarownik Burda, ukazuje się i przyprowadza Mulnika, obiecuje Hermafrodytowi poświęcić swe usługi, aby mu ustąpił Joanny: trzeba albowiem wiedzieć, iż mnich i Mulnik byli zakochani w Joannie.
TREŚĆ PIEŚNI PIĄTEJ
Mnich Burda, chcący zgwałcić Joannę, bardzo słusznie siedzi teraz w piekle i będzie opowiadał djabłom swój przypadek.
Żyjmy po chrześcijańsku, przyjaciele moi!
Ach, tego nam oburącz imać się przystoi,
Przystoi karku nagiąć w obowiązek cnoty.
Trzpiotałem się za młodu, znam już, co są trzpioty.
Każdy z nich oślep leci, gdzie żądza powoła,
Zawsze gotów na balik, nigdy do kościoła;
Inny się na panience wywali jak długi,
Naśmiewając się z Boga i bożego sługi.
Cóż wkońcu? — Śmierć, niestety, babsko krzywonose,
Już wietrzy żartownisiów, już naostrza kosę.
BIegną przodem, chromając, Gorączki, jej kumki,
I drobne w trzpiocich główkach plątają rozumki.
Wraz przy łóżku Bernardyn i adwokat stanie:
«Żegnaj się, pisz testament, mów pacierz, Mospanie!»
Późna wtenczas z ust sinych odzywa się skrucha,
Późne już: «W imię Ojca i Syna i Ducha!
Święty Wincenty, Jacku, módlcie się za nami,
Święta Klaro, Urszulo cna z towarzyszkami!»
Próżno szemrzą dokoła po łacinie popi,
Tamten olejem pecka, ten żegna, ów kropi.
A djabeł siedzi sobie na rogu poduszki,
Ostrzy szpony, nieszczęsnej oczekuje duszki,
A zaledwie ta z trupa zimnego uciekła,
Natychmiast capes za nię i mczy na dno piekła.
Aż teraz, czytelniku, opowiedzieć pora,
Co się tam w piekle działo jednego wieczora.
Lucyper, gdy mu nowi przybyli poddani,
Huczne bale po całej wytrąbił otchłani
I rozkazał djabelstwu spijać gości zdrowie;
Gościem był jeden papież i dwaj monarchowie,
Czterech gubernatorów, piętnastu celników,
Trzech tłustych kardynałów, ośmiu kanoników
I prostego mnichostwa ze cztery tuziny,
Wszyscy razem w ogniste zwaleni krainy.
Już król rozrządził ucztą, zasiadł pośród dworu,
Uśmiechem pogodnego dając znak humoru.
Stąd wraz szerzy się radość między djablą zgrają,
Szambelani piekielny nektar przelewają,
Gmin skacze, brzmią piosneczki, wzmaga się ochota;
Wtem z okrzykiem Erebu roztwarły się wrota.
«A tyżeś to? — Dzień dobry! — Ty, wybrany z wielu,
Ty, nieboszczyku bracie, kumie, przyjacielu!
Ty, mistrzu w Lucypera przećwiczony szkole!
Ty, Burdo, nasz kochanku, djabłów apostole!
Pódź tu, pódź razem z nami, grzać się u ogniska!»
To mówiąc, każdy bieży, całuje, uściska;
Chwytają, z rąk na ręce rzucają dokoła,
Wreszcie u biesiadnego posadzili stoła.
«Synu mój pierworodny, rzekł mu szatan z tronu,
O ty, franciszkańskiego ozdobo zakonu!
Nieproszony, zbyt nagły, w naszem stajesz kole:
piękniejsze dziełom Burdy świat otwierał pole.
Ach, mistrza podobnego już wynaleźć trudno!
Tyś to krainę naszą uczynił tak ludną,
Pół Francyi przez ciebie mych rozkazów słucha!
Ileż nadziei pękło, gdyś ty pozbył ducha!
Cóż robić, los tak wolał, bądźże jego wola!
Siadaj tu po prawicy; dać mu czaszę, hola!»
Na te słowa Franciszkan, świętą zgrozą zdjęty,
Padł na twarz i szatańskie ucałował pięty.
Nareszcie patrzy wkoło — o smutny widoku:
Tu obszary w ognistym zalane potoku,
Kraje, które wieczystej nocy cień ogarnie,
Gdzie sroga śmierć przebywa, zbrodnie i męczarnie.
Tu się podnoszą trony nieczystego czarta,
A tu przepaść na świata schłonienie rozwarta,
Grób, gdzie się starożytność uczona zasypie,
Piękność, rozum przy cnotach, miłość przy dowcipie,
I ta ćma nieśmiertelna i niezrachowana
Dzieci nieba, stworzonych w poddaństwo szatana.
Wszak znasz, mój czytelniku, jako podług wiary
W piekło pchamy tyrany i dobre Cezary.
Tam Antonin pobożny los Nerona dzieli,
Tam Trajan, wzór monarchów, tam Marek Aureli.
I Scypijo, dobrocią zdobiący odwagę,
Scypijo, co zwyciężył miłość i Kartagę.
Plato, z takim rozumem! padł w otchłań pożerczą,
W niej Cycero wymowny, boski Homer skwierczą.
Ty nawet, Sokratesie, ty mądrości synu,
Ty dla prawego Boga umęczon śród gminu,
I ty tu; z tobą Solon i Arystyd siedzi,
Wszyscy słusznie, bo wszyscy zmarli bez spowiedzi.
Burda większe tam jeszcze ujrzał cudowiska,
Ujrzał, jak króle, księża, wiadomi z nazwiska,
Których poczet i w dziejach i w żywotach błyszczy,
Pospołu z szatanami pieką się na zgliszczy.
O, pewnie, czytelniku, zlękniesz się, gdy dowiesz,
Że tam był ów najpierwszy władca Franków — Klowisz.
Jakto, Klowisz? On taki lud osadził w niebie,
Tylu Francuzów zbawił, a nie zbawił siebie?
On pierwszy na koronie zatknął krzyża znaki:
Miałżeby jęczeć w piekle, jak poganin jaki?
Prawda — lecz niech łaskawy czytelnik pamięta,
Że zbrodni nie odmyje i woda chrztu święta,
Że zatem król francuski nieludzkiego serca,
Napastnik swych sąsiadów i krewnych morderca,
Chociaż od Remigego olejkiem kropiony,
Skoro umarł, iść musi w Lucypera szpony.
Pośrodku książąt, królów i mocarzów świata,
Których w piekle nakryła wiecznej nocy szata,
Był też Konstantyn Wielki. — Sny to, czyli mary?
Patrzy, stanął, jak wryty, dziwi się mnich szary.
«O losy, o srogości, o nieba! — zawoła —
Toż Konstantyn, bohater, podpora Kościoła?
Natożeś dawnych bogów wyrugował z ziemi,
Ażebyś teraz w piekle jęczał razem z niemi?»
«Prawda — rzecze Konstantyn — iż moja to praca
Świat czyści, bałwochwalcze przesądy wywraca;
W złomach bożnic, od mojej rozwalonych dłoni,
Pan niebios ma ołtarze i ofiarę z woni;
Lecz ja, czcząc niby Pana i myśląc o niebie,
Myślałem sam o sobie i czciłem sam siebie.
Ołtarze miałem tylko za tronu podpory,
A za bóstwa rozkosze, dostatki, zabory.
Chrześcijan mnogość, złoto, zabiegi, przesądy
Podniosły moję wielkość, utwierdziły rządy.
Co się zbrodnią nabyło, to się zbrodnią trzyma,
Dla tych marnych wielkości zabiłem ojczyma.
Okrucieństwu i żądzom popuściwszy wodze,
Kiedy w brudnych rozkoszach, w krwi niewinnej brodzę
Chucią wrzący, a jadem podejrzeń gryziony,
Kazałem zdusić syna, byłem katem żony.
O Burdo, Pan Bóg wszystkich waży w równej szali,
Nie dziw, że się monarcha z tobą razem pali».
Coraz lepiej wielebny zważał piekieł tajnie,
Wszędy się zastanawia, dziwi nadzwyczajnie.
Tu spotkał kardynały, ówdzie infułaty,
Doktory, kaznodzieje, opasłe prałaty;
Tam Włoszki postrzyżone, tu kastylskie plechy,
Tamci królom za życia odpuszczali grzechy,
A owi, bogiń ziemskich pilnując serduszka,
Otwarte sobie mieli sumienia i łóżka.
Burda, śród nich przechodząc, zatrzymał się w kątku,
Dziwnemu chcąc się zbliska przypatrzeć zwierzątku.
W połowie czarne było, siwe przez połowę,
Włosek, krążkiem podcięty, nakrywał mu głowę.
«To pewnie Dominikan» — Burda zcicha rzecze,
Potem głośniej zapytał: «Kto jesteś człowiecze?»
Na to podziemnym głosem cień mu odpowiada:
«Dominik święty jestem; ach, biada mnie, biada!»
Na ten głos, na to imię, mnich wytrzyszcza oczy,
Przeżegna się trzy razy, dwa razy podskoczy.
«O nieba — wrzasnął — któż to do głowy przypuści:
Taki święty w piekielnej smali się czeluści!
Ty, mężu apostolski, ty, kochanku Chrysta,
Ty, doktór, kaznodzieja i ewangelista,
Ty, herezyi ogień, krynica nauki,
I tobie zlecieć przyszło pomiędzy kaduki?
Czy tu równe za świętość, jak za grzech, męczarnie?
Biedni ludzie, o, jakże łudzono was marnie!
Proszęż teraz na ziemi wierzyć w słowa czyje,
Proszę słuchać żywotów, śpiewać litanije!»
Westchnął na to z żałością i słówko po słowie
Cedząc, tak mu srokaty Hiszpańczyk odpowie:
«Burda, światowa marność alboż ciebie tyka?
Ej, dajmy pokój bredniom ludzkiego języka!
Gdzie nas niema, tam bierzem chwalby i ofiary;
Gdzie jesteśmy, tam płacze, tam chłosty i skwary.
Często lud stawi kościół, kłania się pobożnie
Takiemu, co się z nami obraca na rożnie.
Inny znowu, od mnichów na ziemi wyklęty,
Śród anielskiego chóru nuci: «Święty! święty»!
Co do mnie, bardzom słusznie w tej osadzon jamie:
Zaco na Albigensów zbrojne wzniosłem ramię?
Chrystus posyła z krzyżem, nie z ogniem i stalą.
Paliłem ich niesłusznie, dziś mię za to palą».
Gdybym żelazną gębę miał, o czytelniku,
A w tej gębie języków żelaznych bez liku,
Gdybym mówił a mówił, nie wymówię pono,
Ilu to naszych świętych do piekła wtrącono!
Tak dostojnie powitan od szatańskiej Mości,
Kiedy się nasz wielebny już w piekle rozgości,
Wznoszą się krzyki zewsząd; bo cała gromada
Dziwnych jego przypadków dowiedzieć się rada.
«Ach, mów nam, mów nam, Burdo, jak z ziemi wyparty?
Kto grubą duszę twoję wpędził między czarty»?
«Uciszcie się — pop krzyknie — jużem mówić gotów.
Na świecie losu dziwnych doświadczyłem zwrotów.
Choć będę cuda prawił, fałszem ust nie splamię,
Bo kto i kłamał w życiu, po śmierci nie kłamie.
«Jak wiecie, apostołem byłem z waszej łaski,
Służąc djabłu, a nosząc franciszkowe paski.
Raz mi chciało się spłatać taki figiel jurny,
Jakiego dotąd żaden nie spłatał kapturny.
O ty łepki podjezdku, brzuchaty Mulniku,
Dzieła mego wspólniku i współzawodniku,
Kiedy cię Hermafrodyt rozpalony wita,
Tyś mu nadspodziewanie wygodził do syta,
Jam też, mówiąc bez chluby, nie zły do pociągu,
Ile sił, pracowałem na tym dziwolągu,
Słowem, taką mu obaj sprawiliśmy wannę,
Że z nami układ zawarł i wydał Joannę.
O Joanno zuchwała! buntowna Joanno!
Jużbyś się z naszych rączek me wyślizła panną.
Próżne były hałasy, marna łamanina:
Już Mulnik chwycił z dołu i na wznak wypina,
A ja tymczasem z góry dobywałem grzechu,
A Hermafrodyt, widząc, pękał się od śmiechu.
«Wtem — czyliż dacie wiary — ? o straszne widziadła!
Kraina się powietrzna nad nami rozpadła,
Z gmachu, co niebem zwany, od piekła daleki,
Gdzie ni ja, ni wy bracia, nie będziem na wieki,
Spuszcza się kłapoucha bestyja taż sama,
Co niegdyś głosem ludzkim zlękła Balaama.
Osieł to był, niestety, ale osieł jaki!
Miał i kulbakę pyszną i miecz u kulbaki.
Z oboich barków para skrzydeł mu wyrasta,
Któremi, wiatry w locie prześcigając, szasta.
Zaledwie go Joanna zobaczy śród zgiełku:
«Aleluja — zawoła — witaj, mój osiełku!»
On łeb wznosi, chwost kurczy, nogi cztery łamie,
Tak jakby do Diunoa mówił: «Siadaj na mię!»
Siadł rycerz, osieł bryknął, wypiął skrzydła rącze,
Śmiga i ponad nami w łamańcach się plącze:
A jeździec, galopując, machając żelazem,
Skinął cugle i na mnie wpada jednym razem.
«O Najjaśniejszy Panie, gdyś w niebieskim domu
Rozpoczął nieroztropną walkę z panem gromu,
Tak właśnie wpadał na cię, gdy z nieba wypychał,
Ów mściciel krzywdy bożej, wódz aniołów, Michał.
Zmuszony tedy mego ocalać żywota,
Sposób podaje zwykła czarownikom psota.
Zaraz z siebie własności franciszkańskie zdarłem,
A com był wprzódy smagłym, grubym, krótkim karłem,
Postawę inną wdziałem, przerobiłem lica:
Staje się ze mnie młoda, nadobna dziewica.
Włos powiewny w złociste roztrzepany zwoje
Igrając od niechcenia, zdobi piersi moje;
Na nich widać, z pod wątłej muślinu obciążki,
Świeżo odskakujące na dnie białem krążki.
Przy wdziękach niewinności jaśnieje ponęta,
Twarzyczka zrumieniona, skromnieńkie oczęta,
A w całym składzie prostość i bezwinność dziecka,
Zawsze równie wabiąca i równie zdradziecka.
J eden uśmiech miłosny z postawą tak ładną
Skaliste nawet serca rozruszałby snadno
I najtęższego mędrca zamienił w nieuka,
Bo czegóż przy piękności nie dokaże sztuka?
Lecz rycerz mało zważa; już przypada blisko,
Już ogromne nad głową wywija szablisko,
Już podniósł, już wymierzył, już naprzód wyprawił,
Już myślę, że mię rozciął albo przedziurawił,
Wtem Diunoa spogląda, wzruszy się, zatrzyma.
Jako na łeb meduzi kto zwrócił oczyma,
Musi natychmiast ciało zamienić w szmat głazu,
Tak Diunoa, mnie widząc, zmienia się dorazu.
Pożary uczuł w sercu i lica zapłonił,
Żelazo wprzódy groźne z prawicy uronił.
Pomieszany i wyrzec nie śmiejący do mnie,
Spoziera tylko czule, gorąco i skromnie.
Cóż? nie były to pewne tryumfu dowody?
Słuchajcie, tu sęk cały, tu koniec przygody.
Mulnik, któregom z dziewką w boryczkach zostawił
Już był nieźle jej wdzięki karczemne przydławił;
Ale skoro mnie ujrzy tak świeżą, tak składną,
Zaraz go niespodziane pokusy napadną.
Ach, któż myślał, że gbura niewinność przynęci,
Że i to chamskie serce zmienne żywi chęci?
Mulnik to na nię patrzał, to na moje lice,
Wreszcie przyznał mi wyższość i puścił dziewicę.
Ta z pod bark żyłowatych skoro wolność zyska,
Leżącego na ziemi dopada mieczyska,
Który Diunoa rzucił, mym wdziękiem ujęty.
O wdzięku nieszczęśliwy, o gburze przeklęty!
Zaledwie zdobycz twoję upuściłeś gnuśnie,
Joanna leci na mnie, z tyłu w szyję chluśnie:
Zwalam się, rozpłatany, — odtąd ani słuchu
I o Hermafrodycie i o kłapouchu,
O rycerzu, Joannie i owym drągalu.
O, bogdajbyście stokroć siedzieli na palu,
Bogdaj was skarcił Pan Bóg, jak nas biednych karci,
Bogdaj was kiedyż tedyż wzięli wszyscy czarci!»
Takie mnich z wielkim gniewem opowiadał dzieje,
A wszystko się djabelstwo do rozpuku śmieje.
Przyjaciele! nadeszła słotna pora grudnia,
Zbiegło słońce szczęśliwsze ogrzewać południa;
Abyście przy kominie smutno nie siedzieli,
Zaczynam anekdotę o pani Anieli.
Ta piękność, w młodych latach dziwo Nowogródka
Trzydzieste jabłko z swego zjadła już ogródka;
Jednak czas, prześladowca niewieściej urody,
Ledwo drobne jej wdziękom śmiał wyrządzić szkody,
Zawsze miła, poważna, ale nie nadęta,
Przy ziemi ognia pełne trzymała oczęta.
Gors śnieżny, jak alabastr, sztuką utajony,
Gdzie niegdzie z pod zazdrośnej wyglądał zasłony.
Lice jeżeli skaził lat wiosennych schyłek,
Jest na to sztuczna białość, jest karminów pyłek:
Ten zbladłe żywi róże, tamta bieląc cienie,
Okrasza samo z siebie krasne przyrodzenie.
Aniela, choć na wielkim nieznajoma świecie,
Długi jednak trawiła czas przy toalecie.
Tam to były i ozdób i świętości składy,
Tam Skarga sąsiadował słoikom pomady.
W pudrze leżał Akwinat, herezyi piorun,
A wśród peruk obrazek cudnej Matki z Borun.
Lecz co ja w rzędzie pierwszych cnót Anieli mieszczę,
Cnót zbyt rzadkich w kobiecie, w świętej rzadszych jeszcze,
Że chociaż ją modlitwy od błądzenia strzegły,
Wiedziała, jak ród ludzki upadkom podległy;
Więc mężczyznom powolna, kobiet niesroga,
Grzech bliźni odpuszczała dla miłości Boga.
Równa Anieli wdziękiem i żywością oczek
Zuzia, córka, liczyła siedemnasty roczek.
U matki, jak pod skrzydły u anioła stróża,
Swobodnie ta prześliczna wywiła się róża;
Nie skaził jej zgubnego świata dech zatruty,
Nie znała, co są maski, baliki, reduty.
Lecz Aniela natomiast miała w swoim domu
Zakrystyjkę, prócz samej, nieznaną nikomu.
Tam był rejestr sumienia, krzyże, dyscypliny,
Tam co noc brała odpust od kary i winy;
Tam i wśród dnia, u okien spuściwszy zasłonki,
Trzepać zwykła strzeliste akty i koronki.
Pokoik ten, w ozdobne przystrojony meble,
Z dziedzińcem przez ukryte połączał się szczeble,
A małe drzwiczki, obce dla świeckiej źrenicy,
Wiodły stamtąd do sadu, z sadu do ulicy.
Wiadomo, jak nas latem skwar udręcza srogi.
Gdy słońce ciężkie sypie na ziemię pożogi,
Wtenczas noc zwykle młode kobiety zachwyca,
Lubią one oglądać bladą twarz księżyca.
I Zuzia, jak to bywa w siedemnastym roku,
Nie dała odpocznienia strudzonemu oku.
Sutych kotar indyjskim osłoniona cieniem,
Przewraca się, pierś częstem morduje westchnieniem;
Wreszcie zrywa się, wstaje, błędne plącze stopy,
Ni księżyc, ni gwiaździste nie bawią jej stropy.
Do ogrodu wybiega, bez chęci, bez celu,
Nic nie myśląc, chociażby rada myślom wielu.
Wtem szelest z matczynego słyszy pokoika,
To ją wraz zadziwieniem ciekawe m przenika;
Lubo jeszcze tajemnic i zdrad czuć niezdolna,
Jednak drży, powątpiewa, przysuwa się zwolna.
Naprzód słyszy skrzyp jakiś, jakiś szelest głuchy,
Westchnienia, rwane słówka, jakieś lekkie ruchy;
Więc przelękła blednieje i łzy lejąc rzewne,
«Ach! — rzecze — matka moja chora jest zapewne».
Już chce wołać, wtem inne ozwały się tony:
«Franusiu, ach! Franusiu, drogi, ulubiony!
Nie dbam o resztę świata, gdy ciebie dziedziczę;
Ty mi na ziemi sprawiasz niebieskie słodycze».
Zuzia, to słysząc, smutne wypogadza czoło:
«Matka moja, jak widzę, dosyć jest wesołą».
Porzuca więc pokoik, oddala się zcicha,
I w łożu, niespokojna, dręczy się i wzdycha.
Pić niebieskie słodycze, dobrze to byłoby;
Lecz jakże w tem postąpić, przez jakie sposoby?
Jak tylko dzień ujrzała, powstaje z pościeli
I niewinne pytanie zadaje Anieli:
«Jakiego to Franusia mamunia dziedziczy,
Co na ziemi niebieskich udziela słodyczy?»
Aniela, dość przytomna, lubo zadziwiona:
«Każdej rodzinie — rzecze — trzeba mieć patrona.
Jam też sobie świętego Franciszka obrała,
Jemu pragnę być sługą i z duszy i z ciała;
On mnie zwykł w najgorętszej ratować potrzebie,
Jest to jeden z największych świętych Pańskich w niebie.
Krótko po tej rozmowie jakiś Ludwik młody,
W całym powiecie znany z trzpiotalstw i urody,
Ujrzał Zuzię ; ta wzajem do niego się pali.
I niejednemi schadzki swą miłość stwierdzali.
Wtedy mamunia, słysząc w pokoiku córki
Gorące litanije, pobożne paciorki,
Przybiega i na takiej znalazłszy zabawie,
Pocznie z gniewem wyrzucać niewstyd i bezprawie.
Zuzia jej na to tylko odpowie zdziwiona:
«Wszak każdej chrześcijance trzeba mieć patrona!»
Odtąd Aniela świętych porzuca dla ludzi,
Odtąd świata kłamliwą skromnością nie łudzi;
Odtąd wesołość ciągle w jej pałacu gości,
I miłość i zabawy, siostrzyczki miłości.
Przeszły dżdż wiosny, zbiegło skwarne lato,
I przykre miastu jesienne potopy,
Już bruk, ziębiącą obleczony szatą,
Od stalnej Fryzów[1] nie krzesany stopy.
Więzieni słotą w domowej katuszy,
Dziś na swobodne gdy wyjrzym powietrze,
Londyński pojazd tarkotem nie głuszy,
Ani nas kręgi zbrojnemi rozetrze.
Witaj narodom miejskim pora błoga!
Już i Niemeńców i sąsiednich Lechów
Tu szuka ciżba, tysiącami mnoga,
Zbiegłych Dryjadom i Faunom uśmiechów.
Tu wszystko czerstwi, weseli, zachwyca,
Czy ciągnę tchnienie, co się zimnem czyści,
Czy na niebieskie zmysł podniosę lica,
Czyli się śnieżnej przypatruję kiści.
Jedna z nich pływa w niepewnym żywiole,
Druga ciężarem sporsza już osiadła;
Tą wiatr poleciał stwardniałe kryć role,
Albo pobielić Wilii zwierciadła.
Lecz kogo sioło dzisiejsze uwięzi,
Zmuszony widzieć łyse gór wiszary,
Grunt dziki, knieję nagiemi gałęzi
Niesilną zimne podźwignąć ciężary:
Taki, gdy smutna ciągnie się minuta,
Wreszcie zmieniony kraj porzuca z żalem,
I dając chętnie Cererę za Pluta,[2]
Pędzi wóz ku nam ciężarny metalem.
Tu go przyjmują gościnne podwoje,
Rzeźbą i farbą odziany przybytek,
Tutaj rolnicze przepomina znoje
W pieszczonem gronie czarownych Charytek.
Na wsi, zaledwie czarna noc rozrzednie,
Każe wraz Ceres wczesny witać ranek;
Tu, chociaż słońce zajmie nieba średnie,
Śpię atłasowych pod cieniem firanek.
Lekkie nareszcie oblokłszy nankiny,
Modnej młodzieży przywoływam koło;
Strojem poranne zbywamy godziny,
Albo rozmową bawim się wesołą.
Ten, w lśniący kryształ włożywszy oblicze,
Wschodnim balsamem złoty kędzior pieści;
Drugi stambulskie oddycha gorycze,
Lub pije z chińskich ziół ciągnione treści.
A kiedy chwila dwunasta nadbieży,
Wraz do śliskiego wstępuję powozu;
Sobol lub rosmak moje barki jeży,
I suto zdobiąc, nie dopuszcza mrozu.
Na sali orszak przywitam wybrany,
Wszyscy siadają za biesiadnym stołem,
W kolej szlą pełne smaków porcelany,
I sztucznym morzą apetyt żywiołem.
Pijemy węgrzyn, mocny setnem latem,
Wrą po kryształach koniaki i poncze;
Już się z pogodnych niebios oćma zdarła smutna.
Żeglarzu! ciągnij rudel, wiatrom podaj płótna,
Zmocnioną wczasem dłonią słone krajaj piany:
Otworem ci przestrzenne leżą oceany.
Niech umysłów nie chwieje burzliwość powodzi,
Towarzystwo nieliczne, kruchej słabość łodzi;
Wszak nie miał barki z dębu ni serca ze stali
Frygijczyk, co się pierwszy chytrej zwierzał fali,
A w zawody na złomnem puściwszy się drewnie,
Choć nań piekła i nieba dąsały się gniewnie,
W własnych dzielnościach ufny, śmiałych żądań pełny
Nieba i piekła zwalczył, złotej dostał wełny.
Nas kiedy w niższym stopniu śmiała chęć nie kładzie
Gdy nowe tworzym gmachy na nowej posadzie,
Gdy nasz trud równie wielki, cel równie szlachetny
Weźmijmyż z bohaterów greckich przykład świetny.
Im, pierwszy raz ojczyste rzucającym gniazda,
Nie stała się okropną tak daleka jazda:
Nam po wejściu do szranków możnaż drżeć z obawy
Gdy każdy trud zwalczony jest szczeblem do sławy?
Oni na wspólne dobro różne znieśli dary:
Ten siłę, ten wzrok ostry, ów dźwięki cytary.
My tak czyńmy, a wszystko torem pójdzie snadnym,
Wszak w niewielu brak darów, gorliwości w żadnym
Wszyscy chciejmy dokonać; dokona kto może,
Bo się nie równą miarą dzielą łaski Boże.
Lecz gdy ku wielkim sprawom pole się odkrywa,
Sama teraz nierówność mniej szkodzącą bywa.
Szczęśliwy, komu pierwsze wieńce się dostały:
Sam zyska chwałę, innych zanęci do chwały.
Lecz niech stąd marnej pychy blasków nie przywdziewa,
Wszakże owoc, nie liścia, świadczą lepszość drzewa.
Więc nie z wzięcia przyklasków, nie z zaszczytnej palmy,
Żeśmy pożyteczniejsi, z tego się pochwalmy.
Niech każdy, jak ów Greczyn, głosi dzielność swoję:
«Mocniejszy jestem: cięższą podajcie mi zbroję».
Póki, śpiesząc do mety wytkniętej u brzegu,
Żaden gromad biegących nie wyprzedzi w biegu,
Póty, na zawodników patrzając zdaleka,
Ktoby był wart nagrody, lud spokojnie czeka.
Lecz kiedy raz z biegących dobyłeś się tłoku,
Pod karą wiecznej hańby nie cofajże kroku,
Żeby siły w ostatniej wywarłszy potrzebie,
Tłumy, któreś przegonił, nie dognały ciebie.
Bo jeżeliś nad innych przymioty jaśniejszy,
Co innym zwiększa sławę, to tobie umniejszy.
Łamiąc męża szampierza na publicznym piasku,
Czyliż zwycięzca nie rad z gminnego oklasku?
Przecież w oczach pół-boga, co łamał centaury,
Nie miałyby ponęty zapaśnicze laury.
Tak, im kto wyżej stąpił, w większy trud się wprzęga,
I tem się nawet zniża, że wyżej nie sięga.
Do was to mówię, których braćmi nazwać lubo,
Wy, przyszła towarzystwa podporo i chlubo!
Wy, którym była matką łaskawszą natura,
Im wyżej, tem usilniej wytężajcie pióra,
Ażby sławy podniebne dosiągłszy opoki,
Innych tam braterskiemi zachęcali wzroki;
Nam zaś, którzy w poziomszym umieszczeni rzędzie,
Że waszym śladem idziem, i to chlubą będzie.
Gdzie Achill pozwał w szranki bogów polubieńce,
Wielkie miały wartości i dziesiąte wieńce.
Te weźmijmy, niech zawiść serc nam nie podbija,
Ni się czarnej niechęci wkrada do nich żmija;
Wszakże własne żądanie do związku nas wiodło,
Wszak praca nasze bóstwo, przyjaźń nasze godło.
Oby kiedyś świat cały, zgodne wiążąc dłonie,
Nasze wziął godło, naszym bóstwom sypał wonie!
Ale z takich początków wniósłby chyba tępy,
Że trzeba wszystkim wolne zrobić do nas wstępy.
Bo niedługo postoi gmach, wolny od skazy,
Jeśli doń budowniczy kładł bez braku głazy.
I nam jeśli niemiło pracę podjąć marną,
Sprawmy, niechaj się tylko godni do nas garną.
Żeby tak pożyteczne dokonać zamysły,
Najpewniejszym sposobem będzie wybór ścisły.
Ów Samijczyk,[3] w mądrościach natury ćwiczony,
Gdy prawdzie, długo nagiej, narzucał zasłony,
I tajne berło cnoty rozciągał nad światem,
Nie każdemu z swych uczniów dozwolił być bratem
Tak uczynił i Orfej, naród głaszcząc dziki,
Tak się i eleuzyńskie odbyły tajniki.
Nam choć liczne pragnących stawią się orszaki,
Nie jedna wszystkich żądza, zamiar nie jednaki,
A gdy chytrej obłudy zdejmiemy z nich płaszcze
Nie pod jednem się runem wilcze znajdą paszcze.
Ten się chciwością pędzi ślepą, dumą drugi,
Co w licznych towarzyszach chce mieć liczne sługi;
A niech im się wykrętne nie zdadzą manowce,
Srodzy wraz z przyjaciela będą prześladowce.
Inny, by krótką chętkę lub ciekawość sycić,
Za najtrudniejsze sprawy nie waha się chwycić;
Ale jak go dziecinna uwiodła łakotka,
Dziecinna zrazi trudność, którą pierwszą spotka.
Tacy gdy do nas wstępu nie znajdą przychodnie,
Gdy jakeśmy działali, będziem działać zgodnie,
Gdy osobne urazy topiąc w niepamięci,
Każdy na wspólne dobro winien zwrócić chęci,
Zgadnę przyszłość, przeszłości zmierzając rachubą:
Że będziem wzorem innych, sobie samym chlubą.
Jakiż skutek z groźnego wyniknie zamachu?
Cały Olimp w kłopotach, cały Parnas w strachu.
Ty bij dzielnie, ty dzielnie odpieraj najazdy:
Kto zwycięży, łbem dumnym da bukisz[5] o gwiazdy.
Lecz żeby Muz palcatki[6] szły gładko, jak z mydła,
Trzeba je wprzódy w pewne zamykać prawidła.
Punkt pierwszy: Nim się srogie rozpoczną turnieje,
Niech wystawa, rycerzy godna, zajaśnieje.
Naprzód ten, co zwycięskie nagrodzi zapasy,
Miodzie zajmie otyłe w środku stoła fasy;
Poczwórna świeca będzie w każdym błyszczeć rogu.
Witaj nam, smaczny z cielic flandryjskich pirogu!
I ty, boże, co bluszczem gibkie wieńczysz berła,
Daj sok, z drogich Burgundów wyciśniony perła!
Bracia! czy to już wszystko? Są miody!...[7]
Ach, gdyby!... Lecz on tutaj...[8] głos mi się ucina...
Tomaszu, Janie, kończcie... rzucam kęsy smaczne,
I do rzeczy powrócę i przepisy zacznę.
Punkt drugi. Czyż przez wota obrać, czy na szczęście
Komu sprawiedliwości bezmien[9] oddać w pięście?
Żeby zaś na namysłach czas nie poszedł w straty,
Gotów jestem celniejsze podać kandydaty.
To ojciec; myśli, pisze i dobrze i wiele,
Ale to grunt, że stoi na Wiwlasów[10] czele.
I Kujas[11] na tron sęski wart mądre wznieść pięty;
Przeznał iuris pandecta i judykamenty.
Lecz broń Boże, do mowy wetknie klientele,
Broń Boże, w słów łacińskie ugrzęźnie kąpiele:
Wtenczas, pomnę, do portu nie skieruje belki,
Sąd zaśnie, gardła wyschną, zwietrzeją butelki.
Jest jeszcze i Erazmus,[12] potemu figura,
Dobrze pakowna głowa, poważna wilczura.
Tobie zaś, coś niebieskich przednie świadom rzeczy,[13]
Co wziętą z góry łaską zmywasz błąd człowieczy,
Tobie większy sprawunek: wziąwszy żółte miody,
Któremu sąd wyznaczy, ty oddasz nagrody.
Jak ów, co sto lat sądząc naród w Izraelu,
Na ognistych rumakach wyleciał z Karmelu,
Tak i ty z miną gęstą w całej zasiądź pompie,
Jeden sekundant z prawej, ja z lewej przystąpię.
Kiedy tak wszystko miejsca w porządku zasiędzie,
Szermierze i arbitry i prezes i sędzie,
By wzbudzić chęć do boju, zgnieść sumienia
Gdy pięciu skutek lichy, łykniem cztery i pół.
Wtenczas przeciwne Muzy spuścimy ze smyczy,
Każdy usterk, błąd każdy niechaj sąd policzy
I na ścienie karbuje, w miód zmaczawszy palce.
Gdyby niesprawiedliwie sądził kto o walce,
Takiego ty rozkażesz upiec na opłatkę,
Ja w komentarz zbutwiały wetknę za cytatkę,
Erazmus przefiltruje i eliksir zrobi,
Waść pandektą przygnieciesz, on w kropki rozdrobi;
W więc tak zagrożony cieleśnie i dusznie,
Niechaj sąd pilnie zważa i zaznacza słusznie.
Wreszcie, kiedy się wszystkie skarbują pomyłki,
Gdy wszelkie zapaśnicy dobędą wysiłki,
Prezes policzy kreski... ach, skończyć nie mogę:
Jakąż tu widzę radość, jakiż żal i trwogę?
Co za skutek z groźnego wyniknie zamachu?
Cały Olimp w kłopotach, cały Parnas w strachu!...
Janie, nad tobą czarne zawieszone flagi.
Weź pud prawnych wybiegów, dwa pudy odwagi;
Bo Tomasz dziś od świętych wsparty i od Feba,
Jemu greckie i rzymskie sprzyjają dziś neba,
Tomasz wyższy, co Jemu oddał swoje zwisko,
Widząc, że pupil jego walkę począł śliską,
Zjechał tu sam, widziałem, na złotej kolasce,
(Wtem otworzyły się drzwi do drugiej izby i ukazała się cyfra).
I czy w jego łbie osiadł, czyli tutaj w fasce.
Z tak szczęsnego zdarzenia koledzy weseli,
Każdy Tomasza darem, każdy chwalbą dzieli;
Jan przeciwnik da wiersze, przysmaki Onufry,[14]
U mnie, gdy i łeb pusty i ubogie kufry,
Gdy ani rymem zyskam ani manifestem,
Co zostaje w mej mocy, życzyć gotów jestem:
Bogdajś tyle lat spędził szczęścia i swobody,
Ile pszczółek nad temi pracowało miody!
Jeżeli od nich słodszy mirtu cenisz wianek,
Ile masz z nas przyjaciół, tyle licz wybranek;
Bogdajś z nami przez tyle lat spróżniał talerze,
Ile dowcipnych wierszy w twojej Tabakierze![15]
Bogdajś, co rzecz największa, w straszne pozwan tuzy,
Na sztychy i siniaki nie wydał twej Muzy.
Pomnij więc dzielnie dzielne odeprzeć najazdy:
Kto zwycięży, łbem dumnym da bukisz o gwiazdy.
O przyjacioły łaskawe!
Za aniołki, za bezmieny[16]
I za tę piękną oktawę
Warciście darów bez ceny.
Lecz do twej Tabakiery, kupiec ladajaki,
Czyż ja potrafię godnej dostarczyć tabaki?
Chciałbym za tobą iść, śpiewaku Leszka,[17]
Ale łatwa dla ciebie, przykrą dla mnie ścieżka.
Rysunki, wina daliście łaskawie;
Ja cóż wam przydam jeszcze?...
Co mam, to wystawię...
Oczy wytrzeszczę,
Gębę rozziawię.
(Skończył. Wielkie nastało brawo. Spełniliśmy zdrowie Adamowe i Adam wychylił kielich i rzekł:)
Słuchajcie! Adam zaczyna,
Bo się dobrze napił wina,
I coś wam powie...
Wiwat, Towarzystwa zdrowie!
Niech się mu tak szczęście uśmiecha
I tak ciągle płynie,
Jak wąs umoczywszy w winie,
Adam wychylił kielicha.
Luba drużyno, przyjaciele mili,
Jak się wesoło tu bawię!
Dalibóg nie żal, żeśmy się spili,
Dzybamy, jako żurawie...
(Do Jana)
Jakaż tu wina i mózgu strata!
Janie! pamiętasz owe majówki?
Wszak to już szóste mijają lata;
My z tobą zawsze półgłówki!
(Do Tomasza)
Natura między nami
Wielką położyła miedzę;
Zan trzeźwy pisze wierszami,
A ja cedzę, a ja cedzę...
Lecz gdy winem łeb naleję,
Wiersz się składny wtenczas kupi...
Zan milczy tak, jak głupi —
Adam, jak wulkan zieje!
Dalibóg, tego zapał niebieski,
Kto choć pjany, kto choć pjany,
Leje zawsze rym dobrany,
I z wąskiej nie zboczy deski.
∗
Te bałwanki,
Ich twarze, ich fletnie
Przypominają mi obraz kochanki,
Której czasy trzyletnie
Z pamięci mej nie wygładziły.
Luba! ty przez łąki, ty przez gaje,
«Gdzie mój miły? gdzie mój miły»?
Śpiewasz... Przez łąki, przez gaje
Smutny się twój głos rozdaje;
Przez gaje i przez strumyki,
Gdzie naszej miłości pomniki,
Tam się twój głos smutny rozdaje.
Wspomnieć ciebie, jakże mile,
Dziś, gdym smutny zawsze prawie!
Jakże słodkie były chwile,
Którem spędził w twej zabawie!
Ściskałaś mię na twem łonie,
A twoje bieluchne rączki
Przypinały róży pączki,
Przypinały na me skronie.
Serce równym ogniem płonie!
Lecz ty daleka na zawsze!
Może kiedyś nieba łaskawsze
Pozwolą mi ujrzeć błonie,
Gdzie twoje bieluchne rączki
Przypinały róży pączki
Na me skronie!
Gdy poeta rośliny sławi i zaleca,
Aż tu nagle kartofel odzywa się z pieca:
Każe wziąć bardon, piosnkę zanucić mu tkliwą,
Poeta bierze bardon i nuci co żywo:
Jako niegdyś przed wieki Bożą mocą słowa
Z zamętu dawnych światów wzniosła się budowa;
Jak potem, gdy tysiączne przeminęły lata,
Hebrajczyk lepszą wiarę objawił dla świata,
Jak bogi greckie, złego doczekawszy losu,
Świat sobie nowy robią z ostatków chaosu,
Jak ich Kolumbus śmiałą potrwożył wyprawą,
Jak płynął i na morzu zahaczył się z nawą,
Jaki sąd o tem bogi, jaki święci dali,
Jak Kolumbus z nieszczęścia wybrnął... i tak dalej.
PIEŚŃ PIERWSZA
<fragment>
O wy, świata ziemskiego celniejsze okrasy:
Wy, łąki i usiewy i kwiatki i lasy,
Które Bóg pierwsze wywiódł przyrodzeniu z łona,
A świat pod wspólne Roślin zagarnął imiona!
Ziemia z mętnych żywiołów dobywszy się swaru,
Wami grzbiet niepłodnego oblekła ciężaru,
I dziś, gdy macie przyjąć lub stracić ozdoby,
Wdziewa szaty weselne albo kir żałoby;
I tłum stworzeń, co, z niebios główne mając łaski,
Ciągnie oddech i widzi ogniów dziennych blaski,
Dla wschodzącego życia w was szuka zasiłku,
I wam ostatki swoje daruje przy schyłku;
Z was czerpa bytność swoję, i z wami ją dzieli,
Z wami wyrasta, ginie, smuci się, weseli.
Jak słodko śród wiejskiego pędzę czas ukrycia,
Gdy wiosna wam powraca utracone życia,
Gdy się pączek z pod mroźnych okowów wyciśnie,
Napełni się, rozwiąże, młodym kwieciem błyśnie,
Nagą wprzód ziemię wdzięczne gałązki oplotą,
Łąka w zieloność, słońce ubierze ją w złoto;
Natenczas rzucam domek, gdzie mnie i mą lutnię
Więził mróz i wietrzyska rozhukane kłótnie,
W pola pobiegnę wonie oddychać rzeźwiące,
Opylę moję lutnię, nastroję, potrącę ...
W gaiku najwdzięczniejsze będą mi siedliska:
Tam i strumień szemrzący przez kamyczki tryska,
Tam na posłanie miękkie jest zieloność darnia,
Tam gałązka wdzięcznemi cieniami ogarnia;
Pośrodku liścia czułe gruchają gołębie,
Samczyk wygrywa piosnki miłośnicy ziębie;
Już wznoszą się nad krzakiem muszki, lekka rzesza
Dźwięcznie brzęcząc, powietrze skrzydełkami miesza.
Radość i miłość wiejskie nawiedza pokrycie,
Kiedy martwym roślinom wiosna zwróci życie.
Za cóż szybko przeminął tak miły nam czasek?
W dzięki ledwie nabyte już utraca lasek,
Wilgotna mgła przesiąkła oddechy niezdrowe.
Zaczerniły się słotą sklepy lazurowe:
W lasach otrzęsła zżółkłe zawierucha liście,
U ciekajmy do domku, zawierajmy wniście!
Słyszycie, jak złe wiatry szarpią się u zrębów,
Kruszą puszczę, rwą posad staroświeckich dębów?
Po łąkach, kędy igrał Zefir i Fawoni,
Obdartej z warst śnieżycy oćma oćmę goni.
Na górach niegdyś była słodka trzodom pasza,
Dziś krzak głogu bodcami nagiemi przestrasza.
Skądże tak miłej przedtem ponurość krainy?
Oto zima żyjące zmartwiła rośliny.
O, rośliny! o, plemię różne jednej matki,
Krasne róże i osty, cedry i bławatki,
Co z was mamy karm ludzie, motylki i słonie,
Cezarów i pasterek co zdobicie skronie,
Chwalbą was uwieczniając, niech godnie ogłoszę,
Jakie mieć z was pożytki i jakie rozkosze ...
Pragnąłem dalej śpiewać... Wtem z wnętrza komina
Lekki oddech popielne cząstki chwiać poczyna;
Przelękły, wglądam pilnie, zbliżam się powoli,
Bym dostrzegł, co się na wierzch spalenizn gramoli.
Aż owoc z za indyjskich wywiedziony szranek,
Co ma imię Kartofel, Bulb, albo Ziemlanek,
(Czy to błąd mojej myśli, czy wzroku pomyłki?)
Żywota nie mające toczy naprzód bryłki,
Jak głaz, co go opuncka przerzuca niewiasta,[18]
Dotknąwszy ziemi, mięknie, pulchnieje, podrasta;
Lub jak się dmą przysmaki w ogniska czeluści,
Gdy do nich płyn burzący pierożnik zapuści;
Tak pęcznieje ziemlanka, zwiększa krąg obręczy,
Rozpuka się i ludzkim wyrazem zajęczy:
«Niegodny, takaż pamięć na świadczone łaski,
Na kasze, nadziewania, smażonki, frykaski,
Które zjadając w wieczór, południe i ranek,
Przysięgałeś pod niebo wznieść imię Ziemlanek!
Ja ci miałam dziękować, a muszę się żalić.
Jeść mnie nie zapomniałeś, zapomniałeś chwalić.
Ilekroć w skwarnym proszku członki moje tleją,
Słucham twych dźwięków, marną chłodzę się nadzieją.
Niewdzięczny! Ty, roślinne rozgłaszając sławy,
Milczysz, skąd karm czerpałeś; śpiewasz, skąd zabawy.
Popraw się, zabrzmij dla mnie: ubłagam się jeszcze,
Zapał w tobie odżywię, wleję duchy wieszcze».
To rzekła ... nagle z posad chwieje się kominek,
Izbę chmura popielnych zaćmiła drobinek,
Wybuchnął płomyk, barwą niebieską zabłysnął,
Węgiel ciemny rozżarzał i ksyknął i prysnął;
Lica mi bledną... włosy zjeża przestrach boski;
Zadrżałem... Owoc przyciął kartoflane głoski.
Podźże lutni, ku wielkim sprawom cię nawiążę,
Przeszłą zwiedzę rozległość, w przyszłość się zagrążę.
Ziemlanko, usty twemi boże znaczysz chęci,
Twa cudność mię przeraża, twa dobroć mię nęci,
Módl się za mną, bym trackich panienek[19] wziął blasku,
Bym twe imię w powszechnym uwiecznił przyklasku.
Powiem twą postać kraśną, różność twoją farby,
I nad zwierzchnią ozdobę droższe wnętrzne skarby;
Powiem, jako, przedziwnym naleziona cudem,
I w niebach spór zapalisz i pomiędzy ludem:
Jak stąd krwawe zapasy, jak wystawne bale,
Jakie morza i jakie odwiedzono sale,
Ile krain, bolesnych ile panien jękło,
Ilu mężów zginęło, ile butlów pękło!
Niech, gdzie słońce zasypia, i skąd błyska ranek,
Znają, iż twardo przyszły użytki z ziemlanek.
Jest ląd, kędyś tam w morza ostatnie przepadły,
Ereb[20] go z Nocą ślepą od wieków zasiadły,
I resztę zmętu w tamtą Pan Bóg zmiótł ciemnicę,
Gdy świat nasz robiąc, pisał żywiołom granicę,
Porozjaśniał błękity, słone rozlał głębie,
Objąwszy niebian w górnym, lud w ziemskim obrębie.
N a ten czas każdy z żywych, swą cząstką bogaty,
W pomieszane chaosem nie zaglądał światy;
Lecz gdy wieków znaczona rachuba przeciekła,
Inną postać wziąć miały nieba, ziemie, piekła,
I mężobóg hebrejski zagrzmiał od Syonu,
Wytrącać mdłych górnego posiadaczów tronu.
Przesąd, urosły z laty, wraz swą siłę traci,
Niekrwawy ołtarz w świętsze przybrał się postaci,
Inny zakon od zbrodni serca ziemskie strzeże,
Inne ku chwale niebios podnoszą się wieże.
Już tłum heleńskich bożców (jak brzmi z dawnej wieści)
Dziedzin nie zniesie, prawej otworzonych cześci,
W otchłań pierzcha, gdzie Twórcy dłoń nie sięgła mądra,
Gdzie bezrządnych żywiołów kłóciły się jądra.
Tam Nowy Świat starego chcąc zbudować wzorem,
Stwarzają ląd, roślinnym zielenią ubiorem,
Dadzą żywiołkom farby, piórek, kosm i skrzeli,
W reszcie króla ziemskiego cudny kształt odleli.
Pierwszym na on czas razem, ku tej biegąc stronie,
Słońce cześć miało w świeżych narodów pokłonie.
Fauny wiejskie i orszak nimf zielonowłosy
Napełnił wód kąpiele, łąki, góry, wrzosy;
I od których świat stary ubiegł tak daleki,
Złote nowemu światu przypłynęły wieki.
Ale już niebios rządem z Madrytu wybrzeży
Kastylski poczet świetnej spuszcza się młodzieży;
Twoim, Kolumbie, wielkim następując torem,
Chęci swe ostrzą świata przyszłego zaborem.
Już gmach po międzyziemnem prześlizgnął ich gople,
Szumią skrzydła, tryskają cięte miedzią krople.
Gdzie zrąb belek okrętom sklep nasuwa tęgi,
Błyszczy wojsko pomiędzy żaglowemi wstęgi.
U boków się skrzywiają płytkie ostrze miecza,
Dziryt dłonie uzbraja, puklerz zabezpiecza,
Z przyłbic czerni się strusiec, puchem znamienity,
Powiewne mi ku słońcu migocąc się kity.
Las sztandarów, w pobożnym malowanych wzorze,
Zwycięskiej znak Golgoty niosą na bisiorze.
Pod temi hasły młodzież, gardząca przestrachem,
Nieznaną głąb nieznanym szła obciążać gmachem.
Już dróg mokrych wskazówki utraciwszy, gwiazdy,
Losowi rządy ślepej poruczyli jazdy;
Już ziemia, coraz w wodę zachodząca, blednie,
Rycerze na przepaści wyjeżdżają średnie,
Patrzą, jak błękit, na dół zataczając szkliska,
Brzegiem oblicza swego brzeg wody obciska:
I w którą stronę rzucą oczy albo myśli,
Białość niebios i morza dokoła się skryśli.
Już wbiegli, kędy stary świat kończy granicę,
Inne tam wiatry cieką, woda ma różnicę,
Rzeźwość nowa zmysł karmi i duchy weseli,
Czuć, iż od światów błogich drobny przestwór dzieli;
Krzyczą raźni młodzieńce, wiatry świszczą w żagle,
Bieży okręt i w biegu zacina się nagle,
Trwożne majtki, dumając, iż opór zwyciężą,
Próżno trudzą się wiosłem, marnie liny prężą,
I wiatru żądanego chcąc rozdrażnić duchy,
Napróżno grzmią częstemi ze spiżów wybuchy.
Jak pompejański słupiec, lat pamiętny tylu,
N a twych zasiadłszy brzegach, ojcze potwór, Nilu,
Wierzchołkiem w niebo dąży przed ziemskie mi oczy,
A spodem granitowym spód Erebu tłoczy;
Jak twardo na libijskiej Atlas wsparty stopie:
Tak twardo korabl w morskim uwiąznął zatopie.
Waszą sprawą, Neptunie, i wód srebrnych Pani,
Coście gmach sobie w tamtej podnieśli otchłani,
I kiedy, od nas zbiegłszy, żyjecie swobodnie,
Pokój wam Iberyjscy skłócili przychodnie.
Ta ziemian śmiałość srodze Neptuna ubodła,
Widzi nieznane bronie, widzi straszne godła,
I czy puścić wędrowca swoich mimo straży,
Czy wziąć karę przykładną, długo w myślach waży.
Niepewny, czy mu siła wystarczy trójzębu,
Tak niezmierne spojenia wyruszyć ze zrębu,
Gdy zna, że losy świata od tego zawisły,
Że sprawa godna bogów zajmować umysły,
Idzie i kędy spody ma nawa podwodna,
Wziął ją końcem łańcucha, łańcuch przybił do dna.
Sam rzuca, gdzie przebywał, wód podziemne studnie.
Brał rydwan, morskiem dziełem z konch tworzony cudnie,
Zaciął trytony, srebrna które zdobi łuska.
Bieży rydwan i zlekka wód oblicze muska;
A gdy u granic stanął, zaraz lądu bogi
Z otwartemi ramiony zajdą mu pół drogi.
W licach Neptuna troska przebija się skryta,
Każdy pochmurne wróżby z czoła mu wyczyta.
Kazano zwołać radę; zwoływa się rada.
Na berle wsparty Neptun średni tron zasiada
I dokoła surowe potoczywszy wzroki,
Tym nakoniec wyrazem jawił żal głęboki:
«O, niegdyś króle świata, dziś ze świata zbiegi,
Rządzący poczynione dłonią własną brzegi,
Niestety, i tej koniec szczupłej nadszedł właści,
Już nas morskie skutecznie nie grodzą przepaści.
Wiecie, co zdawna twardych losów wróżą księgi:
Że stworzenia dosięgną swych stwórców potęgi.
Zlepki, które Prometej, ubijane z piasku,
Promykami ocucał kradzionego blasku,
Przez umiejące morze wyśledzą posłańce,
Kędy ziemia okute lodem toczy krańce,
I ku siedliskom nocy pomkną śmiałe rudle,
Gwiazdę dnia znajdą w rannem kąpiącą się źródle.
Posiędą piorun boży, zwiedzą niebios stropy
I cały świat (o zgrozo!) pod swe nagną stopy.
Już się wyrok dopełnił... Nowiny przyniosłem.
Ach! za cóż takich nowin ja muszę być posłem!
«Rzuciwszy społem z wami ulubionych Greków,
W nowej żyłem głębini dwa dziesiątki wieków,
Gdy wczora nagle strząsł się kryształ mego dachu,
Poczułem górą przejazd niezmiernego gmachu.
Ów, co go na Trojany słała Pallas gniewna,
Ów ogier[21], z dyktejskiego wyciosany drewna,
Co niechcących u zdradnej zaczajać się kępy
Na miasto śmielszych Greków wydźwignął zastępy;
Co mówię?... kiedy niebo, dając kres niecnocie,
Nurzało ziemię w hojnie upuszczonej słocie,
Ów korab, co świat żywy uniósł nad potopy,
Marnieby chciał iść w równi z korabiem Europy.
Dane ostatnim ziemi połogiem straszydła
Jak miały liczne barki, tak on liczne skrzydła;
Z czoła dębowym słupem uparł się w obłoki,
Laną z miedzi zbroicą poobtaczał boki.
Jam niepewny, czy siła wystarczy trójzębu,
Tak niezmierne spojenia wyruszyć ze zrębu.
Gdy znam, iż losy świata od tego zawisły,
Ze sprawa godna wasze zajmować umysły,
Szedłem — i kędy spody ma nawa podwodna,
Wziąłem końcem łańcucha, łańcuch wbiłem do dna.
Dziś mamy po głębokich namysłach rozstrzygnąć,
Przez jakie kar rodzaje zuchwalca doścignąć:
Czy moc wspólna niech okręt zdobywa i pali,
Czy go w więzach na łaskę rzucić morskiej fali,
Czy gwałtu użyć mamy, czy ulegać podło?
O, nie! zawsze do złego uleganie wiodło.
Dzielnie strzec ostatniego przystało siedliska,
Z niem lub się wszystko straci, lub wszystko odzyska».
To rzekł i spoił bogom usta zadziwione.
Myśl niepewna na różną przeważa się stronę:
Walczyć, czy ulec podło... Zemsta przezwycięża.
«Oręża»! krzykną wszyscy; brzeg odbił: oręża!
Wtem niebo krwawą chmurą objawiło gniewy,
I czterykroć raz po raz trzasnął piorun lewy.
U cieczka! przestrach zimny radzących napada,
Pierzchnęli wszyscy... Spełzła na niczem obrada.
NA IMIENINACH JÓZEFÓW: JEŻOWSKIEGO I KOWALEWSKIEGO
Cyt, bracia, zamknąć gęby i nadstorczyć słuchy!
Znowu mię Feb wieszczemi napompował duchy.
Cyt! — mówię — słuchać pilnie, wara, nie drwić głową,
Chociaż wam myślę zapiać piosneczkę nienową.
Znowu na plac nasz jeden i drugi kolega,
Oni będą dziś w rymach alfa i omega.
Ten, jak kret, jak jeż, kopie i tam i sam dziury,
Szpera w skrytych przed nami tajnikach natury,
Czy idzie między mędrce — któż ich zmaca równie? —
Czyli na wylot ludzką przegląda mózgownię
I kątki wynajduje. gdzie się dusza gnieździ,
Jak odkryć fałsz, co zawsze obok prawdy jeździ;
Gdzie się czucie, gdzie rozum, gdzie pamięć zawiera
I skąd oryginalności[22] dostać et caetera.
I ty, drugu, pierwszego dosięgasz potroszę
I Longinów w wąsate przerabiasz długosze.[23]
Dawno dla ciebie wieniec upleciony mamy:
Są w nim delty i bety i joty i gamy.
Lecz co was, bis-Józefy, między sobą równa?
Między nami i wami na czem miedza główna?
Oto, że gdzie my smaki znajdujem jedyne
I na samo wspomnienie połykamy ślinę,
Gdzie każdy z naszych braci ślizgać się gotowy,
Wy stąpacie, jak zbrojni w śpiczaste podkowy,
Tam się samemu djabłu skusić was nie uda.
Śpicie smaczno, choć dysze o ścianę Gertruda.
Nic nie dojdę, lub was Bóg z czystszej lepił gliny,
Czyli jakiej potrzebnej ujął wam sprężyny.
Erazmie![24] wszakże jeden tuczy ich posiłek,
Wszak mają tyleż chrząstek, kiszek, kości, żyłek;
Zacóż, gdzie każdy z naszych ślizgać się gotowy,
Ci stąpają, jak zbrojni w śpiczaste podkowy?
Szpargały, ich miłośna nauka im słodka,
Istni filozofowie z wierzchu i ze środka.
Filozofujcie [sobie], niech wam Pan Bóg szczęści,
Niech wam do stu lat pióro nie wypada z pięści,
A gdy rzuciwszy mądrą, ale chudą postać,
Do raju szczęśliwości uda się wam dostać,
Niech takie, jakie tutaj lubicie stworzenia,
Zlepione z wyobraźni, z dymu, z puchu, z cienia,
Dostaną się za żony z Stworzyciela ręki;
Karesujcie ich wiatrem poszywane wdzięki,
Z elastycznych faworów zysk odbierzcie luby,
Którego nie pojmuje zmysł nasz nazbyt gruby.
Ale nie dość wychwalać. Dałem migdał słodki:
Teraz gorycz musicie wypić bez ogrodki.
Otóż wyznam, największej braknie wam zalety:
I cóż, żeście uczeni, kiedy nie poety!
To mi przedziwna, wielka, boska, cudna sztuka:
Gdzie człek siadł, gryzie pióro, w stół palcami
Maca średniówek, zgłoski policza raz, dwa, trzy.
Co mi do tego, że wiersz na wiersz zyzem patrzy,
Że ten idzie do Sasa, ów do lasa zbacza?
Abym rymy przylepił, zachwycę słuchacza.
Ehej, ehej, Józefy! a pókiż, a póki
Nie będziecie tak pięknej wyznawcami sztuki?
Miejcie i myśli nowe i ważne i ciągłe,
Peryjody dobitne, potoczyste, krągłe:
Wszystko to mara, cienie, fraszka, trup bez duszy.
Rymy grunt; niemasz rymów: ja zatykam uszy.
Franciszko-Hieronimie! Waść tu zgrzeszył trochę.
Malusieńką pragnąłem wyciąć peryjochę:
Od czasu, jak żarłoka przywiodłeś na Berszę,[25]
Dwa już lata ulazły: ani psyt o wiersze.
Własnemi chciałem w rymach przywitać cię słowy,
Jakeś mię za Pamiętnik witał Naukowy;
Lecz się boję w łajanki pozwać wirtuoza
I powracam do rzeczy... Stąd wniosek, że proza,
Chociaż najdoskonalsza, djabła będzie warta:
Arkusz prozy equale[26] rymów jedna czwarta.
Zrównanie... Tomasz... Aha, przypomniałem, brawo!
Tylkom co z najważniejszą nie minął się sprawą.
Chcę mówić, głos zamiera, pocę się i ziębnę,
Trudno mi, jakbym rymy dobierał dobębne;
Jednak powiem — już mówię: patrzcież na Tomasza,
Patrzajcie, jak go same zacięcie przestrasza.
Wstyd mu oczy zamyka, sumienie go drapie,
Jeżą się na sześciennej głowie kudry capie.
Nagłym galopem w pięty krew ucieka z twarzy,
Blaknie coraz [jak] istny drug Misyjonarzy.[27]
Przytomność go odbiegła, czucia ani kęsu,
Odwagi mniej, niżeli w wierszach Kiszki[28] sensu.
Erazmie, za puls chwytaj: już po nim za chwilę,
Uważaj, jak wybija jamby i daktyle.
Czytam że bicz na niego i proszę sekretu:
«Kopija zapadłego w Parnasie dekretu,
Wedle ukazu Jego — i dalej i dalej,
Działo się na Parnasie u źródła Kastali.
My, Febus Jowiszowicz, bożek z bożej łaski,
Poetycki, lekarski, delficki, parnaski,
Gdy manifest zaniosły pod powyższą datą
Kochane siostry nasze, Talija, Erato,[29] Et caetera, iż pewny Zan, literat chudy,
Będąc długo rymarzem z potrzeby i z nudy,
Tak długo żebrał, tak się wpraszał im do łaski,
Że go nareszcie lubić zaczęły Parnaski;
O Kochach, o Leraku gdy pisał rycerzu,[30]
Nieraz wiersz dyktowały, siedząc na kołnierzu,
I kiedy w tanach z niemi podejmował pięty,
Radziły, żeby szpetny rym został odcięty.
Stąd wyobraźni jego coraz rosły skrzydła,
Stąd łatwiejsze i lepsze mógł toczyć wierszydła,
I czy piosnkę poważną na lutni zabrząka,
Czyli pod nos zanuci «Pastorowa dońka».
Czy kolegom słonego dowcipu podsypał,
Czy, jambem zbrojny, [wszystkim] doskwierał i szczypał,
Muzy rozum w sześćkonnej zsyłały kolasce.
Jakże ten lichy rymarz wypłacił się łasce?
Zbił lutnię, Newtonowe do tła wścibia znaki,[31]
Z własnej już Tabakiery nie chce brać tabaki.
«Chciały obżałowane zlecieć na minutę,
Chciały wyreperować mózgownie nadpsute,
Ale cóż tam za dziwy, potwory, rarogi!
Tu +[32] rozkaroczony stanął pośród drogi,
Tu minusowe tyczki sterczą, jak bratnale,
Tam nakształt sani ruskich toczy się =[33]
A potęgi, pierwiastki, ostre, tępe biesy,
Nieskończoność z obcęgów, esy i floresy;
Spółczynnik idzie z prawej, alfa z lewej ręki,
Tu poważny χ siedzi, tu iksik maleńki,
Owdzie wykładnik drugim pojeżdża na karku,
Słowem chaos, i chaos we łbie, tak jak w garku.
Tak bożkowi świadkowie rzekli oczywiści.
postanowiono: Niech Zan mózgownię oczyści,
Niech zaraz z przeproszeniem pośpiesza do Muzy,
Inaczej wsadzić na łeb głupstwa cztery guzy.
Jeśliby się pokazać śmiał od tego czasu,
Na wieki dać mu abszyt niemiecki z Parnasu;
Bo to jest [jeszcze] wolą dekretu, ut supra,
Ażeby egzekutor nie oszczędzał kupra».
We mnie do kubka ochota,
Który z topolowej szczepy
Polskie wyżłobiły dłota,
Toż myśli Onufry luby.
Podajcież otyłe kuby!
Znowu się taniec wywija,
Zabrzmi wśród radosnych znaków
Pieśń wspólnym głosem łączona:
Niech Polak do zgonu pija
Z polskiej czaszy u Polaków
Polskim mieczem wzięte grona!
Do wierszy znowu! Bracia, będę wiersze kował!
Dalibóg, już mię Febus naelektryzował:
Z oczu sypią się iskry, a we łbie żar wielki,
Może to będzie skutek Lejdejskiej butelki.
Ty zgadnij to, Onufry; Onufry, ty, który
Podkasałeś najskrytsze zasłonki natury,
Ty w cieniach, gdzie się tępią zmysły śmiertelnika,
Gdzie gmin, na pozór sądząc, gruntu nie przenika,
Ty, skoro wyrychtujesz twój węch nadczłowieczy,
Cienie na wylot zbadasz i dasz sąd o rzeczy...
Ty... Brawo! przeciem zaczął... bo też wiedzieć macie,
Że z rozkazu kolegów mam chwalić was, bracie.
Wiele tu trzeba mózgu... do djabła zachodu!
Bo niechno cię obejrzą z boku, z tyłu, z przodu,
Ileż tam cudów oko najlichsze odkryje
I obszerne do chwalby znajdzie materyje. Jeśli chcesz, żebym skończył, niech tu stoi flasza,
Albo mi, [jeśli wola], daj w pomoc Tomasza...
Cóż? może mu łeb mocne obsiadły humory?
Sam nie wie, zły czy dobry, zdrowy czyli chory...
Przetoż dla osłodzenia skwaśniałego ducha
Podaj tu weny byczej: wnet Zan się rozrucha.
Albo, jeśli masz chęci, żeby grono całe
Ubawił wierszyk, godny twą śpiewać pochwałę,
Weźmij wianki i kwiatki i Wizbora[35] flety,
Rzuć zwyczajną ci skromność, własne głoś zalety! Gdzież jest, co cię przewyższa, gdzie, co ci wyrówna?
Czyje gardło tak brzmiące i gęba tak mówna?
Wynijdź i staw szeroko, jako zwykłeś, gnaty...
Wypnij... i piersi i kark duchowaty,
A dopieroż miedzianych słów buchaj brzemiona,
Łeb sfastryguj, twarz trocha niech będzie skoszona,
A palec wielki, mowy trzymając się toru,
Niech coraz argumentom dodaje wigoru:
Każdy zadrży, każdemu szpik przejmie obawa,
Kto najmniejsze porządku śmiał poruszyć prawa. Powiem coś... czy wymienić? czy zamilczeć imię?
Ej! powiem, dzisiaj czas mój, panie Hieronimie!
Odpuść nam winy nasze, do ciebie tu pijem,
Tylko fe! nie łam palców i nie szturchaj kijem!
Choć rubarbarum twoje spędziło rumianki,[36]
Przecież na to wspomnienie musisz upiec grzanki.
Z trudnością do naszego przywlókłszy cię zbioru,
Nie chciałbym jeszcze pieprzyć w niezdrowym humoru;
Lecz żal na sucho puścić, gdyś wpadł w moje łapy;
Zapomniawszy na ranek, jeszcze weź jelapy.
Pomnisz, jak twoje księgi, lecz nie dziś, broń Boże,
Rok temu, trzy miesiące, miesiąc, tydzień może,
Pomnisz, w jakiej twe księgi żyły niegdyś zwadzie:
W kątku, w oknie, za oknem, w kominie, w szufladzie;
Tam czyste, tu pisane wyciągi, notatki,
Tam okładki bez książki, książka bez okładki:
Słowem, jak niegdyś było archiwum w Piotrkowie,
Jak w senackich ukazach, jak dziś w mojej głowie...
Jeśli Nazo[37] nie zełgał, przed dawnerai wieki
Z takiej Jowisz utworzył świat biblijoteki.[38] Niemniej skutecznem huczne twe kazanie było,
Onufry, o, ty główna towarzystwa piło!
Skoro wszedłeś, krzyknąłeś, znikł chaos rozległy..
Rozdzieliły się książki, na miejsca pobiegły:
Pandekta Justiniani i kanona Patrum
Precz od Wolterowego uciekły teatrum.
Kujas ze wstydem, skoro zorza ujrzał ranne,
Rzuca długo gniecioną pod sobą Joannę,[39]
Berszu, co jadł za pięciu, lał w gardło przez cewkę,
Na polską przyprawiony wybornie polewkę,
Wytknął pył głowę, pisnął i uciekł na wieki,
Dzisiaj do wydziałowej znowu wraca teki. A cóż na to odpowiesz? Nie dość, Hieronimie,
Że twe w dziejach Wiwlasów głośne będzie imię,
Że w pismach twoich błędy krytyk złowi rzadko,
Że się myśl mocna wiąże, słowa płyną gładko;
Nie może to Onufra w gniewie ukołysać:
Nie dość u niego pisać, należy: przepisać. Lecz czyż twej przezorności na tem są granice?
Czyż tylko cudze uczysz karności książnice?
Bynajmniej. Ta, co dzisiaj szaf ogromnych czeka,
Z ciebie początek wspólna ma biblijoteka.
Któż tak zręcznie śpiżarnie kapturzystów[40] zbada?
Kto tym osłom tak zręcznie perła powykrada?
Ty pracujesz, a wspólny pożytek stąd roście,
Nowi coraz do szafy przybywają goście.
Jakeś ich pozapraszał, tak nadal zapraszaj;
Zabierz, a nie oddawaj; pożycz, nie odnaszaj.
Bądź biblijotekarzem, prosimy cię z duszy,
Wszak z cygana najlepszy zwykł bywać koniuszy.
Zato póki Wiwlasów trwać będzie budowa,
Dopóty się twych przysług pamiątka zachowa.
Gdyś powszechnym pożytkom twe poświęcił siły,
Każdy ci, jak kolega, jak przyjaciel, miły;
Bo umiesz z przezornością stany zbadać cudze,
Ani się w przyjacielskiej ociągasz usłudze,
Gdy naelektryzuje los kogo odjemnie;
Za to ci każdy pragnie odsłużyć wzajemnie.
Każdy z radością dzieli obchody weselne;
Ale któż w ich przyborze trudy łożył dzielne?
Czy ty, ty, ty, ty, ty, ty, ty, ty, ty i ty... nie!
Któż u djabła tę dziką wytrzebił pustynię?
Kto tu kopał? kto cyfrą, kto trudnił się chatą?
Ja to zrobiłem, ja to, ja to, ja to, ja to.
Teodor[41] równe prawo do pochwały rości;
My każdego poranku zwiedzali te włości,
My Rzymską przez ostępy ciągnęliśmy drogę.[42]
My chwalić się nie chcemy... zamilczeć nie mogę.
Gdybym zamilczał, krzykną i lasy i góry,
Krzykną dwadzieścia cztery w tej altance dziury,
Dziury, które nosatym uzbrojony kołem,
Cały dzień wybijałem z potu mego czołem.
Jeszcze się miejscy w puchu wylegają gapie,
Rosa odwilża ziemię, jeszcze Febus chrapie:
Teodor już jest u drzwi i wchodzi i puka,
Żadna mnie od wstawania nie wymówi sztuka.
Próżno przez sen, jak Franuś, plotę labirynty,
Próżno, jak Zan, się gniewam, nos spuszczam na
Muszę wstać. Drzem się w lasy, błądzim cały
Żeby miejsce dla twoich wynaleźć altanek.
Choć rowy zatrzymują, choć gałęzie kolą,
Choć deszcz za kołnierz idzie, nogi z trudu bolą —
Dopóty nie ustajem, szukamy dopóty,
Aż mokremi ku sławie wdarliśmy się buty,
Przychodzim na dolinę, zagęszczoną krzaki,
Śmiertelnych śladów żadnej nie było oznaki;
Bóg żaden jej nie zwiedził, taka miejsca zgroza;
Żadna się zabłąkana nie wdarła tam koza.
Natychmiast, w rajskie sady ostęp mieniąc dziki,
Uzbrajamy dłoń w rydle, topory, motyki...[43] ....................
O, zwiedziony, podwójnie, potrójnie, poczwórnie,
Sam ty dureń, gdyś wszystkich poczytał za durnie.
Wszakże jeden nasz węzeł, wszak przyjaźń doznana:
Mogliżbyśmy na sucho puścić święto JANA?
Mówiłem ci, ty sensu nie znałeś w mem słowie,
Mówiłem, że broń niesiesz przeciw własnej głowie.
Przychodzi na nas kolej, a więc słuchaj, ośle,
A ty mu winszowania intonuj wyniośle.[44]
∗ ∗ ∗
Uciszcie się! Niech państwo na ustąp pozwolą!
Dziś do mnie na namowę miał zjechać Apollo.
Hejże, pitono-bójco! bożku złoto-cytry!
Znidź sam i Muzy przywiedź za superarbitry!
Oto ich oczekuję z duszą upragnioną,
Z rozkaraczoną bramą, gębą rozdziawioną.
Dajcie mi na pegazim stąd ulecieć puchu,
Wieszczego dajcie łyknąć chuchu i podmuchu!
Albo ty mnie medyczne przypraw fajerwerki,
Niechaj się na wiatr zdejmę z twojej Tabakierki.
Cyt! już intromisyje poczułem bożyszcza,
Już mi się brzuch wypina i oko wytrzyszcza.
Jak bąk, jak bomba, żary karmiąca w saletrze,
Wznieść się i szarmyclować gotówem po wietrze.
Teraz mnie pójcie, bracia, i teraz utuczcie;
Kto wie, czy nazad spadnę, czy będę na uczcie?
Patrzaj, patrzaj: w gawronią wybrałem się drogę,
Drobnych was ledwie z góry wzrokiem schwycić mogę;
Już miejskie gmachy, kryciem miedzianem osute,
Zdają się być na Zańskiej tabakierce kłute,
Świecą się rzeki, wioski i lasów urywki,
Jak pęk rozkosznych włosów jakiej czarnobrywki.
Hej, ty, co w księżycowem uwiązłeś poddaszu,
Od Adama jak niżej zostaniesz, Tomaszu!
Gdzie ty łbem dosiągł ledwie, ja, wsparłszy się piętą,
W całym niebie wytrąbiać będę Jańskie święto.
Lecz, żebym nie spadł nazad na poziome gruzy,
Śmiały zamiar, parnaskie, raczcie wesprzeć, Muzy.
Jeśli kiedy Jan krótki dogodził z was jakiej,
Śpiesz się i u pegaziej siądź ze mną kulbaki.
DIALOGUS MUSARUM
MUZA
Mościa panny! ktoś z nieba i woła i mruga.
Pewnie to jest Merkury — A, najniższa sługa!
Cóż, to, widzę, śmiertelnik jakiś, odpuść Boże?
INNA MUZA
Czy nie Franuś?
INNA
Ten ustał!
INNA
Józef? — Nie — Jan może?
INNA
Nie ... tak górnie nie wzleci nikt oprócz Tomasza...
Siostry, co wam się stało? Czyście zaszły w głowę?
Żadnaż to nie pamięta, że, dziś dnie Janowe?
Na Jana cześć po niebie jambów szuka Adam.
Zaraz mu biegnę pomóc,na kulbakę siadam. Bo Jan uczeń Kalliopy, Bo, gdy się na Parnas wdzierał, Ja mu sama kułam stopy, Z moich rąk wieńce odbierał. Jan mój uczeń, Jan mój liryk: Ja mu splotę panegiryk.
Co, co, co? Śmiech, ugryzki, obelga wyraźna!
Co? tak wielkiego męża wystrychnąć na błazna?
Co? onże-by miał stroić waszecine liry?
Przywykł szczęk mieczów słyszeć, wielbić bohatyry.
Pomnisz, jak wnętrznej ulgę chcąc przynieść żałobie,
Błąkał się wśród pustyni i wsparty na grobie,
Skoro noc ziemię w zawój otuliła głuchy,
Pieniem z mogił[47] wywołał bohatyrów duchy.
I z larwą zemsty pędząc kraju zdrajce niecne,
Przyszłe im męki palił i odkrył obecne?
Stój więc! Niechaj Erato na, kulbakę leci!
Od niej chwałę epiczni zyskują poeci.
MUZA
I ja też nie ustąpię, choć już wrzawa wielka,
Ja, z Muz pierwsza, wymowy ja nauczycielka,[48]
Co jeszcze w pośrzód żaków sądowej niesnaski
W głosy Jana sypałam oratorskie kraski.
Prócz mnie, czyż o nim kiedy wspomniała z was która
Z czyich łask adwokacka dana mu figura?
Pod czy jem okiem pasł się, zaokrąglał, wzrastał?
Kto mu pierś wyfutrował i gardło przeszastał,
Tak, że jeśliby z wrzaskiem odezwał się groźnym,
Wszystkie go subsellija chciałyby mieć woźnym?
Jan adwokat: pośpieszę do Adama i ja.
URANIA
Samaż więc pozostanie w domu Uranija?
Głupie, czyście Bachusa dorwały się trunku?
Czy stąd, że się na wyższym nie znacie rachunku,
Chcieć Jana? O, wydrę go, wydrę waszym szponom!
Pocóż tu poetyssy? Wszakże Jan astronom!
Obaczycie, niech tylko nocy szata spadnie,
Zaraz do mej świątyni z domu się wykradnie.
Jeszcze u wszystkich planet nie nakręcę kółek,
On już z tęgim tubusem bieży na zaułek.
I Onufry, na niebie znająca się wyga,
Kark swój tablicowaty w taktach za nim dźwiga.
Żeby Jana dziw gwiazdnej nie wabił struktury,
Pocóżby w noc biegł, okiem strzelając do góry?
Czego w nim krew się burzy i z ust idzie ślina?
Oto chęcią mych nauk pali się chłopczyna.
Lecz biegnę na kulbakę; już Adam, niestety,
Pomiędzy najgorętsze zaleciał planety
I jeżeli mu .............. ..................
Chce dalej mówić, aż wtem, zaciąwszy gołębie,
Wpadł Kupido i skrzydłem młasnął ją po gębie.
KUPIDO
Skądże się wam, siestrzyczki, tak krzyczeć uwzięło?
Wszystkie pono nie w swoje wdałyście się dzieło.
Oj, gdybym Jana nie pruł mej strzałki żelazem,
Darmo, choćbyście wszystkie obsiadły go razem.
Przeze mnie on wśród wieszczów wylatuje górą,
Ja w nim podniecam zapał, ja mu stężam pióro.
Gdyby go najweselsze wabiły niebiosa,
Przez noc całą z puchówki nie wytknąłby nosa.
Nie wiem, czy dla gwiazd ludzie po zaułkach mokną,
Lub się całe dwa lata kochają przez okno.
Łaszcząc się koło cycek, czy to dla was, siostry,
Jan nieraz zranił pyski o szpigulec ostry?
Czyż dlatego w spodnicy każdej widzi gaik,
Że jest dziarski adwokat, liryk albo traik?
MUZY WSZYSTKIE
Ej, pocóż dotąd tego słuchamy mózgowca?
Ja biegnę: Jan poeta! — Ja biegnę: Jan mowca.
Tak wrzeszczą. Jam bez wsparcia wietrzne zgubił trakty,
Szyja mi się okropnej boi katarakty.
I jeśli nie wspomogą dalej dobrodziki,
Muz plenipotent, spadnę pomiędzy piszczyki.[49]
«Piękna rzecz latać, gdy się komu godzi;
«Bezpieczniej jednak, kto po ziemi chodzi». (Krasicki: Mysz. p. VI.)
Nie lubię rozrzadzonych eterów żyć jadłem;
Więc pożegnawszy nieba, zleciałem i siadłem.
Janie! Muzy się wadzą o blask twych przymiotów;
Nie chciały mnie dopomóc, ja sam śpiewać gotów.
Czy myśl do grodu cisnę, czy zwrócę do domu,
Kochałżeś kogo bardziej, byłżeś milszy komu?
Na progach świata jeszcze, pomiędzy szpicbuby
Wspólne były zabawy, nauki i czuby.
Prócz nas jakież trząść szkołą ważyły się śmiałki?
Kto przed nami piątklasów słał woźnym pod pałki?
Kto, oprócz ciebie, Janie, oprócz mnie, Adamie,
Przeciw biało-kapturnym[50] silne stawił ramię?
A chociaś zbyt troskliwy był o mą duszeczkę,
Chociaż o djabłach częstą miewaliśmy sprzeczkę,
I gdym na mszy myśl topił w niebieskim migdale,
Nieraz mnie w kark ku Bożej nawracałeś chwale,
Przecież myśl była jedna, taż nauk rachuba,
Póki cię w łapy swoje nie wziął Ludwik Dziuba.
Tam pojąłeś, jak zwolnić cnót stoickie tręzle
I żyć nie tak nabożnie, myślić nie tak zwięźle;
Tam począwszy twe siły reperować wcześnie,
Zwyciężałeś Adama dusznie i cieleśnie. Cóż, kiedy wileńskiego dorwawszy się świata,
Dawnoś już u Onufra sterrninował lata.
Czynów twych godnie sławić dalej nie potrafię:
Ty, mistrzu, sam opiewaj, lub ty, jambografie!
Wszak znasz, co płacić, jaka działać manijera;
Poczwórne na Zarzeczu zliczyłeś numera.
Mów, jak Walentowego Jan pochwalał mierza,
Jakiego w nim znalazłeś u Zalki szermierza.
Cyt! gdzie mię bies zapędził? U milknę, przestanę,
Przypomniałem Niemcowi pierożki gryczane. Co, milczeć? A gdzież kodeks przyjaźni stanowi,
Żeby Adam przemilczał prawdę Tomaszowi?
Żeby, gdy całość myśli, wyrzekł jednę czwartę,
I przy zębach rozsadził bojaźliwą wartę?
Powiem, choćbyś nos zgarbił i uciekł do lasu
I złym humorem w ucztę wmieszał niedokwasu.
Czegoś przez dwa dni chodził, jak obmokła sowa?
Czyli cię śmiech nasz ugryzł, zaszkodziły słowa?
Wszakżeż żaden z nas tobie nie zazdrości Zalki,
O rozkosz koźlim rogiem nie chce toczyć walki.
Zaprawdę w każdym czułość ma ustawę własną
I tępe słowa serce rozbolałe drasną.
Ja amantów szanuję, lecz nie chcę pieszczocha.
Jeden że Tomasz czuły? jeden Tomasz kocha?
Jegoż tylko wspomnienie niewczesne zasmuca?
Czyż się to kawał głazu w naszych piersiach rzuca?
Niemiło, gdy się wedrze żartownisia oko
W tajnik, gdzie przeszłe czucia kryją się głęboko.
Zda się, że obcy widok ujmuje im wdzięku.
Jak lichwiarz skarby w własnym chce przetrząsać ręku,
Tomaszu, każde serce ma ciemne zakątki,
Gdzie są boleści, głupstwa i szczęścia pamiątki.
Lecz twoich myśli w chytrej nie wystawiaj szubie,
A gdy nie lubisz czego, powiadaj: «Nie lubię!»
Cóż znaczą w odpowiedziach dzikie labirynty,
Twarz w owsianym kolorze, nos strojny na kwinty?
Czyliż ty być rozumiesz w pochlebników zgrai,
Gdzie każdy pragnie zgadnąć, co pańska myśl tai? Ale już pióro tępe, kończą się arkusze.
Rozgadałem się. Jeszcze morały pleść muszę.
Baba się tylko razem płacze i uśmiecha,
I sama nie wie często, czy dobra czy licha.
Broń Boże! stąd nie wnoszę, że Tomasz jest baba;
Ale się ukazała raz myśl nazbyt słaba;
Raz tego żałowałeś, coś wprzód z chęcią robił,
Małoś cenił, coś wprzódy z pracą przysposobił.
Między sokołem nie znasz różnic i cietrzewiem;
Czyli to dobre, nie wiem, czyli to złe, nie wiem,
A może (ja nie myślę, lecz przyszłość ukryta)
Może, jeśli cię kiedy kto groźnie zapyta.
...........Cóż ty powiesz? Nie wiem.
Ta myśl inkwizycyjnym razi mię żarzewiem.
Ale nadtom powiedział; sam siebie nie chwalę.
Słowa w pierwszym na papier cisnąłem zapale,
Kiedy nas na przechadzce, czwarty temu tydzień,
Zasmuciłeś dziwactwem gniewów i przywidzeń,
Morał ten zawrzeć miała przeszłych fet perora;
Cóż, kiedym go w szpargałach ledwo znalazł wczora.
Przyłatałem natychmiast, chociaż ladajaki:
Jambom moim długości dodał i tabaki Notabene długości, może i zbyt długo,
Wszak to już i pod ćwiartką znalazłem się drugą. Nie skończę: ty się na to krzywisz, Teodorze,
Bom twych pochwał i w przeszłej zapomniał perorze.
Chociaż mi duch ustaje i weny obwisły,
Wspomnę przynajmniej, jakie roiłem zamysły.
Na wieczną Szerokiego pamiątkę imienia,
Dwunastu ludzi chciałem wykroić z kamienia.
Tam by to, Herkulesie, każde twoje dzieło
Pod Adamowem dłutem nowy żywot wzięło,
Stałby mi raz, pod sporą więzią brzezin zgięty,
Na błocie widać wryty ślad ogromnej pięty;
Tam znowu, gdzie cię przyjaźń i męstwo zawiodły,
Jak kołtuniasty bartnik drapiesz się na.jodły;
Indziej, kędy przy twardsza zdarzyła się tama,
W biciu Rzymskich gościńców wspomagasz Adama,
Ale pocoż mam gadać? Dzieł twych majestaty
Przeżyją wieki, ludy, miasta, nieba, światy.
Kogóż nie zdziwią w puszczach te gościńce kręte,
Kioski, spłaszczone góry i bory wycięte?
Niejedna żaba, skacząc do błotnego gmachu,
Widząc to, elektryczny dryg zrobi ze strachu. Cóż gdy rząd uczty wspomnę i ciebie przyłączę...
Zatykajcie mnie gardło: ja za noc nie skończę...
Łże ten, kto śmie powtarzać, że tam były miody:
Cud się zdarzył, mnie cudu znane są powody.
Gdy bracia sami lepsi tęgo dżgali z garka,
Nie spić się, to do głupstwa była kontramarka,
Głupstwo całe: puhara nie wypić odrazu;
Nic nie pić — na tę zbrodnię nie znajdę wyrazu.
Teraz przemianom winnym dziwić się nie będziem:
I ananas w złem gardle staje się żołędziem.
Wzgardzajcie, że was gani ten niecałkiem pjany,
Ten Rak, ten Chrząszcz, ten Pająk, ten Sztych kropkowany
Wasza sława zabłyśnie... Oj, oj, powiem dalej...
Na kłódkę gębę zamknij, albo winem zalej!...
Hej, jambie! wystąp, w całej zabłyśnij postaci I potańcuj, potańcuj dla Waszmościów braci!
Otóż wystąpił, oto na niedźwiedziej łapie
Wspina się i wyprawiać myśli kulki gapie!
Jambus, z rzadkich mózgownic wyrodzona sztuka,
Ucho ma osłowate, a szpony borsuka,
Wzrok, jako wzrok sokoła, a węch Onufrego.
Oj, nigdy się Wiwlasy przed nim nie ustrzegą:
Czy kto, pod wieczór robiąc ciężkie skiki skiki,
U daje we łbie skwarzyć plan metafizyki,
A z cicha: «Otwórz»! puka w rozkoszy wrzeciądze:
Czy kto kogo za białe przywodzi pieniądze,
Czy hydromelu kupi lub książki rozprasza —
Jamb to szpieguje, pisze, zwołuje, ogłasza.
Różny ton ma i pochwał i żartów i przygan:
Raz, jak Pindar, jak baba raz, nawet jak cygan, Hej; jambie! wystąp, w całej zajaśnij postaci I potańcuj, potańcuj dla Waszmościów braci!
Wystąpił, lecz nie tańczy, pogląda z pokorą,
Chowa pod pachy kańczug. kręcony we czworo.
Nie dla łajania przyszedł, ani dla chłostania:
Oto przeprasza wszystkich i wszystkim się kłania.
Tak, tak, panie Adamie! kaduk wziął te czasy,
Kiedyś mógł wydrwić śmiało i zburczeć Wiwlasy,
I choć się nie każdemu koncept twój spodobał,
Chociaż w zbytnich zapałach czasemeś przeskrobał,
Choć pewny Tomasz rymy twe przyjął niemile,
Gdyż serce wieszczów nazbyt jest irritabile,
Jednak poszło to w non sunt i przed drugą fetą
Chwalił i niezgrabnego wielkim zwał poetą,
Gdyż za długie gniewanie myślał, że Adam-by
Znowu go odmalował i oprawił w jamby. Dziś gdy mnie zły los oręż jambowski odbiera,
Cóżem wart? — Ledwie zero, a może i zera
Nie wart; może dziś Muza ostatni raz ziewnie:
Idę, niestety, kwaśnieć w nadniemońskim Kiewnie.
Któż zbrojne na mnie gęby utrzyma tu w ryzie?
Kto się pięścią odbroni i jambem odgryzie?
Nikt! Ledwie zniknę, wrzasną na mnie: «Ura! gwałtu!»
Nie znajdą w pieniach smaku, ni mocy, ni kształtu.
Ten powie, żem o rymy często się zawadzał,
Ów znowu, żem przesadzał, ów, że nie dosadzał.
«Gdzie jego jamb do Zana! Gdzie do Jana oda!»
Każdy coś niesłusznego poda, albo doda.
A może i słusznego; dalibóg, sam czuję,
Że już mi tak, jak niegdyś, w rymach nie szańcuje,
Niegdyś, zaledwiem oddał wizytę Teresie,[51]
Krew się pali, łeb szumi, ręka k’pióru rwie się!
A dzisiaj?! Jakże trudno wenę rozkołysać!
Co w godzinę przeczytam, dwa dni muszę pisać.
Wieleż to trudu jamby wyłożyłem na te!
Próżno mi dubeltową sprawił Jan herbatę,
Próżno Tomasz z półzłotkiem wysłał do Sipkowej:
Wywietrzałej nie mogłem zreperować głowy.
A czy mojaż to wina? Oj, nie! że nie, to nie!
Zgadłem ja tajemnicę i wam ją odsłonię: Wyższa kara mnie sięga, isty dopust boży,
Muzy mnie prześladują, Feb się na mnie sroży;
On rozum do grubego schował dziś pokrowca,
On i szewca i tego gnał na mnie mózgowca.
Szedłem prosto, myślałem o jambów osnowie,
Już w pięć godzin trzy wiersze uplątałem w głowie.
Biegę z świetnym nabytkiem, wtem Onufr: «U kata!
Cóż to, bezład w archiwach! Szkoda! czasu strata!
Waćpan kwalifkacyjnej noty nie oddałeś,
Praw nie redagowałeś, kwitów nie spisałeś!
Waćpan kaznodziejskiemi odurzony słowy!»
Poniosłem łeb, jak przedtem, smutny i jałowy.
Siadam; szukam końcówek, a wtem nową scenę:
W domu bitwy, hałasy, a szewc notabene,
Szewc niegodzijasz — zważcie, czyż niesłuszne gniewy?
Ujeżdża i ostatnie chce uwieźć cholewy.
Uwiózłby, lecz od Jana sukurs nadszedł bliski:
Miałem czem kapitańskie wyszmelcować pyski. Mimo taką w rozumie i sercu zawieję
Siaki taki jambusek dla kolegów skleję;
Cóż, gdyby nie przeszkoda! Próżno się taimy,
Możebym zaćmił Jańskie i Zanowe rymy.
Precz, skromności fałszywa! Nie znacie Adama:
Zaraz z jego odejściem zrobi się tu jama!
Pożałujcie, o bracia, wstydźcie się tak nisko
Sadzić centrum rozumów, talentów ognisko.
Wiersze to dla mnie fraszka! O ileż to razy
Brała mię chętka żywe malować obrazy!
Z dowcipem i przemysłem, ledwie znanym kiedy,
Wziąwszy glinki, lubryki i węgle i kredy,
Na ścianie cuda sztuki: owdzie tabakierę,
Owdziem muchę, a owdzie rysował Wenerę.
Cóż stąd? Oto przeklęte chichi! chichi! chichi!
«To niezgrabnie! to czysto kropkowane sztychy».
Giną talenta, gdy się zachęt nie udziela.
Rzucam węgiel, świat może utraca Apella.[52]
A muzyk, basetlista Zan cóż ma nade mnie?
Czyż ja śpiewam mniej hucznie, albo mniej przyjemnie?
W Bekiowym[53] czyż nie mógłbym gębą ruszać chorze:
«Któż się twym sprawom wydziwować może...»
Przecież mię nikt nie chwali, Hieronim nie prosi,
Bym zanucił dla panny Marji albo Zosi.[54]
Owszem na ucztach naszych (patrzcie zazdrośnika!),
Skoro się ozwę, łaje i gębę zatyka.
Draźni, żem nie kamasz on, nie muskan, że idę,
Zakryślając po bruku pjaną cykloidę.
On lepszy: jak rzemieniem wytrącona cyga,
Prosto leci, leci — i dryga, a dryga! —
Jak hlaczek polewany, rączki wparłszy w boki,
Okiem patrząc na dachy, nosem na obłoki.
U mnie i komów niema; przecież czytam śmiało.
Nie drzymię, jako pewnym ludziom się zdarzało:
«Piszą z Wiednia, nowego tam metropolitę
Mianowano; tam dzieła wyszły i te i te i te». Lecz gdziem znowu zabłądził? Czas napróżno mija,
A moja już się kończyć ma jambografija.
Więc żegnam was po pierwsze, po wtóre, po trzecie?
Cóż? Jeszcze nie wzdychacie? Jeszcze nie płaczecie?
Onufry! w kalendarzu znajdź liczbę czerwoną,
Wiwlasom jaką pierwszą ucztę naznaczono?
Wtenczas z stron ukraińskich po dwusetnym szlaku
Znowu w piaszczystą Litwę zawitasz, czumaku.[55]
I Waszeć, północników porzuciwszy grody,
Biegniesz zasiąść na ucztach lub walkach o miody.
(Ale miedzy [się trzymaj], w cudzej nie jedź szkodzie,
Gdyż będzie strach z Szerokim spotkać się w ogrodzie),
I Erazmus poważnie siądzie między szyki,
I Jany i Józefy, ciche Dominiki.
Wszystko jest. Lecz kto ucztę otworzy? — «Jambista!
Gdzie?» Niema! «Prologista! gdzie?» «Epilogista!
Gdzie?» Niema! A któż krzyknie, kto duszkiem wypije?
Niema! — Kto długą palnie rymowaną chryję?
Niema! — Skąd ognia, wieszcza skąd buchała para?
Niema! Hu — hu — ...
Nie świecą kruszce w ziemi skwarnem łonie,
O nielubiący pleśni złotej Prysku,
Jeśli jej mądre nie udzielą dłonie Użytkiem błysku. W późnych Prokulej rodach cześć odbierze,
Jak ojciec sercem dla braci łaskawy;
W zbije go spocząć nielubiące pierze Wieczystej sławy. Większy król, chuciom gdyś nie dał przewagi,
Niż gdybyś złączył boki oceanu
I gdyby tobie obiedwie Kartagi Służyły, panu. Napitków sobie opuchli nie skąpią;
Pragnienie rośnie, i dopóty gore,
Dopóki z cielska bladego ustąpią Wilgoci chore. Gmin wielbi jasność i szczęście Fraota;
Lecz pozornego niecierpiąca względu,
Wbrew gminnym zdaniom wytrąca go cnota Z szczęśliwych rzędu. Temu przystojąprzystroją w laur więzione włosy
I z prawem berłem tyryjska powłoka,
Zwalonych skarbów kto pominął stosy, Nie krzywiąc oka.
Jeśli błędy spotkają błędów w pieśni wiele,
Przez wzgląd słuszny darujcie błędom, przyjaciele:
Za pociechą wygnaniec, nie za sławą goni.
Pieśń dźwiga myśli, w gorzkiej grążące się toni;
Tak pieje kopacz więzień i pieniem bez kształtu
Ujmie trudu robocie, ujmie troskom gwałtu.
Gdy flisa tratwy, z nurtem kłócące się, nagną,
Pieje flis, stopy w lipkie zatapiając bagno.
I nędzny lud, łańcuchem ku wiosłu przygięty,
W takt wiosłem robi, morskie w takt kraje odmęty.
Ledwie na kopie wsparł się lub usiadł na darni,
Spocony pasterz słomką nuci swej owczarni.
Kiedy się to pieśń ciągnie, to zważona przędza,
Łatwy trud służebnicy, czas się milej spędza.
Hej, radością oczy błysną
I wieniec czoła okrasi
I wszyscy się mile ścisną: To wszyscy bracia! To nasi!
Pochlebstwo, chytrość i zbytek
Niech każdy przed progiem miota,
Bo tu wieczny ma przybytek Ojczyzna, nauka, cnota.
Braterstwa ogniwem spięci,
Zdejmijmy z serca zasłonę,
Otwórzmy czucia i chęci. Święte, co tu objawione!
Tu wspólne koją cierpienia:
Przyjaźń, wesołość i pienia.
Ale kto w naszem jest gronie,
Śród pracy, czy śród zabawy,
Czy przy pługu, czy w koronie, Niechaj pomni na Ustawy!
Pomni na przysięgę swoją
I w każdej chwili żywota
Niechaj mu na myśli stoją: Ojczyzna, Nauki, Cnota.
Tak! nigdy już nie powiem i ach! i niestety!
Bo mi zawsze narzekać, a wam słuchać zbrzydło!
Otóż wesołe, Janku, zacznę triolety.
Wszak znowu wracać muszą i ach! i niestety!
Więc dla Adama druha, kochanka, poety,
Jak widzę skryślił wyrok toż samo prawidło:
Zawsze powracać muszą i ach! i niestety!
Choć mi zawsze narzekać, a wam słuchać zbrzydło.
Dzielny młodzieniec między świeckie zgraje,
Wychodzi pełen otuchy,
A co mu tylko wnętrzne marzą duchy,
To się i zewnątrz wydaje.
Pędzi więc, ogniem niebieskim karmiony.
Pędzi za prawdą, śmiałemi ramiony.
Ale, niestety, skoro wszystko zważy,
Wszystko — nic, lub drobność licha,
Wtenczas, choć środkiem gminu się popycha,
Siebie tylko ma na straży;
I serce dumne po tej zimnej probie
Bije tylko samo sobie.
Prawdo! o prawdo! twój błysk złotofarby,
Choć zawsze świeci, lecz nie zawsze pali;
Szczęśliwi ludzie, co za nauk skarby
Skarbu serca nie oddali,
A najszczęśliwszy, kto jednoczy społem
Duch zapaleńca ze światowca czołem!
Najpiękniejsza, jako anioł z raju,
Najpiękniejsza nad wszystkie dziewica;
Wzrok jej luby, jako słońce w maju,
Odstrzelone od modrych wód lica.
Pocałunek jej, ach! nektar boski!
Jako płomień gubi się w płomieniu,
Jak dwóch fletów żeniących się głoski,
Ku rajskiemu nastrojone pieniu.
Serce z sercem zbiega, zlatuje się, ściska,
Lice z licem zbiega się, drży, pali;
Dusza w duszy tonie — ziemia, niebo pryska,
Jak w stopionej około nas fali.
Niemasz jej! Daremnie, ach! daremnie
Myślą ścigam za pamiątek cieniem.
Niemasz jej! i wszelka rozkosz ciemnie,
Jako lekki dym uszła z westchnieniem.
Uczcie się, o przyjaciele!
Jest nauczycieli wiele.
Lew mocy, a lis obrotów,
Orzeł śmiałych uczy lotów,
Pszczółki, kędy szukać miodu,
Pająki, jak stawiać siatki,
Bobry, jak budować chatki.
Lecz wprzód uczcie się za młodu
Odemnie i od Karusi,
Jak brać i jak dawać busi.
Chodźcież uczyć się, chłopczęta,
Już lekcyja rozpoczęta.
Skoro dziewczyna umie prząść,
Aby jej tylko z dziewkami siąść:
«O siostry — mówi — nauczcie mnie,
Co to jest chłopiec, nauczcie mnie».
One śmieją się, szepcą zcicha,
Jedna tak uczy, a tak druga.
A dziewczyna słucha powieści,
Słucha, zamyśla się i wzdycha:
Odchodzi i na chłopca mruga,
Bawi się z nim, całuje, pieści,
Bo chce dowiedzieć się, co to jest?
Skoro chłopiec katechizm czyta,
O katechizmie on nie pyta,
Co to chrześcjanin, co to chrzest,
Lecz o dziewczynie, co to jest.
«Czy nie wiesz — rzecze mu do ucha,
Śmiejąc się z niego, starszy oszustek
Co rodzaj męski, a co niewieści?»
Chłopiec... słucha i tak słucha,
Że... dziewczynie wraz do ustek,
Bawi się z nią, całuje, ściska. pieści,
Bo chce dowiedzieć się, co to jest?
Najpierwszą woda istotą, A jakoby żar ogniska Z nocnych ciemności błyska, Tak z wielmożnych skarbów złoto:
I pierś luba, jeśli płonie
Zwycięskie zabrzmieć jazdy,
Nigdzie ty jaśniejszej słońca
Dniem innej nie patrzaj gwiazdy
W przepaścistem niebios łonie,
Ani innych piej, bardonie,
Nad Olimpijskiej jazdy i gońca, Skąd duchem mędrców hymn znamienity, By uwielbić plemię Krona, Pod pańskie wystąpi szczyty W święte dworce Hijerona.
DRUGI CHÓR
Łaskawym co berłem włada
Sycylii, możnej w stada,
On wszystkich cnót blaskiem płonie,
Muzyków on kwiat i czoło,
Jacy przy biesiadnym gronie
Nieraz igramy wesoło.
Ale weź bardon ze ściany I piej na doryckiej stronie, Jeśli ci pizańskie łany Myśl do słodkich dumań bodą, I konia-wygrańca chluba, Co ponad Alfeju wodą Lotnem ciałem u rydwana Zwycięstwo zgonił dla pana.
OBADWA CHÓRY
Syrakuzana, rumakoluba
Króla. Blask jemu w dalekiej stronie,
Kędy Pelopa Fryga osady,
Którego ty, ziemiowłady
Ukochałeś Posejdonie,
Gdy młodzieńca nad kadź złotą,
Ująwszy za ramię słonie,
Jasnego dobyła Kloto, O niesłychane cuda! Tak śmiertelnej mowy treści Nad prawdę umie obłuda Kraśnemi oplątać wieści.
Bez serc, bez ducha, — to szkieletów ludy!
Młodości! dodaj mi skrzydła!
Niech nad martwym wzlecę światem
W rajską dziedzinę ułudy:
Kędy zapał tworzy cudy,
Nowości potrząsa kwiatem,
I obleka w nadziei złote malowidła!
Niechaj, kogo wiek zamroczy,
Chyląc ku ziemi poradlone czoło,
Takie widzi świata koło,
Jakie tępemi zakreśla oczy.
Młodości! ty nad poziomy
Wylatuj, a okiem słońca
Ludzkości całe ogromy
Przeniknij z końca do końca!
Patrz na dół — kędy wieczna mgła zaciemia
Obszar gnuśności zalany odmętem: To ziemia!
Patrz, jak nad jej wody trupie
Wzbił się jakiś płaz w skorupie.
Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem;
Goniąc za żywiołkarni drobniejszego płazu,
To się wzbija, to w głąb wali:
Nie lgnie do niego fala, ani on do fali;
A wtem jak bańka prysnął o szmat głazu!
Nikt nie znał jego życia, nie zna jego zguby: To samoluby! Młodości! tobie nektar żywota
Natenczas słodki, gdy z innymi dzielę:
Serca niebieskie poi wesele,
Kiedy je razem nić powiąże złota.
Razem młodzi przyjaciele!
W szczęściu wszystkiego są wszystkich cele;
Jednością silni, rozumni szałem,
Razem młodzi przyjaciele!
I ten szczęśliwy, kto padł wśród zawodu,
Jeżeli poległem ciałem
Dał innym szczebel do sławy grodu.
Razem, młodzi przyjaciele!
Choć droga stroma i śliska,
Gwałt i słabość bronią wchodu:
Gwałt niech się gwałtem odciska,
A ze słabością łamać uczmy się za młodu!
Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hydrze,
Ten młody zdusi Centaury,
Piekłu ofiarę wydrze,
Do nieba pójdzie po laury.
Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga,
Łam, czego rozum nie złamie!
Młodości! orla twych lotów potęga,
Jako piorun twoje ramie!
Hej! ramie do ramienia! spólnemi łańcuchy
Opaszmy ziemskie kolisko!
Zestrzelmy myśli w jedno ognisko,
I w jedno ognisko duchy!
Dalej, bryło, z posad świata!
Nowemi cię pchniemy tory,
Aż opleśniałej zbywszy się kory,
Zielone przypomnisz lata!
A jako w krajach zamętu i nocy,
Skłóconych żywiołów waśnią,
Jednem: Stań się! z Bożej mocy
Świat rzeczy stanął na zrębie;
Szumią wichry, cieką głębie,
A gwiazdy błękit rozjaśnią:
W krajach ludzkości jeszcze noc głucha,
Żywioły chęci jeszcze są w wojnie...
Oto miłość ogniem zionie,
Wyjdzie z zamętu świat ducha!
Młodość go pocznie na swojem łonie,
A przyjaźń w wieczne skojarzy spojnie.
Pryskają nieczułe lody,
I przesądy, światło ćmiące...
Witaj jutrzenko swobody,
Zbawienia za tobą słońce!
Lecz proszę się nie ważyć tego innym razem,
Nigdy podobne figle nie uszłyby płazem;
Dziś tylko, że jest święto mego przyjaciela,
Chcę, żeby dzień ten wszystkim stał się dniem wesela.
(Otwierają się drzwi. Daniłek wnosi kosze)
[DANIŁEK]
Com znalazł, zakupiłem i tutaj przynoszę:
To pierogi — a to są z bakaliją kosze.
GUWERNER
Wszystko to dla paniczów postawisz, Daniłku.
(Wszyscy biegą, kłaniając się)
TĘPIN
«Potrzebne ci jedzenie, napój dla posiłku».
(Z książką je)
JOHAN
Br-brawo! ja, com w cudzej fi-fi-figurował skórze,
Będę fi-figurował we własnej fi-figurze.
Fi! niech bies słucha tych bołoppoppców p-pensa,
Jochan wystąpi jako wielki m-mistrz kredensa.
CWIBAK
Hagelwetter! ten pirog tak wygląda z twarze,
Jakby bywal na mego upieczona żarze.
Dowiedziałem się pierwej, co się tutaj stało,
Jak się z ciebie paniczom zażartować zdało;
Nagradzając za groźby, strachy i kułaki,
Kazałem wszystkie z domu wykupić cwejbaki.
CWIBAK
Jechalgom ciebie jego sęk!
GUWERNER
Zabawim się hucznie:
Oto idą sproszeni z całych szkół spółucznie.
JOHAN
Ja mówiłem, że dzisiaj jest haustum i łyktum
I że się nie potrzeba lękać, quid est dictum.
GUWERNER
Teraz wam wytłumaczę dzisiejsze obchody.
Słuchajcie! kiedy jeszcze, jak wy, byłem młody,
Pobratawszy się z sobie równemi nieuki,
O tem tylko myślałem, kędy zbijać bruki,
Cały dzień w karty przegrać, lub fajką przekurzyć,
Gorsy modnie wystrychnąć i łeb, wyczupurzyć.
A wtem pośród nas Pan Bóg Tomasza objawił;
On podwyższył umysły i serca naprawił,
Związał nas i na pewnej gruntował podstawie,
Trudom nadał porządek, szlachetność zabawie.
Odtąd, chociaż nas było i różnych i wielu,
Wszyscy zgodnie dążymy do jednego celu,
A póki ogień życia pała w naszem oku,
Dzień ten każdego będziem obchodzili roku,
Pomniąc zawsze w spoczynku, zabawie i pracy,
Żeśmy ucznie młodzieńcy i żeśmy Polacy!
CWIBAK
, tak! tak! kasz da Deytzer pana Polak lubić.
Bo on nam dobre placić, choć czasem naczubić.
(do guwernera)
A! jak pięknie uczyleś! cały szkol tu spędzić!
Sam Prediger in W roc1aw tak gut nie gawędzić:
Aby zawsze parniętal w nauki i praci,
Że kiedy zje pierożki, to musi zaplaci.
O, tak! niemasz na glupskim świecie sprawiedliwość:
W raju darmo jest pierog, w raju to szczęśliwość,
Bo tam niema podatki, darmo mąki biere.
0, tak uczy paniczy, panie guwernere,
Że nie tu ocz wiązalem, a pierog grabilem —
Ale co mialem mofić, znowu zapomnilem.
Śpiewy:
STUDENCI
Dobry panie guwernerze!
Dalibóg że my się wstydzim,
Gdy w sobie (wyznajmy szczerze)
Tych próżniaków obraz widzim.
CWIBAK
Mości pana guwernere!
Dalibóg, że ja się wstydzi,
Kiedy od mego kwatere
Cały pieróg tutaj widzi.
STUDENCI
A zaś ten młodzieniec śmiały,
O którego tu osobie
Takie mówiono pochwały,
O, Tomaszu, on jest w tobie!
CWIBAK
A ten co zakupil skrynka,
To dobry pan guwernerze,
Ach! jak mój Frau Katarynka,
Pieszcząc w lapki, groszy bierze.
JOHAN (śpiewa bez jąkania się)
Ej, precz ty Niemcze maruda!
Ot, dziwnego powiem cości:
Jam grał, jak chrapliwa duda,
Teraz od wielkiej radości
Methinks, l see... Where? — In my mind’s eyes. Shakespeare. Zdaje mi się, że widzę... gdzie? Przed oczyma duszy mojej.
«Słuchaj, dzieweczko!» — Ona nie słucha —
«To dzień biały! to miasteczko!
Przy tobie niema żywego ducha.
Co tam wkoło siebie chwytasz?
Kogo wołasz, z kim się witasz?»
— Ona nie słucha —
To, jak martwa opoka,
Nie zwróci w stronę oka,
To strzela wkoło oczyma,
To się łzami zaleje;
Coś niby chwyta, coś niby trzyma;
Rozpłacze się i zaśmieje.
«Tyżeś to w nocy? to ty, Jasieńku!
Ach! i po śmierci kocha!
Tutaj, tutaj, pomaleńku,
Czasem usłyszy macocha!
«Niech sobie słyszy, już niema ciebie!
Już po twoim pogrzebie!
«Ty już umarłeś? Ach! ja się boję!
Czego się boję mego Jasieńka?
Ach, to on! lica twoje, oczki twoje!
Twoja biała sukienka!
«I sam ty biały jak chusta,
Zimny, jakie zimne dłonie!
Tutaj połóż, tu, na łonie,
Przyciśnij mnie, do ust usta!
«Ach, jak tam zimno musi być w grobie!
Umarłeś! tak, dwa lata!
Weź mię, ja umrę przy tobie,
Nie lubię świata.
«Źle mnie w złych ludzi tłumnie,
Płaczę, a oni szydzą;
Mówię, nikt nie rozumie;
Widzę, oni nie widzą!
«Śród dnia przyjdź kiedy!... To może we śnie?
Nie, nie... trzymam ciebie w ręku.
Gdzie znikasz, gdzie, mój Jasieńku?
Jeszcze wcześnie, jeszcze wcześnie!
«Mój Boże! kur się odzywa,
Zorza błyska w okienku.
Gdzie znikłeś! ach! stój, Jasieńku!
Ja nieszczęśliwa!»
Tak się dziewczyna z kochankiem pieści,
Bieży za nim, krzyczy, pada;
Na ten upadek, na głos boleści,
Skupia się ludzi gromada.
«Mówcie pacierze! — krzyczy prostota, —
Tu jego dusza być musi.
Jasio być musi przy swej Karusi,
On ją kochał za żywota!»
I ja to słyszę, i ja tak wierzę,
Płaczę i mówię pacierze.
«Słuchaj, dzieweczko!» — krzyknie śród zgiełku
Starzec i na lud zawoła:
«Ufajcie memu oko i szkiełku,
Nic tu nie widzę dokoła.
«Duchy karczemnej tworem gawiedzi,
W głupstwa wywarzone kuźni:
Dziewczyna duby smalone bredzi,
A gmin rozumowi bluźni».
«Dziewczyna czuje — odpowiadam skromnie —
A gawiedź wierzy głęboko;
Czucie i wiara silniej mówi do mnie,
Niż mędrca szkiełko i oko.
«Martwe znasz prawdy, nieznane dla ludu,
Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce;
Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu!
Miej serce i patrzaj w serce!»
Tam u Niemnowej odnogi,
Tam u zielonej rozłogi,
Co to za piękny kurhanek?[61]
Spodem uwieńczon, jak w wianek,
W maliny, ciernie i głogi;
Boki ma strojne murawą,
Głowę ukwieconą w kwiaty,
A na niej czeremchy drzewo,
A od niej idą trzy drogi:
Jedna droga na prawo,
Druga droga do chaty,
Trzecia droga na lewo.
Ja tędy płynę z wiciną,
Pytam się ciebie, dziewczyno,
Co to za piękny kurhanek?
DZIEWCZYNA
W całej wsi pytaj się, bracie,
A cała wieś powie tobie:
Maryla żyła w tej chacie,
A teraz leży w tym grobie.
Na prawej stronie te śladki
Ubite nogą pastuszka;
To jest drożyna jej matki,
A stąd przychodzi jej drużka.
Lecz oto błysnął poranek,
Przyjdą oni na kurhanek;
Ukryj się tu za stos łomu!
Sam ich posłuchasz niedoli,
Własne twe oczy zobaczą.
Patrz w prawo... idzie kochanek,
Patrz, matka idzie z domu.
Patrz w lewo, przyjaciółka.
Wszyscy idą powoli,
I niosą ziółka,
I płaczą.
JAŚ
Marylo! o tej porze!
Jeszcześmy się nie widzieli,
Jeszcześmy się nie ścisnęli.
Marylo! zaszło zorze!
Tu czeka twój kochanek,
Czy ty przespałaś ranek?
Czy na mnie zagniewana?
Ach, Marylo kochana!
Gdzież się ty dotąd kryjesz?
Nie, nie przespałaś ranka,
Nie gniewasz się na Janka,
Lecz nie żyjesz, nie żyjesz!
Więzi cię ten kurhanek,
Nie ujrzysz już kochanka,
Nie ujrzy cię kochanek!
Dawniej, kiedy spać szedłem, tem słodziłem chwile,
Że skoro się obudzę, obaczę Marylę. I dawniej spałem mile!
Teraz tutaj spać będę od ludzi daleki,
Może ją we śnie ujrzę, gdy zamknę powieki; Może zamknę na wieki!
Byłem ja gospodarny, gdy byłem szczęśliwy;
Chwalili mię sąsiedzi,
Chwalił mię ojciec siwy.
Teraz się ojciec biedzi;
A ja ni ludziom, ni Bogu!
Niech ziarno w polu przepadnie,
Niech ginie siano ze stogu,
Niech sąsiad kopy rozkradnie,
Niech trzodę wyduszą wilki! Niemasz, niemasz Marylki!
Daje mi ojciec chaty,
Daje mi sprzęt bogaty,
Bym wziął w dom gospodynię,
Namawiali mię swaty. Niemasz, niemasz Maryli!
Swaty nie namówili.
Nie mogę — nie — nie mogę;
Wiem, ojcze, co uczynię:
Pójdę w daleką drogę,
Więcej mię nie znajdziecie,
Choćbyście i szukali,
Nie będę już na świecie,
Przystanę do Moskali,
Żeby mię wraz zabili. Niemasz, niemasz Maryli!
MATKA
Czemuż nie wstałam zrana?
Już w polu pełno ludzi,
Niemasz cię, niemasz kochana
Marylo! Któż mię obudzi!
Płakałam przez noc całą,
Zasnęłam, kiedy dniało. Mój Szymon gdzieś już w polu,
Wyprzedził on świtania,
Nie budził mię, mojego litując się bolu,
Poszedł z kosą bez śniadania;
Koś ty dzień cały, koś sobie,
Ja tutaj leżę na grobie,
Czegóż mam iść do domu?
Kto nas na obiad zawoła?
Kto z nami siądzie u stoła? Niemasz, ach, niemasz komu!
Pókiśmy mieli ciebie,
W domu było jak w niebie.
U nas i wieczorynki,
Z całej wsi chłopcy, dziewki,
Najweselsze zażynki,
Najhuczniejsze dosiewki.
Niemasz cię! w domu pustynie!
Każdy kto idzie, minie.
Zawiasy rdzewieją w sieni,
Mchem się dziedziniec zieleni;
Bóg nas opuścił, ludzie opuścili, Niemasz, niemasz Maryli!
PRZYJACIÓŁKA
Tutaj, bywało, z ranku
Nad wodą sobie stoim,
Ja o twoim kochanku,
Ty mnie mówisz o moim. Już więcej z sobą nie będziem mówili. Niemasz, niemasz Maryli!
Któż mi zwierzy się szczerze,
Komuż się ja powierzę? Ach, gdy z tobą, kochanie, Smutku i szczęścia nie dzielę, Smutek smutkiem zostanie, Weselem nie jest wesele.
CUDZY CZŁOWIEK
Słyszy to cudzy człowiek,
Wzdycha, i łzy mu płyną.
Westchnął, otarł łzy z powiek
I dalej poszedł z wiciną.
Chcąc być widzem dzikich bojów,
Już u zwierzyńca podwojów,
Król zasiada.
Przy nim książęta i panowie rada,
A gdzie wzniosły krążył ganek,
Rycerze obok kochanek.
Król skinął palcem, zaczęto igrzysko.
Spadły wrzeciądze: ogromne lwisko
Zwolna się toczy,
Podnosi czoło,
Milczkiem obraca oczy
Wokoło,
I ziewy rozdarł straszliwie,
I kudły zatrząsł na grzywie,
I wyciągnął cielska brzemię,
I obalił się na ziemię.
Król skinął znowu;
Znowu przemknie się krata:
Szybkiemi skoki, chciwy połowu,
Tygrys wylata.
Spoziera zdala,
I kłami błyska,
Język wywala,
Ogonem ciska,
I lwa dokoła obiega;
Topiąc wzrok jaszczurczy,
Wyje i burczy;
Burcząc, na strome przylega.
Król skinął znowu;
Znowu podwój otwarty,
I z jednego zachowu
Dwa wyskakują lamparty.
Łakoma boju, para zajadła
Już tygrysa opadła,
Już się tygrys z niemi drapie,
Już obu dwu trzyma w łapie;
Wtem lew podniósł łeb do góry,
Zagrzmiał — i znowu cisze —
A dzicz z krwawemi pazury
Obiega... za mordem dysze;
Dysząc, na stronie przylega.
Wtem leci rękawiczka z krużganków pałacu,
Z rączek nadobnej Marty,
Pada między tygrysa i między lamparty,
Na środek placu.
Marta z uśmiechem rzecze do Emroda:
«Kto mię tak kocha, jak po tysiąc razy
Czułemi przysiągł wyrazy,
Niechaj mi teraz rękawiczkę poda!»
Emrod przeskoczył zapory,
Idzie pomiędzy potwory,
Śmiało rękawiczkę bierze,
Dziwią się panie, dziwią się rycerze.
A on w zwycięskiej chwale
Wstępuje na krużganki;
Tam od radosnej witany kochanki,
Rycerz jej w oczy rękawiczkę rzucił:
«Pani, twych dzięków nie trzeba mi wcale!»
To rzekł, i poszedł, i więcej nie wrócił.
«Ja umieram. — Ja nie płaczę,
I wy chciejcież ulżyć sobie;
Prędzej, później legniem w grobie,
Nie wrócą na świat rozpacze.
Byłem panem mnogich włości,
Sławny potęgą i zbiorem;
Zamki me stały otworem
Dla przyjaciół i dla gości.
O potęgo! o człowieku!
Wielkie zamki, wielkie imie,
Wielkie nic! wielkość, czczy dymie!
Ja umieram w kwiecie wieku! Gdy, za mądrości widziadłem
Goniąc, zbiegam kraje cudze,
Gdy wzrok nad księgami trudzę,
Skarbnice nauk posiadłem:
O nauki! o człowieku!
Wielka mądrość, wielkie imie,
Wielkie nic! rozum, czczy dymie!
Ja umieram w kwiecie wieku! Strzegłem ustaw świętej wiary
W duchu i serca prostocie,
Hojnie nagradzałem cnocie,
Kościołom niosłem ofiary!
O pobożności! człowieku!
Święta wiaro, święte imie,
Święte nic! cnoto, czczy dymie!
Ja umieram w kwiecie wieku! Twórco, jakże igrasz srodze,
Kiedy mi dasz wiek niedługi,
Cóż, że mi dasz wierne sługi?
Czemże za wierność nagrodzę?
Dasz kochankę kochankowi,
Śmierć truje ślubów słodycze.
I tylu przyjaciół liczę!
Bądźcie zdrowi, bądźcie zdrowi!»
Tak na domowników ręku
Tukaj, pośród skarg i jęku,
Pożegnawszy świat na wieki,
Gasnące zamknął powieki.
Wtem grom łamie szczyty dachu,
Zadrżały zamkowe ściany,
Jakowyś starzec nieznany
Wlatuje na środek gmachu.
Siwy włos okrył mu skronie,
Twarz marszczkami rozorana,
Broda długa za kolana,
Na kosturze wsparte dłonie.
«Tukaju!» — porwał z pościeli
I wraz za sobą iść każe; Już wierzchnie sale minęli,
Minęli wały i straże.
Idą; ciemno, deszczyk kropi,
A srebrzysta twarz miesiąca
To grubawe mgły roztrąca,
To się znowu we mgle topi.
Idą ponad trzęskie kępy;
Mijają bagna, głębinie,
Hnilicy ciemnej ostępy,
Kołdyczewa[63] nurty sinie.
Gdzie puszcza zarosła wkoło,
Spodem czarna, zwierzchu płowa,
Żwirami nasute czoło
Wynosi góra Żarnowa, Tam szli; starzec kląkł na grobie,
Rozwarł usta, okiem błysnął,
Podniósł w górę ręce obie,
Trzykroć krzyknął, trzykroć świsnął.
«Tukaju, patrz, oto ścieżka!
Za ścieżką chatka na bagnie,
W chatce mędrzec Polel mieszka,
Mędrzec mędrca wspomóc pragnie.
Znana twa nauka, cnota;
Znam, że Bóg, węzły lubemi
Przywiązawszy cię do ziemi,
Długiego nie da żywota.
Ale rzucaj przestrach płony,
Mych sposobów uznaj dzielność;
Żyj dla sług, przyjaciół, żony,
Lata, wieki, nieśmiertelność!
Ja pierwszy ziemskiemu oku
Śmiem do niej pokazać drogę;
Lecz podług ustaw wyroku,
Dwom tylko pokazać mogę.
Wybierz drugiego człowieka,
Człowieka doznanej wiary,
Któremubyś w każdej probie
Tak zaufał, jak sam sobie,
Trafisz, — nieśmiertelność czeka!
Chybisz, — śmierć i wieczne kary!»
«Starcze! twe zjawienia wieszcze
Ciemna zasłona powleka.
Powiedz... » — «Powiadam ci jeszcze,
Wybierz drugiego człowieka!
Radź się twej głowy i serca.
Idzie o ciało i duszę!
Wierny albo przeniewierca,
Nieśmiertelność lub katusze!...
Czy mógłbyś zwierzyć się słudze?...»
Tukaj nic nie odpowiada,
Bo któż zgadnie myśli cudze?
Bo zbyt częsta w sługach zdrada.
«Może kochance lub żonie?»
«Tak...» wtem uciął, patrzy smutnie;
«Tak...» rzecze i znowu utnie.
Myśli, sam się z sobą biedzi:
«Tak jest, kochance... tak, żonie!»
I wierzy, i strach nań pada,
I wątpi, i wstydem płonie;
Myśli, sam się z sobą biedzi,
Umyślił, już w odpowiedzi,
Już... i nic nie odpowiada.
«Umrzyj więc! ty śmiałeś żądać?
Daj pokój żądaniom dzikim!
Ty nie masz ufności w nikim,
Wartoż dłużej świat oglądać?»
On myśli. — «Nikogoż z wiela?
Sługi, żony, przyjaciela? — »
On myśli. Tu w mgnieniu oka
Czerni się niebios sklepienie,
Słychać grzmienie, ziemi drżenie,
Kipią bagna, lasy gorą,
Niknie w płomieniach opoka,
I doliny i jezioro.
Śród gromów, świstu i szczęku,
Czy to zły duch, czy moc Boża,
Tukaj znalazł się śród łoża,
Na swych domowników ręku.
Głos tylko zagrzmiał zdaleka:
«Nie masz drugiego człowieka,
Któremubyś w każdej probie
Tak zaufał, jak sam sobie!»
«Ja mam, ja mam przyjaclela!»
Konający Tukaj woła;
Wraz uchodzi bladość z czoła,
Iskrą zdrowia oko strzela,
Tukaj, wydarty mogile,
Wstaje, dziwią się doktory;
Wstaje, chodzi o swej sile,
Jakby nigdy nie był chory.
A wtem na poduszce zboku
Ujrzy z wolej skóry karty,
Gdzie tajemnice wyroku
Przeklęte spisały czarty.
Tukaj z ciekawością chwyta,
Siada, podparł się i czyta:
«Kiedy miesiąc na młodziku,
Idź za górę do gaiku;
Znajdziesz kamień, z pod kamienia
Białego urwij korzenia!
Kiedy będziesz bliski śmierci,
Każ ciało posiec na ćwierci,
W wodzie zgotować korzonki,
Pocięte namaścić członki;
Znowu się duch z ciałem zrośnie,
W młodocianej wstaniesz wiośnie,
I możesz, skutkiem tych leków,
Umierać, wstawać, wiek wieków.»
Dalej tam były przestrogi,
Jak siekać głowę, jak nogi,
W jakiej wodzie smażyć trunek,
Po jakiej brać zioła szczypcie,
Ale na końcu, w post–skrypcie,
Taki dodano warunek:
Zwiedzion przez nasze fortele,
Innemu pokaże ziele,
Lub w oznaczonej godzinie
Twego ciała nie namaści;
Wtenczas skutek zioła zginie,
Wtenczas piekło czeka waści.
Jeśli na to się ośmielisz,
Dla znaku, że zaszła zgoda,
Nasz poseł Mefistofelisz
Do wymiany traktat poda.
Ostrzegliśmy o fortelach,
Strzeż się; potem próżny kweres.
Dan w Erebie, w szabas rano.
Własną ręką podpisano:
Tak ma stać się: Lucyferes.
A za zgodność: Hadramelach.»
Tukaj trochę się zagniewał,
Warunku się nie spodziewał;
Brodę na ręku podpiera,
Potarł czoło, skrzywił nosa,
Na kontrakt spojrzał zukosa;
Tabaczki dwa razy zażył,
To na ziemię spuszcza oczy,
To po stolowaniu toczy.
Wziął pargamin, w ręku zważył;
Znowu nań zezem poziera,
Znowu czytał i odczytał,
Znowu zważył, znowu zmierzył,
Kułakiem o stół uderzył,
Westchnął, mruczał, zębem zgrzytał,
Ręce nad czoło zakłada,
Skoczył raptem i w zapędzie
Machnął ręką: «Niech tak będzie!»
Znowu umilkł, znowu siada;
Znowu myśli, znowu wstaje;
Znowu chodzi, znowu siada.
Niech go za to nikt nie łaje,
Bo z djabłami rzecz nielada!
Myśli: «Albo wieczne życie,
Albo wiecznie djabłu dusza.»
Nic nie mówi, myśli skrycie,
Tylko trochę wargą rusza.
Nadszedł już czas odpowiedzi,
Tukaj oddala się z tłumu
I, do pracowni rozumu
Zamknąwszy się, jeden siedzi.
I tam swój traktat raz jeszcze,
Nim stempel przyjęcia zyska,
W surowej uwagi kleszcze
Bierze i porządnie ściska.
Tam myśl rozmaita ścieka
W jedne podobieństwa tygle,
Tam jednę myśl niedościgle
Różnicy nożykiem sieka.
Sieka, topi, nakształt wosku,
Aż wycisnął ekstrakt wniosku.
Obejrzawszy wniosek ściśle,
Tak rzekł, po długim namyśle:
«Jakieżkolwiek to fortele,
O których słyszałem zgóry,
Czy ich niewiele, czy wiele.
Trojakiej będą natury:
Chcąc kogo przywieść do zdrady,
Trzeba siły, albo rady;
Albo podarunkiem skusić,
Albo strwożyć, albo zmusić.
Toż samo krótszemi słowy,
Będzie sylogizm takowy:
Trojaka do zguby droga,
Ciekawość, łakomstwo, trwoga.
Więc kto w tym trojakim względzie
Twardej nie ulegnie probie,
Tukaj, kontent z wynalazku,
Szuka atramentu, piasku,
Idzie kreślić pismo grzechu;
Ale idzie bez pośpiechu.
Już ciemno, pisać niewcześnie,
W atramencie jakieś pleśnie;
Dwie świece musiał zapalać
I dwa kałamarze nalać.
Coś mu zabolało w łokciu;
Wziął pióro, na piórze włosek
I bardzo spisany nosek;
Otrząsł, przyciął na paznokciu.
Po długim względzie, rozględzie,
Wreszcie pisze: NIECH TAK BĘDZIE.
Chciał dołożyć i nazwisko.
Lecz nim pierwsze T napisał,
Myślał pół godziny blisko,
Głową i piórem kołysał,
I nic więcej nic nie napisał;
Tylko do pierwszej litery
Dodał małe kropki.... cztery.
Gdy już napisano widzi,
Jeszcze patrzy, jeszcze bada;
Niechaj z tego nikt nie szydzi,
Bo z djabłami rzecz nielada!
Lecz jakże się musiał zdumieć,
Gdy głoska B w słowie BĘDZIE
Zaczęła brzęczeć i szumieć
I wzdymać wszystkie krawędzie.
Kręci się, beczy, podrasta,
Jak na drożdżach kawał ciasta;
Dolna litery połowa
Wykurcza się w brzuch i żebra,
U zwierzchniej wypukła głowa,
Nakształt ogromnego cebra.
Szyjka jak u osy wąska,
Nosik orła, bródka kozła,
A z jednej go strony końska,
Z drugiej kurza łapka wiozła;
Pogląda okiem wołowem,
Skrzydła nakształt młyńskich wioseł —
Był to djabeł jednem słowem,
Był to Mefistofel, poseł.
Jeszcze Tukaj nie mógł wiedzieć,
Czy żegnać, czy prosić siedzieć,
Kiedy przyskoczył zuchwalec,
Porwał za maleńki palec,
Zasadził nożyk pod skórką
I umoczył we krwi piórko;
Piórko wścibił, ścisnął w ręku,
Ręką wodzi pomaleńku;
Gdy już U, K, A, J, minął,
Zrobiło się całkiem TUKAJ.
Djabeł świsnął, czmychnął, zginął,
Terazże z nim ładu szukaj!
Zbrodnia to niesłychana,
Pani zabija pana;
Zabiwszy, grzebie w gaju,
Na łączce przy ruczaju.
Grób liliją zasiewa,
Zasiewając, tak śpiewa:
«Rośnij, kwiecie wysoko,
Jak pan leży głęboko;
Jak pan leży głęboko,
Tak ty rośnij wysoko!»
Potem, cała skrwawiona,
Męża zbójczyni żona,
Bieży przez łąki, przez knieje,
I górą i dołem i górą;
Zmrok pada, wietrzyk wieje;
Ciemno, wietrzno, ponuro.
Wrona gdzieniegdzie kracze,
I puhają puchacze.
Bieży wdół do strumyka,
Gdzie stary rośnie buk,
Do chatki pustelnika
Stuk stuk, stuk stuk!
«Kto tam?» — spadła zapora,
Wychodzi starzec, świeci;
Pani nakształt upiora
Z krzykiem do chatki leci.
«Ha! ha!» zsiniałe usta,
Oczy przewraca w słup,
Drżąca, zbladła, jak chusta:
«Ha! mąż, ha! trup!»
«Niewiasto, Pan Bóg z tobą!
Co ciebie tutaj niesie,
Wieczorną, słotną dobą,
Co robisz sama w lesie?»
«Tu za lasem, za stawem,
Błyszczą mych zamków ściany,
Mąż z królem Bolesławem
Poszedł na kijowiany.
Lato za latem bieży,
Niernasz go z bojowiska;
Ja młoda śród młodzieży,
A droga cnoty śliska!
Nie dochowałam wiary,
Ach! biada mojej głowie!
Król srogie głosi kary;
Powrócili mężowie.
«Ha! ha! mąż się nie dowie!
Oto krew! oto nóż!
Po nim już, po nim już!
Starcze, wyznałam szczerze.
Ty głoś świętemi usty,
Jakie mówić pacierze,
Gdzie mam iść na odpusty.
Ach, pójdę aż do piekła,
Zniosę bicze, pochodnie,
Byleby moję zbrodnię
Wieczysta noc powlekła!»
«Niewiasto, — rzecze stary —
Więc ci nie żal rozboju,
Ale tylko strach kary?
Idźże sobie w pokoju,
Rzuć bojaźń, rozjaśń lica!
Wieczna twa tajemnica.
Bo takie sądy Boże,
Iż, co ty zrobisz skrycie,
Mąż tylko wydać może,
A mąż twój stracił życie.»
Pani z wyroku rada,
Jak wpadła, tak wypada:
Bieży nocą do domu,
Nic nie mówiąc nikomu.
Stoją dzieci przed bramą,
«Mamo — wołają — mamo!
A gdzie został nasz tato?»
«Nieboszczyk? co? wasz tato?»
Nie wie, co mówić na to.
«Został w lesie za dworem,
Powróci dziś wieczorem.»
Pani zapomnieć trudno,
Nie wygnać z myśli grzechu.
Zawsze na sercu nudno,
Nigdy na ustach śmiechu,
Nigdy snu na źrenicy!
Bo często w nocnej porze
Coś stuka się na dworze,
Coś chodzi po świetlicy,
«Dzieci, woła, to ja to,
To ja, dzieci, wasz tato!»
Noc przeszła, zasnąć trudno.
Nie wygnać z myśli grzechu.
Zawsze na sercu nudno,
Nigdy na ustach śmiechu!
«Idź, Hanko, przez dziedziniec!
Słyszę tętent na moście,
I kurzy się gościniec;
Czy nie jadą tu goście?
Idź na gościniec i w las,
Czy kto nie jedzie do nas?» —
«Jadą, jadą w tę stronę,
Tuman na drodze wielki,
Rżą, rżą koniki wrone,
Ostre błyszczą szabelki.
Jadą, jadą panowie,
Nieboszczyka bratowie!» —
«A witajże! czy zdrowa?
Witajże nam, bratowa!
Gdzie brat?» — «Nieboszczyk brat
Już pożegnał ten świat.»
«Kiedy?» — «Dawno, rok minął,
Umarł... na wojnie zginął.»
«To kłamstwo, bądź spokojna!
Już skończyła się wojna;
Brat zdrowy i ochoczy,
Ujrzysz go na twe oczy.»
Pani ze strachu zbladła,
Zemdlała i upadła,
Oczy przewraca w słup,
Z trwogą dokoła rzuca.
«Gdzie on? gdzie mąż? gdzie trup?»
Powoli się ocuca;
Mdlała niby z radości
I pytała u gości:
«Gdzie mąż, gdzie me kochanie,
Kiedy przede mną stanie?» —
«Powracał razem z nami,
Lecz przodem chciał pośpieszyć,
Nas przyjąć z rycerzami
I twoje łzy pocieszyć.
Dziś, jutro, pewnie będzie,
Pewnie kędyś w obłędzie
Ubite minął szlaki.
Zaczekajmy dzień jaki,
Poszlemy szukać wszędzie,
Dziś, jutro, pewnie będzie».
Posłali wszędzie sługi,
Czekali dzień i drugi,
Gdy nic nie doczekali,
Z płaczem chcą jechać dalej.
Zachodzi drogę pani:
«Bracia moi kochani,
Jesień zła do podróży,
Wiatry, słoty i deszcze,
Wszak czekaliście dłużej,
Czekajcie trochę jeszcze!»
Czekają. Przyszła zima,
Brata niema i niema.
Czekają; myślą sobie:
Może powróci z wiosną?
A on już leży w grobie,
A nad nim kwiatki rosną,
A rosną tak wysoko,
Jak on leży głęboko.
I wiosnę przeczekali,
I już nie jadą dalej.
Do smaku im gospoda,
Bo gospodyni młoda;
Że chcą jechać, udają,
A tymczasem czekają,
Czekają aż do lata,
Zapominają brata.
Do smaku im gospoda
I gospodyni młoda.
Jak dwaj u niej gościli,
Tak ją dwaj polubili.
Obu nadzieja łechce,
Obadwaj zjęci trwogą,
Żyć bez niej żaden nie chce,
Żyć z nią obaj nie mogą,
Wreszcie, na jedno zdani,
Idą razem do pani.
«Słuchaj, pani bratowo,
Przyjm dobrze nasze słowo!
My tu próżno siedzimy,
Brata nie zobaczymy.
Ty jeszcze jesteś młoda,
Młodości twojej szkoda.
Nie wiąż dla siebie świata,
Wybierz brata za brata!»
To rzekli i stanęli,
Gniew ich i zazdrość piecze,
Ten, to ów okiem strzeli,
Ten, to ów słówko rzecze;
Usta sine przycięli,
W ręku ściskają miecze.
Pani ich widzi w gniewie,
Co mówić, sama nie wie.
Prosi o chwilkę czasu,
Bieży zaraz do lasu.
Bieży wdół do strumyka,
Gdzie stary rośnie buk,
Do chatki pustelnika
Stuk stuk, stuk stuk!
Całą mu rzecz wykłada,
Pyta się, co za rada?
«Ach, jak pogodzić braci?
Chcą mojej ręki oba;
Ten i ten się podoba;
Lecz kto weźmie? kto straci?
Ja mam maleńkie dziatki
I wioski i dostatki,
Dostatek się zmitręża,
Gdy zostałam bez męża.
Lecz, ach, nie dla mnie szczęście!
Nie dla mnie już zamęście!
Boża nade mną kara,
Ściga mnie nocna mara:
Zaledwie przymknę oczy,
Traf, traf, klamka odskoczy;
Budzę się, widzę, słyszę,
Jak idzie i jak dysze,
Jak dysze i jak tupa,
Ach, widzę, słyszę trupa!
Skrzyp, skrzyp, i już nad łożem
Skrwawionym sięga nożem,
I iskry z gęby sypie,
I ciągnie mię, i szczypie.
Ach, dosyć, dosyć strachu,
Nie siedzieć mnie w tym gmachu,
Nie dla mnie świat i szczęście,
Nie dla mnie już zamęście!»
«Córko — rzecze jej stary,
Niemasz zbrodni bez kary!
Lecz, jeśli szczera skrucha,
Zbrodniarzów Pan Bóg słucha.
Znam ja tajnie wyroku,
Miłą ci rzecz obwieszczę:
Choć mąż zginął od roku,
Ja go wskrzeszę dziś jeszcze».
«Co, co? jak, jak? mój ojcze!
Nie czas już, ach, nie czas!
To żelazo zabojcze
Na wieki dzieli nas!
Ach, znam, żem warta kary.
I zniosę wszelkie kary,
Byle pozbyć się mary,
Zrzekę się mego zbioru,
I pójdę do klasztoru.
I pójdę w ciemny las.
Nie, nie wskrzeszaj, mój ojcze!
Nie czas już, ach, nie czas!
To żelazo zabojcze
Na wieki dzieli nas!»
Starzec westchnął głęboko,
I łzami zalał oko,
Oblicze skrył w zasłonie,
Drżące załamał dłonie:
«Idź zamąż, póki pora,
Nie lękaj się upiora!
Martwy się nie ocuci,
Twarda wieczności brama;
I mąż twój nie powróci,
Chyba zawołasz sama».
«Lecz jak pogodzić braci?
Kto weźmie, a kto straci?»
«Najlepsza będzie droga
Zdać się na los i Boga.
Niechajże z ranną rosą
Pójdą i kwiecie zniosą!
Niech każdy weźmie kwiecie,
I wianek tobie splecie,
I niechaj doda znaki,
Żeby poznać, czyj jaki;
I pójdzie w kościół Boży,
I na ołtarzu złoży!
Czyj pierwszy weźmiesz wianek,
Ten mąż twój, ten kochanek.»
Pani z przestrogi rada,
Już do małżeństwa skora,
Nie boi się upiora;
Bo w myśli swej układa,
Nigdy w żadnej potrzebie
Nie wołać go do siebie.
I z tych układów rada,
Jak wpadła, tak wypada.
Bieży prosto do domu,
Nic nie mówiąc nikomu.
Bieży przez łąki, przez gaje,
I bieży i staje,
I staje, i myśli, i słucha:
Zda się, że ją ktoś goni,
I że coś szepce do niej,
Wokoło ciemność głucha:
«To ja, twój mąż, twój mąż!»
I staje, i myśli, i słucha,
Słucha, zrywa się, bieży,
Włos się na głowie jeży,
Wtył obejrzeć się lęka,
Coś wciąż po krzakach stęka,
Echo powtarza wciąż:
«To ja, twój mąż, twój mąż!»
Lecz zbliża się niedziela,
Zbliża się czas wesela.
Zaledwie słońce wschodzi,
Wybiegają dwaj młodzi.
Pani, śród dziewic grona,
Do ślubu prowadzona,
Wystąpi śród kościoła
I bierze pierwszy wianek,
Obnosi go dokoła:
«Oto w wieńcu lilije,
Ach, czyjeż to są, czyje?
Kto mój mąż, kto kochanek?»
Wybiega starszy brat,
Radość na licach płonie,
Skacze i klaszcze w dłonie:
«Tyś moja, mój to kwiat!
Między lilii kręgi
Uplotłem wstążek zwój,
To znak, to moje wstęgi!
To mój, to mój, to mój!»
«Kłamstwo! — drugi zawoła
Wyjdźcie tylko z kościoła,
Miejsce widzieć możecie,
Kędy rwałem to kwiecie.
Rwałem na łączce w gaju,
Na grobie przy ruczaju,
Okażę grób i zdrój.
To mój, to mój, to mój!»
Kłócą się źli młodzieńce;
Ten mówi, ten zaprzecza;
Dobyli z pochew miecza;
Wszczyna się srogi bój,
Szarpią do siebie wieńce:
«To mój, to mój, to mój!»
Wtem drzwi kościoła trzasły,
Wiatr zawiał, świece zgasły,
Wchodzi osoba w bieli,
Znany chód, znana zbroja,
Staje, wszyscy zadrżeli,
Staje, patrzy ukosem,
Podziemnym woła głosem:
«Mój wieniec i ty moja!
Kwiat na mym rwany grobie,
Mnie, księże, stułą wiąż!
Zła żono, biada tobie!
To ja, twój mąż, twój mąż!
Źli bracia, biada obu!
Z mego rwaliście grobu,
Zawieście krwawy bój!
To ja, twój mąż, wasz brat,
Wy moi, wieniec mój,
Dalej na tamten świat!»
Wstrzęsła się cerkwi posada,
Z zrębu wysuwa się zrąb,
Sklep trzeszczy, w głąb zapada,
Cerkiew zapada w głąb.
Ziemia ją zwierzchu kryje.
Na niej rosną lilije,
A rosną tak wysoko,
Jak pan leżał głęboko.
Pokłon przeczystej Rodzicy!
Nad niebiosa twoje skronie,
Gwiazdami twój wieniec płonie Jehowie na prawicy.
Ninie dzień tobie uświęcamy wierni,
Śród twego błyśnij kościoła!
Oto na ziemię złożone czoła,
Oto śród niemej bojaźnią czerni,
Powstaje prorok i woła:
Uderzam organ twej chwale,
Lecz z bóstwa idzie godne bóstwa pienie,
Śród twego błyśnij kościoła!
I spuść anielskie wejrzenie!
Duchy me bóstwem zapalę,
Głosu mi otwórz strumienie!
A zagrzmię piersią, jaką Cheruby
Zagrzmią światu na skonanie,
Gdy proch zapadły w wieków otchłanie
Ze snu nicości wybiją:
Takim grzmotem twoje chluby,
Gdzie piekło, gdzie gwiazdy świecą,
Nieskończoność niech oblecą,
Wieczność przeżyją!
A któż to wschodzi? wschodzi na Syjon dziewica:
Jak ranek z morskiej kąpieli
I jutrznia — Maryi lica:
Śnieży się obłok, słońce z ukosa
Smugiem złota po nim strzeli;
Taka na śniegu, co szaty bieli,
Powiewnego jasność włosa.
Pojrzał Jehowah i w Niej upodobał sobie.
Pękły niebios zwierciadła,
Biała gołąbka spadła,
I nad Syjonem w równi trzyma skrzydła obie,
I srebrzystej pierzem tęczy,
Niebianki skronie uwieńczy.
O, morze zjawisk! Skąd ta noc i słota?
Była jutrznia i cisza, gdym był bliski brzegu!
Dziś, jakie fale, jaki wicher miota!
Nie można płynąć, cofnąć niepodobna biegu!
A więc porzucić korab żywota!
Szczęśliwy, czyjej przewodniczą łodzi
Cnota i Piękność, niebieskie siostrzyce!
Gdy się noc zgęszcza, wzmagają powodzi:
Ta puhar daje, ta odsłania lice,
Tamtej widok oświeca, a tej nektar słodzi.
Szczęśliwy, kto i samej ulubował Cnocie!
Dopłynie, kędy sławy góruje opoka,
Balsam go rzymski ukrzepi w ochocie;
Ale jeżeli Piękność nie zwróci nań oka,
Dopłynie we krwi i w pocie.
A komu Piękność całe pokaże oblicze,
Potem śród drogi zdradliwa odlata,
Nadziei z sobą mary unosząc zwodnicze:
Ach, jakaż później czczość w obszarach świata!
Już niedość krzepią i Cnoty słodycze.
Zamiast Piękności niebieskiego wschodu,
Walczyć z ustawną burzą, jęczeć pośród cienia;
Zamiast serc czułych, trącać o pierś z lodu,
Zamiast jej rączek, chwytać za ręce z kamienia,
I długo śród takiego nie ustać zawodu?
Zawód tak trudny! zakończyć tak snadnie!
Nie będziem dłużej ćmieni, więcej kołatani...
Lecz wszystkoż z nami w tych falach przepadnie?
Czyli, kto raz wrzucony do bytu otchłani,
Nie zdoła z niej wylecieć, ani zginąć na dnie?
Co żyje, niknie — tak na mnie świat woła...
Zacóż głos ten wewnętrznej wiary nie wyziębi,
Że gwiazda ducha zagasnąć nie zdoła,
I raz rzucona krąży po niezmiernej głębi,
Póki czas wieczne toczyć będzie koła.
Któż-to krzyknął od lądu? jakie słychać żale?
Wy-ż to, o bracia moi, przyjaciele moi,
Dotąd stoicie na nadbrzeżnej skale?
I tak się oko wasze znudzenia nie boi,
Że aż dotąd patrzycie na mnie i me fale?
Jeśli się rzucę, kędy rozpacz ciska,
Będą łzy na szaleństwo, na niewdzięczność skarga!
Bo wam mniej widne te czarne chmurzyska,
Nie słychać zdala wichru, co tu liny targa,
Grom, co tu bije, dla was tylko błyska.
I razem ze mną, pod strzałami gromu,
Co czuję, inni uczuć chcieliby daremnie!
Sąd nasz, prócz Boga, nie dany nikomu.
Chcąc mnie sądzić, nie ze mną trzeba być, lecz we mnie.
— Ja płynę dalej, wy idźcie do domu.
Franciszku, dosyć prawne roztrząsać księgarnie,
Niech je pył zasłużony choć na czas ogarnie;
Rzuć słabości i niecnót przeglądać obrazy,
W naturze ziemskiej pilnie wszystkie liczyć skazy.
Zbyt to są dla ułomnych smutne widowiska,
Serce z nich nic nie czerpa, choć rozum coś zyska.
Inna jest żyć bez zbrodni, inna poznać zbrodnie;
Często i prawodawca nie był z prawem zgodnie.
Lokryjczyk[67] wbrew statutom, które sam uchwala,
Ojcowskie karał oko za grzechy synala:
I ten, co zakon wyrył na głazach dwunastu,[68]
Zgwałcenia jego pierwszy daje przykład miastu.
Ale pocóż umarłe mam wołać przykłady?
Silniejszem jest natura mojej wsparciem rady.
Choć prawo siedzi w mieście, prawość na wsi mieszka;
Nie marmur, lecz zielona wiedzie do niej ścieżka.
Myśmy ze wsi nie mędrsi, może lepsi wyśli,
Bieżmy tam: kto się bawi, ten o złem nie myśli.
A jeśli niedojrzałej wiosny słotna pora,
Lub skwar nas w domu zamknie, albo chłód wieczora,
Czyż to piękną zabawkę wynaleźć zabroni?
Niechaj się czasem umysł i do gry nakłoni.
Nie do tej, gdzie aż w północ oczekując nudnie,
Dręczę ciało a wdzięcznie myśli me zatrudnię:
Tak zwykle gmin się tylko bawi mało warty,
Kręcąc skazowki, kości miotając, lub karty;
Kruszec jest grania celem, graczów wabi żądza,
Podłość walczy o zyski, ślepy los przysądza.
Ale czyj duch wznioślejszy, pojętność nie słaba,
Takim lepiej rozmyślna przystoi warcaba,
Z nad kitajskich[69] wzięliśmy tę zabawę granic,
Przez nię w zbrojne rzemiosło wtrawiał się sułtanic:[70]
Jak nacierać, jakiemi wycofać się biegi,
Pouczał się, kościane hetmaniąc szeregi,
Lub do miejsca stosując różnych zdatność osób,
Z trudnej gry brał trudniejszy królowania sposób.
Dziś, nie koronna głowa, ni mieczny zabierca,
Ale warcabę czułe ulubiły serca;
Hucznych znikając zabaw, niełakome zysku,
Dzionek na towarzyskiem skracają igrzysku.
Precz od nich, z ulicznego wydobyty steku,
Obyczajem i twarzą nieznany człowieku!
Dobrańsza tylko para wychodzi do szranek:
Przyjaciel z przyjacielem, z kochanką kochanek.
Franciszku! sercem czuły, a zimny z urzędu,
Nie znasz miłości, nie masz dla warcaby względu.
Pozwól, niech tobie gry tej prawidła wymienię;
Bo tamtej jedno kiedyś nauczy spojrzenie.
O Wido! gdybym dostał twój pędzel bogaty!
Wido! tak biegle w polskie przestrojony szaty![71]
Zdarz, niech twojego torem idąc wynalazku,
Opisom mym udzielę powabu i blasku.
Niech stąd warcaba świeżej nabędzie zacności,
Niech chwalonym przez ciebie szachom nie zazdrości,
A mnie niech wdzięcznie czyta ten, dla kogo piszę,
Niech cierpliwie słuchają mili towarzysze.
Wiedzcie tedy, iż gra ta jest bojów obrazem;
Trzeba miejsca, chcąc wojska przeciwne zwieść razem:
A więc naprzód dla warcab szranki przybierz świetne,
Niech je siedem dróg równych z obu stron rozetnie;
Potem czarne i białe strugaj czworościany,
I w miejscach opisanych rozsadź na przemiany.
Kiedy się plac ogrodzi, skreśli i wymierzy,
Nie zaniedbaj do walek przywołać rycerzy.
Dwunastu ma ich jedna, tyleż druga strona;
Że pieszo walczą, pieszków niech noszą imiona.
By omyłek w wojennym tłumie uniknęli,
Tamci czarny strój mają, ci są całkiem bieli;
A chociaż różni, szaty w różnym noszą wzorze,
Przecież stają na czarnym z obu stron kolorze.
Pułk chce się z pułkiem zetrzeć, trupem usłać pole,
Albo żywym broń wydrzeć i zaprzeć w niewolę.
Każdy na czoło jednym postępując krokiem,
Nieprzyjaciela swego pilnem śledzi okiem;
Patrzy, czy który rycerz, zapędzony w biegu,
Nie wymknie się choć na krok ze swego szeregu:
A skoro z tyłu za nim próżny plac odkryje,
Wskoczy nagle i utnie zuchwalcowi szyję.
Czy wygrana ucieszy, czy pośród pogromu, —
Cofnąć stopy pod karą nie wolno nikomu;
Iść naprzód, walczyć, gonić za nieprzyjacielem,
Wedrzeć się do obozu, jest głównym gry celem.
Kto pierwszy umiał zdobyć przeciwników szranki,
Ozdobi się laurowym wieńcem z rąk kochanki,
I jako błędni niegdyś czynili rycerze,
Do boju idąc, damę na koń z sobą bierze.
Co wprzódy stąpał pieszo, dziś po całym szlaku,
W przód i w tył, w lewo, w prawo hasa na rumaku,
Jeśli mu jaki śmiałek waży się zajść w oczy,
Dopędzi go, zabije i nazad uskoczy.
Tak ów Karol trwożliwy już umykał z tronu
Przed nachodem powstańców i wojsk Albijonu,
Ale jak tylko dostał na pomoc Darczanki,[72]
Potłumił i Angliki i buntowne Franki.
Odpieraj więc, jak możesz, i kładź wszędzie tamy,
Ażeby twój przeciwnik nie mógł zdobyć damy.
Jeśli jej i sam z obcych wziąć nie zechcesz szyków,
I własną mocą w boju zgnębisz przeciwników,
Wtenczas dla nich, prócz straty, największa sromota,
Według praw tracą sławę i paść muszą kota.
Częstokroć wódz w swej sile zaufany zbytnie,
Nie chce rycerki, myśląc, iż sam wszystkich wytnie:
A tymczasem przeciwnik, mając pomoc w damie,
Wypędzi go z obozu, doścignie i złamie.
Już wódz chwieje się ranny, miecz upuszcza z dłoni,
Kochanka nad nim żadnej łezki nie uroni:
Tak, co wprzódy zwycięstwa karmił się otuchą,
Umiera, a co gorsza umiera na sucho.
Pary więc szukaj gwałtem lub przez chytre środki,
W parze miłe zwycięstwo, w parze i zgon słodki.
Choć przegrasz, mniejsza będzie daleko przegrana,
Jeżeli grób twój łzami odwilży kochana.
Masz tedy prawa wojny; krótkoć je podaję:
Różnych jeszcze narodów znaj różne zwyczaje. Sarmata, ufność w samej kładący odwadze,
Woła na cię przed bojem: «zwalczę, lecz nie zdradzę!»
Stąd piersią w pierś uderza, w tył razów nie ciska,
Choćby kark nieprzyjazny nadstawiał się zbliska,
Dama jego, podskoków wyprawiać niezdolna,
Równym jak mąż jej krokiem postępuje zwolna,
Ten tylko u rycerskiej wzgląd zyskawszy młodzi,
Że się jej z krwawych bojów ujść bez hańby godzi. Hiszpan śmiało uderza na miecze i spiże,
Z czoła walczy, lecz okiem i tam i sam strzyże;
Często skradać się lubi śród gwaru, śród pyłu,
I zdradliwie przebija nieprzyjaciół z tyłu;
Stąd w takich bojach nieraz za cięciem bułata,
Dwóch, czterech, pięciu zgładzić potrafi ze świata.
Gdy zwyciężony padnie, Hiszpan zdarłszy zbroję,
Cofa się, by łup unieść między pułki swoje.
Dama kastylska w bitwach różnym trybem stawa:
Niemasz w księgach zwyczaju wyraźnego prawa.
Raz, chciwa wojennemi ozdobić się łupy,
Staje na bojowisku i obdziera trupy;
Ale kiedy nad niemi pastwi się okrutnie,
Często pieszek podskoczy i dumny łeb utnie.
Jeśli zaś rzuca martwych i dalej ucieka,
Od nieprzyjaznych szyków stawając zdaleka,
Choć jedna tylko walczy, gęste trupy ściele,
Liczniejsi jej nie mogą zbić nieprzyjaciele. Francuz, staczając walki, naprzód idzie żwawo,
Zabijając w tył, lata i w lewo i w prawo;
Strzelec trafny, nie zważa na damy, na pieszki,
Częstokroć kulą sięgnie aż w sam koniec ścieżki.
I jeśli mu się kogo położyć udało,
Przez całe szranki wpada do obozu śmiało.
Znając wojska, wybieraj, jakieć się podoba:
Jednak muszą się na to gracze zgodzić oba.
Po polsku walczą zwykle celniejsi zasługą,
Bój ten wymaga sztuki i ciągnie się długo;
Pod koniec, kiedy damy tłumnie wjadą w szranki,
Bardzo trudno przychodzi ścigać jejmościanki.
Gra więc hiszpańska krótsza, podstępna, zajadła,
Wielu dzisiejszym wodzom do smaku przypadła.
Bardziej niźli do męstwa, do wybiegów zdatni,
Ćwiczą się nieprzyjaciół w chytrej łowić matni. Francuz, że prędko kończy i daleko skacze,
Lubią go tylko młodzi i zuchwali gracze.
Lecz nie dosyć, Franciszku, żeś świadom obrotów.
Żeś widział wojska: jeszcześ do bitwy nie gotów.
Czyż ten hetman, kto tylko rąbie, strzela, kole?
Nie: umiej szyki sprawić, umiej przeznać pole!
I w grze są różne miejsca: wkaże moja rada,
Kiedy je zając, kiedy strzec się ich wypada.
Naprzód w prawo jest koniec o podwójnym głazie; Młynek to, port bezpieczny w niebezpiecznym razie.
Tam broń się, choćby na cię bito bez spoczynku,
Nim ustąpisz, przemoknie krwią droga do młynku.
Jeżeli grasz po polsku, a młynek w twej właści,
Możesz damy wygodnie bronić od napaści;
Przeciwnie, gdy hiszpanka na placu zostanie,
Stanąwszy w młynkach, łatwe na nią polowanie.
Z lewej strony głaz jeden w koniec szranków bodzie,
Miejsce to zowią beczką: groźne na przechodzie;
Gdyż, jeżeli w niem dama zasiędzie na czaty,
Nabawi pewnie klęski, albo znacznej straty.
Te są w tyle, inne są z czoła stanowiska,
Kędy na nieprzyjaciół można natrzeć zbliska.
Iż przyległe granicom, nazwane są kątki,
W nich bitwa często krwawe zwykła mieć początki,
W nich się kryje kto słaby, lub ostrożny zbytnie,
I w nich biegły gromiące stawi działobitnie.
Pomnij zrazu je zająć, byś obce rwał skrzydła;
Tak doświadczenie każe, tak walki prawidła.
Środkiem gracz najbieglejszy i najgorszy lezie,
Często jest tam zwycięstwo, ale częstsze rzezie.
Chyba się losem szczęsnym przeciwnik omyli,
Wtenczas możesz mu pieszków w jednej zrąbać chwili;
Lecz kiedy w kąty wjedzie, zapęd wojska wstrzyma,
Tak się zaprzesz na środku, iż stąpić gdzie niema,
Ale pocóż szeroko przepisy rozwodzę?
Nie przepisy stanowią zwycięstwo, lecz wodze.
Oni początkiem bojów, dają bojom prawa,
Od nich zależy cała w warcabach zabawa.
Nieprędko do potyczki bohater przywabi,
Co się powolnie wlecze, jak ów togat Fabi.[73]
Nie śmiejąc ni uciekać, ani stawić czoła,
Wyda rozkazy, znowu wydane odwoła.
To w przód, to w tył pojeżdża, patrzy, głową kręci,
Myśli: wtem, co umyślił, wypadło z pamięci;
I przegrawszy nareszcie po rozwagach długich,
Pozna, iż sam się znudził i nie bawił drugich.
Równie śmieszny, kto drobnych obyczajem dzieci
Bez namysłu, bez celu, oślep w ogień leci;
Biją go, jeśli natrze, łowią, jeśli zmyka,
Ginie wreszcie, nie ciesząc zgonem przeciwnika.
Ten tylko słusznie wielkie gracza imię bierze,
Kto męstwo i rozwagę w jednej trzyma mierze,
Czyja głowa i ręka z bojem oswojona,
Kto i dobrze umyśli i prędko wykona.
A gdzież są tacy gracze? Lecz wieszczy głos słyszę
(Słowom moim udzielą wiary towarzysze):
Franciszek będzie takim, jeśli tylko przyjmie
Ustawy, w przyjacielskim nakreślone rymie.
Lecz zacóż go nie wołam do stolika ze mną,
Z gry objaśniać naukę, może w pismach ciemną?
Gdy mu inni te służby pomniejsze oddadzą,
A jakąż one dla mnie zakazane władzą?
Warcaby! niegdyś moja zabawko ustawna,
Zacóżem niewidziany koło was oddawna?
O ty! dla której wiecznie tajne me zapały,
Której imię pomyślić staję się za śmiały:
Tobie spokojność moję gdym przegrał w warcaby,
Odtąd już gra ta dla mnie straciła powaby.
Nie dziw, żem toczył zawsze mniej szczęśliwe boje:
Tyś patrzała w warcaby — ja w oblicze twoje;
Najdroższego oblicza będąc niedaleki
I wiecznie chcąc je widzieć i tracąc na wieki,
Miotany od sprzecznego poruszeń natłoku,
Ból w sercu, w licach bladość, ogień miałem w oku;
Alem się nadaremnym nie zdradził zapałem,
Westchnienie zatłumiłem, słówka połykałem.
Bo los, wynosząc ciebie międy jasne rody,
Z samą nadzieją wieczne przykazał rozwody!
Ustąpię, jęki nawet z głębi nie wypadną:
Lecz pamiętam, bo pamięć nie jest mi podwładną.
Pamiętam dzień ów grania i szczęścia ostatni,
Gdyś mię i pieszki moje wpędziła do matni.
Odtąd na wieki w jednym porzucone szyku,
Brańcy obok zwycięzców tkwią na mym stoliku.
Raz tylko śmiałem ulżyć grą długiej żałobie,
Lecz więcej grzechu tego nie pozwolę sobie;
Bo twoja oczywiście zstępująca postać
Kazała grze poczętej nietknioną pozostać.
Franciszku! czy litości, czyli doznam wiary,
Czy to bóstwo, czy zmysłu popsutego czary;
Z uniesieniem widzący, a niechętny badać,
Nadludzkie tobie cudo muszę wyspowiadać.
Pomnisz, jak przeraźliwych strat odniósłszy rany,
Z jej obecności, z waszej pociechy obrany,
Całe dni pustelnicza więziła mię klatka,
Wielu niespanych nocy dotrwałem ostatka.
Raz, gdy już świateł lampa konająca skąpi,
Nagle się gęstwa cieniu koło mnie rozstąpi;
Wzrok osłupiał i myśli splątały się tłumnie:
Alić jasny powietrzem anioł spływa ku mnie.
Boże! to jej twarzyczka jak poranek blada;
Włos na szyję srebrnemi promykami spada,
Chmurka jej przeźroczysta za sukienkę służy,
Czerwieniejąc u piersi obwiązkami róży...
Widziałem ją, jak ciebie oglądam na jawie,
Widziałem ją w codziennej obecną postawie,
Tylko mającą bardziej jasności dokoła,
Więcej boską — bo więcej piękną być nie zdoła!
Ku stolikowi potem przyźliznęła kroku:
Spotkaliśmy się okiem, cały byłem w oku,
Sercem tak blisko serca i licem do lica,
Szczupła nas rozdzielała tylko warcabnica.
Odtąd już wielokrotnie w przedporanne cienie
Bóg jest łaskaw podobne zsyłać mi widzenie:
Zawżdy około warcab pobawi się zbliska,
Lecz nie chce, abym graniem zmienił stanowiska:
Snać od bóstwa sprawionych orszaków i błoni
Dotykać skazitelnej nie godzi się dłoni.
Tak gra musiała dla mnie wszelki powab zgubić.
Franciszku! jeśli dłużej chcesz warcaby lubić,
Na spółbliźnich uzyskuj tryumfalny wianek,
Nigdy nie wyzywając do boju niebianek!
Pomnij, że kto ośmielił na Pafiją dłonie,
Tydejczyk[74] rychło zbrzydził szeregi i bronie;
A ja, com niegdyś smutki rozweselał cudze,
Teraz smutny was mijam, lub uczeniem nudzę
Lauro! czyliż te piękne wieków naszych lata
Jeszcze się kiedy twojej malują pamięci?
Kiedyśmy sami tylko i sobą zajęci,
Dbać nie chcieli o resztę obcego nam świata.
Chłodnik, co się zielonym jaśminem wyplata,
Strumień, co z miłym szmerem po łące się kręci:
Tam nas często, wzajemne tłumaczących chęci,
Późnej nocy miłośna osłoniła szata;
A księżyc z pod bladego wyjrzawszy obłoku,
Śnieżne piersi i złote rozświecał pierścienie,
Boskiego wdziękom twoim przydając uroku.
Wtenczas serca porywa słodkie zachwycenie,
Usta się spotykają, oko ginie w oku,
Łza ze łzą i z westchnieniem miesza się westchnienie!
Zbiegły dni wesołego w Aranchwes pobytu,
Królewic nie weselszy wraca do Madrytu.
Próżnośmy tu rozrywek szukali.
(podchodzi do Karola)
Mój książe!
Niech się wkońcu ta smutna zagadka rozwiąże.
Przed rodzicielskiem sercem odkryj twoje chęci,
Czegoż dla jedynaka ojciec nie poświęci?
Czego król nie dokaże władnemi ramiony?
Jakiż twój ślub, od niebios dotąd nie spełniony?
Karolu! byłem z tobą, widziałem w Toledzie,
Kiedyś hołdownej książąt przodkował czeredzie,
Tłumy do całowania ręki twojej biegły,
Królestwa sześciorakie u nóg twoich legły,
Stałeś dumnie, młodzieńczy ogień z liców strzela,
Pierś wre królewskim duchem, wzrok pjany wesela
Oblatywał gromady — czytałem w tem oku,
I Karol był szczęśliwy.
Ta nigdy z czoła twego nie schodząca chmura,
Ból w głębi zatajony, tęsknota ponura,
Której źródeł napróżno dwór stara się dociec,
Którą naród podziela... ach! i król, twój ociec,
Niejedną noc bezsenną winien tej zagadce,
Ona niejedną łezkę wyciska twej matce!
KAROL (odwraca się z zadziwieniem)
Matce?
DOMINGO
Książe!
KAROL (uderzając się w czoło)
O! gdybym darować był w stanie
Temu, co ją za matkę narzucił...
DOMINGO
Mój panie?
KAROL (spostrzega się)
Tak... tak... bom ja z matkami nieszczęśliwy tyle;
Zaledwiem świat obaczył, w pierwsze życia chwile
Już byłem matkobójcą.
DOMINGO
Byłeś mimo woli,
Czyż cię dotąd grzech taki na sumnieniu boli?
KAROL
A moja druga matka! wszakżem przez nią zgubił
Miłość ojca; mnie ociec i tak mało lubił;
Ze byłem jedynakiem, to cała zasługa.
Teraz mu drugą córkę daje matka druga,
A co się jeszcze z tego na przyszłość wywiąże,
Ciemna otchłań...
DOMINGO
Żartujesz, żartujesz, mój książe!
Królowa, którą wielbią z zapałem Hiszpanie...
Ty nienawiści okiem miałbyś patrzeć na nię?
Patrząc na nię, na przyszłe oglądać się czasy?
Jakże? czyliż to bóstwo? co? ten anioł krasy,
Monarchini, prócz koron, z samego oblicza,
Która ledwie dziś wiosnę dwudziestą dolicza,
Niegdyś twa narzeczona?... nigdy, z żadnej miary,
Nigdy, to niepodobna, próżno, nie dam wiary.
Nie powstała w Karolu taka dzikość płocha,
Żeby się tem miał brzydzić, co świat cały kocha.
Książe! jeżeli pani dojdzie ta nowina,
Że miłością zyskała nienawiść u syna,
Czułe jej serce mocno nad tem zaboleje.
KAROL
Jakto? skąd wiesz?
DOMINGO
Ostatnie pamiętam turnieje:
Król, kopiją draśniony, już był bliski szwanku,
Elżbieta pośród panien patrzyła z krużganku,
A wtem: «król ranny», — trwoga, zmieszanie, rozruchy,
Wkońcu aż do królowej szmer dochodzi głuchy.
«Co? książe?» zawołała, — «ach, książe!» — i zbladła,
I zaledwie z krużganku na plac nie wypadła.
Wtem, że król ranny, wieści pewniejsze dolecą —
«Król? zawołać lekarzy!» odetchnęła nieco.
(Po niejakiem milczeniu)
Zamyślasz się?
KAROL
Spowiednik króla, kapłan boski, (ponuro)
Dziwno, że na tak błahe czatujesz pogłoski;
Lecz słyszałem i dobrze w pamięci naznaczę,
Że takie słówkołowy i gestów szperacze
Więcej broją, niżeli truciznik i zbojca. (Przechadza się)
Jeżeli chcesz zapłaty, idź do mego ojca.
DOMINGO
Książę jest za ostrożny: słusznie, w dworzan tłumie
Niechaj będzie ostrożnym, niechaj nim być umie,
I rozróżnia, kto szczerze, a kto radzi chytrze,
Ja zawsze całem sercem...
Więc już po twej mitrze!
Gdy się ociec o twojem przywiązaniu dowie,
Już więcej na królewskiem nie polegaj słowie,
Że pierwsza w państwie mitra twych nie minie skroni.
DOMINGO
Książe sobie żartuje.
KAROL
A, niech Pan Bóg broni!
Ja, mój straszliwy ojcze, ja żartować z ciebie,
Co rządzisz duszą ojca i możesz ją w niebie
Albo w piekle osadzić?
DOMINGO
Nie pragnę zuchwale
Przedzierać świętych zasłon, kryjących twe żale,
Ale wiem, że na tajne sumienia choroby
Ma Kościół, Matka nasza, rady i sposoby,
Ma strapionym ucieczkę, i że do niej klucza
Nie mocarzom światowym, ale nam porucza.
Grzech nawet, do wieczności strącony odmętu,
Na wieki pokryć może pieczęć sakramentu.
Rozumiesz, dość mówiłem.
KAROL
Nie mam wcale chęci
Kusić tak poważnego strażnika pieczęci.
DOMINGO
Zawsze nieufność... Książe... prawdziwie... nie raczy
Poznać wiernego sługę.
KAROL
Niech sługa wybaczy.
Świętym jesteś, niech sobie i najświętszym z ludzi,
Ale się twoja świętość nazbyt o mnie trudzi.
I tak droga szeroka, zawód oddalony,
Trzeba zajść aż do Rzymu, Piotra osieść trony:
Z tylą nowin za ciężko — powiedz to królowi,
Bo król przez ciebie mówił.
DOMINGO
Król przezemnie mówi?
KAROL
O! wiem ja bardzo dobrze, wiem, że na tym dworze
Oddawna mię zdradzają, wiem, że w każdej porze
Tysiączne płatne oko czyny moje śledzi,
Że król zaprzedał w ręce ostatniej gawiedzi,
Zaprzedał syna swego! jedynego syna!
Że hojnie każda o mnie płaci się nowina,
Za słówko, co się kiedy z ust moich wyśliźnie,
Hojniej, niżeli za krew przelaną ojczyźnie.
Ale dosyć już o tem, tak jest, dosyć o tem,
Moje serce boleśnym zaranione grotem
I tak już może nadto...
DOMINGO
Król dzisiaj wieczorem
Napowrót w miasto z całym wybiera się dworem,
Wszystko już W gotowości, służby już zwołane,
Wasza Wysokość...
KAROL
Dobrze, dobrze, zaraz stanę.
(sam)
Nędzny Filipie! w jakiej dręczysz się katuszy!
Nędzny, jak syn twój nędzny! Widzę do twej duszy
Wpijającą się krwawą podejrzenia żmiję.
Nieszczęsny! jeśli twoja ciekawość odkryje
Straszne tych kazirodczych tajemnic zasłony;
Ale jeśli odkryłeś, coś zrobił szalony!...
Prawda, ty o nic nie dbasz! Niechaj twoja flota
W morskich zginie przepaściach, niechaj twoje złota
Wyczerpią się z kopalni — Patrzysz próżen strachu,
Jak się chwieją filary w samowładztwa gmachu,
Jak fala buntu bije o tronu podnoże!
Lecz —
O! Boże!
Tyżeś to, ty? tak, to ty? bo czyjaż pierś, czyja,
Uderzeniom mej piersi tak silnie odbija?
O! teraz wszystko dobrze, teraz mi już zdrowo,
Teraz zbolałe serce rzeźwi się nanowo,
Gdym w objęciach mojego Rodryga.
RODRYGO
Karolu!
A cóż tu było złego? o jakim to bolu
Wspomniałeś? co to znaczy?
KAROL
Drogi przyjacielu!
Co cię tak niespodzianie przyniosło z Brukselu?
Komu za to dziękować, komu? o! bluźnierca,
Boże! daruj pjanego obłąkaniom serca.
Któż to inny, jeżeli nie Opatrzność Boża,
Zsyła mi przyjaciela i Anioła stroża?
RODRYGO
Książe! daruj, gdy na ten ogień w każdem słowie
Twój Rodrygo oziębłem zdumieniem odpowie.
Nigdym nie myślał, że mię tak Karol pozdrowi,
Nie tak przystało witać Filipa synowi.
I cóż znaczą te w oczach niezwykłe płomienie,
Ten chłód wybladłych liców, ust gwałtowne drżenie?
Tyżeś to, lwiego serca ów bohatyr młody,
Do którego o wsparcie wołaj ą narody?
Bo nie jako współucznia, co z tobą urosłem,
Ale całej ludzkości oglądasz mię posłem.
Te uściski winieneś flandryjskiej krainie,
Łza ludu złupionego na twe lica płynie.
O dzielną wołam pomoc! Moment nie daleki,
A wolność ich odwieczna ma zginąć na wieki!
Srodze Filip Brabantów wolną ziemię krwawi;
Lecz kiedy do niej Albę dzikiego wyprawi,
Siepacza tyranii, fanatyzmu kata,
Wtenczas ostatnia czeka Brabantów zatrata!
U ciebie, syna królów, a cesarzów wnuka,
Nieszczęśliwa Flandryja wsparcia jeszcze szuka.
Jeśli w tobie ludzkości słabo ogień tleje,
Niderlandy straciły ostatnią nadzieję.
KAROL
Straciły — łzy mam tylko, łez i mnie potrzeba,
I ja napróżno wołam o wsparcie do nieba;
Inszych środków wymaga narodu niedola —
RODRYGO
Daruj mnie, ja w tych słowach nie widzę Karola.
Tyż to mówisz? ty wielki, ty rzadki człowieku,
Może jeden nietknięty morowym tchem wieku...
Co w powszechnem pijanej zbłąkaniu Europy,
Kiedy się wszystko chwieje, nie zachwiałeś stopy;
Coś w miłości przed jadem zawarł usta twoje,
By nie wyssać zatrute klechowstwa napoje,
Od których durzącemi rażone zawroty
Dwa wieki już szaleją; coś przed mnichów groty
I przed samowładnego pana chytrą szponą,
Przed zgrają fanatyzmem grubym oślepioną
Coś miał sprawę ludzkości zasłaniać niezłomnie?...
KAROL
Czy to o mnie mówiłeś, przyjacielu, o mnie?
Teraz mylisz się grubo, teraz już niewcześnie.
Był wprawdzie kiedyś Karol, widziałem go we śnie,
Karol, któremu samo wspomnienie swobody
Żywem ciskało sercem, paliło jagody;
Alem ja nie ten Karol, jakim był w Alkali,
Kiedyśmy raz ostatni z sobą się żegnali,
Gdym, myślą lecąc w niebo, śmiał zajrzeć do raju,
Obraz jego w hiszpańskim chcąc odnowić kraju!
O! rozkoszna, o! boska, lecz zbyt krótka chwilko!
Prysły te mary!...
RODRYGO
Mary? Książe! mary tylko?
A więc to były mary?
KAROL
Ach! nie broń łez oku,
Nie broń im na twem łonie wolnego potoku,
Jedyny przyjacielu! jedyny, jedyny
Wpośród tej pustej świata wielkiego dziedziny!
Jak daleko Filipa zajmuje potęga,
Jak daleko bandera Kastyllanów sięga,
Żadnej niemasz, tak, żadnej, najmniejszej ustroni,
Gdzie Karol jednę łezkę swobodną uroni,
Jeśli nie tu. — Na wszystko zaklinam ja ciebie,
Na nadzieje, jakieśmy pokładali w niebie,
Nie wyganiaj mię, przebóg! z tej jednej ustroni,
Z tej mię jednej Rodrygo luby nie wygoni.
(Rodrygo słucha wzruszony)
Myśl sobie, że ja byłem sierota wzgardzony,
Żeś mię przybrał za syna, dziedzica korony,
Ja nie znam, co być synem, bom synem — mocarza;
Ale jeśli mi prawdę wieszczy duch rozmarza,
Jeśli z serc milijona to, co bije we mnie,
Może się tylko z twojem rozumieć wzajemnie;
Jeżeli to jest prawda, że wszechmocna wola,
Tworząc nas, powtórzyła w Rodrygu Karola;
I lutnie duchów naszych jeśli ręką losu
Z młodych lat do jednego nastrojone głosu;
Jeśli te kilka łezek, co mi ulgę dały,
Droższeć niż skarby królów...
Tak głęboko upadłem, tak jestem ubogi,
Że aż w dzieciństwie naszem spędzony wiek błogi
Przypomnieć muszę, muszę wymagać zapłaty
Długów, aż przed dawnemi zaciągnionych laty.
Pomnisz, kiedyśmy w szkole, pod majtków odzieżą,
Dwaj młodzi zapaleńcy pomiędzy młodzieżą,
Wiek nasz na łonie bratniej spędziliśmy zgody,
Nic wtenczas stałej w sercu nie psuło pogody,
To tylko, że przy tobie, jakoby przy słońcu,
Gasła ta drobna gwiazda; — poprzysiągłem wkońcu,
Poprzysiągłem do zgonu kochać cię bez granic,
Gdy walczyć o pierwszeństwo nie zdało się na nic.
Wtenczas z nowym do ciebie rzucam się zapałem,
Nowemi cię pieszczoty natrętnie ścigałem;
Lecz twoje zimne serce oddało zbyt dumnie.
Nieraz przyjdę, zagadam — ty nie spojrzysz ku mnie.
Gorące łzy, bolesne, stanęły mi w oku,
Gdy Roderyk, Karola mijając w natłoku,
Innych poddanych dzieci na swem łonie pieści.
Zacóż innych, ach! zacóż? wołałem w boleści.
Tyś ukląkł i surowo w ziemię kryjąc lica:
«Taka, rzekłeś, przystoi cześć dla królewica».
RODRYGO
Książe, daj pokój fraszkom, na których wspomnienie
Po tylu zbiegłych latach dotąd się rumienię.
KAROL
Jam na to nie zasłużył. Mogłeś mię zasmucać,
Lekceważyć ofiarę, lecz jej nie odrzucać.
Po trzykroć królewica wzgardziłeś osobą,
Po trzykroć jako żebrak stanąłem przed tobą,
Żebrzeć miłości twojej, gwałtem się jej dobić;
Nareszcie traf to zrobił, czegom nie mógł zrobić.
Pamiętasz, jak twój wolant, zbłądziwszy w podskoku,
Królewnie, ciotce mojej, w samem utkwił oku?
Myśląc, że to złośliwym spłatał ktoś dowcipem,
Ze łzami winowajcę skarży przed Filipem. —
Kazano zaraz stanąć pałacowej młodzi,
Monarcha sprawców zbrodni surowie dochodzi.
Przysiągł, że dla własnego nie daruje dziecka,
Że przeciwko królewnie psota ta zdradziecka
Przykładną ściągnie karę. — Ty stałeś zdaleka,
Widziałem, jakeś zadrżał, wiedziałem, co czeka.
Wybiegam, Filipowi rzucam się pod nogi:
«Na twem dziecku, o królu! spełnij wyrok srogi!»
RODRYGO
Książe, cożeś przypomniał?
KAROL
Natychmiast spełniają,
I natychmiast Karola przed służalców zgrają
Jak niewolnika ciągną na karę siepacze.
Twój Karol patrzy na cię, twój Karol nie płacze. —
Dwór ze zgrozą poglądał, a ciało książęcia
Wobec wszystkich szarpały nielitośne cięcia.
Zgrzytnąłem na tak podły krwi monarszej zakał,
Ścisnąłem w bolu zęby, alem nie zapłakał.
Patrzałem na cię. Stałość młodzieńczego ducha
Drażni króla i gniewy na nowo rozdmucha.
N a nowo do ciasnego więzienia zakuty,
Wytrzymałem dwunastogodzinne pokuty.
Takem przyjaźń kupował. — Ty mój zamiar zgadłeś,
Przybiegłeś do więzienia, do nóg mi upadłeś:
«Zwyciężyłeś, Karolu, bratnie złączmy dłonie,
Odpłacę tobie kiedyś, gdy będziesz na tronie!»
RODRYGO
Tak jest, odpłacę tobie, i dziecinne słowo,
Pozwól, niech jak mąż dzisiaj utwierdzę na nowo.
Może i moje ześlą godzinę wyroki!
KAROL
Wybiła ta godzina! teraz żadnej zwłoki,
Teraz najlepiej dawne wypełnisz zakłady,
Potrzebuję przyjaźni, potrzebuję rady.
Wre w głębi piersi moich straszna tajemnica,
Ja muszę ją wyzionąć, muszę z twego lica
Czytać wyrok. — Tak, słuchaj, osądź i śmierć zadaj,
Słuchaj i zadrżyj, słuchaj, nic nie odpowiadaj...
Ja kocham matkę...
RODRYGO
Przebóg!
KAROL
Kocham matkę moją...
O! nie, tu pobłażania żadne nie przystoją.
Powiedz, co miałeś mówić, wymawiaj do końca,
Mów, że jestem wyrodkiem ostatnim z pod słońca,
Najsprośniejszem skażonej ludzkości widziadłem.
Powiedz wszystko, ja wszystko, co masz mówić, zgadłem.
Syn kocha swą macochę... natura się wzdryga,
Zwyczaje potępiają, klątwa Rzymu ściga
Tę bezbożną namiętność, której szał nastawa
Na powagę monarchy, na rodzica prawa.
Czuję to — przecież kocham, i tym idąc torem,
Zginę w domu szalonych, albo pod toporem.
Kocham ją bez nadziei, jak podły niecnota,
Z równą śmierci boleścią, z ohydą żywota,
Czuję to — jednak kocham.
RODRYGO
A twoja macocha,
Przebóg, czy wie co o tem?
KAROL
Wie, że ją syn kocha?
I jakże śmiałbym przed nią jedno odkryć słowo!
Wszak to jest kraj Hiszpanów, ona jest królową.
Stąd ją męża ścigają zazdrośnego względy,
Stąd etykiety dworskiej ścisnęły obrzędy.
Zbliżyć się niepodobna bez świadka lub szpiega.
Ach! już osiem piekielnych miesięcy ubiega,
Jak król ze szkoły głównej wezwał mię do boku.
Osiem miesięcy takie bóstwo mieć na oku,
Co dzień ją widzieć, słuchać i milczeć jak skała!
Osiem strasznych miesięcy ten żar we mnie pała!
Nieraz już mam na ustach zbrodnicze wyznania,
Znowu je wstyd i zgroza w głąb serca zagania!
Ach! gdyby jednę chwilkę sam na sam z królową...
RODRYGO
A twój ociec?...
KAROL
Nieszczęsny! jakieś wyrzekł słowo?
Mów mi o karach piekła, o mękach sumienia,
O ojcu nie wspominaj! nie, tego imienia,
Tego jednego, Karol wytrzymać nie zdoła.
RODRYGO
Więc ty się brzydzisz ojcem?
KAROL
O! nie, O! nie, zgoła;
Lecz tem imieniem, zda się, że mię piekło woła,
Że sępie szpono zgryzot nawskróś mię przebodło.
Nie mój grzech, że tak byłem wychowany podło!
Że wszystko od dzieciństwa dążyło w zawody
Stępić pierwsze w niem sercu miłości zarody.
Dzieckiem, nie znałem ojca — w szóstym ledwie roku
Najpierwszy raz mojemu przedstawił się oku
Ten straszliwy, którego moim ojcem zwano.
Pamiętam bardzo dobrze, wtenczas właśnie rano,
Gdy jednym śmiertelnego podpisem rozkazu
Czterech życia pozbawił — i od tego razu
Widziałem go raz jeszcze, raz tylko jedyny,
Kiedy mnie za jakoweś przyszedł karać winy.
O! to mię... Pan Bóg świadkiem, to najsrożej boli...
Lecz dosyć, dosyć, precz stąd! (odchodzi)
RODRYGO
Niech książe pozwoli!
(zatrzymuje)
Zostań i mów otwarcie, wszak pierś dolegliwa
W słowach cząstkę gorzkiego ciężaru pozbywa.
Ile razy sam z sobą walczyłem boleśnie!
Nieraz, gdy straże moje pogrążone we śnie,
Z skruszonem sercem, z łzami zalaną źrzenicą,
Prosząc o wsparcie, padłem przed Bogarodzicą...
Lecz nigdym nie osiągnął prośby mojej celu,
Tak wstałem, jakem upadł! O, mój przyjacielu!
Jak ja sobie tę losu zagadkę objaśnię?
Z tysiąca innych ojców, zaco jemu właśnie
Każe być ojcem moim? i zaco z tysiąca
Lepszych synów, mnie jemu za syna natrąca?
Bo całe przyrodzenie w swych istot ogromie
Nie znajdzie dwóch sprzeczności, sprzecznych tak widomie!
Te dwa natury ludzkiej ostateczne końce,
Mnie i jego — na stronach przeciwnych leżące,
Zacóż tak święta spojnia w jeden węzeł ściska?
Boże! zacóż tak dziwne wyrabiasz igrzyska?
Dwaj ludzie, których wszędzie zawsze wszystko dzieli,
Zacóż w jednem życzeniu spotkać się musieli?...
Są to dwie, przyjacielu, nienawistne gwiazdy,
Które pierwszy raz, w ciągu swej odwiecznej jazdy,
Przeciwległemi biegi zwarłszy się na niebie,
Trącą się i na wieki odskoczą od siebie!
RODRYGO
Ach! ja coś okropnego przeczuwam!
KAROL
Ja rownie!
Wytrzymawszy dzień cały piekielne katownie,
W nocy mara mnie ściga jak furyi chłosta.
Duch mój brzydkie zamiary ledwie zwalczyć sprosta.
Dowcip mój nieszczęśliwy przez kręte drożyska
Labiryntem sofizmów póty się przeciska,
Coraz ponad grożące zbliżając otchłanie,
Aż na samem urwisku przelękniony stanie.
Ku różnym stronom ściągnęliśmy dłonie,
W różnych mieszkały światach nasze myśli,
Oczy ku różnej wyglądały stronie, —
Jakże, o luba, ku sobieśmy przyśli?
Jak gwiazdy równe wielkością i kształtem,
Do przeciwnego wyrzucone biegu,
Kiedy je niebo jednostajnym gwałtem
Wiecznie odtrąca od każdego brzegu,
Wieczni wygnańce z powszechnego świata.
Jestże to dla nich szkodą, czy korzyścią,
Że wstręt ku wszystkim znowu je pobrata,
I że się muszą kochać — nienawiścią!
Błogo temu, kto w twojej pamięci utonie
Jak ten koral, lub owa jagoda perłowa,
Co ją woda Baltycka w swem przeczystem łonie
Pod lazurową barwą na wieki przechowa.
Lecz ja, jak drobny kamyk, ni krasą korali,
Ni wdziękiem perłowego dochodzący blasku,
Chciałbym choć jedną chwilkę poigrać w tej fali,
Nim zapomniany legnę w niepamięci piasku.
Stwórco malownych twarzy, mocnom tobie winny,
Nad Stwórcę żywych więcej tyś dla mnie uczynny:
Szczęście, wzięte z mych ramion ukazem wyroku,
Ty na wieki mojemu zapewniłeś oku.
Stąd, chociaż wszelkim zdawna uczeniom się wstrętny,
Twojego chciałbym kunsztu stać się umiejętny.
Kiedy kłótniccy trąbią adwokatom w uszy,
Za doktorem biegają trupy z resztą duszy,
Kto akadema szczery, hołdownik Minerwie,
Żmudzkich łbów obuczaniem rychło pierś oberwie,
A mędrzec, arcytworów napisawszy wiązkę,
Dym pochwał ma za napój, wawrzyn na zakąskę: —
Tobie piękne twarzyczki zawsze są dokoła,
Piękny świat ciebie tylko do posługi woła,
Okiem na jasne tylko kierujesz oczęta,
I dłoń pięknych ciałeczek robieniem zajęta.
Jeśli wiele sztuk piękne przyswoiło imie,
Ten chrzest najsprawiedliwiej twoja tylko przyjmie.
I płacę bierzesz droższą niż złoto i wianki:
Szczery uścisk młodzieńca, spojrzenie kochanki.
Malarzu czarodzieju! u ciebie pożyczę
Odkradzione od mojej Maryi oblicze.
Wiecznie je cisnąć będę na serce uprzejme,
Z liców jej nigdy oczu i myśli nie zdejmę,
Unosząc się nadzieją, że tych rysów władza
Do reszty spsuje rozum, który mi zawadza.
Jak uczucia me nigdy o niej nie zapomną,
Tak ją oko, dłoń, serce osądzi przytomną.
Bellorum causas et vitia, et modos Ludumque Fortunae gravesque Principum amicitias, et arma ...
Per iculosae plenum opus aleae Tractas, et incedis per ignes Suppositos cineri doloso. HORAT. L. II, c. I.
O, długo modłom naszym będący na celu,
Znowuż do nas koronny znidziesz Lelewelu!
I znowu cię obstąpią pobratymcze tłumy,
Abyś naprawiał serca, objaśniał rozumy.
Nie ten, co wielkość całą gruntuje w dowcipie,
Rad tylko, że swe imie szeroko rozsypie,
I że barki księgarzom swemi pismy zgarbi:
Nie taki ziomków serca na wieczność zaskarbi;
Ale kto i wyższością sławy innych zaćmi,
I sercem spółrodaka żyje między braćmi. Lelewelu, w oboim jak ci zrównać blasku?
Szczęśliwyś i w przyjaciół i w prawd wynalazku.
Oto nad wiek młodziana przerosłeś niewiele;
Tobie, mędrszemu, siwe zajrzą Matuzele.
Imię twoje wybiegło za Chrobrego szranki,
Między Teutońskie sędzie i bystrzejsze Franki:
A jak mocno w litewskiem uwielbianyś gronie,
Publicznie usta nasze wyznają i dłonie.
Już długo z sal uczonych wracało na sucho
Łakome, a przez ciebie znarowione ucho:
Zacznij słynąć cudami dla uczniów natłoku,
Coś je tylekroć sprawił w onegdajszym roku,
Gdy twojem czarodziejskich użyciem sposobów,
Greckie i Rzymian cienie ruszałeś z pod grobów.
Wstają z martwych, przechodzą na prawdy źwierciadła,
Od czoła ich Plutona przyłbica odpadła[76]
I żelazne na piersiach łamią się pokrycia,
W których myśli i chęci taili za życia.
Oto mędrzec Fedona, to Persów zabierca:[77]
Patrzym w bezdenność myśli, w labirynt ich serca.
Tam iskra światła, ówdzie nasiona potęgi;
Gdy je zdarzeń pomyślnych wzmaga oddech tęgi,
Iskra łunę roznieca, z nasionek wylęga
Olbrzym, dosięgający brzegów ziemiokręga.
Tak dzielne genijusze panują nad światem:
Teraźniejszość upada przed ich majestatem;
Stworzenia, które kiedyś wyda przyszłość mętna,
Niosą kolor ich blasku, lub ich razów piętna.
Ale równa jest wielkość: czy to światu władać,
Czy skutki wielkiej władzy nad światem wybadać.
Nieraz miasto w podziemną rozpadlinę gruchnie,
Słońce kirem zachodzi, woda płomień buchnie;
Nadarzeń się takowych mnogie żyją świadki,
Przecież ich źródła dociec umie arcyrzadki.
A na podobnej liczbie jeszcze gorzej zbywa,
Coby, różnego wątek spajając ogniwa,
Potrafili wybadać za rozsądku wodzą,
Jak się z przyczyny wspólnej różne skutki rodzą;
Jak podziemny wypadek morzem zakołata,
I niebieskiego sprawi zaburzenie świata.
Z mniejszości postępujmy ustawnie do góry:
Z martwej, przejdźmy w krainę żyjącej natury,
Kędy ludzkość jest światem, żywiołami duchy.
Jak śledzić przyczyn, związać następów łańcuchy?
Tu zaćmi nieskończona różność widowiska,
Tu po obcych świadectwach droga myli śliska,
A bóstwo Prawdy, skąpiąc nagiego promienia,
Pełni swojej nie raczy ukazać z pod cienia.
Bo jej trudno dostrzeże, choć kto oczy wlepi;
Od dzieciństwa jesteśmy długo na nię ślepi.
Skoro zaczniem przezierać, że nie dosyć bystrze,
podejmują się obcy nam usłużyć mistrze;
I szkła swojej roboty wsadzają na oko,
Przez które widać szerzej i więcej głęboko.
Ale jaką im barwę dał mistrz wynalazku,
W takim wszystkie przedmioty okazują blasku.
Stąd cudze malowidła, własne wzroku skazy,
Omyłką na zewnętrzne przenosim obrazy.
Człowieku, sługo wieczny! bo nietylko zmysły,
Ale i sądy twoje od drugich zawisły.
Pierś dziecinną ojcowskie napełniają czucia;
Gdyś młody, uciskają zwyczajów okucia.
Nieraz myślisz, że zdanie urodziłeś z siebie,
A ono jest wyssane w macierzystym chlebie,
Albo niem nauczyciel poił ucho twoje,
Zawżdy część własnej duszy mieszając w napoje.
A tak, gdzie się obrócisz, z każdej wydasz stopy,
Żeś z nad Niemna, żeś Polak, mieszkaniec Europy.
A słońce Prawdy wschodu nie zna i zachodu;
Równie chętne każdego plemionom narodu,
I dzień lubiące każdej rozszerzać ojczyźnie,
Wszystkie ziemie i ludy poczyta za bliźnie.
Stąd kto się w przenajświętszych licach jej zacieka,
Musi sobie zostawić czystą treść człowieka,
Zedrzeć wszystko, co obcej winien jest przysłudze,
Własności okoliczne i posagi cudze.
Ku takim pracom niebo dziejopisa woła.
Odważają się liczni: ale któż wydoła?
Tylko sam, komu rzadkim nadało się cudem,
Złączyć natchnienie boskie z ziemianina trudem,
Nad burzę namiętności, interesu sieci,
Z pomroków ducha czasu nad gwiazdy wyleci;
Uważa, skąd dla ludów przyszła ryknie burza,
Albo się pod otchłanie przyszłości zanurza.
Grzebiąc zapadłe wieków odległych ciemnoty,
Wykopuje Z nich prawdy kruszec szczerozłoty. Lelewelu! rzetelną każdy chlubę wyzna,
Że ciebie takim polska wydała ojczyzna.
Na świętym dziejopisa jaśniejąc urzędzie,
Wskazujesz nam co było, co jest i co będzie.
Pierwszy towarzyskiego widzim obraz stanu,
Od łożyska Eufratu po wieże Libanu.
Na równiach nie dzielonych żadnemi przegrody
Tam naprzód w wielkie ciało zrosły się narody;
Zaraz na karku onych ciemiężcy usiedli,
Miasta wałem, a ludy łańcuchem obwiedli.
Owdzie między wysepki i morskie rękawy
Drobny Greczyn urządzał pospolite sprawy,
Ruchem do mirmidońskich podobny zwierzątek[78]
Od których słusznie mniemał wyciągnąć początek.
W cudzych osiada miastach, lecz je sam bogaci,
Przychodnim bogom swojskie nadaje postaci;
Dla nieznanych cór nieba pierwszy w jego rodzie
Wystawiono Piękności kościół i Swobodzie.
Tych natchnieniem Helenin gdy piersi zagrzewał,
Walczył, rozprawiał, kochał, nauczał i śpiewał.
Lecz już medańska szabla okrąża dokoła,
Bałwanowi wschodniemu świat uchylił czoła;
Trzaskiem samowładnego napędzona bicza
Wali się od Kaukazu zgraja niewolnicza.
Kserkses ludy podeptał, miasta porozwalał,
Morza flotą zahaczył, lądy tłumem zalał;
Wtem z małej chmurki greckiej gdy pioruny padną,
Rozprysnęły się tłumy, floty poszły na dno.
Zgubnego Europejczyk umknąwszy rozgromu,
Poszedł Azyjanina nękać w jego domu;
A na perskie wezgłowia upuściwszy skronie,
Drzemał i na bok rzucił ordzewiałe bronie.
Tak swobodnie sennego zabrali w łańcuchy,
Wilcze Romula plemie, Italskie pastuchy,
Kłótliwi, i przez własne wyuczeni zwady,
Jak gwałtem lub chytrością wyniszczać sąsiady;
Ustawni napastnicy, we chwilach pokoju
Ramiona do nowego krzepili rozboju,
Albo darli się z sobą: wtenczas tylko w zgodzie,
Kiedy społem o cudzej przemyślali szkodzie.
Lecz skoro zapaśnikom przeciwnych nie stało,
Z otyłości próżniackiej coraz słabnie ciało.
Rzym pastwi się nad światem, a tyran nad Rzymem,
Świat rzymski obumarłym staje się olbrzymem.
Któż w nie żyjących zwłokach nowy duch roznieci?
Wy, ogniste z pod lodów skandynawskich dzieci!
Oto Senijor pełnym odziany kirasem,
Niosąc kopiją w toku, różaniec za pasem,
Pobożności oddany, kochance i chwale,
Pod dach gotycki ściąga na ucztę wassa1e.
Damy wskazują wieńce, bardy w lutnie dzwonią,
Młodzież kopije kruszy, albo w pierścień gonią.
Czulsze serce niż u nas biło im z pod stali:
Oni najpierwsi z niebios Miłość przywołali
Serdeczną i za dawnych nie cenioną wieków,
U duchownych Hebreów i cielesnych Greków.
Oni, kiedy praw słaba chwieje się budowa,
Krzepili ją łańcuchem rycerskiego słowa.
Aby naprawiać krzywdy,[79] piękne zyskać względy,
Ważyli się na puszcze i zamorskie błędy,
Nowe herby z odległych przynosząc turniei,
Lub krwią kupując palmę męczeńską w Judei.
Tymczasem na ich zamkach zasiadły opaty,
Ksiądz cisnął się do celi, a mniszka za kraty;
Na wystrzał bulli z tronów spadały korony,
Rzym powtórnemi ziemię opasał ramiony.
Aż zadały pułkowe orężników władze
Śmierć domowym rozruchom i obcej przewadze.
U ludów, gdzie społeczny gmach na pismach wsparty,
Panów i sług powinność objaśniły karty.
Takie na Albijońskim spisano ostrowie
I takie Jagiellony dali nam królowie.
Lecz w innostronnych krajach naczelników stopa
Buntujące się panki zniżyła do chłopa.
Hiszpańczyk dalej zrobił, od brzegów Gadesu
Doścignął aż do światów nieznajomych kresu;
Tam co rok z flotą chodzi, nowe skarby kopie
I żelazami całej pogroził Europie.
Naprzeciw chęciom jego inne pany dążą,
Odcinają się mieczem i przymierza wiążą.
Natenczas sztuka stanu, w tajniach urodzona,
Rozciągnęła szeroko polipu ramiona:
Co chcesz zyskać, lub swoje posiadać bezpiecznie,
Oko miej zawżdy czujne, broń dobytą wiecznie.
Stąd wzajemna nieufność, ustawiczne czaty,
Walki, częste nabytki i prędkie utraty.
Wszystkie ludy i ziemie za swe mając spadki,
Rozdawano jak przedaż, wiano, albo datki;
Nieprzyjaciółmi często bywali obrońcę,
Albo dla okrągłości cudze rwali końce.
Taką w całej Europie szły koleją sprawy;
Nim dojrzały w wulkanach nadsekwańskich lawy.
Tam zadawniony ucisk, ponawiane skargi,
Wieczne państwa świętego z doczesnem zatargi,
Wyskoki głów myślących, zapały młodzików,
Duma panów, rozkutych wściekłość niewolników;
A jak ziemia, ciężarna sprzecznemi nasiony,
Z potwornem niegdyś cielskiem rodziła Pytony,[80]
Tak z pomąconych chęci i myśli natłoku,
Rewolucyjny Gallów wylągłeś się smoku!
Darmo go przemoc złamie i w piasek zagrzebie:
Posiane kły — mścicieli odradzają z siebie.
Kłótliwa wschodzi zgraja: w jednych chęć urasta
Platoniczne po ziemi odbudować miasta;
Drudzy skarbce do nowej znosili budowy,
Żeby z nich potem własne poczynić obłowy.
Gdy przeciwników szyję zgięli albo zsiekli,
Poszli cudzą przelewać, własną krwią ociekli.
Z gminowładnego wzleciał ptak cesarski gniazda,
I krwawa legijonów zabłysnęła gwiazda;
A choć teraz skruszone olbrzymy zachodnie,
Jeszcze na ziemię krew ich może działać płodnie.
Gdzież jestem, Lelewelu! Jaka chęć uniosła,
Opiewać morza, których nie tknęły me wiosła?
Poziomy płazik, orlej nabrawszy ochoty,
Uczone myśleń twoich naśladować loty.
Wyręczaj mię, bo w polskiem dziejopisów kole
Wyniosły jesteś! stanąć mający na czole.
Ty, co nie dozwoliłeś tylu księgom kłamać,
Z samego kłamstwa prawdę umiejąc wyłamać,
Znasz lepiej trudne twojej nauki ogromy,
Słodkości jej owoców sam lepiej świadomy;
Głosem, którym okrzyki i przyklaski wzniecisz,
Powiedz, jak tam zaszedłeś, skąd tak rano świecisz?
Na wierzchy, gdzie parnaska trzyma cię opoka,
Zwabiaj niższych łagodnym twego blaskiem oka.
Niejedne już zyskałeś z godniejszych rąk wieńce:
Nie gardź tym, jaki wdzięczni składają młodzieńce.
I daruj, jeśli będziem chwalić się po światu,
Że od ciebie wzięliśmy na ten wieniec kwiatu.
Jeden bardzo mizerny wilk — skóra a kości! —
Myszkując po zamrozkach, kiedy w łapy dmucha,
Zdybie przypadkiem brysia jegomości,
Bernardyńskiego karku, sędziowskiego brzucha;
Sierść na nim błyszczy, gdyby szmelcowana,
Podgarle tłuste, zwisłe po kolana.
«A, witaj, panie kumie! Witaj, panie brychu!
Już od lat kopy o was ni widu, ni słychu!
Wtedyś był mały kondlik, ale kto nie z postem,
Prędko zmienia figurę! Jakże służy zdrowie?»
«Niczego» — brysio odpowie,
I za grzeczność kiwnął chwostem.
«Oj, oj!... Niczego! Widać ze wzrostu i tuszy!
Co to za łeb, mój Boże! Choć walić obuchem!
A kark jaki! A brzuch jaki!
Brzuch — niech mnie porwą sobaki,
Jeżeli, uczciwszy uszy,
Wieprza widziałem kiedy z takim brzuchem!»
«Żartuj zdrów, kumie wilku! Lecz, mówiąc bez żartu,
Jeżeli chcesz, możesz sobie równie wypchać boki».
«A to jak, kiedyś łaskaw?» — «Ot tak: bez odwłoki
Bory i nory oddawszy czartu,
I łajdackich po polu wyrzekłszy się świstań,
Idź między ludzi — i na służbę przystań!»
«Lecz w tej służbie co robić?» — wilk znowu zapyta.
«Co robić?... Dziecko jesteś! Służba wyśmienita!
Ot jedno z drugiem: nic a nic:
Dziedzińca pilnować granic,
Przybycie gości szczekaniem głosić,
Na dziada warknąć, żyda potarmosić,
Panom pochlebiać ukłonem,
Sługom wachlować ogonem.
A zatoż, bracie, niczego nie braknie!
Od panów, paniątek, dziewek
Okruszyn, kostek, polewek —
Słowem, czego dusza łaknie».
Pies mówił, a wilk słuchał uchem, gębą, nosem;
Nie stracił słówka, połknął dyskurs cały
I, nad smacznej przyszłości medytując losem,
Już obiecane wietrzył specyjały!
Wtem patrzy... «A to co?» — «Gdzie?» — «Ot, tu, na karku».
«Eh, błazeństwo!...» — «Cóż przecie?» — «Oto, widzisz, troszkę
Przyczesano... bo na noc kładą mi obrożkę,
Ażebym lepiej pilnował folwarku!»
«Czy tak? Pięknąś wiadomość schował na ostatku!»
«I cóż, wilku, nie idziesz?» — «Co nie, to nie, bratku!
Lepszy w wolności kęsek ladajaki,
Niżli w niewoli przysmaki».
Rzekł i drapnąwszy, co miał skoku w łapie,
Aż dotąd drapie!
Precz z moich oczu!... posłucham odrazu,
Precz z mego serca!... i serce posłucha,
Precz z mej pamięci!... Nie! tego rozkazu
Moja i twoja pamięć nie posłucha.
Jak cień tem dłuższy, gdy padnie zdaleka,
Tem szerzej koło żałobne roztoczy,
Tak moja postać, im dalej ucieka,
Tem grubszym kirem twą pamięć pomroczy.
Na każdem miejscu i o każdej dobie,
Gdziem z tobą płakał, gdziem się z tobą bawił,
Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,
Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił.
Czy zadumana w samotnej komorze
Do arfy zbliżysz nieumyślną rękę,
Przypomnisz sobie: właśnie o tej porze
Śpiewałam jemu tę samę piosenkę.
Czy grając w szachy, gdy pierwszemi ściegi
Śmiertelna złowi króla twego matnia,
Pomyślisz sobie: tak stały szeregi,
Gdy się skończyła nasza gra ostatnia.
Czy to na balu w chwilach odpoczynku
Siędziesz, nim muzyk tańce zapowiedział,
Obaczysz próżne miejsce przy kominku,
Pomyślisz sobie: on tam ze mną siedział.
Czy książkę weźmiesz, gdzie smutnym wyrokiem
Stargane ujrzysz kochanków nadzieje,
Złożywszy książkę z westchnieniem głębokiem,
Pomyślisz sobie: ach, to nasze dzieje...
A jeśli autor po zawiłej probie
Parę miłosną na ostatek złączył,
Zagasisz świecę i pomyślisz sobie:
Czemu nasz romans tak się nie zakończył?...
Wtem błyskawica nocna zamigoce,
Sucha w ogrodzie zaszeleszczy grusza,
I puszczyk z jękiem w okno załopoce...
Pomyślisz sobie, że to moja dusza.
Tak w każdem miejscu i o każdej dobie,
Gdziem z tobą płakał, gdziem się z tobą bawił,
Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,
Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił.
Maryjo, siostro moja! Nie krewnym łańcuchem,
Aleśmy pobratani umysłem i duchem.
Gdy mi dziwactwo losu i twój wyrok wzbrania,
Równie święte a milsze powtarzać nazwania:
Choć innem spojrzyj okiem w przeminione lata,
I pamiątki kochanka przyjmij z ręki brata.
Miałem dziwny sen, może i nie całkiem senny?
Zdało mi się, że nagle zagasnął blask dzienny,
A gwiazdy, w nieskończoność biorąc lot nie zwykły,
Zbłąkawszy się, olsnąwszy, uciekły i znikły
Bez nadziei powrotu. Ziemia lodowata
Wisiała ślepa pośród zaćmionego świata.
Ranki weszły, minęły, ale dnia nie było —
I wszystkie namiętności zatłumiła trwoga,
Serce rodu ludzkiego jedną żądzą biło,
Cały ród ludzki prosił o jedno u Boga:
O Światło. Wszystko płonie: i wspaniałe gmachy
Panów koronowanych i wieśniacze dachy.
Domy świata całego, jako lampy, płoną,
Miasta nakształt ogromnych stosów zapalono,
I tłum ludzi dokoła pożaru się tłoczy:
Chcą jeszcze raz ostatni zajrzeć sobie w oczy.
O, jak zazdrości godni ci, co się przywlekli
Przed oblicze ognistej Etny albo Hekli!
Jak błogosławią wieczne wulkanów pożogi,
Wszyscy z jednem uczuciem nadziei i trwogi!
Rzucono ogień w puszcze; — i doczesnym blaskiem
Puszcze gorą, ciemnieją i walą się z trzaskiem;
Zaryły się w popiele drzew strawione czoła,
I zagasły na wieki —
Znowu noc dokoła.
I twarz ludzi z rozpaczy nie po ludzku błyska,
Odbijając ostatnie promyki ogniska.
Jedni padli i oczy schowawszy, łzy leją,
Drudzy, na chudych łokciach podparłszy się, śmieją.
Ten biega tu i ówdzie, suche żagwie zbiera,
Karmi niknącą iskrę i w niebo poziera —
Nieporuszone widzi czarnych chmur zasłony,
Jak kir nad nieboszczykiem światem rozciągniony —
Znowu pada i bluźni i w piasku się ryje,
Targa włos, zgrzyta zębem, ręce gryzie, wyje.
Dzikie ptastwo strwożone, skrzydły obwisłemi
Mocując się daremnie, czołga się po ziemi.
Drapieżny zwierz, co w lasach i pustyniach żyje,
Jak swojski ciągnie w miasto. Gadziny i żmije
Pełzną ludziom pod nogi i żądłami syczą,
Nie kaleczą — i głodnym stają się zdobyczą.
Wojna nieco ustała wybuchnęła znowu:
Głodni żelazem sobie szukali obłowu,
I z zakrwawionym kąskiem na stronie usiedli,
I w milczeniu rozpaczy samotni go jedli.
Nie została miłości iskra w ludzkiem łonie.
Jedna była na całej ziemi myśl — o zgonie
Niechybnym i niesławnym; — ząb głodu pożerał
Wszystkich — i narodami świat cały wymierał.
Nikt nie myślał o kości i o ciał pogrzebie,
Chudy karmił się, jedząc chudszego od siebie.
Psy darły swoich panów. Jeden pies zachował
Wierność panu swojemu; żywego pilnował,
Teraz się umarłego wyżywieniem trudzi,
Znosi zdechłe lub słabe bydło, ptastwo, ludzi;
Sam nie dotknął pokarmu, z żałosnemi jęki
Lizał twarz pana swego, głaskał się u ręki,
Co go już nie głaskała — i zdechł. — I nareszcie
Wszyscy ludzie wymarli. W pewnem ludnem mieście
Zostali dwaj ostatni — dwaj nieprzyjaciele.
Zeszli się przy ołtarzu, gdzie jeszcze w popiele
Dogasało ognisko i kościelne sprzęty
Święte czekały w stosach na ogień nieświęty.
Jak skielety chudemi rękami pospołu
Grzebiąc, dostali kilka iskierek z popiołu,
I pracując piersiami słabemi, ognisko
Wydobyli na chwilę — jak na pośmiewisko.
Zwrócili oczy, gdzie się płomień żywiej pali,
Ujrzeli się, wzdrygnęli, padli i skonali:
Zgrozą widoku swego zabili się społem,
Nie poznali się z twarzy, lecz głód nad ich czołem
Wyrył: nieprzyjaciele. Świat cały był stepem,
Z ludnego i pięknego milczącym i ślepym,
Bez pór roku, bez roślin, bez ludzi, bez czucia,
Trup, chaos powolnego żywiołów zepsucia.
Stoją gładkie rzek, jezior, oceanu tonie,
I nic się nie poruszy w ich milczącem łonie.
Okręty bez żeglarzów pośród morza tkwiły
Maszty ich kawałami padały i gniły.
I tonęły na wieki w spokojnych wód bryle;
Burze usnęły, fale spoczęły w mogile,
Bo nie było księżyca, coby je podźwignął.
Wicher w stęchłem powietrzu uwiązł i zastygnął.
Znikły chmury — to dawne ciemności narzędzie
Stało się niepotrzebnem... Ciemność była wszędzie!
Bywaj mi zdrowy, kraju kochany!
Już w mglistej nikniesz powłoce,
Świsnęły wiatry, szumią bałwany,
I morskie ptactwo świegoce.
Dalej za słońcem, gdzie jasną głowę
W zachodnie pogrąża piany!
Tymczasem, słońce, bywaj mi zdrowe,
Bywaj zdrów, kraju kochany!
2
Za kilka godzin różane zorze
Promień mi błyśnie jasnemi,
Obaczę niebo, obaczę morze,
Lecz nie obaczę mej ziemi.
Zamek, na którym brzmiało wesele,
Wieczna żałoba pokryje;
Na wałach dzikie porośnie ziele,
U wrót pies wierny zawyje.
3
Pójdź tu, mój paziu! paziu mój mały!
Co znaczą te łzy i żale?
Czyli cię wichrów zdąsanych szaty,
Czy morskie lękają fale?
Rozwesel oko, rozjaśnij czoło!
W dobrym okręcie, w pogodę —
Lotny nasz sokół nie tak wesoło
Jak my polecim przez wodę.
4
«Niech fala szumi, niech wicher głuszy!
Nie dbam, pogoda czy słota;
Te łzy wyciska z głębi mej duszy
Nie bojaźń, ale tęsknota.
Bo tam mój stary ojciec zostanie,
Tam matka zostanie droga,
Tam wszyscy moi, prócz ciebie panie,
Prócz ciebie tylko — i Boga.
5
«Ojciec spokojnie mię błogosławił,
Nie płacze ani narzeka,
Lecz matka, którąm we łzach zostawił,
Z jakąż tęsknotą nas czeka?»
Dość, dość mój paziu! te łzy dziecinne
Źrenicy twojej przystoją,
Gdybym miał równie serce niewinne,
Widziałbyś we łzach i moją. —
6
Pójdź tu, mój giermku! giermku mój młody,
Skąd ci ta bladość na twarzy?
Czy rozhukanej lękasz się wody,
Czyli francuskich korsarzy?
«O! nie, Haroldzie! nie dbam o życie,
Nie dbam o losów igrzyska,
Alem zostawił żonę i dziecię,
To mi łzy gorzkie wyciska.
7
«Żona na końcu twojego sioła
W zielonej mieszka dąbrowie;
Gdy dziecię z płaczem ojca zawoła,
Cóż mu nieszczęsna odpowie?»
Dość, dość, mój giermku! słuszna twa żałość;
Ja, choć jej ganić nie mogę,
Mniejszą mam czułość, czy większą stałość,
Śmiejąc się, puszczam się w drogę.
8
Kochanki, żony płacz mię nie wzruszy,
Bo nim zabłyśnie poranek,
Z błękitnych oczu te łzy osuszy
Nowy mąż, nowy kochanek.
Nie żal mnie ziemi, gdziem młodość strawił,
Niestraszne podróże wodne,
Żałuję tylko, żem nie zostawił
Nic, coby było łez godne.
9
Teraz po świecie błądzę szerokim
I pędzę życie tułacze.
Czegoż mam płakać? za kim i po kim?
Kiedy nikt po mnie nie płacze...
Pies chyba tylko zawyje z rana,
Nim obcą karmiony ręką,
Kiedyś swojego dawnego pana
Wściekłą powita paszczęką.
10
Już okręt piersią kraje głębinę,
I żagle na wiatr rozwinął.
Nie dbam, ku jakim brzegom popłynę,
Bylebym nazad nie płynął.
Gdy mię twe jasne znudzą kryształy,
Ogromna modra płaszczyzno,
Powitam lasy, pustynie, skały.
Bądź zdrowa, luba ojczyzno!
Dwoiste życie nasze: sen ma świat udzielny
Śród otchłani, nazwanych bytem i nicestwem,
Nazwanych, lecz nieznanych, — sen ma świat udzielny,
Z rzetelną władzą rządząc nad marnem królestwem.
Mary i życie biorą i postaci noszą,
Rozczulają i dręczą i łechcą rozkoszą.
Troski dzienne ciężarem przywalają sennym,
I ujmują ciężaru naszym pracom dziennym,
One się do istoty naszej mogą wcielić,
Zabrać połowę czasu i byt nasz podzielić.
Jak posłańce wieczności, błysną i przepadną,
Jako przeszłości duchy — często przyszłość zgadną,
Jak wróżące Sybille — ciemność do ich ręki
Składa tyrańskie berło rozkoszy i męki.
One, gdy zechcą, na to przerobić nas mogą,
Czem nie byliśmy nigdy; one rażą trwogą,
Wywołując cień z grobów. — Więc mary są cienie?
Przeszłość nie jest-że cieniem? czemże jest marzenie?
Robotą duszy! Dusza może wyprowadzić
Z nicestwa światy nowe i na nich osadzić
Doskonalsze od ziemskich kształty promieniste,
Wlać im duch trwalszy, niźli w ciała rzeczywiste. Opowiem wam, co mi się dawniej przywidziało:
Może we śnie. — Bo, kiedy sen uwięzi ciało,
Duch wolny może obiec rozległą krainę,
I długie pasmo życia w jedną zwić godzinę.
Zdało mi się, żem widział młodych ludzi dwoje:
Chłopca i dziewkę; stali na wzgórku oboje,
A wzgórek był zielony, pochyłej urody,
Niby jaki przylądek; tylko zamiast wody,
Wkoło żywy krajobraz i powiewna fala
Kłosów i sianożęci, i gdzieniegdzie zdala
Porozrzucane chaty; nad niemi dym bury
Ulotne snuł kolumny. Sam wierzchołek góry
Zdobiły zasadzone drzew i kwiatów wieńce:
Nie przypadek je sadził, lecz umyślne ręce.
Chłopiec i dziewka patrzą: ta na okolice
Piękne jak ona sama, a ten na dziewicę.
W nim rozwija się młodość, w niej: piękność rozwita,
W obojgu młodość, ale młodość rozmaita,
Jak wśród niebios jaśnieje wdzięczna twarz księżyca,
Tak wpośród lat niewieścich jaśniała dziewica;
Chłopiec był laty młodszy, lecz starsze nad lata
Serce jego, wzrok jego w całym kręgu świata
Jedyne tylko widział swej kochanki lice,
I widział ją przed sobą, w niej utkwił źrenice
I nie mógł ich oderwać; nie było w nim ducha,
Ona była mu duchem; głosu jej drżąc słucha,
Ona była mu głosem; on swych oczu nie ma,
Ona była mu okiem: bo ścigał oczyma
Jej spojrzenia i wszystkie oglądał przedmioty
W świetle od niej odbitem; on nie ma istoty,
Nie ma żyda: w nią przelał całe życie swoje,
W niej jako w oceanie wszystkie myśli zdroje
Pogrążył; za jej słówkiem, za ręki dotknieniem
Krew w nim ścina się lodem, albo wre płomieniem.
Twarz jego na przemiany goreje i bladnie.
Serce boli i bolów przyczyny nie zgadnie.
Lecz ona słodkich jego cierpień nie podziela,
Wzdycha, lecz nie do niego — ma w nim przyjaciela,
Ma brata, i nic więcej! On przestawał na tem,
Że ją zwał przyjaciółką, że go zwała bratem.
Teraz nie chce przestawać: Skądże ta różnica?
Czas rozwiązał zagadkę: kochała dziewica,
I kochała innego; i właśnie w tej chwili,
Gdy oboje na górze stali i patrzyli,
Ona wzrokiem kochanka dalekiego nęci,
Żeby leciał tak bystro, jak lecą jej chęci.
Tu zaszła zmiana w scenach mojego widzenia.
Widać gmach, starożytny — stoi u przedsienia
Rumak z siodłem do drogi. W gotyckiej kaplicy
U ołtarza był chłopiec — nie widać dziewicy.
Chłopiec blady, samotny, przechodził się, myślił,
U siadł, dobywa pióro, kilka słów nakryślił,
I z pochyloną głową na ręku oparty,
Wstał znowu, wstrząsnął głową, i pisane karty
Na części rozerwawszy, w drżącej ciśnie dłoni,
I z gniewem w zębach szarpie; ale łez nie roni.
U spokoił się nieco, zapalone lica
Ostygły i zmartwiały. — Wtem wyszła dziewica;
Z obojętnym uśmiechem spotyka młodziana,
Choć dostrzegła, że była od niego kochana,
Że jej cień jako całun spadł na jego duszę,
I zgadła, że on dla niej ma cierpieć katusze
Długie, straszne; — nie zgadła, że miał cierpieć wiecznie.
Chłopiec wziął ją za rękę; obojętnie, grzecznie,
Spojrzał — i w tej mu chwili na zwierciadło lica
Wybiła niewymownych uczuć tajemnica,
I zagasła, i znowu czoło zaszło mrokiem,
Znowu puścił jej rękę i powolnym krokiem
Oddalił się w milczeniu, nie żegnał dziewicy.
Rozstali się z uśmiechem; on wyszedł z kaplicy,
Raz jeszcze na ojczyste gmachy okiem rzucił,
Dosiadł konia, pojechał — i więcej nie wrócił.
Tu zaszła zmiana w scenach mojego widzenia.
Chłopiec dorósł młodzieńca. W obce pokolenia,
W dalekie zbłądził kraje, i pod wschodniem słońcem
Poił duszę płomieniem. On wiecznym był gońcem
Na lądzie i na morzu. Dokoła postaci
Podobne jemu krążą — przyjaciół, czy braci?
Tu mnóstwo scen okropnych snuło się odrazu,
I ów chłopiec był cząstką każdego obrazu.
Ujrzałem go nakoniec; dziwacznie przebrany,
Gdzieś daleko, w obozie wschodniej karawany,
Śród połamanych kolumn, na gruzie pomników,
Co przeżyły imiona swoich budowników,
Leżał; a przy nim wielbłąd żuł resztę obroku,
Kilka arabskich koni pasło się u stoku.
Podróżni, których znużył upał całodzienny,
Drzemali w cieniu ruin; on jeden bezsenny,
Na ręku wsparty, oczy na północ obrócił,
Z twarzą natchnienia pełną — rozmyślał, czy nucił?
Niebo czyste tak wszystkie chmury zdjęło z siebie,
Że ledwie co nie widać Pana Boga w niebie.
Tu zaszła zmiana w scenach mojego widzenia.
Dziewica z oblubieńcem pierścionki zamienia.
On ją pojął, mnogiemi obsypał dostatki.
Widzę ją w cudzym domu, słyszę imię matki,
Otaczają małżonkę wesołe plemiona,
Nadobne syny, córki — ale zacóż ona
Jakąś tęsknoty chmurą wdzięczną postać mroczy,
Zdradzając tajną boleść, co jej serce toczy?
Źrenice, niegdyś jasne, zamgliła powłoka,
Niby jakaś łza dawna przystygła do oka,
Skądże to? — wszak z kochankiem złączona na wieki,
Wszakże ten, co ją kochał, jest od niej daleki,
Nie będzie myśli czystych złem życzeniem brudzić,
Nie będzie jej westchnieniem nieumyślnem nudzić.
Czegoż smutna? wszak darmo wzajemności żądał,
Darmo w jej oczach zimnych nadziei wyglądał,
Wzgardzony, nie jest pewnie sprawcą jej katuszy,
Jest widmem dla pamięci, nie sępem dla duszy.
Młodzieniec znowu szuka domowego cienia.
Widzę go przed ołtarzem, z nim oblubienica
Młoda, wdzięcznej postawy, nadobnego lica,
Lecz nie była to owa najpierwsza kochanka,
Owa gwiazda błogiego młodych lat poranka.
Musiał o niej zapomnieć, — stoi zadumany,
Rozpatruje kościelne sklepienia i ściany —
Zadrżał, i w tej mu chwili na zwierciadło lica
Wybiła niewymownych uczuć tajemnica,
I zagasła — i znowu czoło zaszło mrokiem.
Pogląda na swą żonę, ale błędnym wzrokiem,
Powtarza jej przysięgi, których nie rozumie,
Z kim jest, gdzie jest, zapomniał w sprzecznych myśli tłumie.
Widzi tylko swą młodość, stary gmach, kaplicę,
I listek poszarpany i swoją dziewicę.
Te przypomnienia kirem śmiertelnej zasłony
Oddzieliły na wieki młodzieńca od żony; —
Pocóż w takiej godzinie takie przypomnienia?
Tu zaszła zmiana w scenach mojego widzenia.
Widzę dawną dziewicę. Jakie w niej odmiany!
Ona w suchotach duszy; — jej rozum znękany
Opuścił ster myślenia, wzrok jej dziko lata,
Blask, co świeci w jej oku, nie jest z tego świata;
Ona jest jak królowa nad państwami marzeń;
Jej myśl stała się węzłem sprzecznych wyobrażeń;
Kształty, niedotykalne zmysłom śmiertelnika
I niewidzialne, ona dostrzega, dotyka,
I w poufałej wzywa do siebie rozmowie:
Taką chorobę wiek nasz obłąkaniem zowie.
Lecz nieraz mędrzec głębiej w obłąkanie wpada,
Jeśli melancholii smutny: dar posiada,
Bo wzrok melancholijny jak teleskop sięga,
Dalekie widma zbliża, rozłączone sprzęga,
I urok życia chłodną rozdarłszy uwagą,
Rozkrywa rzeczywistość wystygłą i nagą. —
Młodzieniec był pielgrzymem, jak widać z odzienia;
Kształty przy nim krążące znikły z senną marą,
Lub wojnę z nim toczyły. On stał się ofiarą
Nienawiści swych wrogów; zewsząd zguby bliski
Postrzega sidła zdrady lub zemsty pociski.
Stoły jego zgryzota jak harpija plami,
On, jak dawny Mitrydat, karmił się jadami;
A trucizna nie była szkodliwą dla niego
I służyła mu nakształt chleba powszedniego.
Co innym śmiercią było, tem życie przewlekał;
Zbrzydził społeczność ludzką, w pustynie uciekał,
Żył w przyjaźni z górami, myślą do gwiazd lata,
Wdał się w rozmowę z wielkim jenijuszem świata.
Wzbogaconemu nauk czarodziejskich zbiorem,
Tajemna księga nocy stanęła otworem.
Jego klątwą wyzwane z głębokości ziemi,
Duchy go otoczyły — i został się z niemi.
Niema więcej zmian w scenach mojego widzenia.
Zbudziłem się. — Jak dziwne wyroków zrządzenia!
Mój sen dla dwojga ludzi smutny koniec znaczy:
Jednemu w obłąkaniu, obojgu w rozpaczy. —
Prędzej, czy później, gdy mię czas owionie
Snem nieprzespanym, w którym się nic nie śni,
O, niepamięci! wtenczas chłodne skronie
Weź pod twą schronę do grobowej cieśni.
Nie proszę ręki druha ni dziedzica,
Aby łzy otrzeć, lub grabić zostałość,
Lub żeby z włosem popsutym dziewica
Żałować przyszła, lub udawać żałość.
Poco najęte płaczków korowody?
Samemu wstąpić pozwólcie do dołu:
Nie chciałbym chmurzyć niczyjej pogody,
I brać wesela kochanemu czołu.
Przecież, miłości! jeśli w twojej sile
Poskromić jęki, marnym żalom sprostać,
Ty sama osłodź rozstania się chwilę
Mnie, co odchodzę, i tej, co ma zostać.
Marylo moja! kiedy przeszłe bole
Z ostatnim puszczę w niepamięć oddechem,
Niech boski pokój widzę na twem czole,
A w bolach na cię patrzyłbym z uśmiechem.
Lecz oko martwe zrazi wzrok niebieski,
Przed bladem licem zbledną twe powaby:
Uronisz łezkę, człowiek dla tej łezki,
Jak żyjąc słabiał, tak i umrze słaby.
A więc bez żalu i pobożnej prośby
Samotny będę w ostatniej godzinie:
Dla nieszczęśliwych śmierć mało ma groźby,
Ból jeszcze zmniejszy i prędko przeminie.
Lecz umrzeć, odejść, kędy tyle gości
Rusza przedemną, kędy reszta ruszy...
Przepadać w nicość, jak pierwej z nicości
Wszedłem dla życia, żyłem dla katuszy?...
Gdyś wiek przeminął, wstrzymaj się u ścieku,
Ostatniem powróć na przeszłość obliczem;
Zlicz dni szczęśliwe, a wyznasz, człowieku,
Czemkolwiek byłeś, że lepiej być niczem.
Skonał rok stary! Z jego popiołów wykwita
Feniks nowy; już skrzydła roztacza na niebie,
Świat go cały nadzieją i życzeniem wita:
Czegóż w tym nowym roku żądać mam dla siebie?
Może chwilek wesołych? — Znam te błyskawice;
Kiedy niebo otworzą i ziemię ozłocą,
Czekamy wniebowzięcia, aż nasze źrenice
Grubszą niżeli pierwej zasępią się nocą.
Może kochania? — Znam tę gorączkę młodości!
W platońskie wznosi sfery, przed rajskie obrazy,
Aż silnych i wesołych strąci w ból i mdłości,
Z siódmego nieba w stepy, między zimne głazy.
Chorowałem, marzyłem, latałem i spadam.
Marzyłem boską różę; bliski jej zerwania
Zbudziłem się: sen zniknął, róży nie posiadam,
Kolce w piersiach zostały... nie żądam kochania.
Może przyjaźni? — Któżby nie pragnął przyjaźni?
Z bogiń, które na ziemi młodość umie tworzyć,
Wszakże tę najpiękniejszą córkę wyobraźni
Najpierwszą zwykła rodzić i ostatnią morzyć.
O! przyjaciele, jakże jesteście szczęśliwi!
Jako w palmie Armidy[82] wszyscy żyjąc społem,
Jedna zaklęta dusza całe drzewo żywi,
Choć każdy listek zda się oddzielnym żywiołem.
Ale kiedy po drzewie grad burzliwy chłośnie,
Lub je żądło owadów jadowitych drażni,
Jakże każda gałązka dręczy się nieznośnie
Za siebie i za drugie! — Nie żądam przyjaźni.
I czegóż więc w tym nowym roku będę żądał? —
Samotnego ustronia, dębowej pościeli,
Skądbym już ani blasku słońca nie oglądał,
Ni śmiechu nieprzyjaciół, ni łez przyjacieli.
Tam do końca, a nawet i po końcu świata,
Chciałbym we śnie, z którego nic mię nie obudzi,
Marzyć, jakem przemarzył moje młode lata,
Kochać świat, sprzyjać światu, zdaleka od ludzi.
Jak wielorakie świecą na tem błoniu kwiaty!
Jedne sztuczne w jaskrawych dowcipu ozdobach,
Drugie przyjaźń sadziła; te wzrastają z laty,
Inne żałośnie więdnąć zdają się na grobach,
W których są pochowane serca i nadzieje.
Kiedy pani przechodzi ten ogród pamiątek,
Nad jednym może westchnie, z wielu się rozśmieje,
Ujrzy i szczupły, dla mnie oddany zakątek...
A choć równie z innemi nie możesz go cenić,
Chociaż wyda się tylko samotną drożyną,
Która, długiego słońca i niepogód winą,
Nie może się zakwiecić, ani zazielenić:
Wspomnisz jednak o dróżce choć z tego powodu,
Że przedziela kwatery pięknego ogrodu.
Żegnaj mi, Parnaski bracie!
I tu w kraju i za krajem,
Ależ i w kazańskiej chacie
Nie bądź hultajem.
Poglądaj na Wschód, co tobie wytknięty,
Jak szermierzowi olimpijska meta,
Tam ci zabłysną perły, dyjamenty,
Tam ci wileński zagaśnie kometa.
O! lube siostry, co z tego będzie, Co to ma znaczyć? o! zgrozo!
Po wszystkich drogach, zewsząd i wszędzie Młodzieńców jakichś tu wiozą? ............ ............
Będą tam oni kosili kwiaty, Będą tam robili cegły,
Ale co zrobią takie warstaty, To czas odgadnie odległy.
Komu z tych cegieł będzie budowa, Komu z nich będzie mogiła, —
To moja Muza sobie zachowa, Nadto już długo głosiła.
Nieznajomej, dalekiej, nieznany, daleki,
Kiedy nas jeszcze dalej wyrok chce rozegnać,
Posyłam, by cię razem poznać i pożegnać,
Dwa wyrazy: «Witam cię!» — «Bądź zdrowa na wieki!»
Tak przechodzień zbłąkany w alpejskim parowie,
Pieśnią chce nudnej drodze przyczynić wesela:
A kiedy nie ma komu śpiewać serce wdowie,
Śpiewa piosnkę kochance swego przyjaciela.
Lecz nim piosnkę przypędzi echo ku jej stronie,
Może już podróżnego wieczny śnieg pochłonie...
Dla Ludwiki przyszłej Chodźkowej pisałem w godzinę po otrzymanym rozkazie oddalenia się z Polski — Adam Mickiewicz. R. 1824, dnia 22 oktobra.
Hej, dalej w pląs, Pokręcaj wąs,
Tak nasi mawiali przodkowie. Poczciwie bij, A tęgo pij!
Hej, pijmy za ich zdrowie!
Gdy młody Polak czynem się zbłaźni, Dopóki krzyża nie dopnie.
Pnie się na świecie, jak w ruskiej łaźni,
Na coraz wyższe i wyższe stopnie. Lecz darmo czady pije, Próżno ćwiczy pieczenie: Jeżeli zbrukał sumnienie, Dalbóg, że skręci szyję.
Tyś szlachty syn, Nie dbaj o czyn
Tak nasi mówili przodkowie. Jeżeliś gracz, Choć bieda, płacz,
Hej, pijmy za ich zdrowie!
Tamten astronom, od nocy do rana, Do gwiazd wyprawia połowy:
I sadzi krzyże na brzuch, na pierś, na kolana,
Świeci się jak wóz Dawidowy. Lecz wkrótce śmierć się zbliża, A z nią piekielna męka: Tego jednego krzyża Belzebub się nie lęka.
Hej, dalej w pląs, Pokręcaj wąs!
Tak nasi mówili przodkowie. Tyś szlachty syn, Nie dbaj o czyn!
Hej, pijmy za ich zdrowie!
Porzuceni na świata lodowatym końcu,
Nie zazdrośćmy krainom sąsiedniejszym słońcu:
Ich ląd kaszemirskiego ma barwę kobierca,
Kwiat z jedwabiu jutrzenki, z płomienia ich serca.
Lecz ich bulbul zabłyśnie — i wnet oko zmruży,
Wnet znikną w ziemi liście, w sercach pamięć róży.
A nasze lądy zimnem dochowują łonem
Pamięć istot straconych przed lat milijonem:
Jeśli ziemia tak długo chowa martwy szczątek,
Jakież są nasze serca — dla żywych pamiątek!
Błądzącym wśród ciasnego dni naszych przestworza,
Życie jest wąską ścieżką, łączącą dwa morza:
Wszyscy z przepaści mglistej w przepaść lecim mroczną.
Jedni najprościej dążą i najrychlej spoczną,
Drugich ciągną na stronę łudzące widoki:
Plony, ogrojce wdzięków, lub sławy opoki.
Szczęśliwi! jeśli goniąc mary wyobraźni,
Przed końcem drogi znajdą Świątynię przyjaźni!
Różnym losem rzuceni na świata powodzie,
Spotykamy się z sobą, jak dwie różne łodzie!
Twoja, barwą nowotną i pancerzem lśniąca,
Bisiorem wiatry chwyta, nurt piersią roztrąca;
Moja, na wolę burzy i morskich straszydeł
Wyrzucona bez steru, ledwo z resztą skrzydeł!
Gdy jej owad tajemny na wskróś piersi porze,
Gdy gwiazdy chmurą zaszły: kompas ciskam w morze.
Rozminiem się! i kiedyż w jedną pójdziem drogę?
Ty mnie szukać nie będziesz, ja ciebie nie mogę.
Moja pieszczotka, gdy w wesołej chwili
Pocznie szczebiotać i kwilić i gruchać,
Tak mile grucha, szczebioce i kwili,
Że nie chcąc słówka żadnego postradać,
Nie śmiem przerywać, nie śmiem odpowiadać,
I tylko chciałbym słuchać, słuchać, słuchać.
Lecz mowy żywość gdy oczki zapali
I pocznie mocniej jagody różować,
Perłowe ząbki błysną śród korali;
Ach! wtenczas śmielej w oczęta poglądam,
Usta pomykam i słuchać nie żądam,
Tylko całować, całować, całować.
Chociaż zmuszona będziesz mnie porzucić,
Jeżeli serca nie zmienisz w kochaniu,
Rzucając nawet, nie chciej mnie zasmucić
I rozstając się, nie mów o rozstaniu!
Przed smutnem jutrem niech jeszcze z wieczora
Ostatnia spłynie na pieszczotach chwilka;
A kiedy przyjdzie rozstania się pora,
Wtenczas trucizny daj mnie kropel kilka.
Do ust twych usta przycisnę; powieki
Zamykać nie chcę, gdy mię śmierć zamroczy;
Niechaj rozkosznie usypiam na wieki,
Całując lica, patrząc w twoje oczy.
A po dniach wielu, czy po latach wielu,
Kiedy mi każą mogiłę porzucić,
Wspomnisz o twoim sennym przyjacielu
I zstąpisz z niebios, aby go ocucić.
Znowu mię złożysz na twem łonie białem,
Znowu mię ramie kochane otoczy;
Zbudzę się, myśląc, że chwilkę drzemałem,
Całując lica, patrząc w twoje oczy.
Kochanko moja! naco nam rozmowa?
Czemu, chcąc z tobą uczucia podzielać,
Nie mogę duszy prosto w duszę przelać?
Zaco ją trzeba rozdrabiać na słowa,
Które, nim słuch twój i serce dościgną,
W ustach wietrzeją, na powietrzu stygną?
Kocham, ach! kocham, po sto razy wołam,
A ty się smucisz i zaczynasz gniewać,
Że ja kochania mojego nie zdołam
Dosyć wymówić, wyrazić, wyśpiewać;
I, jak w letargu, nie widzę sposobu
Wydać znak życia, bym uniknął grobu.
Strudziłem usta daremnem użyciem,
Teraz je z twemi chcę stopić ustami,
I chcę rozmawiać tylko serca biciem,
I westchnieniami i całowaniami,
I tak rozmawiać godziny, dni, lata,
Do końca świata i po końcu świata.
Przed godziną, źrenicy nie zdjąwszy z zegarów,
Chciałaś naglić oczyma skazówek pochopy,
I słuchem natężonym pośród miejskich gwarów
Rozpoznawałaś zdala łoskot mojej stopy;
Dzień miał jedną godzinę, w której — wspomnieć miło,
Że nie u mnie jednego serce żywiej biło.
Ja, w tę godzinę wieczną wpleciony katuszą,
Jak Iksijon, wkoło niej krążyłem z mą duszą.
Nim nadeszła, dzień cały ja na nią czekałem;
Gdy minęła, dzień cały o niej rozmyślałem,
Bawiąc się z mnóstwem drobnych lecz miłych pamiątek:
Jakie było przyjęcie? rozmowy początek?
Jak się czasem przykremu dało wymknąć słowu,
Po niem niezgoda, po niej milsza zgoda znowu.
Smuciłem się — ty z oczu powody wyśledzasz;
Przychodziłem z prośbami — ty jedne uprzedzasz,
Drugich wymówić nie dasz; na jutro odkładam,
I znowu jutro nie śmiem; czasem gniewny wpadam,
Rozbrajasz mnie uśmiechem; a gdym w gniewie przebrał,
Gniewałaś się, jam znowu przebaczenia żebrał...
Ach! każde słowo twoje, wszystkie twe spojrzenia,
Pieszczoty i nadzieje i wspólne cierpienia,
Wszystko to pamięć wiernie malowane trzyma!
Przeprowadzam ten obraz przed duszy oczyma,
Jak sknera, gdy mu skarbiec udało się schwycić,
Patrzy i schnie i oczu nie może nasycić.
Tą godziną jam przeszłość z mą przyszłością łączył,
Od niej milsze dni zaczął i na niej zakończył;
Ona, w zbrukanem paśmie mojego żywota,
Zabłysnęła mi jedna, jedna nitka złota.
Jam się do niej, jak prządek skrzydlaty, uczepił,
Snuł ją wkoło i w niej się na wieki zasklepił.
Słońce wbiegło w te samą nieba okolicę,
Godzina uderzyła! Gdzież są jej źrenice?
Gdzie myśli? — Ona teraz w czułej pieści dłoni
Cudzą rękę, niewierna! i do cudzej skroni
Usta ciśnie; i łza jej na cudzą twarz spada,
I serce biciom cudzej piersi odpowiada:
Dziś możeby tej nowej pary nie rozdzielił
Piorun, któryby we mnie przed progiem wystrzelił!
Samotności wzgardzona! o tejże godzinie
Niegdyś cię porzuciłem: wracam w twą świątynię,
Jak do piastunki dziecię ze łzami powróci,
Obłąkane na chwilę ponętą łakoci.
Daruj! ponęta szczęścia zawżdy nazbyt silna;
Zbyt trudno się przekonać, że zawżdy omylna.
Może jeszcze ten ogień niegodny zatłumię,
Wszak jest nadzieja w czasie i milczącej dumie.
Lecz nadzieje dalekie! Dziś pogoda nęci
W polach, w niebie, na falach szukać niepamięci.
Czas przechadzki: dlaczegóż me odejście zwlekam?
Za każdem drzwi ruszeniem jej posłańca czekam,
Niekiedy rąk jej zdradne charaktery czytam,
Niekiedy mój zegarek bez potrzeby chwytam.
Raz porwałem się z miejsca, stanąłem u progu:
Ach! była to godzina dawna — moc nałogu.
Jak ten, co mu śmierć lubą wydarła osobę,
Mimo dotkliwą boleść i długą żałobę,
Zabłąkawszy się w myślach — niestety, błąd luby! —
Na chwilę, mgnienie oka, zapomni swej zguby,
Bieży i tak się mocno złudzeniem omami,
Że już progi przestąpił — i zalał się łzami.
Gdy sam na sam z tobą siedzę,
Nie mam czasu o nic pytać:
Patrzę w oczy, ustek śledzę;
Chciałbym wszystkie myśli czytać
Wprzód, nim w oczętach zaświecą;
Chciałbym wszystkie słówka chwytać
Wprzód, nim od ustek odlecą.
I nie potrzeba tłumaczyć,
Co chcę słyszeć, co zobaczyć,
Rzecz nie trudna i nie nowa,
Moja luba, te dwa słowa:
«Kocham ciebie! kocham ciebie!»
Innego nie chcę widoku,
Kiedy z tobą będę w niebie:
Tylko niech te dwa wyrazy,
Napisane w twojem oku,
Odbite po tysiąc razy,
Widzę wszędzie wkoło siebie.
Innej muzyki i w niebie
Nie chcę od wschodu jutrzenki
Słyszeć do zachodu słońca;
«Kocham ciebie! kocham ciebie!»
Dość mnie tej jednej piosenki
Z waryjacjami bez końca.
Gdy cię nie widzę, — nie wzdycham, nie płaczę,
Nie tracę zmysłów, kiedy cię zobaczę;
Jednakże, gdy cię długo nie oglądam,
Czegoś mi braknie, kogoś widzieć żądam,
I tęskniąc, sobie zadaję pytanie:
Czy to jest przyjaźń? czy to jest kochanie?
Gdy z oczu znikniesz, nie mogę ni razu
W myśli twojego odnowić obrazu;
Jednakże nieraz czuję mimo chęci,
Że on jest zawsze blisko mej pamięci.
I znowu sobie powtarzam pytanie:
Czy to jest przyjaźń? czy to jest kochanie?
Cierpiałem nieraz, nie myślałem wcale,
Abym przed tobą szedł wylewać żale;
Idąc bez celu, nie pilnując drogi,
Sam nie pojmuję, jak w twe zajdę progi;
I wchodząc, sobie zadaję pytanie:
Co tu mię wiodło? przyjaźń czy kochanie?
Dla twego zdrowia życia-bym nie skąpił;
Po twą spokojność do piekieł-bym zstąpił;
Choć śmiałej żądzy niema w sercu mojem,
Bym był dla ciebie zdrowiem i pokojem.
I znowu sobie powtarzam pytanie:
Czy to jest przyjaźń? czy to jest kochanie?
Kiedy położysz rękę na me dłonie,
Luba mię jakaś spokojność owionie;
Zda się, że lekkim snem zakończę życie,
Lecz mnie przebudza żywsze serca bicie,
Które mi głośno zadaje pytanie:
Czy to jest przyjaźń? czyli też kochanie?
Kiedym dla ciebie tę piosenkę składał,
Wieszczy duch memi ustami nie władał;
Pełen zdziwienia sam się nie postrzegłem,
Skąd wziąłem myśli, jak na rymy wbiegłem;
I zapisałem na końcu pytanie:
Co mię natchnęło? przyjaźń, czy kochanie?
Gdybyś ty na dzień jeden była w mojej duszy...
Na dzień cały? Nie — takiej nie życzę katuszy.
Gdyby godzinę tylko... szczęśliwe stworzenie,
Poznałabyś natenczas, co to jest cierpienie!
Myśli me na torturach, w uczuciach mych burza:
To mi gniew serce miota i czoło zachmurza,
To mię smutek w ponure zadumanie wtrąca,
To nagle oczy zaćmi żalu łza gorąca.
Ty albo od mych gniewów uciekasz ze wstrętem,
Albo lękasz się nudy z żałośnym natrętem.
Ty mię nie znasz, namiętność zaćmiła me lice:
Ale spojrzyj w głąb duszy! Tam znajdziesz skarbnice
Czułości, poświęcenia, łagodnej dobroci
I wyobraźni, która ziemską dolę złoci.
Dziś ich nie możesz dojrzeć. — Wszak i na dnie fali,
Kiedy ją wicher zmiesza, kiedy piorun pali,
Czyż widać kraśne konchy, perłowe jagody!
Nim mię osądzisz, czekaj słońca i pogody!
O, gdybym zyskał pewność, że jestem kochany,
Gdybym z serca na chwilę wygnał bojaźń zmiany,
Którą mię straszy nieraz doświadczana zdrada!
O, niech będę szczęśliwym, będziesz ze mnie rada!
Jak duch, przez dzielnej wróżki zaklęty wyrazy,
Żyłbym twoje wypełniać, zgadywać rozkazy;
A jeżeliby czasem duma rozdąsana
Kazała poddanemu udać humor pana:
Śmiej się luba! Choć duma przyznać się zabrania,
Sługą będę; cóż miałbym do rozkazywania?
Abyś raczyła chwilą dłużej ze mną bawić,
Podług mej woli suknię i włosy poprawić;
Abyś drobnych zatrudnień odbiegła domowych
Słuchać starych oświadczeń i piosenek nowych:
Wszystkobyś niewielkiemi dokazała trudy,
Godziną cierpliwości, pół-godziną nudy,
Albo chwilką udania; kiedy będę mniemać,
Że słuchasz rymów moich, ty mogłabyś drzemać;
Choć oczy twoje będą co innego znaczyć,
Ja chcę w nich dobro czytać, na lepsze tłumaczyć.
W twe ręce powierzywszy moję przyszłą dolę,
Na twem złożyłbym łonie mój rozum i wolę.
Pamiątki nawet serce głęboko zagrzebie,
Aby nigdy nic nie czuć oddzielnie od ciebie.
Wtenczas-by dziki zapęd, co mną dotąd miota,
Wypadł z duszy, jak z łodzi miotanej niecnota,
Który burze sprowadza i bałwany pieni.
Płynęlibyśmy cicho po życia przestrzeni,
Chociażby los groźnemi falami powiewał,
Jak syrena-bym nad nie wzbijał się i śpiewał.
Dzwonki razu jednego świegotały z wieży
Do dzwona, który w piasku pod kościołem leży:
Widzisz bracie, choć mniejsi, jak śpiewać umiemy;
Cóż tobie po wielkości, gdyś głuchy i niemy?»
«O głośni, braciszkowie! — dzwon smutny zaszeptał —
Dziękujcie plebanowi, że mię w piasek wdeptał».
Pewny rabin, w talmudzie kąpiąc się po uszy,
Cierpiał, że go pchła gryzła; wkońcu się obruszy:
Dalej czatować, — złowił. Srodze przyciśnięta,
Kręci się, wyciągając — główkę i nóżęta:
«Daruj, rabi, mądremu nie godzi się gniewać!
O święty synu Lewi, nie chciej krwi przelewać!» —
«Krew za krew! — wrzasnął rabin — Belijala płodzie!
Filistynko, na cudzej wytuczona szkodzie.
Mrówki same mają spichrz; pracowite roje
Znoszą miody i woski, a trucień napoje:
Ty się jedna śród ludzi z liwerem uwijasz,
Pijaczko, tem szkodliwsza, iż cudze wypijasz...»
Zakończył; i gdy więźnia bez litości dłabi,
Pchła konając pisnęła: «A czem żyje rabi?»
Upita, niegdyś miasto, powiatu stolica,
Dzisiaj miasteczko liche; jedna w niem kaplica
I kilkanaście chatek żydowskiej siedziby.
Gdzie były ludne rynki, dziś tam rosną grzyby;
Wzgórek, obronny wałem i zwodzonym mostem,
Teraz broni się tylko pokrzywą i ostem.
Mury w gruzach, na miejscu zamkowego gmachu
Sterczy nędzna karczemka bez okien i dachu.
Tam, na popasie, z nudy rozważać począłem
Miny i mowy ludzi siedzących za stołem.
Trzech było: pierwszy starzec z posrebrzanym włosem,
Na łbie konfederatka rzucona ukosem;
Wąs augustowski; żupan, dzisiaj popielaty,
Trudno odgadnąć, jaką miał barwę przed laty;
U pasa karabela. Obok siedział młody,
We fraku z samodziału, krojem nowej mody,
Fryzował sobie czubek, kołnierzyk, a czasem
Bawił się z pływającym u buta kutasem,
Lub żartował z sąsiada, którego płaszcz długi
I krzyż czerwony znakiem kościelnego sługi.
Czwarty był żydek. Temu człowiek od pałasza
Tak mówił: «Hejno! dobra nasza bez marjasza!
Poco trupami w szabas arendarzów trwożyć?
Słuchajcie, kumy, gotów z wami się założyć,
Że jak tylko Siciński na cmentarz odjedzie,
Dostaniem garniec miodu. Nie prawdaż, sąsiedzie?»
Arendarz kiwnął brodą. Słuchałem ciekawy:
Siciński? i w Upicie?[85] imię strasznej sławy!
«O jakim trupie, rzekłem, toczycie rozmowy,
I o jakim Sicińskim?» Na to kontuszowy:
«O Sicińskim? Z początku całą rzecz wywiodę.
Na miejscu, gdzie żydowską widzimy gospodę,
Był zamek nieboszczyka; przytem imion wiele,
Konneksyje potężne, mnogie klientele,
A stąd ćma popleczników i kresek bez liku:
Siciński był dyktator na każdym sejmiku!
Starszych i zasłużeńszych patricios zhasał:
Ale niedosyć na tem: na wyższe się kasał.
Poczęła też kłóć w oczy zbyt rogata duma;
Przyszedł sejmik poselski: nauczono kuma;
Bo gdy pewny wyboru posłem się ogłasza,
Kiedy dziękuje szlachcie, na obiady sprasza,
I gdy się na Mazowsze wybiera do drogi:
Liczą turnum, Siciński padł na cztery nogi!
Agitatus furiis et impotens irae,[86]
Umyślił zgubić szlachtę: o scelus! o dirae![87]
Daje obiad, zwiedziona zbiera się drużyna,
Gnie się stół pod misami, cieką strugi wina,
Łyka plebs; wtem blekotem zaprawione męty
Durzą głowę: z wesela niechęci i wstręty.
Dalej kłótnia, hałasy, istna wieża Babel.
Od zębów szło do kijów, od kijów do szabel,
Nie patrząc oka, boku, mordując jak wściekli,
Tros Rutulusve fuat,[88] wszyscy się wysiekli.
Lecz truciznik niedługo wygraną się chwalił,
Bo go piorun z rodzeństwem i mieszkaniem spalił.
Jak ów Ajaks scopulo infixus acuto,
Expirans flammas:[89] straszna, lecz słuszna pokuto!» —
«Amen!» rzekł dziad kościelny. Ekonom we fraku
Porównywał tę powieść do zboża w przetaku,
I chcąc z bajecznej plewy prawdę wywiać nagą,
Harfował żarcikami, zakończył uwagą:
Że Pan Marszałek, z którym on do stołu siada
I u którego książek niezmierna gromada,
Ilekroć o Sicińskim wspomni, zawżdy mówi:
«On zgubił nas, on ręce zawiązał królowi».
Z tych słów Marszałka głowa ekonomska wniosła,
Że nie szło tam o sejmik ani wybór posła,
Że musiała być wojna — przeciw komu? kiedy?
Trudno zgadnąć: zapewne z Turki albo Szwedy;
Pewno Siciński króla do Upity zwabił,
Oddał w ręce najezdzcom i ojczyznę zabił.
Chciał dalej rzecz prowadzić, lecz sługa kościoła,
Zezem nań spozierając: «Niedobrze, zawoła,
Jeśli księdza plebana chcą uczyć dzwonniki,
Jeżeli przed siwymi biorą głos młodziki.
Ja wam opowiem jako najlepiej świadomy:
Nie sejmik ani wojna ściąga niebios gromy,
Lecz bezbożność. Siciński, wyrzekłszy się wiary,
Zabrał, jak mówią, grunta należne do fary,
Nie chciał płacić dziesięcin, nie bywał w kościele,
Pędził chłopów do pracy w święta i niedziele i
Chociaż mu nieraz biskup listami zagrażał,
Choć go wyklął z ambony — Siciński nie zważał.
W święto Bożego Ciała, pod samo południe,
Gdy msza była w kaplicy, kazał kopać studnię.
Dokopał się swej zguby i powszechnej szkody:
Bo z owej studni tyle wybuchnęło wody,
Że pola, kędy niegdyś bujały pszenice,
Zarosły w paproć, łąki poszły w trzęsawice.
Sicińskiego, jak słusznie Pan Sędzia namienił,
Piorun zabił, dom spalił, potomstwo wyplenił.
Trup, klątwą uderzony, dotąd cały stoi:
Ziemia go przyjąć nie chce, robactwo się boi;
Nie znalazłszy na ziemi święconej spoczynku,
Strasząc ludzi, rzec można, wala się po rynku,
Bo go nieraz dziad jaki, uniosłszy z cmentarza,
Wlecze w szabas do karczmy straszyć arendarza».
Skończył i drzwi stodoły odemknął. Tam stało
Szkaradne, starożytne nieboszczyka ciało.
Nogi długie i czarne sterczą mu jak szczudła,
Ręce na krzyż złamane, twarz głęboko wchudła.
Oblicze wywędzone brud śmiertelny szpeci;
Usta wypsute, przez nie ząb gdzieniegdzie świeci.
Zresztą nietknięta ciała zdrowego budowa,
Postać ludzką, od żywej niezbyt różną, chowa.
Twarz nawet właściwego nie traci wyrazu;
A jako na powierzchni starego obrazu,
Jeżeli mogły rysy pierwiastkowe zostać,
W tych resztach jeszcze dawna przebija się postać:
Tak owa twarz, choć ogniem żywotnym nie płonie,
Lecz kto ją znał za życia, poznałby po zgonie.
Za pierwszym rzutem oka coś takiego widać,
Czego żadnemi słowy niepodobna wydać.
Dzikość, szpecąca żywych oblicze zbrodniarzy,
Zda się dotąd zamarła grozić z jego twarzy;
Dotąd zdradziecka radość w ustach się uśmiecha,
Gniew rozbójniczy w czole, nade brwiami pycha.
Barki na dół pochylił, głową na pierś zwisnął,
Zda się, że ciężar hańby do ziemi go cisnął,
Albo że ręka gwałtu z piekieł go wywlekła,
I znowu radby gwałtem powracać do piekła.
Jeżeli jama, w której łotrowie mieszkali,
Chociaż ją ludzie skruszą lub piorun rozwali,
Dzikością swych położeń i krwawym ogromem
W gruzach daje odgadnąć, czyim była domem;
Gdy węża po zrzuconej rozpoznasz skorupie: —
Poznałbym Sicińskiego żywot po tym trupie.
«O towarzysze! rzekłem, pocoście niezgodni?
On był nie jednej winien, ale wszystkich zbrodni;
Jego trucizną naród zdurzony oszalał,
On królom ręce związał, kraj klęskami zalał!»
A pomyślałem w duszy: Cóż są gminne dzieje?
Popiół, w którym zaledwie iskra prawdy tleje;
Hieroglif, mchem zarosłe zdobiący kamienie;
Napis, którym spowite usnęło znaczenie;
Odgłos sławy, wiejący przez lat oceany,
Odbity o wypadki, o kłamstwa złamany,
Godzien śmiechu uczonych; lecz nim się zaśmieje,
Niechaj powie uczony: czem są wszystkie dzieje?
Skąd mi tu żal niewczesny staje u podwojów?
Raz jeszcze do samotnych wracam się pokojów,
Jakbym czegoś zapomniał; — wzrok mój obłąkany
Jeszcze wraca się żegnać przyjacielskie ściany.
One wśród tylu ranków, śród nocy tak wielu,
Z cierpliwością słuchały mych westchnień bez celu.
Przy tem oknie częstokroć wieczór przesiedziałem,
Wyglądając, — nie wiedząc, czego wyglądałem.
Wstałem, gdy mię znudziła tożsamość widoków;
Budząc echa łoskotem mych samotnych kroków,
Znowu ode drzwi ku drzwiom błądzę bez zamiaru,
Liczę takt w takt żelazne stąpania zegaru,
Lub robaczka, co kędyś lekkiemi przestanki
Kołace cicho, jakby do drzwi swej kochanki.
Bliski ranek. Czekają woźnice natręty.
Bierzcie te kilka książek i te drobne sprzęty.
Jedźmy! Jak niewitany przestąpiłem progi,
Tak odjeżdżam: nikt dobrej nie życzy mi drogi.
Cóż, choć miasto porzucę, choćby z oczu znikli
Mieszkańce, którzy do mnie sercem nie przywykli?
Mój wyjazd nie okryje nikogo żałobą,
I ja nie chcę łzy jednej zostawić za sobą.
Jak po błoniu, kwitnącemu kolorami tęczy,
Przelatuje samotnie mdły kwiatek pajęczy,
Zdmuchniony gdzieś daleko z uwiędłej gałęzi;
Chociaż napotka różę i w majowej więzi,
Pragnąc odpocząć, martwą zaplącze się dłonią,
Znowu go wichry zedrą i dalej pogonią:
Tak ja nieznane imię, cudzoziemskie lice
Nosiłem przez te ludne place i ulice,
I roje pięknych niewiast spotykałem codzień.
Chcą mię poznać — dlaczego? — że jestem przychodzień!
Dziatwa pędzi motyla, póki zdala świeci;
Złowi — pojrzy i ciska: niechaj dalej leci!
Lećmy! szczęściem zostały pióra do powrotu:
Lećmy i nigdy odtąd nie zniżajmy lotu!
Pamiętam, kiedy młody, z lubej okolicy,
Od przyjaciół kochanych, od mojej dziewicy,
Jechałem i patrzyłem, i pomiędzy drzewy
Słyszałem głosy, chustek widziałem powiewy:
Płakałem. — Miło płakać, póki wiek namiętny;
Zacóż mam dzisiaj płakać, starzec obojętny!
Młodemu lekko umrzeć. On, nie znając świata,
Myśli żyć w sercu żony, przyjaciela, brata:
Ale starzec, co życiu zdjął szatę obłudy,
Niewierzący w nadludzkie ani ludzkie cudy,
Zna, że całkiem na wieki zamyka się w grobie...
Dlatego smutno, cudze miasto, mi po tobie!
Wsiadajmy! nikt na drodze trumny nie zatrzyma,
Nikt jej nie przeprowadzi, chociażby oczyma.
I wracając do domu, lica łzą nie zrosi
Na odgłos dzwonka poczty, co me zejście głosi.
Ledwiem ciebie zobaczył, jużem się zapłonił.
W nieznanem oku dawnej znajomości pytał;
I z twych jagód wzajemny rumieniec wykwitał,
Jak z róży, której piersi zaranek odsłonił.
Ledwieś piosnkę zaczęła, jużem łzy uronił,
Twój głos wnikał do serca i za duszę chwytał;
Zdało się, że ją anioł po imieniu witał,
I w zegar niebios chwilę zbawienia zadzwonił.
O luba! niech twe oczy przyznać się nie boją,
Jeśli cię mem spojrzeniem, jeśli głosem wzruszę;
Nie dbam, że los i ludzie przeciwko nam stoją,
Że uciekać i kochać bez nadziei muszę.
Niech ślub ziemski innego darzy ręką twoją.
Tylko wyznaj, że Bóg mi poślubił twą duszę!
Mówię z sobą, z drugimi plączę się w rozmowie,
Serce bije gwałtownie, oddechem nie władnę,
Iskry czuję w źrenicach, a na twarzy bladnę;
Niejeden z obcych głośno pyta o me zdrowie,
Albo o mym rozumie coś na ucho powie.
Tak cały dzień przemęczę; gdy na łoże padnę,
W nadziei, że snem chwilę cierpieniom ukradnę,
Serce ogniste mary zapala w mej głowie.
Zrywam się, biegę, składam napamięć wyrazy,
Któremi mam złorzeczyć okrucieństwu twemu,
Składane, zapomniane, po milijon razy —
Ale, gdy ciebie ujrzę, nie pojmuję czemu
Znowu jestem spokojny, zimniejszy nad głazy,
Aby goreć na nowo, milczeć po dawnemu.
Nieuczona twa postać, niewymyślne słowa,
Ani lice, ni oko nad inne nie błyska:
A każdy rad cię ujrzeć, rad posłyszeć zbliska;
Choć w ubraniu pasterki, widno, żeś królowa.
Wczora brzmiały i pieśni i głośna rozmowa,
Pytano się o twoich rówiennic nazwiska,
Ten im pochwały sypie, inny żarty ciska,
Ty weszłaś — każdy święte milczenie zachowa.
Tak śród uczty, gdy śpiewak do chóru wyzywał,
Gdy koła tańcujące wiły się po sali,
Nagle staną i zmilkną; każdy zapytywał,
Nikt nie wiedział, dlaczego w zadumieniu stali.
«Ja wiem, rzecze poeta, anioł przelatywał»,
Uczcili wszyscy gościa — nie wszyscy poznali.
«Tyżeś to? i tak późno?» — «Błędną miałem drogę,
Śród lasów, przy niepewnym księżyca promyku:
Tęskniłaś? myślisz o mnie?» — «Luby niewdzięczniku!
Pytaj się, czy ja myśleć o czem innem mogę!»
«Pozwól uścisnąć dłonie, ucałować nogę.
Ty drżysz! czego?» — «Ja nie wiem; błądząc po gaiku,
Lękam się szmeru liścia, nocnych ptaków krzyku;
Ach, musimy być winni, kiedy czujem trwogę!»
«Spojrzyj mi w oczy, w czoło: nigdy z takiem czołem
Nie idzie zbrodnia, trwoga nie patrzy tak śmiele.
Przebóg, jesteśmyż winni, że siedzimy społem?
«Wszak siedzę tak daleko, mówię tak niewiele
I zabawiam się z tobą, mój ziemski aniele,
Jak gdybyś już niebieskim stała się aniołem».
Potępi nas świętoszek, rozpustnik wyśmieje,
Że, chociaż samotnemi otoczeni ściany,
Chociaż ona tak młoda, ja tak zakochany,
Przecież ja oczy spuszczam, a ona łzy leje.
Ja bronię się ponętom, ona i nadzieje
Chce odstraszyć, co chwila brząkając kajdany,
Któremi ręce związał nam los opłakany.
Nie wiemy sami, co się w sercach naszych dzieje.
Jestże to ból lub rozkosz? Gdy czuję ściśnienia
Twych dłoni, kiedy z ustek zachwycę płomienia
Luba! czyż mogę temu dać imię cierpienia?
Ale kiedy się łzami nasze lica zroszą,
Gdy się ostatki życia w westchnieniach unoszą,
Luba! czyliż to mogę nazywać rozkoszą?
Słońce błyszczy na wschodzie w chmur ognistych wianku,
A na zachodzie księżyc blade lice mroczy;
Róża za słońcem pączki rozwinione toczy,
Fijołek klęczy, zgięty pod kroplami ranku.
Laura błysnęła w oknie, ukląkłem na ganku;
Ona, muskając sploty swych złotych warkoczy:
«Czemu, rzekła, tak rano smutne macie oczy,
I miesiąc, i fijołek, i ty, mój kochanku?»
W wieczór przyszedłem nowym bawić się widokiem;
Wraca księżyc, twarz jego pełna i rumiana,
Fijołek podniósł listki, otrzeźwione mrokiem;
Znowu stanęła w oknie moja ukochana,
W piękniejszym jeszcze stroju i z weselszem okiem;
Znowu u nóg jej klęczę — tak smutny, jak z rana.
Niemnie, domowa rzeko moja! gdzie są wody,
Które niegdyś czerpałem w niemowlęce dłonie,
Na których potem w dzikie pływałem ustronie,
Sercu niespokojnemu szukając ochłody?
Tu Laura, patrząc z chlubą na cień swej urody,
Lubiła włos zaplatać i zakwiecać skronie;
Tu obraz jej, malowny w srebrnej fali łonie,
Łzami nieraz mąciłem, zapaleniec młody,
Niemnie, domowa rzeko! gdzież są tamte zdroje,
A z niemi tyle szczęścia, nadziei tak wiele?
Kędy jest miłe latek dziecinnych wesele?
Gdzie milsze burzliwego wieku niepokoje?
Kędy jest Laura moja? gdzie są przyjaciele?...
Wszystko przeszło — a czemuż nie przejdą łzy moje!
Chcecie wiedzieć, co cierpię, rówiennicy moi?
Odmaluję najwierniej, ile pióro zdoła.
Mary ja dotąd pośród pamiątek kościoła
Myślą gonię, i duch mój o przeszłości roi.
Tu zwykła igrać, ówdzie zamyślona stoi,
Tam z niechęcią twarz kryła, tu mię okiem woła,
Tu gniewna, tam posępna, tu znowu wesoła,
Tu swe lica w łagodność, tu w powagę stroi.
Tam piosenkę nuciła, tu mi dłoń ścisnęła,
Tu usiadła, tam naszej rozmowy początek,
Stąd biegła, tu na piasku imię moje kreśli,
Tam słówko powiedziała, tu zcicha westchnęła,
Tam się zarumieniła — ach, śród tych pamiątek
Wiecznie miota się serce i plączą się myśli!
Widziałem, jak dzień cały, pośród letniej spieki,
Błąkał się strzelec młody; stanął nad strumieniem,
Długo poglądał wkoło i rzecze z westchnieniem:
«Chcę ją widzieć, nim kraj ten opuszczę na wieki;
«Chcę widzieć niewidziany». Wtem leci z za rzeki
Konna łowczyni, strojna Dyjany odzieniem,
Wstrzymuje konia, staje, zwraca się wejrzeniem;
Zapewne jechał za nią towarzysz daleki.
Strzelec cofnął się, zadrżał i oczy Kaima
Zataczając po drodze, gorzko się uśmiechał,
Drżącą ręką broń nabił, dąsa się i zżyma,
Odszedł nieco, jakoby swej myśli zaniechał.
Wtem dojrzał mgłę kurzawy, wzniesioną broń trzyma,
Bierze na cel, mgła bliżej — lecz nikt nie nadjechał.
Błogosławiony rok ów, miesiąc i niedziela
I dzień ów, i dnia cząstka, i owa godzina,
I chwila, i to miejsce, gdzie moja dziewczyna
Uczucia mi natchnęła, choć ich nie podziela.
Błogosławione oczki blasku i wesela,
Skąd amorek wygląda i łuczek napina,
Błogosławiony łuczek, strzałki i chłopczyna,
Co do mnie wówczas strzelił, ach, i dotąd strzela!
Błogosławię ci, pierwsza piosnko nieuczona,
Którą odbiły lasy domowe i rzeki,
Którą potem ojczysta powtarzała strona.
Błogosławię ci, pióro, którem w czas daleki
Wsławiłem Ją; i moja pierś błogosławiona,
W której Laura mieszkała i mieszka na wieki!
Nieszczęśliwy, kto próżno o wzajemność woła,
Nieszczęśliwszy jest, kogo próżne serce nudzi.
Lecz ten u mnie ze wszystkich nieszczęśliwszy ludzi,
Kto nie kocha, że kochał, zapomnieć nie zdoła.
Widząc jaskrawe oczy i bezwstydne czoła,
Pamiątkami zatruwa rozkosz, co go łudzi;
A jeśli wdzięk i cnota czucie w nim obudzi,
Nie śmie z przekwitłem sercem iść do stóp anioła.
Albo drugimi gardzi, albo siebie wini,
Minie ziemiankę, z drogi ustąpi bogini,
A na obie dwie patrząc, żegna się z nadzieją;
I serce ma podobne do dawnej świątyni,
Spustoszałej niepogód i czasów koleją,
Gdzie bóstwo nie chce mieszkać, a ludzie nie śmieją.
Patrzysz mi w oczy, wzdychasz; zgubna twa prostota!
Lękaj się jadu, który w oczach żmii płonie;
Uciekaj, nim cię oddech zatruty owionie,
Jeśli nie chcesz kląć reszty twojego żywota!
Szczerość, jeszcze mi jedna pozostała cnota;
Wiedz, że niegodny ogień zapalasz w mem łonie;
Lecz umiem żyć samotny, i pocóż przy zgonie
Ma się wikłać w me losy niewinna istota?
Lubię rozkosz, lecz zwodzić nadto jestem dumny;
Tyś dziecko, mnie namiętne przepaliły bole,
Tyś szczęśliwa, twe miejsce w biesiadników kole,
Moje, gdzie są przeszłości cmentarze i trumny.
Młody bluszczu; zielone obwijaj topole,
Zostaw cierniom grobowe otaczać kolumny!
Pierwszy raz jam niewolnik z mojej rad niewoli!
Patrzę na ciebie, z czoła nie znika pogoda,
Myślę o tobie, z myśli nie znika swoboda,
Kocham ciebie, a przecież serce mi nie boli.
Nieraz brałem za szczęście chwileczkę swawoli,
Nieraz mię obłąkała wyobraźnia młoda,
Albo słówka zdradliwe i wdzięczna uroda;
Lecz wtenczas i rozkosznej złorzeczyłem doli.
Nawet owę, gdy owę kochałem niebiankę,
Ileż łez, jaki zapał, jaka niegdyś trwoga —
I żal teraz na samę imienia jej wzmiankę!
Z tobą tylko szczęśliwy, z tobą, moja droga,
Bogu chwała, że taką zdarzył mi kochankę,
I kochance, że uczy chwalić Pana Boga!
Luba! ja wzdycham: pamięć niebieskiej pieszczoty
Trują mi okropnego rozmyślania chwile.
Ach! może serce twoje, co cierpiało tyle,
Może, boję się wyrzec, pustoszą zgryzoty?
Luba i cóżeś winna, że twych ocząt groty
Tak palące, że usta śmieją się tak mile?
Zbyt ufałaś mej cnocie, zbyt swej własnej sile,
I nazbyt ognia Stwórca wlał w nasze istoty.
Przewalczyliśmy wiele i dni i tygodni,
Młodzi, zawsze samotni, zawsze z sobą w parze,
I byliśmy oboje długo siebie godni.
Teraz, ach! pójdę łzami oblewać ołtarze,
Nie będę mojej żebrać przebaczenia zbrodni,
Tylko niech mię Bóg twoją zgryzotą nie karze!
Dzieńdobry! nie śmiem budzić... O wdzięczny widoku!
Jej duch napoły w rajskie wzleciał okolice,
Napoły został, boskie ożywiając lice,
Jak słońce napół w niebie, pół w srebrnym obłoku.
Dzieńdobry! już westchnęła, błysnął promyk w oku...
Dzieńdobry! już obraża światłość twe źrenice,
Naprzykrzają się ustom muchy swawolnice...
Dzieńdobry! słońce w oknach, ja przy twoim boku!
Niosłem słodszy dzieńdobry, lecz twe senne wdzięki
Odebrały mi śmiałość; niech się wprzódy dowiem:
Z łaskawem wstajesz sercem, z orzeźwionem zdrowiem?
Dzieńdobry! nie pozwalasz ucałować ręki?
Każesz odejść, odchodzę. Oto masz sukienki,
Ubierz się i wyjdź prędko — «dzieńdobry» ci powiem.
Dobranoc! już dziś więcej nie będziem bawili,
Niech snu anioł modremi skrzydły cię otoczy!
Dobranoc! niech odpoczną po łzach twoje oczy!
Dobranoc! niech się serce pokojem zasili!
Dobranoc! z każdej, ze mną przemówionej, chwili
Niech zostanie dźwięk jakiś cichy i uroczy,
Niechaj gra w twojem uchu; a gdy myśl zamroczy,
Niech się mój obraz sennym źrenicom przymili!
Dobranoc! obróć jeszcze raz na mnie oczęta,
Pozwól lica! — Dobranoc! — Chcesz na sługi klasnąć?
Daj mi pierś ucałować! — Dobranoc! zapięta.
Dobranoc! już uciekłaś i drzwi chcesz zatrzasnąć.
Dobranoc ci przez klamkę, niestety, zamknięta!
Powtarzając: «dobranoc», nie dałbym ci zasnąć.
Dobrywieczór! on dla mnie najsłodszem życzeniem;
Nigdy, czy to przed nocą dzieli nas zapora,
Czyli mię ranna znowu przywołuje pora,
Nie żegnam się, ni witam z taktem zachwyceniem,
Jak w tę chwilę, wieczornym ośmielony cieniem;
Ty nawet, milczeć rada i płonić się skora,
Gdy usłyszysz życzenie dobrego wieczora,
Żywszem okiem, głośniejszem rozmawiasz westchnieniem.
Niechaj dzieńdobry wschodzi tym, co społem żyją,
Objaśniać pracę, która ich ręce jednoczy;
Dobranoc niech szczęśliwych kochanków otoczy,
Gdy z rozkoszy kielicha trosk osłodę piją;
A tym, co się kochają i swą miłość kryją,
Dobrywieczór niech przyćmi zbyt wymowne oczy!
Ledwie wnijdę, słów kilka przemówię z nią samą,
Jużci dzwonek przeraża, wpada galonowy,
Za nim wizyta, za nią ukłony, rozmowy —
Ledwie wizyta z bramy, już druga za bramą.
Gdybym mógł, progi wilczą otoczyłbym jamą,
Stawiłbym lisie pastki, kolczate okowy,
A jeśli niedość bronią, uciecbym gotowy
Na tamten świat, Stygową zasłonić się tamą.
O przeklęty nudziarzu, ja liczę minuty,
Jak zbrodniarz, co go czeka ostatnia katusza,
Ty pleciesz błahe dzieje wczorajszej reduty.
Już bierzesz rękawiczki, szukasz kapelusza,
Teraz odetchnę nieco, wstąpi we mnie dusza...
O bogi! znowu siada, siedzi, jak przykuty!
Pragniesz miłym być gościem, czytaj rady moje:
Niedość, wszedłszy, donosić, o czem wszyscy wiedzą,
Że dzisiaj tam walcują, ówdzie obiad jedzą,
Zboże tanie, deszcz pada, a w Grecji rozboje.
Jeśli w salonie znajdziesz bawiących się dwoje,
Zważaj, czy cię z ukłonem, z rozmową uprzedzą,
Czyli daleko jedno od drugiego siedzą,
Czy wszystko jest na miejscu, czy w porządku stroje.
Jeśli pani co wyraz zaśmiać się gotowa,
Choć usta śmiać się nie chcą; jeśli panicz zboku
Pogląda i zegarek dobywa i chowa,
I grzeczność ma na ustach, a coś złego w oku:
Wiesz, jak ich trzeba witać? «Bywaj zdrów, bądź zdrowa!»
A kiedy ich masz znowu odwiedzić? — Po roku.
Odpychasz mię? — czym twoje serce już postradał?
Lecz jam go nigdy nie miał! — czyli broni cnota?
Lecz ty pieścisz innego! — czy, że nie dam złota?
Lecz jam go wprzódy nie dał, a ciebie posiadał.
I nie darmo; choć skarbów przed tobąm nie składał,
Ale mi drogo każda kupiona pieszczota,
Na wagę duszy mojej, pokojem żywota;
Dlaczegóż mię odpychasz? nadaremniem badał.
Dziś odkrywam łakomstwo nowe w sercu twojem:
Pochwalnych wierszy chciałaś! Marny pochwał dymie!
Dla nich więc igrasz z bliźnich szczęściem i pokojem?
Nie kupić muzy! W każdym ślizgałem się rymie,
Gdym szedł na Parnas z lauru wieńczyć cię zawojem,
I ten wiersz wraz mi stwardniał, żem wspomiał twe imie.
Płci piękna! gdzie wiek złoty, gdy za polne kwiaty,
Za haftowane kłosem majowe sukienki,
Kupowano panieńskie serduszka i wdzięki,
Gdy do lubej gołębia posyłano w swaty?
Dzisiaj wieki są tańsze, a droższe zapłaty.
Ta, której złoto daję, prosi o piosenki;
Ta, której serce daję, żądała mej ręki;
Ta, którą opiewałem, pyta, czym bogaty.
Danaidy! rzucałem w bezdeń waszej chęci
Dary, pieśni i we łzach roztopioną duszę;
Dziś z hojnego jam skąpy, z czułego szyderca,
A choć mię dotąd jeszcze nadobna twarz nęci,
Choć jeszcze was opiewać i obdarzać muszę,
Lecz dawniej wszystko dałbym, dziś wszystko prócz serca.
Nuciłem o miłostkach w rówienników tłumie;
Jedni mię pochwalili, a drudzy szeptali:
«Ten wieszcz kocha się tylko, męczy się, i żali,
Nic innego nie czuje, lub śpiewać nie umie.
«W dojrzalsze wchodząc lata, przy starszym rozumie,
Czemu serce płomykiem tak dziecinnym pali?
Czyliż mu nato wieszczy głos bogowie dali,
Aby o sobie tylko w każdej nucił dumie?»
Wielkomyślna przestroga! — wnet z górnemi duchy
Alcejski chwytam bardon i strojem Ursyna[91]
Ledwiem zaczął przegrywać, aż cała drużyna
Rozpierzchła się, unosząc zadziwione słuchy;
Zrywam struny i w Letę ciskam bardon głuchy.
Taki wieszcz jaki słuchacz...
Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu —
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi,
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.
Już mrok zapada, nigdzie drogi ni kurhanu;
Patrzę w niebo, gwiazd szukam, przewodniczek łodzi;
Tam zdala błyszczy obłok? — tam jutrzenka wschodzi?
To błyszczy Dniestr, to weszła lampa Akermanu.
Stójmy! — Jak cicho! — Słyszę ciągnące żórawie,
Którychby nie dościgły źrenice sokoła;
Słyszę, kędy się motyl kołysa na trawie,
Kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła.
W takiej ciszy! — tak ucho natężam ciekawie,
Że słyszałbym głos z Litwy. — Jedźmy, nikt nie woła!
Już wstążkę pawilonu[92] wiatr zaledwie muśnie,
Cichemi gra piersiami rozjaśniona woda;
Jak marząca o szczęściu narzeczona młoda,
Zbudzi się, aby westchnąć, i wnet znowu uśnie.
Żagle, nakształt chorągwi, gdy wojnę skończono,
Drzemią na masztach nagich; okręt lekkim ruchem
Kołysa się, jak gdyby przykuty łańcuchem;
Majtek wytchnął, podróżne rozśmiało się grono.
O morze! pośród twoich wesołych żyjątek
Jest polip, co śpi na dnie, gdy się niebo chmurzy,
A na ciszę długiemi wywija ramiony.
O myśli! w twojej głębi jest hydra pamiątek,
Co śpi wpośród złych losów i namiętnej burzy;
A gdy serce spokojne, zatapia w niem szpony.
Szum większy, gęściej morskie snują się straszydła,
Majtek wbiegł na drabinę, gotujcie się, dzieci!
Wbiegł, rozciągnął się, zawisł w niewidzialnej sieci,
Jak pająk czatujący na skinienie sidła.
Wiatr! — wiatr! — Dąsa się okręt, zrywa się z wędzidła,
Przewala się, nurkuje w pienistej zamieci,
Wznosi kark, zdeptał fale i skróś niebios leci,
Obłoki czołem sieka, wiatr chwyta pod skrzydła.
I mój duch masztu lotem buja śród odmętu,
Wzdyma się wyobraźnia, jak warkocz tych żagli,
Mimowolny krzyk łączę z wesołym orszakiem;
Wyciągam ręce, padam na piersi okrętu,
Zdaje się, że pierś moja do pędu go nagli:
Lekko mi! rzeźwo! lubo! wiem, co to być ptakiem!
Zdarto żagle, ster prysnął, ryk wód, szum zawiei,
Głosy trwożnej gromady, pomp złowieszcze jęki,
Ostatnie liny majtkom wyrwały się z ręki,
Słońce krwawo zachodzi, z niem reszta nadziei.
Wicher z tryumfem zawył, a na mokre góry,
Wznoszące się piętrami z morskiego odmętu,
Wstąpił jenijusz śmierci i szedł do okrętu,
Jak żołnierz, szturmujący w połamane mury.
Ci leżą napół martwi, ów załamał dłonie,
Ten w objęcia przyjaciół, żegnając się, pada,
Ci modlą się przed śmiercią, aby śmierć odegnać.
Jeden podróżny siedział w milczeniu na stronie
I pomyślił: «Szczęśliwy, kto siły postrada,
Albo modlić się umie, lub ma z kim się żegnać.»
Tam! — czy Allah postawił ścianą morze lodu?
Czy aniołom tron odlał z zamrożonej chmury?
Czy diwy z ćwierci lądu dźwignęli te mury,[93]
Aby gwiazd karawanę nie puszczać ze wschodu?
Na szczycie jaka łuna! pożar Carogrodu![94]
Czy Allah, gdy noc chylat rozciągnęła bury,[95]
Dla światów, żeglujących po morzu natury,
Tę latarnię zawiesił śród niebios obwodu?
MIRZA
Tam? — Byłem: Zima siedzi. Tam dzioby potoków
I gardła rzek widziałem pijące z jej gniazda;
Tchnąłem, z ust mych śnieg leciał; pomykałem kroków,
Gdzie orły dróg nie wiedzą, kończy się chmur jazda.
Minąłem grom, drzemiący w kolebce z obłoków,
Aż tam, gdzie nad mój turban była tylko gwiazda.
To Czatyrdah![96]
Jeszcze wielka, już pusta Girajów dziedzina!
Zmiatane czołem baszów ganki i przedsienia,
Sofy, trony potęgi, miłości schronienia,
Przeskakuje szarańcza, obwija gadzina.
Skróś okien różnofarbnych powoju roślina,
Wdzierając się na głuche ściany i sklepienia,
Zajmuje dzieło ludzi w imię przyrodzenia
I pisze Balsazara głoskami: «RUINA.»[98]
W środku sali wycięte z marmuru naczynie;
To fontanna haremu, dotąd stoi cało
I perłowe łzy sącząc, woła przez pustynie:
«Gdzie jesteś, o miłości, potęgo i chwało!
Wy macie trwać na wieki, źródło szybko płynie,
O hańbo! wyście przeszły, a źródło zostało.»
Rozchodzą się z dżamidów pobożni mieszkańce,[99]
Odgłos izanu w cichym gubi się wieczorze,
Zawstydziło się licem rubinowem zorze,
Srebrny król nocy dąży spocząć przy kochance.
Błyszczą w haremie niebios wieczne gwiazd kagańce,
Śród nich po safirowym żegluje przestworze
Jeden obłok, jak senny łabędź na jeziorze,
Pierś ma białą, a złotem malowane krańce.
Tu cień pada z menaru i wierzchu cyprysa,
Dalej czernią się kołem olbrzymy granitu,
Jak szatany, siedzące w dywanie Eblisa.[100]
Pod namiotem ciemności; niekiedy z ich szczytu
Budzi się błyskawica i pędem farysa[101]
Przelatuje milczące pustynie błękitu.
W kraju wiosny, pomiędzy rozkosznemi sady,
Uwiędłaś, młoda różo! bo przeszłości chwile,
Ulatując od ciebie, jak złote motyle,
Rzuciły w głębi serca pamiątek owady.
Tam, na północ, ku Polsce, świecą gwiazd gromady —
Dlaczegóż na tej drodze błyszczy się ich tyle?
Czy wzrok twój, ognia pełen, nim zgasnął w mogile,
Tam wiecznie lecąc, jasne powypalał ślady?
Polko! — i ja dni skończę w samotnej żałobie;
Tu niech mi garstkę ziemi dłoń przyjazna rzuci!
Podróżni często przy twym rozmawiają grobie,
I mnie wtenczas dźwięk mowy rodzinnej ocuci;
I wieszcz, samotną piosnkę dumając o tobie,
Ujrzy bliską mogiłę i dla mnie zanuci.
Tu z winnicy miłości niedojrzałe grona
Wzięto na stół Allaha; tu perełki Wschodu,
Z morza uciech i szczęścia, porwała zamłodu
Truna, koncha wieczności, do mrocznego łona.
Skryła je niepamięci i czasu zasłona;
Nad niemi turban zimny błyszczy śród ogrodu,
Jak buńczuk wojska cieniów, i ledwie u spodu
Zostały, dłonią giaura wyryte, imiona.[104]
O wy, róże edeńskie! u czystości stoku
Odkwitnęły dni wasze pod wstydu liściami,
Na wieki zatajone niewiernemu oku.
Teraz grób wasz spojrzenie cudzoziemca plami,
Pozwalam mu — darujesz, o wielki Proroku!
On jeden z cudzoziemców poglądał ze łzami.
Wypuszczam na wiatr konia i nie szczędzę razów;
Lasy, doliny, głazy, wkolei, w natłoku
U nóg mych płyną, giną, jak fale potoku;
Chcę odurzyć się, upić tym wirem obrazów.
A gdy spieniony rumak nie słucha rozkazów,
Gdy świat kolory traci pod całunem mroku,
Jak w rozbitem zwierciedle, tak w mem spiekłem oku
Snują się mary lasów, i dolin, i głazów.
Ziemia śpi, mnie snu niema. Skaczę w morskie łona, —
Czarny, wydęty bałwan z hukiem na brzeg dąży,
Schylam ku niemu czoło, wyciągam ramiona,
Pęka nad głową fala, chaos mię okrąży:
Czekam, aż myśl, jak łódka, wirami kręcona,
Zbłąka się i na chwilę w niepamięć pogrąży.
Już góra z piersi mgliste otrząsa chylaty,
Rannym szumi namazem niwa złotokłosa,[107]
Kłania się las i sypie z majowego włosa,
Jak z różańca chalifów, rubin i granaty.[108]
Łąka w kwiatach, nad łąką latające kwiaty,
Motyle różnofarbne, niby tęczy kosa,
Baldakimem z brylantów okryły niebiosa;
Dalej szarańcza ciągnie swój całun skrzydlaty.
A kędy w wodach skała przegląda się łysa,
Wre morze i, odparte, z nowym szturmem pędzi;
W jego szumach gra światło, jak w oczach tygrysa,
Sroższą zwiastując burzę dla ziemskiej krawędzi;
A na głębinie fala lekko się kołysa,
I kąpią się w niej floty i stada łabędzi.
Rzeźwią się wiatry, dzienna wolnieje posucha,
Na barki Czatyrdahu spada lampa światów,
Rozbija się, rozlewa strumienie szkarłatów —
I gaśnie. Błędny pielgrzym ogląda się, słucha:
Już góry poczerniały, w dolinach noc głucha,
Źródła szemrzą, jak przez sen, na łożu z bławatów;
Powietrze, tchnące wonią, tą muzyką kwiatów,
Mówi do serca głosem tajemnym dla ucha.
Usypiam pod skrzydłami ciszy i ciemnoty:
Wtem budzą mię rażące meteoru błyski,
Niebo, ziemię i góry oblał potop złoty!
Nocy wschodnia! ty, nakształt wschodniej odaliski,
Pieszczotami usypiasz, a kiedym snu bliski,
Ty iskrą oka znowu budzisz do pieszczoty.
Drżąc, muślimin[109] całuje stopy twej opoki,
Maszcie krymskiego statku, wielki Czatyrdahu!
O minarecie świata! o gór padyszachu![110]
Ty, nad skały poziomu uciekłszy w obłoki,
Siedzisz sobie pod bramą niebios, jak wysoki
Gabryjel, pilnujący edeńskiego gmachu;[111]
Ciemny las twoim płaszczem, a jańczary strachu —
Twój turban z chmur haftują błyskawic potoki.
Nam czy słońce dopieka, czyli mgła ocienia,
Czy szarańcza plon zetnie, czy giaur pali domy —
Czatyrdahu, ty zawsze głuchy, nieruchomy,
Między światem i niebem, jak drogman,[112] stworzenia,
Podesławszy pod nogi ziemie, ludzi, gromy,
Słuchasz tylko, co mówi Bóg do przyrodzenia.
U stóp moich kraina dostatków i krasy,
Nad głową niebo jasne, obok piękne lice;
Dlaczegóż stąd ucieka serce w okolice
Dalekie i niestety! jeszcze dalsze czasy?
Litwo! piały mi wdzięczniej twe szumiące lasy,
Niż słowiki Bajdaru, Salhiry dziewice,[113]
I weselszy deptałem twoje trzęsawice,
Niż rubinowe morwy, złote ananasy.
Tak daleki, tak różna wabi mię ponęta;
Dlaczegóż roztargniony wzdycham bez ustanku
Do tej, którą kochałem w dni moich poranku?
Ona w lubej dziedzinie, która mi odjęta,
Gdzie jej wszystko o wiernym powiada kochanku,
Depcąc świeże me ślady, czyż o mnie pamięta?
Zmów pacierz, opuść wodze, odwróć na bok lica!
Tu jeździec końskim nogom swój rozum powierza;[115]
Dzielny koń! patrz, jak staje, głąb okiem rozmierza,
Uklęka, brzeg wiszaru kopytem pochwyca
I zawisnął — Tam nie patrz! tam spadła źrenica,
Jak w studni Al-Kahyru, o dno nie uderza.
I ręką tam nie wskazuj, nie masz u rąk pierza;
I myśli tam nie puszczaj, bo myśl, jak kotwica
Z łodzi drobnej ciśniona w niezmierność głębiny,
Piorunem spadnie, morza do dna nie przewierci,
I łódź z sobą przechyli w otchłanie chaosu.
PIELGRZYM
Mirzo, a ja spojrzałem! Przez świata szczeliny
Tam widziałem — com widział, opowiem — po śmierci,
Bo w żyjących języku niema nato głosu.
Spojrzyj w przepaść — niebiosa, leżące na dole,
To jest morze; śród fali, zda się, że ptak-góra,[116]
Piorunem zastrzelony, swe masztowe pióra
Roztoczył kręgiem, szerszym, niż tęczy półkole,
I wyspą śniegu nakrył błękitne wód pole.
Ta wyspa, żeglująca w otchłani — to chmura![117]
Z jej piersi na pół świata spada noc ponura;
Czy widzisz płomienistą wstążkę na jej czole?
To jest piorun! — Lecz stójmy: otchłanie pod nogą,
Musim wąwóz przesadzić w całym konia pędzie;
Ja skaczę, ty z gotowym biczem i ostrogą,
Gdy zniknę z oczu, patrzaj w owe skał krawędzie:
Jeśli tam pióro błyśnie, to mój kołpak będzie;
Jeżeli nie, już ludziom nie jechać tą drogą.
Te zamki, połamane w zwaliska bez ładu,
Zdobiły cię i strzegły, o niewdzięczny Krymie!
Dzisiaj sterczą na górach, jak czaszki olbrzymie,
W nich gad mieszka, lub człowiek, podlejszy od gadu.
Szczeblujmy na wieżycę! Szukam herbów śladu;
Jest i napis, tu może bohatera imie,
Co było wojsk postrachem, w zapomnieniu drzemie,
Obwinione, jak robak, liściem winogradu.
Tu Grek dłótował w murach ateńskie ozdoby,
Stąd Italczyk Mongołom narzucał żelaza,
I mekkański przybylec nucił pieśń namaza.
Dziś sępy czarnem skrzydłem oblatują groby;
Jak w mieście, które całkiem wybije zaraza,
Wiecznie z baszt powiewają chorągwie żałoby.
Lubię poglądać, wsparty na Judahu skale,
Jak spienione bałwany, to w czarne szeregi
Ścisnąwszy się, buchają, to, jak srebrne śniegi,
W milijonowych tęczach kołują wspaniale.
Trącą się o mieliznę, rozbiją na fale,
Jak wojsko wielorybów zalegając brzegi,
Zdobędą ląd w tryumfie i, napowrót zbiegi,
Miecą za sobą muszle, perły i korale.
Podobnie na twe serce, o poeto młody!
Namiętność często groźne wzburza niepogody;
Lecz, gdy podniesiesz bardon, ona bez twej szkody
Ucieka w zapomnienia pogrążyć się toni,
I nieśmiertelne pieśni za sobą uroni,
Z których wieki uplotą ozdobę twych skroni.
Biedny jastrząb! śród niebios porwała go chmura,
W obcy zaniosła żywioł i dalekie strony,
Morską przesiąkły rosą, wichrami znużony,
Śród ludzi na tym maszcie roztoczył swe pióra.
Lecz go żadna bezbożna nie pochwyci ręka,
Bezpieczny, jakby siedział na leśnej gałęzi;
On jest gościem. Giowanno; kto gościa uwięzi,
Jeżeli jest na morzu, niech się burzy lęka.
Wspomnij na moje, wspomnij na twe własne dzieje!
I tyś na morzu życia — widziałaś straszydła,
I mnie wicher odpędził, słota zlała skrzydła.
Pocóż te słowa miłe, te zdradne nadzieje?
Sama w niebezpieczeństwie — drugim stawisz sidła... ........................
Rozeszliśmy się wczora weseli i zdrowi;
Wczora moją zostałaś; dziś z nowym pośpiechem,
Z nowym ogniem w źrenicach i wyższym uśmiechem
Biegłem po szczęście, które dzisiaj się odnowi.
Wzdychasz? nie chcesz pokazać oczu kochankowi?
I ma pierś mimowolnem ozwała się echem
Na ten głos niewinności, przestraszonej grzechem,
I me oko musiało oddać hołd wstydowi.
Ten smutek, ten wstyd nową dla ciebie ozdobą,
Lecz jeśli się pod niemi zgryzota ukrywa
I krótką radość — wieczną chce zaćmić żałobą.
O, kochanko, ich widok serce mi rozrywa!...
Nie chcę więcej tych westchnień i rumieńców z tobą.
Bądź mi mniej doskonała, a więcej szczęśliwa!
Poezyjo! gdzie cudny pędzel twojej ręki?
Gdy chcę malować, zacóż myśli i natchnienia
Wyglądają z wyrazów, jak z za krat więzienia,
Kryjących i szpecących tak ubogie wdzięki?
Poezyjo! gdzie twoje melodyjne dźwięki?
Śpiewam — ona mojego nie usłyszy pienia:
Jako słowik, król śpiewu, nie słyszy strumienia,
Który w podziemnej głębi rozwodzi swe jęki.
Nietylko dźwięk i kolor — aniołowie myśli —
Lecz i pióro, roboczy niewolnik poety,
Na cudzej ziemi nie zna praw dawnego pana
I zamiast pieśni, znaki niepojęte kryśli:
Muzyczne znaki pieśni... lecz ta pieśń, niestety,
Nigdy jej miłym głosem nie będzie śpiewana!
Gdzie dawniej, źrzenicami oświecane twemi,
Kwiaty wschodziły, godne archanielskiej skroni,
Potem rwałem ci bukiet na tej samej błoni,
Pomieszany z piołunem, z wierzby płaczącemi.
Kiedy ją chwast i blekot na zawsze zacierni,
Zacóż się czysty kwiatek na niej nie zapłoni?
I wtenczas bukiet przyjmij, — niegodzien twej dłoni,
Lecz zrosł na poświęconej twym pobytem ziemi.
Ach! podobne me serce do owej krainy:
Niegdyś bliskie twych piersi, w młodzieńczej ozdobie,
Niosło ci piękne czucia i szlachetne czyny;
Dziś występne niestety, szle ze swojej winy;
Choć dla drugich w szalonej cierpiało chorobie,
Nie gardź niem! było kiedyś poświęcone tobie.
Dante z Wirgiljuszem zstępują do piekła. Przeszedłszy jego różne oddziały i przypatrzywszy się rozmaitym karom, spotykają Ugolina. Ten, zapytany od Dantego, opowiada mu, jak był z dziećmi głodem zamorzony.
Z PIEŚNI III
«Przeze mnie droga w miasto utrapienia,
Przeze mnie droga w wiekuiste męki;
Przeze mnie droga w naród zatracenia,
Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki.
Wzniosła mię z gruntu potęga wszechwłodna,
Mądrość najwyższa, miłość pierworodna:
Kto wchodzi do mnie, żegna się z nadzieją».
Te słowa ryte na bramie czernieją,
Ich treść, o Mistrzu! jest dla mnie tajemną.
On głosem, zwykłym świadomej osobie:
«Tu, rzecze, z marnych wyzuj się przestrachów,
Wszystko, co podłe, niechaj zamrze w tobie;
Spuścić się mamy do wieczności gmachów,
I napotkamy tłumy niezliczone,
Wiekuistego światła pozbawione». Rzekł, przyjacielską rękę mi podaje,
Dobrotliwemi zachęca uśmiechy.
U czułem w sercu wzruszenie pociechy
I wszedłem śmiało w tajemnicze kraje.
Stamtąd wzdychania, żale i okrzyki
Szumią śród nocy bez gwiazd i księżyca:
Słucham, i łzami nabiegła źrenica.
Okropny hałas, tysiączne języki,
Wybuchy gniewu, szlochania boleści,
I wycie mężów i lament niewieści!
Zgiełk przeraźliwy tak rozlicznych wrzasków
To wre naprzemian, to się społem zetrze:
Jako tumany afrykańskich piasków,
Kiedy się zerwą i zmącą powietrze.
Z PIEŚNI XXXII (KONIEC)
Gdy z miejsc okropnych szukamy przechodu,
Dwóch potępieńców ujrzałem w parowie:
Wyższy niższemu głową legł na głowie;
A jak łakomie szarpiemy chleb z głodu,
Tak on zatopił kły w ciało sąsiada,
Tam, kędy czaszka do barków przypada.
Nie z takim gniewem Tydej, zemstą ślepy,
Menalipowej głowy gryzł czerepy,
Jak on swą zdobycz żuje i wysysa. —
«Człowieku, rzekłem, co paszczą tygrysa
Mścisz się nad wroga nienawistną głową,
Powiedz mi, jakie masz zemsty powody,
A ja ci moją odpłacę wymową
Kiedyś pomiędzy ziemskiemi narody,
Jeśli mię Pan Bóg żywcem stąd wydźwignie,
A język w ustach moich nie zastygnie».
PIEŚŃ XXXIII
Od strawy dzikiej oderwał paszczękę
Ów potępieniec i krew z ust ocierał
Włosami czaszki, której mózg pożerał,
I mówi: «Srogą chcesz odnawiać mękę;
Serce mi pęka, nim usta otwieram.
Lecz gdy ze słów mych, jak z nasion, dojrzeje
Hańba dla zdrajcy, którego pożeram,
Słuchaj: wypowiem, wypłaczę me dzieje.
Nie wiem, kto jesteś, przez jaki cud nowy
Zaszedłeś do nas, lecz po dźwięku mowy
Poznaję w tobie Włocha, Florentina:
Widzisz przed sobą hrabię Ugolina;
A ten, co teraz jest mej zemsty łupem,
Zwał się Rudżiery, był arcybiskupem.
Jak mię w zdradzieckie usidlono słowa,
Jak nieostrożnie wpadłem w jego ręce,
Nie warto mówić, bo rzecz nie jest nowa.
Lecz o mym zgonie, o mej strasznej męce,
Jeśli nikt wieścią uszu twych nie skaził,
Słuchaj i osądź, — czy on mnie obraził?
«Jest w głębi wieży podziemna pieczara,
Sławna mym zgonem; dziś może w niej jęczy
Na nowo jaka niewinna ofiara.
Tam oknem, witem z żelaznych obręczy,
Widziałem mnogich księżyców oblicze,
Aż mnie raz we śnie przywidziana mara
Zdarła przyszłości chmury tajemnicze.
Przyśniło mi się, że biskup zawzięty
Polował wilka z małemi wilczęty,
Na owej górze, co wzniosłemi szranki
Z pizańską ziemią i Luką graniczy.
Już chudą psiarnię zemkniono ze smyczy;
Hrabia Gwalandi, Sismondi, Lafranki
Szczują na czele, zdobycz będzie łatwa:
Już wilk znużone zatrzymuje kroki,
Upada wreszcie i ojciec i dziatwa;
I widzę kłami rozprute ich boki.
Budzę się! jeszcze noc nie zeszła z nieba,
Już moje dziatki, wspólniki niewoli,
Szlochają przez sen i wołają: chleba!
O, jeśli dotąd serce ci nie boli,
Kiedy pomyślisz, co się we mnie działo
I co me serce nadal przeczuwało,
Jeśli nie płaczesz, — któż ci łzy wyciśnie?
Budzą się dzieci; wkrótce chwila błyśnie,
W której nam zwykle udzielano strawy;
Lecz, na sen pomnąc, truchlałem z obawy.
Wtem z bram więzienia łoskot mię doleci
Zamurowano! — Spojrzałem na dzieci,
Spojrzałem z niemej wyrazem rozpaczy;
A w głębi serca czułem mróz, jak w grobie.
Gwido mój mały wołał: «Co to znaczy?
Tak dziko patrzysz? ojcze mój, co tobie?» —
Nie mogłem mówić, ni łzy z oczu dostać;
Milczałem — długo — aż do nocy końca.
Nazajutrz do nas zbłądził promyk słońca,
I w twarzach dzieci ujrzałem mą postać;
Natenczas z bolu gryzłem obie ręce.
Synowie, myśląc, ze mię głód tak pali,
Łamiąc rączęta, ze łzami wołali:
«Ojcze kochany, ulżyj twojej męce,
Zjedz twoje dzieci, tyś nas ubrał w ciało,
Tobie nas biednych rozebrać przystało». —
Musiałem milczeć i ból w sobie morzyć,
Wkrótce i mowa w ustach nam zamarła!
Jęczeć nie śmiałem, by dzieci nie trwożyć.
O! ziemio, czemuś ty nas nie pożarła!
Weszło czwartego dnia światło zabójcze,
Anzelmek mały przywlekł się pod nogi,
I rozciągniony wołał: «Ojcze drogi!
Ach, czemu ty nas nie ratujesz, ojcze?»
Wołał i skonał! — Jak mnie tu widzicie,
Tak ja widziałem wszystkie dzieci moje,
Jedno po drugiem, — wszystkich było troje,
Wszystkie u nóg mych zakończyły życie.
Od zwłok jednego do drugiego biegłem,
Ślepy, na trupach potknąwszy się, ległem.
Dzień jeszcze siódmy do słońca zachodu
Krzyczałem z żalu, a nakoniec — z głodu.
Bo głód był jeszcze sroższy od żałości».
Skończył i dziko wywróciwszy oczy,
Na nowo usta w krwawą czaszkę broczy
I jak pies, zębem zgrzytając, rwie kości.
Śród opok i jarów I plonów i głogów, Przy dźwięku ogarów I rusznic i rogów: Na koniu, co w czwale Sokoli ma lot, I z bronią, co w strzale Huczniejsza nad grzmot:
Dalejże, dalejże z tropu w trop, dalejże, i t. p.
Z tropu w trop, hop! hop!...
Wesoły jak dziecko, Jak zbójca krwi chciwy, Odważnie, zdradziecko, Bój zaczął myśliwy. Czy palnie na smugi, Czy wgórę do chmur, Tam krwi płyną strugi, Stąd leci grad piór. Dalejże, dalejże, i t. p.
Kto kudły niedźwiedzie Podesłał pod nogi? Hej! lasy i niwy, Ozwijcie się w chór!... Zatrąbił myśliwy, Król lasów i gór. Dalejże, dalejże, i t. p.
Czyj dowcip gnał rojem Lataczów do sideł? Kto wstępnym wziął bojem Sztandary z ich skrzydeł? Hej! wiatry, w burzliwy Ozwijcie się chór!... Wystrzelił myśliwy, Król wiatrów i chmur. Dalejże, dalejże, i t. p.
Słychać, że pud[119] suwnirów[120] pobrałeś z Rusinek,
Które ci pozyskała czułość albo sztuka;
Niechże i przyjaźń kilka życzeń w upominek
Do sentymentalnego wpakuje sunduka.[121]
Czy jedziesz w kraje lodów, czy na dworzec słońca,
Obyś zawsze tam jeździł, gdzie ci się podoba;
Oby na twym kompasie u jednego końca
Zawsze było życzenie — na drugim żałoba.
PRZEDSIĘBIORĄCEGO PODRÓŻ NAUKOWĄ DO AZJI, W PRZEDMIOCIE HISTORJI NATURALNEJ
Kapłanie Eskulapa![122] w pogaństwo zagnany,
Szerząc cześć twego bóstwa między Azyjany,
Gdy cudzoziemcom zdrowie niesiesz w upominek,
Porzucasz chorujące serduszka Litwinek.
Sam nie umrzesz z tęsknoty: bo i w obcem niebie,
W wodach, w ziemiach, znajomi powitają ciebie.
Spojrzyj na tłum, co wietrzne kraje rozwesela:
Jak król najdrobniejszego znasz obywatela.
Wiesz swojska-li ptaszyna, czy ziem dzikich córa,
Ile wiosen przelata i gdzie złoży pióra.
Morze, straszące samym widokiem swych głębi,
Badawczego zapału w tobie nie wyziębi;
Znijdziesz pod zwierciadlaną rozeznawać tonią
Roślinki, hodowane Amfitryty[123] dłonią,
Których postać znikoma, jak senne marzenia,
I kolory zmienniejsze od tęczy promienia.
Tam jest gwiazda, co tylko dnom podmorskim świta,
I latarnia, przy której dumał Stagiryta,
I łódź, wiosłem żyjącem morskie tnąca szyby,
I pałasze, któremi walczą wieloryby.[124]
Godna zazdrości podróż! ale tam pielgrzyma
Zewsząd śmierć liczna, łatwa i niesławna ima.
Dalszych rybiego państwa nie badajmy ciemnic,
Dosyć jest dla rozumu lądowych tajemnic.
Za twem skinieniem, władco cudotwornej laski,
Trysną źródłem nauki astrachańskie piaski.
Każemy pękać górom, znijdziem w ich ciemnotę,
Zważać w kuźni natury klejnotów robotę.
Ja bogactw nie łakomy, cenię wynalazki,
W których wielkie pamiątki, choć pomniejsze blaski:
Odszedłbym od brylanty rodzącego szystu[125]
Do geodów,[126] zamkniętych na klucz z ametystu.
Wiesz ich początek? — Między edeńskiemi drzewy,
Kiedy nasz ojciec pierwszy raz westchnął do Ewy,
Ziemia to pierworodne miłości westchnienie
Złowiła i w kosztowne zawarła kamienie.
Te prawdy, po hebrajsku zapisane w skałę,[127]
W tajnych archiwach ziemi leżą skamieniałe.
Od Humboldta weź klucze na te alfabety
I stań się biografem naszego planety;
Niech cię nie trwoży zmudne latopismo świata,
Z warstw ziemi, jak ze zmarszczków, policzysz jej lata.
A gdzie w czasach i czynach zdarzy się zagadka,
Poradzisz się mamuta, naocznego świadka:
Zbudzisz na skamieniałym uśpionego cedrze,
W imie Bojana[128] wstanie i paszczę rozedrze;
Ze snów czterdziestowiecznych ten przeszłości goniec
Przetrze oczy, obwieści swój żywot i koniec.
Wieść nowa jako cudo, a jako świat stara,
Prawdziwa jak rachunek i dziwna jak mara.
Żegnam cię! idź, w przeszłości załóż twe dziedzictwa,
Przypomnij matce ziemi czasy jej dziewictwa.
Mnie poetę już zamiar opanował nowy:
Ja o przyszłości z niebem wdałem się w rozmowy.
Astrologicznem okiem wyczytałem z gwiazdy
I bliski i radośny koniec naszej jazdy.
Znowu, czoło z podróżnych orzeźwiwszy znojów,
W stary tokaj niemeńskich przymieszamy zdrojów.
Tego królem badaczów ogłosi biesiada,
Czyje oko najpierwej dno kielicha zbada,
Gdy wszystkich nieprzyjaciół rozumu i cnoty
Pomiędzy zaginione wliczymy istoty,
I będziem o rozjezdzie, co nas dziś rozżali,
Jak o przedpotopowych dziejach wspominali.
Lecz stójmy, co to w oknie błysnęło zarazem?
To wschód słońca, a słońcem są Julii lica.
Wnijdź, o prześliczne słońce, na zgubę księżyca!
Już ta bogini zbladłe odwraca jagody,
Ujrzawszy nimfę ziemską celniejszej urody.
Przestań być nimfą bóstwa zazdrośnego tobie:
Nimfy Dyjany chodzą w zielonej żałobie:
Zieloność barwa głupców. — Porzuć modne stroje! — To ona! moja pani! o kochanie moje!
Gdyby ona wiedziała, że ją kocham tyle!
Mówi, ale nie usty; zaczekajmy chwilę,
Mówi okiem; w mem oku odpowiedź gotowa. O! zbyt chełpliwy jestem, nie do mnie to mowa.
Dwie gwiazdy, w pilnej kędyś posłane potrzebie,
Proszą oczu Julii, by raczyły w niebie
Świecić, nim gwiazdy wrócą i znowu zaświecą.
I cóż, jeźli jej oczy do niebios ulecą?
I cóż, jeżeli gwiazdy błysną śród jej czoła?
Blask Julii oblicza gwiazdy zaćmić zdoła,
Jako dzień gasi lampy; a niebo jej okiem
Powietrzną jasność takim lałoby potokiem,
Że ptaki dzień w omylnym witałyby dźwięku.
Patrz, patrz, skronie anielskie złożyła na ręku!
Gdybym był rękawiczką, co jej dłoń okrywa,
I mógł dotknąć się liców!
JULJA
O ja nieszczęśliwa!
ROMEO
Mówi! O, przemów jeszcze! Tyś moim aniołem!
Ty śród cieniów północy świecisz nad mem czołem,
Jak wysłaniec niebieski, kiedy się roztoczy,
Srebrzystem skrzydłem rażąc śmiertelników oczy;
Zaledwo spojrzeć śmieją, on dosiadł obłoku
I lekko w napowietrznym żegluje potoku.
JULJA
Romeo! Zacóż ciebie Romeo nazwano!
Wyrzecz się ojca twego, zamień twoje miano,
Albo mi serce oddaj: gdy serce twe zyska,
Julija Kapuletów zrzecze się nazwiska —
ROMEO
Odpowiadać, czy słuchać?
JULJA
Montegu! niestety!
Nazwanie tylko twoje razi Kapulety.
Zacóż osobę twoją wliczać między wrogi?
Ty nie jesteś Montegu, o Romeo drogi!
Bo i cóż jest Montegu? Nie jest to źrenica,
Ani ręka, lub stopa, lub jaka część lica
Wrodzona człowiekowi — Montegu jest imie.
Niech je Romeo zrzuci, niechaj inne przyjmie.
Co po imieniu? Róża, choć nazwisko zmieni,
Czyliż się mniej powabnym kolorem rumieni?
Romeo, choćby cudze sobie imię nadał,
Czyliżby swoje miłe przymioty postradał?
Zguba imienia szkodzić nie może osobie.
Za to imie oddaję całą istność tobie.
Za jedno tylko imie!
ROMEO
Chwytam cię za słowo.
Bądź moją, a ja zaraz ochrzczę się na nowo
I nazwisko Romea rzucam precz odemnie.
JULJA
Kto ty jesteś, i poco, błądzący po ciemnie,
Mieszasz się w mowy cudze?
ROMEO
O moje kochanie!
Ukryć przed tobą muszę imie i nazwanie.
To imie własnym moim jest nieprzyjacielem,
Jeźli stało się twojej nienawiści celem;
I gdybym je napisał, podarłbym bez zwłoki.
JULJA
Znam ciebie! Chociaż głosu twojego potoki
Ucho moje nie...[129] ............
Tyś Romeo Montegu, znam dźwięk twojej mowy.
ROMEO
Ani jeden, ni drugi, bo nie lubisz obu.
JULJA
Skąd, jak tutaj przyszedłeś? jakiego sposobu
Użyłeś, aby zwalczyć tak mnogie przeszkody?
Zrąb wysoki i mocny zamyka ogrody;
Wiesz kto jesteś, w tem miejscu grób znalazłbyś pewny,
Gdyby cię dojrzał ojciec lub który mój krewny.
Mury te przeleciałem na miłości piórach,
Słaba dla niej zapora w parkanach i murach.
Miłość umie wykonać, na co się odważy:
Tym sposobem uszedłem Kapuletów straży.
JULJA
Jeżeli cię tu znajdą, legniesz z ich prawicy.
ROMEO
Więcej niebezpieczeństwa jest w twojej źrenicy,
Niż w tysiącznych ich mieczach. Spojrzyj tylko mile,
A ja oprę się wszystkich Kapuletów sile.
JULJA
Ach! za świat-bym nie chciała, by cię tu ujrzeli.
ROMEO
Płaszcz nocy mię ukryje od nieprzyjacieli.
Kochaj mię tylko, potem niech się groźba ziści.
Lepiej jest koniec znaleźć w cudzej nienawiści,
Niźli w długim miłości niewzajemnej zgonie.
O jasne, słodkie, o przeczyste wody,
W których zwierciadlanej fali
Laura kąpała swą anielską postać!
Drzewko wysmukłej urody,
I ty będziesz święte u mnie!
W twym cieniu lubiła zostać
Nieraz sama zamyślona;
I prześliczne jej ramiona
Spoczęły nieraz na twej majowej kolumnie.
O błonia, których brylantowa rosa
Nieraz obwiana jej lekkiemi szaty;
I wy trawki, i wy kwiaty,
Ozdobo piersi i włosa,
Ostatni raz dajcie ucha
Ostatnim żalom cierpiącego ducha!
Jeśli tak chciały wyroki
I niebios okrutna wola,
Ażebym cierpiał i płakał do zgonu,
Niech przynajmniej moje zwłoki
Pośród zielonego pola
Zasną, gdy duch uleci ku bramom Syjonu!
Z niewielką umrę trwogą,
Choć umieram w lat mych kwiecie,
Jeśli nadzieję uniosę błogą,
Że duch mój pośród tej błoni,
W miłej i cichej ustroni
Zostawi łódkę, w której błąkał się po świecie.
Może którego poranka
Piękna, okrutna kochanka
Zabłądzi w znane doliny,
Gdzieśmy szczęśliwe pędzili godziny.
I swe jasne, wdzięczne oko
Zwróci, szukając mię wszędzie,
Ujrzy wzgórek pod opoką:
Ach! to mój grobowiec będzie. —
I może wtenczas iskierka miłości
Albo litość ją poruszy,
Westchnie, a to westchnienie za progiem wieczności
Odezwie się w mojej duszy.
I nad mogiłą stanie zamyślona,
Oczy jej zaćmi łez mglista zasłona.
Tu niegdyś wietrzyk pośród majowego lasku
(Chwila ta dla mnie będzie wiekopomna)
Kwiaty na pierś jej strząsał klejnotów potokiem,
A ona w takim blasku
Siedziała skromna,
Jak bóstwo różnofarbnym zakryta obłokiem.
Jedne kwiaty na kolana,
Drugie pomiędzy warkoczów pierścienie
Sypiąc się, błyszczą, jak girlanda tkana
W perły i drogie kamienie.
Ten kwiatek do nóg jej pada,
Ten odleciał i smutny chce się w strumień rzucić,
Inny błądzi w powietrzu i zdaje się nucić:
«Tu miłość włada!»
Natenczas pełen świętego przestrachu
Myśliłem, że z niebios gmachu
Zstępującego dostrzegam anioła.
Ten wzrok, ten uśmiech, ten majestat czoła,
Ten głos wdzięczny, ileż razy
Uniosły duszę w tak rozkoszne błędy,
Że otoczony rajskiemi obrazy
Pytałem sam siebie:
Jak tu przybyłem? i kędy?
Bo mnie się zdało, że już byłem w niebie!
Skróś ciemnoty wiedziony jej gwiaździstym wzrokiem,
Goniąc białą jej szatę po szybach hebanu,
Wszedłem — czy to kraina za Lety potokiem,
Czy miast wielka mumija, zwłoki Herkulanu?
Nie! tu cały świat dawny, na Piękności słowo,
Odbudował się, chociaż nie ożył na nowo!
Z mozaiki świat cały! każdy jego szczątek
Jest odłamem dzieł sztuki, wielkości pamiątek.
Tu kamienia podróżna nie śmie trącić noga,
Z kamienia płaskorzeźbą wygląda twarz boga;
Gniewny, zda się swojego pohańbienia wstydzić,
Depcących dawną wiarę ludzi nienawidzić,
I napowrót w marmuru ukrywa się łonie,
Skąd przed wieki snycerskie wyrwały go dłonie.
Wkoło pędzlem i dłótem strojne sarkofagi,
Co miały proch królewski bronić od zniewagi,
Dziś, same na proch lecąc, potrzebują trumny.
Gdzieniegdzie ścięta głowa nieznanej kolumny,
Skaleczona, odarta, podeptana w pyle,
Wala się, jako trupia czaszka na mogile.
Tam od starości ledwie na nogach się trzyma
Obelisek, przychodzeń z kraju Mizrairna.[130]
Widzisz na nim te rysy dziwacznej osnowy,
Te pisma zatraconej dawnych sfinksów mowy,
To hieroglif! Pod jego zasłoną leżąca
Myśl głęboka w letargu śpi od lat tysiąca:
Jak mumija zamknięta w balsamiczne łoże,
Cała, nieskazitelna — zmartwychwstać nie może![131]
Nie tylko sztuki twoje, znikomy człowieku,
Lecz martwą pierś żywiołów przetrawia ząb wieku!
Patrz na ów kamień drogi, zaniedbany w piasku:
Niegdyś był cudnej barwy, słonecznego blasku;
Ileż wieków przeświecił, aż wylawszy z łona
Całą jasność, zamierzchnął, jak gwiazda zgaszona.
Śród gruzów jeden cały stał obraz Saturna,[132]
Tam jedna ryta z bronzu korynckiego urna.
W łonie jej zwolna płomyk przebudza się blady;
Czy to zmartwychwstającej genijusz Hellady?
Wzniósł głowę, błysnął okiem i na skrzydłach tęczy
Podlatując — raz jeszcze promieniami wieńczy
Skronie bogów, niebianek, drzemiących wokoło,
I nimfy przewodniczki najpiękniejsze czoło.
O, niech te wszystkie bóstwa, nad pamiątek ziemią,
Wiecznie snem marmurowym i bronzowym drzemią!
Ciebie tylko niech piękna przewodniczka zbudzi,
Najmniejszy z bogów,[133] dotąd uczczony od ludzi!
Swawolniku! uciekłszy z Afrodyty łona.
Drzemiesz, ssąc rubinowe piersi winogrona.
Wielki grzech: bez ofiary minąć bóstwo twoje!
O piękna nimfo! bądźmy nabożni oboje!
Niestety! przewodniczka chłodnym rzutem oka,
Jak laską Merkurego, uderza z wysoka
I duszę mą, lecącą w rozkoszy kraj błogi!...
Wypędza bez litości za nadziei progi!...
Cóż opowiem wrócony do śmiertelnych kraju?...
Ach, opowiem, że byłem w pół drogi do raju,
Z duszą napoły tęskną, napoły radosną,
Słyszałem już tę rajską rozmowę, wpółgłośną,
I widziałem to rajskie pół światła, pół cienia,
I doznałem — niestety, tylko pół zbawienia!...
Niewiasto młoda, bądź błogosławiona!
I niech Pan Bóg błogosławi
Niemowlątku, co się bawi
U twego łona!
Pozwól mi na tym zrębie opoki
Złożyć z siebie
Podróżne tłómoki
I odpocząć blisko ciebie.
NIEWIASTA
Gościu! jakie was rzemiosło,
W takim lata upale,
Po tej piaszczystej skale
Aż w nasze strony zaniosło?
Może wy kupcem jesteście
I z towarami, nabranemi w mieście,
Zwiedzacie sielan mieszkania;
Gościu! ty z mego śmiejesz się pytania?
PODRÓŻNY
Towarów nie mam. Idę w bliskie miasto.
Już wieczór dzienną ochłodził pogodę.
Pokaż mi, śliczna niewiasto,
Krynicę, skąd pijesz wodę.
Jeszcze ku niebu dążycie społem
Dwie bliźnie kolumny.
Tam siostra wasza sama stoi między groby;
Posępny mech nad waszem wywinął się czołem.
Patrzycie z uroczystej wyrazem żałoby
Na szanowne postaci
Waszych sióstr i waszych braci,
Zwalone pod nogi,
Wbite do ziemi
Między ciernie, między głogi!
Wysmukła trawa powiewa nad niemi.
O, niewdzięczne przyrodzenie!
W takiejże u ciebie cenie
Arcydzieł twych arcydzieło?
Nieczule łamiesz własne świątynie
I siejesz na ich ruinie
Głogi!
NIEWIASTA
Jak moje dziecko usnęło!
Gościu, czy zechcesz u nas w komorze
Odpocząć, czy tu na dworze?
Jak miły chłodek! Biegę do strumyka;
Weź tymczasem na ręce mojego chłopczyka.
Śpij, me złoto! śpij, mój synku!
PODRÓŻNY
Słodki dziecka spoczynku!
Święta Niewinność i święte Zdrowie
Kołyszą zlekka jego węzgłowie.
O! chłopczyku, poczęty
Na świętej Przeszłości grobie!
Niechaj Przeszłości duch święty
Spocznie na tobie!
Kogo duch jej okryje
Skrzydły czarownemi,
Ten z boskiem uczuciem na ziemi
Każdego dnia użyje.
O, ziarko lube,
Wschodź i wypływaj
Na wiosny chlubę!
I towarzyszów głowy twym majem okrywaj!
A kiedy się kwiat okruszy,
Niech jak z rodzajnego drzewa
Pełny owoc wypłynie z głębi twojej duszy
I przed oczyma słońca dojrzewa.
NIEWIASTA
Oby życzenie twe spełniły nieba!
Jeszcze śpi mój maleńki?
Do wody na zakąskę nie mam nic prócz chleba.
PODRÓŻNY
Dzięki i za to, dzięki!
Jak tu wkoło mnie na całym świecie
Zieloność i kwiecie!
NIEWIASTA
Mąż mój wkrótce powraca
Do chaty — w polu skończyła się praca;
Mój gościu! zostań do wieczora w chacie,
Wieczerzaj z nami
Wieśniakami.
PODRÓŻNY
Więc tu mieszkacie?
NIEWIASTA
Tam na gruzach tej wielkiej połamanej bramy,
Chatka niedaleka;
Ojciec nieboszczyk z gruzu wymurował
I nam darował;
Tam mieszkam.
Wydał mię zamąż za dobrego człeka
I umarł na naszem ręku.
A, moja duszko, już spałeś do woli!
Patrz, jak wesół, jak swywoli!
A, ty błazenku!
PODRÓŻNY
O, ty Naturo, wiecznie płodna matko!
Wszyscy żyjący równie tobie mili:
Chcesz, aby wszyscy żyli i użyli!
W szystkich zarówno uposażasz — chatką.
Jaskółka górne osiada pałace,
Do gzymsów gniazdo przyczepia,
Nie wie, jakie dłóta prace
Zasklepia.
Gąsienica przędziwem obwinęła kwiatki
I w nich na zimę tuli swoje dziatki.
A ty, człowieku,
Między wspaniałe wyłomy
Przeszłego wieku,
Nikczemne domy
Stawisz sobie.
Używasz życia na grobie!
Bywaj mi zdrowa, szczęśliwa niewiasto!
NIEWIASTA
Koniecznie chcecie iść w miasto?
PODRÓŻNY
Niech łaska Boga
Ciebie i dziecię w zdrowiu i szczęściu zachowa.
Bądź zdrowa!
NIEWIASTA
Szczęśliwa droga!
PODRÓŻNY
Tą ścieżką z prawej strony,
Jeśli się nie mylę,
Trafię do miasta?
Bądź zdrowa! —
Przyrodzenie! wzywam twej opieki,
Na przeszłości mogile
Zbłąkany pielgrzym daleki!
Ty przed północy powiewem
Prowadź mię w ciche ustronie,
W południe okryj mi skronie
Laurowem drzewem.
A gdy z dziennych trudów końcem
Wrócę na spoczynek
Do mej chatki, zachodniem ozłoconej słońcem,
Niechaj mię powita
Taka piękna kobieta
I taki na ręku synek!
Czyż jest na całym świecie tak miłe ustronie,
Jak dolina, gdzie jasne zlewają się zdroje?...
Dolino, będą w sercu błyszczeć kwiaty twoje,
Póki w duszy ostatni promyk życia płonie!
Nie dlatego o tobie tak wspominać miło,
Że cię szmaragd odziewa i kryształ oblewa,
Że masz żywe strumienie, urodziwe drzewa —
Ach, w tobie coś droższego, coś milszego było!
Tu byli ukochani przyjaciele moi;
Oni rozlali lubość w lubej okolicy,
Oni czuli, że piękność, która ziemię stroi,
Milszą jest, kiedy w miłej odbita źrenicy.
Daj Boże, abym wrócił w to ciche ustronie,
I obok mych przyjaciół spoczął na twem łonie
Kiedy przeminą wszystkie życia niepogody
I zmięszają się serca, jako twoje wody...
Z ogrodowej altany wojewoda zdyszany Bieży w zamek z wściekłością i trwogą.
Odchyliwszy zasłony, spojrzał w łoże swej żony, Pojrzał, zadrżał, nie znalazł nikogo.
Wzrok opuścił ku ziemi i rękami drżącemi Siwe wąsy pokręca i duma.
Wzrok od łoża odwrócił, wtył wyloty zarzucił I zawołał kozaka Nauma.
«Hej, kozaku, ty chamie, czemu w sadzie przy bramie Niema nocą ni psa, ni pachołka?
Weź mi torbę borsuczą i janczarkę hajduczą
I mą strzelbę gwintówkę zdejm z kołka!»
Wzięli bronie, wypadli, do ogrodu się wkradli, Kędy szpaler altanę obrasta.
Na darniowem siedzeniu coś bieleje się w cieniu: To siedziała w bieliźnie niewiasta.
Jedną ręką swe oczy kryła w puklach warkoczy I pierś kryła pod rąbek bielizny;
Drugą ręką od łona odpychała ramiona Klęczącego u kolan mężczyzny.
Ten, ściskając kolana, mówił do niej: «Kochana! Więc już wszystko, jam wszystko utracił!
Nawet twoje westchnienia, nawet ręki ściśnienia Wojewoda już zgóry zapłacił.
«Ja, choć z takim zapałem, tyle lat cię kochałem, Będę kochał i jęczał daleki;
On nie kochał, nie jęczał, tylko trzosem zabrzęczał, Tyś mu wszystko przedała na wieki!
«Co wieczora on będzie, tonąc w puchy łabędzie, Stary łeb na twem łonie kołysał,
I z twych ustek różanych i z twych liców rumianych Mnie wzbronione słodycze wysysał.
Ja na wiernym koniku, przy księżyca promyku, Biegę tutaj przez chłody i słoty,
Bym cię witał westchnieniem i pożegnał życzeniem Dobrej nocy i długiej pieszczoty!»
Ona jeszcze nie słucha, on jej szepce do ucha Nowe skargi czy nowe zaklęcia:
Aż wzruszona, zemdlona, opuściła ramiona I schyliła się w jego objęcia.
Wojewoda z kozakiem przyklęknęli za krzakiem I dobyli z za pasa naboje,
I odcięli zębami, i przybili stemplami Prochu garść i grankulek we dwoje.
«Panie! kozak powiada, jakiś bies mię napada, Ja nie mogę zastrzelić tej dziewki;
Gdym półkurcze odwodził, zimny dreszcz mię przechodził I stoczyła się łza do panewki».
«Ciszej, plemię hajducze, ja cię płakać nauczę! Masz tu z prochem leszczyńskim sakiewkę;
Podsyp zapał, a żywo zczyść paznogciem krzesiwo, Potem palnij w twój łeb lub w tę dziewkę!
«Wyżej... w prawo... pomału, czekaj mego wystrzału, Pierwej musi w łeb dostać pan młody».
Kozak odwiódł, wycelił, nie czekając, wystrzelił I ugodził w sam łeb — wojewody.
Stary Budrys, trzech synów, tęgich jak sam Litwinów, Na dziedziniec przyzywa i rzecze:
«Wyprowadźcie rumaki i narządźcie kulbaki, A wyostrzcie i groty i miecze!
«Bo mówiono mi w Wilnie, że otrąbią niemylnie Trzy wyprawy na świata trzy strony:
Olgierd ruskie posady, Skirgiełł Lachy sąsiady, A ksiądz[135] Kiejstut napadnie Teutony.
«Wyście krzepcy i zdrowi, jedźcie służyć krajowi, Niech litewskie prowadzą was bogi!
Tego roku nie jadę, lecz jadącym dam radę: Trzej jesteście i macie trzy drogi.
«Jeden z waszych biec musi za Olgierdem ku Rusi, Ponad Ilmen, pod mur Nowogrodu;
Tam sobole ogony, i srebrzyste zasłony, I u kupców tam dziengi,[136] jak lodu.
«Niech zaciągnie się drugi w księdza Kiejstuta cugi, Niechaj tępi krzyżaki psubraty!
Tam bursztynów, jak piasku, sukna cudnego blasku I kapłańskie w brylantach ornaty.
«Za Skirgiełłem niech trzeci poza Niemen przeleci! Nędzne znajdzie tam sprzęty domowe;
Ale zato wybierze dobre szable, puklerze, I mnie stamtąd przywiezie synowę.
Bo nad wszystkie ziem branki milsze Laszki kochanki, Wesolutkie, jak młode koteczki,
Lice bielsze od mleka, z czarną rzęsą powieka, Oczy błyszczą się, jak dwie gwiazdeczki.
«Stamtąd ja przed półwiekiem, gdym był młodym człowiekiem Laszkę sobie przywiozłem za żonę;
A choć ona już w grobie, jeszcze dotąd ją sobie Przypominam, gdy spojrzę w tę stronę».
Taką dawszy przestrogę, błogosławił na drogę; Oni wsiedli, broń wzięli, pobiegli.
Idzie jesień i zima, synów niema i niema, Budrys myślał, że w boju polegli.
Po śnieżystej zamieci do wsi zbrojny mąż leci, A pod burką wielkiego coś chowa.
«Ej, to kubeł, w tym kuble nowogródzkie są ruble?» «Nie, mój ojcze, to Laszka synowa».
Po śnieżystej zamieci do wsi zbrojny mąż leci, A pod burką wielkiego coś chowa.
«Pewnie z Niemiec, mój synu, wieziesz kubeł bursztynu?» «Nie, mój ojcze, to Laszka synowa».
Po śnieżystej zamieci do wsi jedzie mąż trzeci, Burka pełna, zdobyczy tam wiele;
Lecz nim zdobycz pokazał, stary Budrys już kazał Prosić gości na trzecie wesele.
Oby mi teraz skrzydła z nieba dostać
Takie lecące, jak duch mam ochoczy!
Wiatrów-bym niemi nie przestawał chłostać,
Ażbym doleciał, gdzie świecą twe oczy.
Potem na wieki pieszkiem stać się gotów, —
Skrzydłami drogie niech podścielę nóżki,
Kędy już, górnych wyrzekłszy się lotów,
Uklękły czasu i miłości bożki.
Patronko biednych losów przyjaciela,
Nagródź mu długi niewidzenia smutek
Okiem, zebranem w promienie wesela:
Boś twoim prośbom wymodliła skutek!
Jeżelim własne przecierpiał katusze,
Jeśli ból cudzy nie mógł mię domęczyć,
Tobiem to winien! czułą mając duszę,
Nie mogłem umrzeć, musiałem zawdzięczyć.
Niebaczny! czyliż przez ziemskie starania
Anioła Stróża okupię przysługi?
Wielbić je nawet twa skromność zabrania;
Tylko na sercu wolno pisać długi.
Niebu ich tylko wiadoma rachuba,
Gdzie brylantowem piórem na granicie
Cnotliwe czyny ryje dłoń Cheruba
I gdzie wyryte całe twoje życie.
Na jakimkolwiek świata zabłysnęłaś końcu,
Tobie wieszcze, jak Gwebry[137] indyjskiemu słońcu,
Chylą czoła, wieńczone w nieśmiertelne liście,
I arf tysiącem twoje opiewają przyjście.
Zdziwisz się kiedy nagle z Cherubinów choru
Wyrwie się jakiś odgłos nieznany i dziki
Pomiędzy tryumfalne pieśni i okrzyki,
Jako wieśniak pośrodku królewskiego dworu;
Ale śmiały i wszystkich roztrącać gotowy,
Pójdzie prosto ku Tobie i z duszą obejmie: —
Królowo tonów! Ty go powitasz uprzejmie,
To Twój dawny znajomy — to dźwięk polskiej mowy.
Przyjaciele, wyrokiem smutnym rozłączeni,
Kiedy im wszystko stawi na ziemi przegrody,
Wybierają z pomiędzy niebieskich promieni
Wspólną gwiazdę za wiecznej powiernicę zgody:
I tą gwiazdą, jak kręgiem świętego pierścienia,
Zaślubują wzajemne przynajmniej wspomnienia.
Ale jest milsza gwiazda, którą przyjaźń budzi
W sercach dwojga dalekich nieznajomych ludzi;
Dopóki błyszczeć będzie na północnem niebie,
Patrząc ku niej, nam udziel choć cząstkę wejrzenia.
A kiedy nas opuści, by świecić dla ciebie,
Poślę za nią ku tobie oczy i życzenia.
O! gdyby dozwoliły wyroki łaskawsze
Widzieć tę gwiazdę społem i zbliska zawsze.
Jeśli los ślepy nie zawsze,
Nie zawsze błądzi w wyborze,
Miejsce i względy łaskawsze
Posiadasz na jego dworze.
Na przychylne dla mnie wsparcie
Użyj twojego znaczenia.
Niechaj na wybranej karcie
Zapisze do wyciągnienia
Z koła, którem obraca, nie mniej ani więcej
Nad potrzebną mnie ilość — dwakroć sto tysięcy.
Gdym ostatniego cekina postradał
I gdy mię chytra zdradziła niewiasta,
Chodziłem smutny, a Włoch mi powiadał:
«Dymitry! pójdźmy do morskiego miasta,[138]
Piękne dziewczęta znajdziem w jego murach
I grosza więcej niż kamieni w górach.
«Żołnierze w złocie i w jedwabiu chodzą
I dobrze piją i dobrze się bawią:
Nakarmią ciebie, napoją, nagrodzą
I bogatego do domu wyprawią.
Wtenczas twa kurtka srebrnym haftem błyśnie,
Na srebrnym sznurku twój kindżał zawiśnie.
«Gdy wnidziesz do wsi, kędy się obrócisz,
Do okien będą cisnąć się kobiety,
A gdy przed oknem staniesz i zanucisz,
Będą ci sypać do czapki bukiety,
Pójdźmy, Dymitry, do okrętu wsiędziem,
Pojedziem w miasto i bogaci będziem».
Wierzyłem, głupi, rzuciłem ojczyznę,
I, góral, wszedłem w ten okręt z kamienia.
Tu czuję w chlebie powszednim truciznę,
W powietrzu darmo szukam odetchnienia;
Ni wolnej myśli, ni wolnego ruchu;
Przykuty zdycham, jak pies na łańcuchu.
Kiedy dziewczętom rozwodzę me żale,
Dziewczęta szydzą z mojej obcej mowy;
Tu nawet moi rodacy górale
Przyjęli język i obyczaj nowy.
Jestem jak drzewo przesadzone w lecie,
Słońce je spali, a wicher rozmiecie.
Miło na górach spotkać znajomego!
Wszystko to byli przyjaciele starzy,
«Witaj, wołali, synu Aleksego!» —
Tu nie spotykam żadnej znanej twarzy!
Jestem jak mrówka, wychowana w lesie,
Gdy ją na środek stawu wiatr zaniesie.
Bracia moi, postawcie wielblądy na nogi![140]
Dzisiaj Szanfary od was jedzie między wrogi;
Gotowe juki rzemień do garbów przycisnął:
Dalej w drogę; noc ciepła i księżyc zabłysnął.
Dalej! — Jeśli przed skwarem na ziemi są cienie,
Dla mężnego przed hańbą znajdzie się schronienie;
I nie będzie mu ciasno, jeśli przy rozumie,
Gonić rozkosz a zgubie wymykać się umie.
Znajdę ja druhów, których przyjaźń więcej warta;
Znajdę płowego wilka i pstrego lamparta,
Hijenę, zdobycz kroki pędzącą chromemi,
To moi przyjaciele. — Niemasz między niemi
Półgłówka, co mu tajnia w ustach nie doleży,
Co brata błądzącego z szyderstwem odbieży,
U nich na krzywdę zemsta, na gwałt moc gwałtowna,
Waleczni, ale w męstwie żaden mi nie zrówna.
Nieprzyjaciołom pierwszy ja skaczę do oczu,
A gdy przyjdzie łup dzielić, stoję na uboczu.
W dziale łupów łakomstwo chyżością zwycięża,
Ja czynię obyczajem dostatniego męża:
Nikt wielkością umysłu nie zdoła mi sprostać,
A kto czuje swą wyższość, godzien przy niej zostać.
Porzucam was i tęsknić nie będę za wami,
Których nie przyciągnąłem dobrodziejstw więzami
I do których nie lgnęło nigdy serce moje.
Dosyć mam towarzystwa, gdy zostało troje:
Serce waleczne, szabla, z której ognie biją,
I łuk żółty, wielblądzią krzywiący się szyją;
Przy którym pas bogaty, suta frędzla pływa,
Majdan gładko ciosany i tęga cięciwa,
Co tak żałośnie jęczy, gdy z niej grot wyleci,
Jako matka, wydarte ścigająca dzieci.
Jam nie sługa pragnienia, co się w noc zaczaja
I odstraszywszy źrebce, sam klacze wydaja.
Jam nie tchórz, ni za dziewic ogonem włóczęga,
Co w każdej drobnej sprawie rady ich zasięga.
Nie strusie serce mojej choć strach zakołata,
Nierównym pędem w piersiach, jak wróbel nie lata.
Kto mnie widział od rana do nocy śród gachów,
Brew malować, włos trefić w kąpieli zapachów?[141]
Czy mię kiedy noc zbłąka,[142] choć piaszczysta fala
Tumanami okręci i żwirem zawala?
Lecę na mej wielblądce, wrą u nóg ukropy,
Krzemienie, iskry sypiąc, pryskają z pod stopy.
O głodzie, choć najdłuższym, w wielkomyślnej dumie
Nigdy wspomnieć nie raczę, i tak go zatłumię,
Karmię się prochem ziemi, a głód, nadaremnie
Pasując się, wyznaje, że słabszy odemnie.
Gdybym został w obozie, gdzież więcej napitków,
Więcej jadła niż u mnie do potrzeb i zbytków?
Ale mam duszę gorzką, co się z hańbą kłóci,
I jeśli was nie rzucę, dusza mię porzuci.
Teraz pragnienie skręca wnętrzności w mem łonie,
Jak nić, różnie targaną na prządki wrzecionie.
Zrana wybiegam na czczo podobny wilkowi,
Co wygłodniały hasa i wiatr paszczą łowi,
I z pustyni w pustynie, w wąwozów rękawy,
Przeciska się włócęgawłóczęga, czatujący strawy;
A gdy na długich czatach darmo się utrudzi,
Wyje, wtórują wyciem towarzysze chudzi.
Jako z łonem niepełnem wschodni księżyc cienki,
Tak zapadłe ich boki, wychudłe paszczęki.
Zęby dzwonią, jak strzały we wróżka prawicy,[143]
Albo jak roje pszczelne, gdy wkoło rodzicy
Szumiącą polatują na pagórek rzeszą,
Gdzie drabinki bartnika gronami obwieszą.
Paszcza ich wychudzona, ponura i gniewna,
Gardziel rozdarta nakształt rozkłótego drewna.
Zawył: i oni wyją, biegąc na pagórki,
Jak płaczące farysa małżonki lub córki;[144]
Umilknął: oni milczą. Wycie mu ulżyło,
I dla nich słyszeć równie wyjącego miło,
Zda się, że wspólność głodu wnętrzności uciszy:
Znowu skarży się, znowu skarżących się słyszy;
Umilkł w końcu, umilkła wrzaskliwa gromada.
Lepiej w milczeniu cierpieć, gdyż wrzask nic nie nada.
Jeśli do studni jadę, lecący pułk strusi[145]
Daremnie grzmi skrzydłami, męty spijać musi.
Nie zgonił mej wielblądki bystry ich wódz stada:
Ja dojeżdżam, spragniona zostaje gromada.
Jużem odjechał. — Ptastwo runęło na męty,
Wola ich rozciągnione, dziób ku studni zgięty
Jest posłem dobrych wieści; wre ciżba hałasem,
Jak obóz karawany, siedzącej popasem.
Znowu śmignęły w górę, znowu w studnię wpadły,
Ścisnęły się nakoniec i zręby obsiadły
I ryczałtem wypiwszy rozwinęły loty,
Jak runące z oazy beduinów roty.
Ziemia twarda mnie drużka, nieraz do jej łona
Tuliłem kark mój suchy i chude ramiona,
Których stawy sterczące tak policzyć snadno,
Jak kostki, co z rąk gracza na ławę wypadną.
Jeżeli wojna tęskni za Szanfarym sługą,
Toć Szanfary jej służył i wiernie i długo,
Dziś nieszczęście w mą duszę jak w piłkę zagrało,
Boleści podzieliły losem moje ciało.[146]
Każda bieda najpierwej na mój kark się wsuwa:
Kiedy zasypiam, bieda u głów moich czuwa,
I wytrzeszczywszy oczy, patrzy, skąd ugodzić.
Troski koleją febry zwykły do mnie chodzić,
Ale od febry gorzej nie dają pokoju,
Lecą do mnie, jak ptaki spragnione do zdroju;
Sto razy je odpędzisz, i setnemi chmury
Znowu uderzą z boku i z dołu i z góry.
Wiecie, jak w upał boso lecę przez pustynie,
Podobny córce piasku, błyszczącej gadzinie.
Choć miękko wychowany i z przodków bogaty,
Alem syn Cierpliwości, włożyłem jej szaty
Na pierś, w której hijeny przemieszkiwa śmiałość.
Za obuwie na nogi włożyłem wytrwałość.
Na stepach bez namiotu, w skwary bez pokrycia,
Jam wesół i bogaty, bo nie szczędzę życia.
W dniach szczęścia dostatkami nie byłem odęty,
Głupie lenistwo dla mnie nie miało ponęty.
Czylim z nadstawnem uchem za plotkami latał?
Czylim na cudzą sławę potwarze wymiatał?
Pamiętacie noc klęski! tę noc niepogodną,
Noc tak straszliwie ciemną, tak okropnie chłodną,
Że Arab grzał się, paląc własny łuk i groty.
Ja wybiegłem na boje śród mroku i słoty;
Przewodniczką mi była błyskawic pożoga,
Towarzyszami piorun, okropność i trwoga.
Osierociłem dzieci, owdowiłem żony,
Wróciłem, jakem wyszedł, nocą otoczony.
Nazajutrz, gdym spokojnie w Gumaiza leżał,
Mówiono o mnie w stepach, którem w noc przebieżał.
Zeszła się nieprzyjaciół dwoista gromada,
Jedna z nich zapytuje, druga odpowiada:
«Słyszano — mówią — wczora nocne psów warczenie,
Zdało się, że wilk przebiegł lub hijeny szczenie,
Albo ptak przebudzony skrzydłami gdzie musnął,
Bo pies zawarczał tylko i po chwili usnął.
Może to Diw[147] przechodząc tyle szkody zrobił?
Może człowiek? Nie, człowiek tylu-by nie pobił.»
Ja w dzień, gdy niebo wrzało ogniami letniemi
Tak, że żmije od skwaru skakały po ziemi,
W dziurawym płaszczu padłem na żwiry kipiące
I zdjąwszy turban, głową wyzywałem słońce,
A włos mój, brudu pełny, nieznający woni,[148]
Kołtunami przylegał do niemy tej skroni.
Łono pustyni, co się bez końca rozszerza,
Tak twarde i tak nagie jako grzbiet puklerza,
Nieraz całe bosemi przemierzyłem stopy;
Gdy ujrzałem nad głową skał podniebne stropy,
Na klęczkach pnąc się, jak pies, wlazłem im na czoło.
Tam dzikie antelepy biegały wokoło,
Białonogie i wełną odziane bogatą,
Jak nadobne dziewice wlekącą się szatą;
I w oczy mi bez trwogi patrzyła gromada,
Bo myślały, że jestem kozieł, wódz ich stada,[149]
Co mu rogi w tak długie piątrzą się ramiona,
Że wznosząc łeb, rogami dostaje ogona,
Albo niemi do skały przyczepia się szczytu
I wisi, jako ptaszek w otchłani błękitu.
Pókiż przez głuche piaski i przez dzikie lądy
Mam lecieć, za gwiazdami wypuściwszy wodze?
Gwiazdy, nóg nie mające, nie ustaną w drodze,
Jak ustają znużeni ludzie i wielbłądy.
Gwiazdy patrzą się wiecznie, bo nie mają powiek,
Znużonych bezsennością, jak podróżny człowiek.
Słońce nam poczerniło oblicza i czoła,
Siwym włosom czarności przywrócić nie zdoła.
Czyliż sędzia niebieski sroższym dla nas będzie,
Niżli ziemscy, litości nie mający sędzie?
Wody mam dość na drogę; kiedy z deszczem płynie,
Zbieram ją i w skórzane zamykam naczynie.
Pędzę z gniewem wielbłądy: nie gniewam się na nie,
Lecz niech czują, że z panem idą na wygnanie.
Wyjeżdżając z Egiptu, do wielbłądów rzekłem:
«Bieżcie i przednie nogi popędźcie tylnemi»,
I opuściwszy Egipt, jak strzała uciekłem,
Przez sąsiedzkie krainy Dżars i Alalemi.
Darmo rumak arabski wyprzedzić mię żąda,
Kark jego leci w poręcz z garbami wielbłąda.
Młody mój orszak zna się dobrze ze strzałami,
Jak guślarz, co je miesza, gdy lud wróżbą mami.
Ilekroć turban zdejmą, włos czarny i długi
Wije się po ich głowach, jakby turban drugi.
Choć puchem młodocianym okryte ich skronie,
Ręka ich wali jezdce i zabiera konie.
Więcej zdobyli łupów, niż mieli nadzieję,
Jednak łup ich głębokiej żądzy nie naleje.
Ich bitwa, jak u pogan, wieczna i zacięta,
A bezpieczni pod bronią jakoby w dzień święta.
Nieme dzidy, z ich ręki wypuszczone w pole,
Nauczyły się świstać, jak skrzydła sokole.
Nie ustaną wielbłądy, chociaż się zapienią,
I depcąc Regl i Ganem, nogi uzielenią.
Bicz mój od cudzej łąki wielbląda odstraszy,
Bo tylko na gościnnej odpoczniemy paszy
Dziś Pers i Arab będzie pastwiska nam skąpił,
Bo Abu Szodża Fatik do mogiły zstąpił.
Lud egipski drugiego Fatika nie liczy,
Jego miejsca na świecie nikt nie odziedziczy.
Abu Fatik za życia nie miał równych sobie,
Dzisiaj wszyscy umarli równi jemu w grobie.
Jegom szukał mem okiem; wołał memi usty,
Cóż znalazłem dokoła? Świat głuchy i pusty.
Tam wróciłem, skąd niegdyś byłem wędrownikiem,
I znowu chcę z piórami odnowić zabawę,
Ale mię pióro czarnym ostrzegło językiem:
«Nie piórem, ale mieczem zarabiaj na sławę,
«Weźmiesz pióro, gdy rękę zmordujesz żelazem,
Pióro pracuje tylko za miecza rozkazem».
Tak mię pióra uczyły w przyjaznej rozmowie, —
Trzeba było posłuchać, z głupstwa się uleczyć,
Nie słuchałem; i teraz nie mogę zaprzeczyć,
Żem sam sobie zaszkodził, że mi braknie w głowie.
Mieczem można się tylko celu życzeń dobić;
Spytaj, czy kto na życie mógł piórem zarobić.
Gdy podróżujesz, obcy lud patrzy na ciebie,
Jak gdybyś żyć przychodził o żebranym chlebie.
Niesprawiedliwość ludzkie rozdziela plemiona,
Chociaż wyszliśmy wszyscy z jednej matki łona.
Ha! dziś inaczej będę gościnności szukać:
Wprawny do miecza, mieczem będę do drzwi stukać.
Niechaj oręż rozstrzygnie, kto karku uchyli:
Czy owi, co cierpieli, lub ci, co gnębili.
Oręża z ręku naszych wydrzeć im nie damy,
Dłoń moja nie ma drżączki, a miecz nie ma plamy.
Niechaj wzrok do bolesnych widoków przywyknie,
To, co widzisz na jawie, jak sen prędko zniknie.
Nie skarż się, bo źli ludzie z twojej skargi dźwięku
Cieszą się jako sępy z konających jęku.
Dobra wiara uciekła i osiadła w księgach,
Darmo szukać jej w ludzkich mowach i przysięgach.
Chwała Bogu wielkiemu! stwórcy mojej duszy!
Z jego łaski i trudy i nieszczęścia znoszę;
I na długiem wygnaniu znajduję rozkosze,
Kiedy inni w najsroższej dręczą się katuszy.
Nad cierpliwością moją dziwiły się losy,
Bo twardsze ciało moje, niżeli ich ciosy.
Śród teraźniejszych ludzi smutne płyną chwile,
Wolałbym żyć przed wieki, a dziś być w mogile.
Czas ojciec, będąc młodym, naszych przodków stwarzał,
A nas nikczemnych spłodził, gdy się już zestarzał.
KASYDA NA CZEŚĆ EMIRA TADŻ-UL-FECHRA[152] UŁOŻONA,
JANOWI KOZŁOW NA PAMIĄTKĘ PRZYPISANA
Jak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi,
Znowu po modrym zwija się krysztale,
I pierś morza objąwszy wiosły lubieżnemi,
Szyją łabędzią buja ponad fale:
Tak Arab, kiedy rumaka z opoki
Na obszar pustyni strąca,
Gdy kopyta utoną w piaszczyste potoki
Z głuchym szumem, jak w nurtach wody stal gorąca.
Już płynie w suchem morzu koń mój, i rozcina
Sypkie bałwany piersiami delfina.
Coraz chyżej, coraz chyżej,
Już po wierzchu żwir zamiata;
Coraz wyżej, coraz wyżej,
Już nad kłąb kurzu wylata.
Czarny mój rumak jak burzliwa chmura,
Gwiazda na czole jego jak jutrzenka błyska,
Na wolę wiatrów puścił strusiej grzywy pióra,
A nóg białych polotem błyskawice ciska.[153]
Pędź, latawcze białonogi! Góry z drogi, lasy z drogi!
Daremnie palma zielona Z cieniem i owocem czeka: Ja się wydzieram z jej łona, Palma ze wstydem ucieka, Kryje się w głębi oazy I szmerem liści z mojej dumy się uśmiecha.
Owdzie granic pustyni pilnujące głazy Dziką na Beduina poglądają twarzą, Kopyt końskich ostatnie podrzeźniając echa, Taką za mną groźbą gwarzą:
«O szalony! gdzie on goni! Tam od ostrych słońca grotów Głowy jego nie ochroni, Ni palma zielonowłosa, Ni białe łono namiotów, Tam jeden namiot — niebiosa. Tylko skały tam nocują, Tylko gwiazdy tam koczują».
Daremnie grożą, daremnie! Pędzę i podwajam razy. Spojrzałem, aż dumne głazy Zostały zdala odemnie, Uciekają rzędem długim, Kryją się jeden za drugim.
Sęp usłyszał ich groźbę i ślepo uwierzył,
Ze Beduina weźmie na pustyni jeńcem,
I w pogoń za mną skrzydłami uderzył,
Trzykroć czarnym obwinął głowę moją wieńcem:
«Czuję — krakał — zapach trupi,[154] Jeździec głupi, rumak głupi. Jeździec w piaskach szuka drogi, Szuka paszy białonogi. Jeźdcze, koniu, pusta praca, Kto tu zaszedł, nie powraca. Po tych drogach wiatr się błąka, Unosząc z sobą swe ślady; Nie dla koni jest ta łąka, Ona tylko pasie gady. Tylko trupy tu nocują, Tylko sępy tu koczują». —
Kracząc, lśniącemi szpony w oczy mi urągał,
I spójrzeliśmy sobie trzykroć oko w oko.
Któż się uląkł? — Sęp uląkł, i uciekł wysoko.
Kiedym go chciał ukarać i majdan naciągał,
I gdym sępa oczyma poza sobą tropił,
Już on wisiał w powietrzu, jako plamka szara,
Wielkości wróbla, — motyla, — komara, —
Potem się całkiem w błękicie roztopił.
Pędź, latawcze białonogi! Skały z drogi, sępy z drogi!
Wtenczas obłok zachodni wyrwał się z pod słońca,
Gonił mię białem skrzydłem po błękitnym sklepie;
On w niebie za takiego chciał uchodzić gońca,
Jakim ja byłem na stepie!
Nad głową moją zawisnął,
Taką groźbę za mną świsnął:
«O szalony! gdzie on goni! Tam pragnienie piersi stopi,
Obłok deszczem nie odkropi Osypanej kurzem skroni; Strumień na błoniu jałowem Nie ozwie się srebrnem słowem, Rosa, nim na ziemię spadnie, Wiatr ją głodny w lot rozkradnie».
Daremnie grozi! pędzę i podwajam razy;
Obłok strudzony zaczął po niebie się słaniać, Coraz niżej głowę skłaniać; Potem oparł się na głazy.
A gdym oczy raz jeszcze ze wzgardą obrócił,
Jużem o całe niebo w tyle go porzucił.
Widziałem z twarzy, co on w sercu knował: Zaczerwienił się od złości, Oblał się żółcią zazdrości,
Nakoniec jak trup zczerniał i w górach się schował.
Pędź latawcze białonogi! Sępy z drogi, chmury z drogi!
Teraz oczy kręgiem słońca Okręciłem koło siebie. I na ziemi i na niebie Już nie było za mną gońca; Tu natura snem ujęta Nigdy ludzkich stóp nie słyszy, Tu żywioły drzemią w ciszy, Jak niepłoszone zwierzęta, Których stado nie ucieka, Widząc pierwszą twarz człowieka.
Przebóg! Ja tu nie pierwszy! Śród piaszczystej kępy
Oszańcowane świecą się zastępy,
Czy błądzą, czy z zasadzki czatują na łupy?
Jeźdce w bieli i konie straszliwej białości!
Przybiegam, — stoją; wołam, — milczą; to są trupy!
Starożytna karawana Wiatrem z piasku wygrzebana!
Na szkieletach wielbłądów siedzą jeźdców kości. Przez jamy, gdzie były oczy, Przez odarte z ciała szczęki Piasek strumieniem się toczy I złowrogie szemrze jęki: «Beduinie opętany! Gdzie lecisz? tam huragany!»[155]
Ja pędzę, ja nie znam trwogi. Pędź, latawcze białonogi! Trupy, huragany z drogi!
Huragan, z afrykańskich pierwszy wichrzycieli, Przechadzał się samotny po żwiru topieli. Obaczył mię zdaleka, wstrzymał się i zdumiał, I kręcąc się na miejscu, tak do siebie szumiał: «Co tam zajeden z wichrów, moich młodszych braci, Tak poziomego lotu, nikczemnej postaci, Śmie deptać lądy, którem w dziedzictwie osiągnął?» Ryknął, i ku mnie w kształcie piramidy ciągnął.
Widząc, żem był śmiertelny i nieustraszony. Ze złości ląd nogą trącił, Całą Arabiją zmącił,
I jak gryf ptaka porwał mię w swe szpony. — Oddechem ognistym palił, Skrzydłami kurzawy walił, Ciskał w górę, bił o ziemię, Nasypywał żwiru brzemię. Ja zrywam się, walczę śmiało, Targam jego członków kłęby,
Ćwiertuję piaszczyste ciało, Gryzę go wściekłemi zęby.
Huragan chciał z mych ramion w niebo uciec słupem:
Nie wydarł się; w pół ciała zerwał się i runął,
Deszczem piasku z góry lunął,
I legł u nóg mych długim jak wał miejski trupem.
Odetchnąłem! ku gwiazdom spoglądałem dumnie;
I wszystkie gwiazdy, oczyma złotemi,
Wszystkie poglądały ku mnie:
Bo oprócz mnie nie było nikogo na ziemi.
Jak tu mile oddychać piersiami całemi! Oddycham pełno! szeroko! Całe powietrze w Arabistanie Ledwo mi na oddech stanie.
Jak tu mile poglądać oczyma całemi! Wytężyło się me oko Tak daleko! tak szeroko! Że więcej świata zasięga Niż jest w kole widnokręga.
Jak miło się wyciągnąć ramiony całemi! Wyciągnąłem ku światu ramiona uprzejme, Zda się, że go ze wschodu na zachód obejmę. Myśl moja ostrzem leci w otchłanie błękitu, Wyżej, wyżej i wyżej, aż do niebios szczytu. Jak pszczoła topiąc żądło i serce w niem grzebie, Tak ja za myślą duszę utopiłem w niebie!
Jeżeli wolność czuć i kochać umiesz,
W naszej rozmowie nie potrzeba słowa.
Ja twe westchnienia, ty me łzy zrozumiesz,
I dłoń uściśniesz — oto polska mowa.
Kiedy dla śmiertelników ucichną dnia gwary, I noc, wpół-przejrzystą szatę
Rozciągając nad głuchej stolicy obszary, Spuszcza sen, trudów zapłatę;
Wtenczas mnie samotnemu rozmyślań godziny W ciszy leniwo się wleką,
Wtenczas mnie ukąszenia serdecznej gadziny Bezczynnemu srożej pieką.
Mary wrą w myśli, którą tęsknota przytłacza, I trosk oblegają roje;
Wtenczas i Przypomnienie w milczeniu roztacza Przedemną swe długie zwoje.
Ze wstrętem i z przestrachem czytam własne dzieje, Sam na siebie pomsty wzywam,
I serdecznie żałuję i gorzkie łzy leję, Lecz smutnych rysów nie zmywam.
Przed wichrami i szronem gdy przelotne ptaki
Uciekając, rozstania nucą pieśń żałosną,
Nie wiń ich o niestałość, — one z każdą wiosną
W jedne strony jednemi powracają szlaki.
Słysząc głos ich, wygnańca wspomnij, przyjaciela!
Ilekroć mu po burzach nadzieja zaświeci,
Tyle razy duch jego na skrzydłach wesela
Znowu na północ, znowu ku tobie uleci.
Zaczyna się werbunek, widzę zdala: goni
Ogromna ciżba pieszych, hułanów, huzarów,
Niosąc imiona nakształt rozwitych sztandarów;
Chcą w albomie założyć obóz różnej broni.
Stanie się — będę wtenczas siwym bohaterem,
I z żalem rozmyślając o mych lat poranku,
Opowiem towarzyszom, że na prawym flanku
Jam w tej armii pierwszym był grenadyjerem.
Niemasz teraz prawdziwej przyjaźni na świecie;
Ostatni znam jej przykład w oszmiańskim powiecie.
Tam żył Mieszek, kum Leszka, i kum Mieszka, Leszek,
Z tych, co to: gdzie ty, tam ja, — co moje, to twoje.
Mówiono o nich, że gdy znaleźli orzeszek,
Ziarnko dzielili na dwoje;
Słowem tacy przyjaciele,
Jakich i wtenczas liczono niewiele:
Rzekłbyś — dwójduch w jednem ciele.
O tej swojej przyjaźni raz w cieniu dąbrowy
Kiedy gadali, łaczącłącząc swoje czułe mowy
Do kukań zozul i krakań gawronich:
Alić ryknęło raptem coś koło nich.
Leszek na dąb; nuż po pniu skakać, jak dzięciołek.
Mieszek tej sztuki nie umie,
Tylko wyciąga z dołu ręce: «Kumie!» —
Kum już wylazł na wierzchołek.
Ledwie Mieszkowi był czas zmrużyć oczy,
Zbladnąć, paść na twarz, — a już niedźwiedź kroczy,
Trafia na ciało, maca: jak trup leży;
Wącha, a z tego zapachu,
Który mógł być skutkiem strachu,
Wnosi, że to nieboszczyk i że już nieświeży.
Więc mruknąwszy, ze wzgardą odwraca się w knieję,
Bo niedźwiedź Litwin miąs nieświeżych nie je.
Dopieroż Mieszek odżył... «Było z tobą krucho!
Woła kum, — szczęście, Mieszku, że cię nie zadrapał!
Ale co on tak długo tam nad tobą sapał,
Jak gdyby coś miał powiadać na ucho?» —
«Powiedział mi, rzekł Mieszek, przysłowie niedźwiedzie:
Że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie».
Szarak, co nieraz bywał w kłopotach trwogach,
Nie tracąc serca, póki czuł się rączy,
Teraz podupadł na nogach,
Poczuł, że się źle z nim skończy.
Więc jęknął z głębi serca: «Ach, niemasz pod słońcem
Lichszego powołania, jak zostać zającem!
Co mię w dzień pies, lis, konik, kania
I wrona,
Nawet i ona,
Jak chce, tak gania.
A w noc, gdy drzemię, oko się nie zmruża,
Bo lada komar bzyknie przez siatki pajęcze,
Wnet drży me serce zajęcze,
Tchórząc tchórzliwiej od tchórza.
Zbrzydło mi życie, co jest wiecznym niepokojem,
Postanowiłem dziś je skończyć samobojem.
Żegnaj więc, miedzo, lat mych wiośnianych kolebko!
Wy kochanki młodości, kapusto i rzepko,
Pożegnalnemi łzami dozwólcie się skropić!
Oznajmuję wszem wobec, że idę się topić!»
Tak z płaczem gdy do stawu zwraca skoki słabe,
Po drodze stąpił na żabę.
Ta mu jak raca drgnąwszy z pod nóg szusła
I z góry na łeb w staw plusła.
A zając rzekł do siebie: «Niech nikt nie narzeka,
Że jest tchórzem, bo cały świat na tchórzu stoi;
Każdy ma swoją żabę, co przed nim ucieka,
I swojego zająca, którego się boi».
Na sali w dłoń klaśnięto; już muzyk uśpiony
Przeciera swoje oczy i naciąga struny,
Stroi lekko i smyczkiem pociąga po basie,
Palcem szybko dotyka, a ton w pełnej krasie
Z martwego instrumentu płynie jakby żywy,
To silniej, to znów słabiej, to ciszej, to ckliwiej;
Za smyczkiem słychać oddech trąby, silny, krótki,
I flecik i klarnecik i kornet i dutki.
Wszystko to jedną nutę z siebie wydobywa
I harmonijnym głosem w sali się rozpływa.
Trzy czwarte taktu słychać ostro i wesoło,
A nie melancholijnie, jak w tańcu, co wkoło
Wirować wciążby trzeba, na wzór biegu ziemi.
To wcale inny taniec... grupami różnemi
Się składa, a muzyka nasza narodowa
Tnie mazura polskiego z okolic Krakowa.
To też skoro posłyszał tancerz to wezwanie,
Wstaje spiesznie i prosi do mazura panie.
Staje par osiemdziesiąt dokoła komnaty,
Tworząc szereg, przybrany w różnobarwne szaty.
Panowie, niby żołnierz, czarno postrojeni,
Czasem wdzięcznie na fraku róża się czerwieni,
I tylko wzrost, łysina, albo długa broda
Jakąś bliższą różnicę między nimi poda.
Panie strojne inaczej. Jednej ubior biały
Rozwiewa się i świeci jak lodu kryształy;
Często tenże ozdobny w różnobarwne kwiecie,
Lub czasem piękna wstęga suknię tą przeplecie.
To znów żółte sukienki, błękitne, zielone,
W różny sposób ujęte i modnie zdobione
Kwieciem i atłasem; — u wszystkich ogony
Tarzają się po ziemi, wloką w różne strony
I na posadzce śliskiej dziwne koła znaczą,
Których nawet uczeni nam nie wytłómaczą.
Jeszcze muzyk zaspany nadstawia wciąż ucha,
I kręci kołki basów i brzęka i słucha,
Kiedy naraz dyrektor wstaje, pałką trąca,
I płynie naraz zewsząd melodja paląca.
Wszystko się naraz rusza: hołupiec ochoczy.
Wtem z bocznych komnat nowa para wnet wyskoczy.
Stanęli wszyscy, patrzą: Piękna pani młoda,
Na twarzy wiosna świeża — cud istny — uroda.
Jasno różowa suknia jej kibić okrywa,
Po której dookoła piękny wieniec spływa;
Włos spuszczony na ramię w długich puklach spada,
Niby fala stoczysta... A panienka rada,
Twarzyczka tak rumiana, wdzięku w niej jest tyle.
Że trudno go określić przez tę krótką chwilę.
A oko jej jak prorok pełne przepowiedni...
Zazdrościli młodemu tej panny niejedni!
A młody ją dzierżał... Biegnie tam par wiele.
On z nią sam, jak wódz z armją, sam tańczy na czele;
Wszyscy biegają za nim to w lewo, to w prawo,
To znowu w inną stronę gdzieś skręcają żwawo.
Wreszcze on jak strategik, wstrzymuje dłoń damie,
A ona niespodzianie pada mu na ramie.
To hołupiec ... Złapane dziewcze mieni się jak tęcza,
A pan jej słówka szepcze, przyrzeka, zaręcza,
Pierś na piersi spoczęła ... Ta pierś serce skrywa!
A tętno serca szepcze: «Ty będziesz szczęśliwa».
Nigdy, więc nigdy z tobą rozstać się nie mogę!
Morzem płyniesz i lądem idziesz za mną w drogę,
Na lodowiskach widzę błyszczące twe ślady,
I głos twój słyszę w szumie alpejskiej kaskady,
I włosy mi się jeżą, kiedy się oglądam,
I postać twoją widzieć lękam się i żądam.
Niewdzięczna! Gdy ja dzisiaj, w tych podniebnych górach,
Spadający w otchłanie i niknący w chmurach,
Wstrzymuję krok, wiecznemi utrudzony lody,
I oczy przecierając z lejącej się wody,
Szukam północnej gwiazdy na zamglonem niebie,
Szukam Litwy i domku twojego i ciebie:
Niewdzięczna! może dzisiaj, królowa biesiady,
Ty w tańcu rej prowadzisz wesołej gromady,
Lub może się nowemi miłostkami bawisz,
Lub o naszych miłostkach śmiejąca się prawisz!
Powiedz, czyś ty szczęśliwsza, że ciebie poddani,
Niewolnicze schylając karki, zowią Pani!
Że cię rozkosz usypia i wesołość budzi
I że cię nawet żadna pamiątka nie nudzi?
Czy byłabyś szczęśliwsza, gdybyś, moja miła,
Wiernego ci wygnańca przygody dzieliła?
Ach! jabym cię za rękę po tych skałach wodził,
Jabym trudy podróżne piosenkami słodził,
Jabym pierwszy w ryczące rzucał się strumienie,
I pod twą nóżkę z wody dostawał kamienie,
I przeszłaby twa nóżka wodą niedotknięta,
A całowaniem twoje ogrzałbym rączęta!
Spoczynek-by nas czekał pod góralską chatą;
Tam zwleczoną z mych barków okryłbym cię szatą,
A tybyś, przy pasterskim usiadłszy płomieniu,
Usnęła i zbudziła na mojem ramieniu!
Dziś cię za stołem swym Chrystus ugościł,
Dziś Anioł tobie niejeden zazdrościł;
Ty spuszczasz oczy, które Bóstwem gorą! —
Jak ty mnie swoją przerażasz pokorą! —
Święta i skromna! — Grzesznicy nieczuli!
Gdy my w spoczynku skroń ospałą złożym,
Tobie, klęczącej przed Barankiem Bożym,
Jutrzenka usta modlące się stuli.
Wtenczas zlatuje Anioł, twój obrońca,
Czysty i cichy jak światło miesiąca:
Zasłonę marzeń powoli rozdziela,
A troskliwości pełen i wesela,
Z takiem nad tobą schyla się objęciem,
Jak matka nad swem sennem niemowlęciem.
Jeżeli promień nieśmiertelnej łaski
Zbyt żywo w oczach Anioła jaśnieje,
I gdy się senna zbyt żywo rozśmieje:
Anioł łagodnie przygasza swe blaski,
Stula nad senną zasłonę marzenia
I odlatuje, biorąc twe westchnienia;
Lecz nim odleci, kładzie wdzięki nowe,
Jak nowe suknie dziecięciu pod głowę;
Tak się piastunka jego codzień budzi,
Z nową miłością u Boga i ludzi. —
Jabym dni wszystkich rozkosz za nic ważył,
Gdybym noc jednę tak, jak ty, przemarzył.
Mój Cziczerone![156] Oto na pomniku
Jakieś niekształtne, nieznajome imie
Wędrownik skreślił na znak, że był w Rzymie.
Ja chcę coś wiedzieć o tym wędrowniku.
Może go wkrótce przyjmie do gospody
Kłótliwa fala; może piasek niemy
Zatai jego życie i przygody,
I nigdy o nim nic się nie dowiemy.
Ja chcę odgadnąć, co on czuł i myślił,
Gdy w księdze twojej, śród włoskiej krainy,
Za cały napis to imie wykryślił,
Na drodze życia ten swój ślad jedyny.
Czy drżącą ręką, po długiem dumaniu,
Rył go powoli, jak nagrobek w skale?
Czy go, odchodząc, uronił niedbale,
Jako samotną łzę przy pożegnaniu?
Mój Cziczerone! dziecinne masz lice,
Lecz mądrość stara nad twem świeci czołem;
Przez rzymskie bramy, groby i świątnice,
Tyś przewodniczym był dla mnie aniołem;
Ty umiesz przejrzeć nawet w serce głazu;
Gdy błękitnemi raz rzucisz oczyma,
Odgadniesz przeszłość z jednego wyrazu —
Ach, ty wiesz może i przyszłość pielgrzyma?
Znaszli ten kraj, Gdzie cytryna dojrzewa,
Pomarańcz blask Majowe złoci drzewa?
Gdzie wieńcem bluszcz Ruiny dawne stroi,
Gdzie buja laur I cyprys cicho stoi?
Znaszli ten kraj?... Ach, tam, o moja miła!
Tam był mi raj, Pókiś ty ze mną była!
Znaszli ten gmach, Gdzie wielkich sto podwoi,
Gdzie kolumn rząd I tłum posągów stoi
A wszystkie mnie Witają twarzą białą:
Pielgrzymie nasz, Ach, co się z tobą stało?
Znaszli ten kraj?.. Ach, tam, o moja miła!
Tam był mi raj, Pókiś ty ze mną była!
Znaszli ten brzeg, Gdzie po skalistych górach
Strudzony muł Swej drogi szuka w chmurach?
Gdzie w głębi jam Płomieniem wrą opoki,
A z wierzchu skał W kaskadach grzmią potoki?
Znaszli ten kraj?... Ach, tu, o moja miła!
Tu byłby raj, Gdybyś ty ze mną była!
O matko Polko! gdy u syna twego W źrenicach błyszczy genijuszu świetność,
Jeśli mu patrzy z czoła dziecinnego Dawnych Polaków duma i szlachetność:
Jeśli, rzuciwszy rówienników grono, Do starca bieży, co mu dumy pieje,
Jeżeli słucha z głową pochyloną, Kiedy mu przodków powiadają dzieje:
O matko Polko! źle się syn twój bawi! Klęknij przed Matki Boleśnej obrazem,
I na miecz patrzaj, co Jej serce krwawi: Takim wróg piersi twe przeszyje razem!
Bo choć w pokoju zakwitnie świat cały, Choć się sprzymierzą rządy, ludy, zdania:
Syn twój wyzwany do boju bez chwały I do męczeństwa... bez zmartwychpowstania.
Każ-że mu wcześnie w jaskinią samotną Iść na dumanie... zalegać rohoże,
Oddychać parą zgniłą i wilgotną I z jadowitym gadem dzielić łoże.
Tam się nauczy pod ziemię kryć z gniewem I być jak otchłań w myśli niedościgły;
Mową truć zcicha, jak zgniłym wyziewem, Postać mieć skromną, jako wąż wystygły.
Nasz Odkupiciel, dzieckiem w Nazarecie, Piastował krzyżyk, na którym świat zbawił:
O Matko Polko! jabym twoje dziecie Przyszłemi jego zabawkami bawił.
Wcześnie mu ręce okręcaj łańcuchem, Do taczkowego każ zaprzęgać woza,
By przed katowskim nie zbladnął obuchem, Ani się spłonił na widok powroza.
Bo on nie pójdzie, jak dawni rycerze, Utkwić zwycięski krzyż w Jeruzalemie,
Albo, jak świata nowego żołnierze, Na wolność orać... krwią polewać ziemię.
Wyzwanie przyszle mu szpieg nieznajomy, Walkę z nim stoczy sąd krzywoprzysiężny,
A placem boju będzie dół kryjomy, A wyrok o nim wyda wróg potężny.
Zwyciężonemu za pomnik grobowy Zostaną suche drewna szubienicy,
Za całą sławę krótki płacz kobiecy I długie, nocne rodaków rozmowy.
W samym przepaści niezgłębionej środku,
W samym ciemności najgrubszym zarodku,
Osiadł Aryman, jak złodziej ukryty,
Gniewny jako lew, jak wąż jadowity.
Onego czasu nadął się i dźwignął,
I wielką ciemność piersiami wyrzygnął,
I po ciemności, jak pająk po sieci,
Szczeblował w górę, tam, gdzie Bóstwo świeci.
Oparł się o dnia i nocy granice,
Wynurzył głowę i podniósł źrzenice.
A skoro ujrzał w samym niebios środku,
W samym jasności najczystszej zarodku
Oromadesa, co śród tworów świeci,
Jak śród gwiazd słońce, jak ojciec śród dzieci; —
Skoro na widok przedwiecznego słońca,
Zły duch pomyślił o szczęściu bez końca:
Ta myśl ogromna, jako świata brzemie,
Z takim ciężarem padła mu na ciemię,
Ze stracił siłę, runął na dół głową
Przez wieki wieków, i osiadł na nowo
W samym przepaści niezgłębionej środku,
W samym ciemności najgrubszym zarodku.
Jest mistrz, co wszystkie duchy wziął do chóru
I wszystkie serca nastroił do wtóru,
Wszystkie żywioły naciągnął jak struny,
A wodząc po nich wichry i pioruny,
Jedną pieśń śpiewa i gra od początku:
A świat dotychczas nie pojął jej wątku.
Mistrz, co malował na niebios błękicie
I malowidła odbił na tle fali,
Kolosów wzory rzezał na gór szczycie
I w głębi ziemi odlał je z metali:
A świat, przez tyle wieków, z dzieł tak wiela,
Nie pojął jednej myśli tworzyciela.
Jest mistrz wymowy, co bożą potęgę
W niewielu słowach objawił przed ludem
I całą swoich myśli i dzieł księgę
Sam wytłómaczył głosem, czynem, cudem.
Dotąd mistrz nazbyt wielkim był dla świata,
Dziś świat nim gardzi, poznawszy w nim brata.
Sztukmistrzu ziemski! czem są twe obrazy,
Czem są twe rzeźby i twoje wyrazy?
A ty się skarżysz, że ktoś w braci tłumie
Twych myśli i mów i dzieł nie rozumie?
Spojrzyj na mistrza i cierp, boży synu,
Nieznany albo wzgardzony od gminu.
Z Tobą ja gadam, co królujesz w niebie,
A razem gościsz w domku mego ducha;
Gdy północ wszystko w ciemnościach zagrzebie,
I czuwa tylko zgryzota i skrucha,
Z Tobą ja gadam! Słów nie mam dla Ciebie:
Myśl Twoja każdej myśli mej wysłucha;
Najdalej władasz i służysz w pobliżu,
Król na niebiosach, w sercu mem na krzyżu!
I każda dobra myśl, jak promień, wraca
Znowu do Ciebie, do źródła, do słońca,
I nazad płynąc, znowu mię ozłaca,
Śle blask, blask biorę i blask mam za gońca.
I każda dobra chęć Ciebie wzbogaca,
I znowu za nię płacisz mi bez końca.
Jak Ty na niebie, Twój sługa, Twe dziecie,
Niech się tak cieszy, tak błyszczy na świecie.
Tyś Król, o cuda! i Tyś mój poddany!
Każda myśl podła, jako włócznia nowa,
Otwiera Twoje niezgojone rany;
I każda chęć zła jest gąbka octowa,
Którą do ust Twych zbliżam zagniewany.
Póki Cię moja złość w grobie nie schowa,
Cierpisz, jak sługa, panu zaprzedany.
Jak Ty na krzyżu, Twój pan, Twoje dziecie
Niechaj tak cierpi i kocha na świecie.
Kiedym bliźniemu odsłonił myśl chorą
I wątpliwości raka, co ją toczy:
Zły wnet ucieczką ratował się skorą,
Dobry zapłakał, lecz odwracał oczy.
Lekarzu wielki! Ty najlepiej widzisz
Chorobę moją, a mną się nie brzydzisz!
Gdym wobec bliźnich dobył z głębi duszy
Głos przeraźliwszy, niźli jęk cierpienia,
Głos wiecznie grzmiący w piekielnej katuszy,
Cichy na ziemi — głos złego sumienia:
Sędzio straszliwy! Tyś ognie rozdmuchał
Sumieniu złemu — a Tyś mnie wysłuchał.
3
Gdy mię spokojnym zowią dzieci świata,
Burzliwą duszę kryję przed ich okiem,
I obojętna duma, jak mgły szata,
Wnętrzne pioruny pozłaca obłokiem;
I tylko w nocy — cicho — na Twe łono
Wylewam burzę, we łzy roztopioną.
Kiedy rozumne, gromowładne czoło
Zgiąłem przed Panem jak chmurę przed słońcem:
Pan je wzniósł w niebo, jako tęczy koło,
I umalował promieni tysiącem.
I będzie błyszczyć na świadectwo wierze,
Gdy luną klęski z niebieskiego stropu;
I gdy mój naród zlęknie się potopu,
Spojrzy na tęczę i wspomni przymierze.
Panie! mą pychę duch pokory wzniecił;
Choć górnie błyszczę na niebios błękicie,
Panie! jam blaskiem nie swoim zaświecił,
Mój blask jest słabe twych ogniw odbicie!
Przejrzałem niskie ludzkości obszary
Z różnych jej mniemań i barwą i szumem:
Wielkie i mętne, gdym patrzył rozumem,
Małe i jasne przed oczyma wiary.
I was dostrzegłem, o dumni badacze!
Gdy wami burza jak śmieciem pomiata,
Zamknięci w sobie jak w konchy ślimacze,
Chcieliście, mali, obejrzeć krąg świata.
A drudzy rzekli: Przypadek swawoli
W ludziach, jak wiatry w nadziemskiem przestworzu.
Jest Pan, co objął oceanu fale
I ziemię wiecznie kazał mu zamącać;
Ale granicę wykował na skale,
O którą wiecznie będzie się roztrącać.
Darmo chce powstać z ziemnego pogrzebu;
Ruchomy wiecznie, ruchem swym nie władnie:
Im wyżej buchnął, tem głębiej upadnie,
Wznosząc się wiecznie, nie wzniesie ku niebu.
A promień światła, który słońce rzuci,
Na szumnej morza igrając topieli,
Nie tonie, tylko w tęczę się rozdzieli
I znowu w niebo, skąd wyszedł, powróci.
Rozumie ludzki! tyś mały przed Panem,
Tyś kroplą w Jego wszechmogącej dłoni;
Świat cię niezmiernym zowie oceanem
I chce ku niebu na twej wzlecieć toni.
Zdajesz się tykać brzegów widnokręga:
Daremnie z żaglem nawa leci chyża,
Opływa ziemię, niebios nie dosięga:
Twa fala nigdy ku niebu nie zbliża.
Wzdymasz się, płaszczysz, czernisz się błyskasz,
Otchłanie ryjesz i wgórę się ciskasz,
Powietrze ciemnisz chmurami mokremi
I spadasz z gradem — tyś zawsze na ziemi!
A promień Wiary, którą Niebo wznieca,
Topi twe krople, zapala twe gromy
I twe pogodne zwierciadła oświeca;
Ach! ty bez wiary byłbyś niewidomy.
W nieczułej, ale niespokojnej dumie
Usnęli mędrcy. — Wtem odgłos ich budzi,
Że Bóg widomie objawił się w tłumie
I o wieczności przemawia do ludzi:
«Zabić go! — rzekli, — spokojność nam miesza!
Lecz zabić we dnie? obroni go rzesza».
Więc mędrcy w nocy lampy zapalali
I na swych księgach ostrzyli rozumy
Zimne i twarde, jak miecze ze stali;
I wziąwszy z sobą uczniów ślepych tłumy,
Szli łowić Boga, — a zdrada na przedzie
Prostą ich drogą, ale zgubną wiedzie.
«Tyś to?» — krzyknęli na Maryi syna.
«Jam» odpowiedział, i mędrcy pobladli; —
«Ty jesteś?“ — «Jam jest». — Służalców drużyna
Uciekła w trwodze, mędrcy na twarz padli;
Lecz widząc, że Bóg straszy a nie karze,
Wstali przelękli, więc srożsi zbrodniarze.
I tajemnicze szaty z Boga zwlekli,
I szyderstwami ciało jego siekli,
I rozumami serce mu przebodli:
A Bóg ich kocha i za nich się modli!
Aż gdy do grobu duma Go złożyła,
Wyszedł z ich duszy, ciemnej jak mogiła.
Spełnili mędrcy na Boga pogrzebie
Kielich swej pychy. — Natura w rozruchu
Drżała o Boga. — Lecz pokój był w niebie:
Bóg żyje, tylko umarł w mędrców duchu.
«Na ukaz Jego Lwiej Mości
«Dany do nas (z Jaskiniewska
«Zbójskiego, gdzie dla słabości
«Zdrowia ma Jego Królewska
«Mość pobyt) do gabinetu
«Ministrów, My, z ich kompletu
«Zamianowani być przy Nim
«Na służbie, wiadomo czynim: «Po pierwsze: Z obywatelstwa
«Drapieżnego, tudzież stanu
«Bydlego, wybrać poselstwa
«Z tem: iżby wskutek uchwały
«Powiatów, one udały
«Się Najjaśniejszemu Panu
«Życzyć w najpoddańszy sposób
«Co jak najdłuższego życia. —
«Po wtóre: Posłów brać z osób
«Zaszczytnie nam znanych z tycia. «Dan: rezydencyja letnia
«Jaskiniewsk, 1-go kwietnia. «Przyczem, Ministra rozkazem,
«Postanowiono zarazem:
«Posłom z ich towarzyszami,
«W tej podróży nadzwyczajnej,
«Kazać jechać z paszportami
«Z Lwiej Kancelaryi Tajnej;
«Zaczem: niech się nikt nie waży
«Ani z policyjnej straży,
«Ani nawet z dygnitarzy,
«Posła ukąsić lub drapnąć,
«A tem mniej w pół drogi capnąć».
Na ten rozkaz ode dworu
Baraństwo, tudzież stan ośli,
Pierwsi sejmikować pośli;
Pilnując się onych toru,
Wszyscy inni z pól i z borów
Zgromadzić się mają dzisia;
Tylko jedna giełda lisia
Wstrzymuje się od wyborów.
Skądże im ta taktyka i co jej powodem?
Wydał to jeden stary urzędnik, lis rodem.
«Uważałem — rzekł — dawno trop wszelkiego źwierza
Przed i za Jaskiniewskiem; upewniam was o tem:
Że pełno zewsząd śladów ku Monarsze zmierza,
Ale żadnego nie widać z powrotem».
Już był w ogródku, już witał się z gąską:
Kiedy, skok robiąc, wpadł w beczkę wkopaną,
Gdzie wodę zbierano;
Ani pomyśleć o wyskoczeniu.
Chociaż wody nie było i nawet nie grząsko:
Studnia na półczwarta łokcia,
Za wysokie progi
Na lisie nogi;
Zrąb tak gładki, że nigdzie nie wścibić paznokcia.
Postaw się teraz w tego lisa położeniu!
Inny zwierz pewno załamałby łapy
I bił się w chrapy,
Wołając gromu, ażeby go dobił:
Nasz lis takich głupstw nie robił;
Wie, że rozpaczać jest to zło przydawać do zła.
Zaczem maca wkoło zębem,
A patrzy w górę. Jakoż wkrótce ujrzał kozła,
Stojącego tuż nad zrębem
I patrzącego z ciekawością w studnię.
Lis wnet spuścił pysk na dno, udając, że pije;
Cmoka mocno, głośno chłepce
I tak sam do siebie szepce:
«Oto mi woda, takiej nie piłem, jak żyję!
Smak lodu, a czysta cudnie!
Chce mi się całemu spłukać,
Ale mi ją szkoda zbrukać,
Szkoda!
Bo co też to za woda!» —
Kozieł, który tam właśnie przyszedł wody szukać:
«Ej! — krzyknął z góry — ej, ty ryży kudła,
Wara od źródła!»
I hop w dół. Lis mu na kark, a z karku na rogi,
A z rogów na zrąb i w nogi.
Swadźba jedzie szumnie, tłumnie.
«Nie powiozą do ołtarza,
Powiozą mię do cmentarza,
A pościelą chyba w trumnie.
Ja umrę, gdy on nie żyje,
Ciebie, matko, żal zabije!»
Ksiądz w konfesjonale siedzi,
Czas, o córko, do spowiedzi!
Przyszła kuma, widma stara:
«Wypędź księdza, wypędź klechę,
Bóg i wiara, sen i mara!
Kuma w biedzie ma pociechę,
Kuma stara umie wiele,
Ma kwiat paproć i car-ziele,
A ty masz kochanka dary:
Przyszłam zrobić możne czary.
«Włosy jego w węża splącz,
Dwie obrączki razem złącz,
Z lewej ręki krwi usącz;
A na węża będziem kląć,
W dwie obrączki będziem dąć:
Musi przyjść i ciebie wziąć!»
Panna grzeszy — jeździec śpieszy,
Klęto ducha — klątwy słucha;
Już odemknął zimny gmach:
Panno, panno, czy nie strach?
Ucichł, usnął dwór zamkowy;
Panna czuwa. — Na zegarze
Bije północ, — milczą straże,
Panna słyszy — dźwięk podkowy,
Brytan jakby głosu nie miał,
Zawył zcicha i oniemiał.
Skrzypnęły dolne podwoje,
Stąpa ktoś w przysionkach długich,
I otwiera się drzwi troje,
Troje drzwi jedne po drugich.
Wchodzi jeździec cały w bieli
I usiada na pościeli.
Słodko, prędko czas ucieka.
Wtem koń zarżał, jękła sowa,
Zegar wybił. — «Bywaj zdrowa!
Koń mój zarżał, koń mój czeka;
Albo wstawaj, na koń siądź
I na wieki moją bądź!»
Miesiąc świeci, — jeździec leci
Po zaroślach i po krzach:
Panno, panno, czy nie strach?
Rumak polem, jak wiatr, niesie,
Niesie lasem, — głucho w lesie;
Tu i owdzie wystraszona
W suchej jodle kracze wrona,
Po łozach wilcze źrenice
Migają się, jako świece.
«W cwał, mój koniu, koniu, w cwał!
Miesiąc na dół schodzi z chmur,
A nim miesiąc zejdzie z chmur,
Mamy sadzić dziesięć skał,
Dziesięć rzek i dziewięć gór;
Za godzinę pieje kur».
«Gdzie mnie wieziesz?» — «Gdzie? do domu,
Dom mój na górze Mendoga;
W dzień otwarta wszystkim droga,
W nocy jeździm pokryjomu».
«Czy masz zamek?“ — «Tak jest, zamek,
I zamczysty, choć bez klamek».
Mój kochanku, konia wstrzymaj!
Ledwie dosiedzę na łęku»,
«Moja luba, siodła imaj
Prawą ręką! — Co masz w ręku?
Czy to worek do roboty?» —
«Nie, to jest Ołtarzyk złoty».
«Nie czas wstrzymać, pogoń bieży,
Słyszysz pogoń, tętnią błonia;
Już przed koniem przepaść leży,
Rzucaj książkę! puszczam konia».
Koń, jak gdyby zbył ciężaru,
Przemknął dziesięć sążni jaru.
Lecą bagnem przez manowiec,
Pusto wkoło. Błędny ognik
Tuż przed nimi, jak przewodnik,
Od grobowca na grobowiec
Przelatuje; gdzie przeleci
Ślad błękitny za nim świeci,
A tym śladem jeździec leci.
«Mój kochanku, co za droga?
Tu nie znać śladu człowieka».
«Dobra droga, kiedy trwoga;
Krzywo jedzie, kto ucieka.
Śladów nie masz do mych włości,
Bo nie wpuszczam pieszych gości,
Bogatego wiozą cugi,
Ubogiego niosą sługi.
«W cwał, mój koniu, koniu, w cwał!
Błyska zorza z wschodnich stron,
Za godzinę bije dzwon.
Nim uderzy ranny dzwon,
Mamy sadzić parę skał,
Parę rzek i parę gór:
Za godzinę drugi kur».
«Mój kochanku, wstrzymaj wodze!
Koń się lęka, bokiem sadzi,
Pełno skał i drzew na drodze,
Koń o drzewo mię zawadzi».
«Moja luba, jakie sznurki,
Jakie wiszą tam kieszonki?»
«Mój kochanku, to paciórki,
To szkaplerze i koronki».
«Sznur przeklęty, sznur znienacka
Rumakowi miga w oczy,
Patrz, jak zadrżał, bokiem skoczy.
Moja luba, rzuć te cacka!»
Koń, jak gdyby pozbył trwogi,
Ubiegł prosto pięć mil drogi.
«Co to za smętarz? mój miły».
«To mur, co mych zamków strzeże».
«A te krzyże, te mogiły?»
«To nie krzyże, to są wieże.
Mur przeskoczym, przejdziem progi,
Tu na wieki koniec drogi.
«Stój, mój, koniu, koniu, stój!
Przebyłeś nim zapiał kur,
Tyle rzek, i skał, i gór,
A tuś zadrżał, koniu mój?
Wiem ja, koniu, czemu drżysz:
Mnie i tobie boli krzyż».
«Czegoś stanął, mój kochanku?
Zimna rosa mię spłókała,
Zimno wieje wiatr poranku,
Okryj płaszczem, bo drżę cała».
«Moja luba, przytul skronie!
Na twych piersiach głowę złożę,
«Jaki masz tam ćwiek ze stali?»
«To krzyżyk, co matka dała».
«Ten krzyżyk ostry, jak strzała,
Twarz mi rani, skronie pali.
Precz mi z tym ćwiekiem ze stali!»
Krzyż na ziemię padł i zniknął,
Jeździec pannę wpoły ścisnął,
Z oczu i z ust ogniem błysnął,
Rumak ludzkim śmiechem ryknął.
Przeskoczyli cwałem mury,
Biją dzwony, pieją kury.
Nim ksiądz przyszedł na mszę ranną,
Zniknął koń z jeźdźcem i panną.
Na smętarzu cisza była,
Stoją krzyże, głazy leżą:
Jedna bez krzyża mogiła
I ziemia ruszona świeżo.
Ksiądz nad grobem długo stał
I mszę za dwie dusze miał.
Miałem sen w Dreźnie 1832 r., marca 23, który ciemny i dla mnie niezrozumiany. Wstawszy, zapisałem go wierszem. Teraz, 1840, przepisuję dla pamięci.
Śniła się zima, ja biegłem w szeregu,
Za procesyją pod niebem, po śniegu.
Nie wiem, skąd wiemy, że na brzeg Jordanu
Idziem, i w górze odgłos: «chwała Panu,
Pokój trzem królom, ludy! do Jordanu!» —
Ludzie obok mnie szli dwoma rzędami,
Kobiety, starce i dzieci parami,
W bieli ubrani ci, co z prawej strony;
Ci, co na lewo, w żałobne opony,
Szli ze świecami w dół obróconemi;
Świece gorzały płomieniem do ziemi, Jak złote strzały.
A ci bez światła szli, co po prawicy,
Każdy z nich w ręku niósł kwiat zamiast świecy.
Spojrzałem w twarze: są i mnie znajome;
Zląkłem się, wszystkie jak głaz nieruchome.
Wtem jedna osoba wyszła z prawej strony,
Kobieta, świeci okiem przez zasłony.
Stanęła przy mnie; wtem wybiegł chłopczyna
I o jałmużnę dla ojca zaklina.
Dałem grosz, ona dała tyle dwoje.
Znowu sześć dałem, ona znów we dwoje.
Zbiegli się widze, po złoto sięgamy,
Kto z nas da więcej, dajemy, szukamy,
Wstyd nam! już wszystko daliśmy, co mamy.
Lud łajał chłopcu: «oddaj im, żartują.
«Oddam, rzekł chłopiec, jeżeli żałują.»
Lecz nazad przyjąć już mi się nie chciało,
Postać[159] mnie ręką przeżegnała białą.
*
Wtem weszło słońce — lato — śnieg nie spłynął,
Lecz, jak ptak biały, dwa skrzydła rozwinął
I skacząc leciał; niebo się odkryło,
I wkoło ciepło i błękitno było!
U czułem zapach Włoch, róż i jaśminu,
Róże pachnęły górą Palatynu. Ujrzałem Ewę,
Jaką widziałem na Albańskiej górze,
W białej sukience i ubraną w róże;
Motyle wkoło, ona między niemi
Zdała się wznosić i nie tykać ziemi.
Twarz piękna jako przemienienie Pańskie,
Wzrok utopiła w jezioro Albańskie,
Ciekawie patrzy, nie ruszy powieki,
Jakby w tej głębi modrej i dalekiej
Odbite swoje oblicze widziała,
I przed jeziorem róże poprawiała.
Chciałem przywitać, lecz siły nie miałem.
Z gwałtownej chęci mówić — oniemiałem;
Lecz rozkosz moja, ach! ta rozkosz senna,
Któż ją opowie? — mocniejsza niż dzienna,
Lżejsza i milsza; jawa ma żar słońca,
A sen łagodność i ciszę miesiąca.
Za ręce wreszcie jak siostrę ująłem,
Spojrzała ku mnie okiem niewesołem.
«O siostro moja, patrząc w to twe oko,
Czuję me szczęście tak dziwnie głęboko,
Że mi się zdaje, że jestem w kościele».
Ona mi rzekła Z uśmiechem dziecięcia:
«Rodzice moi chcą mię z innym swatać,
Lecz ja jaskółka, chcę daleko latać;
Mam skrzydła dobre, patrz, jaki ptak ze mnie!
Lecę popłókać pióra moje w Niemnie.
Wiem ja o twoich wszystkich przyjaciołach,
Znajdę ich, leżą w grobach, po kościołach.
Muszę i w lasy, w jeziora przepadać,
I drzew popytać i z ziołkami gadać,
One o tobie dziwne rzeczy wiedzą,
Wszystko, gdzieś chodził, co robił, powiedzą».
Słuchałem — i mnie nie zdała się ciemna
Jej mowa, choć tak dziwna i tajemna.
I mnie się zdało, że sam lecieć mogę,
I prosiłem ją, by mnie wzięła w drogę.
Zląkłem się tylko, że chce na doliny
Iść pytać o mnie drzewa i krzewiny.
I przypomniałem nagle wszystkie błędy,
Chwile pustoty, szaleństwa zapędy,
I czułem serce tak mocno rozdarte,
Tak jej i szczęścia i nieba niewarte;
Wtem obaczyłem jaskółkę, z powrotem
Już leci; za nią jakby wojsko czarne:
Sosny i lipy, piołuny i cząbry,
Świadczyć przeciwko mnie. —
*
Przebudziłem się z obliczem ku niebu,
Z rękami na krzyż, jakby do pogrzebu.
Sen mój był cichy. Łzy jeszcze płynęły
Gęsto po licach, i jeszcze wionęły
Świeżym zapachem i Włoch i jaśminu
I gór Albańskich i róż Palatynu.[160]
«O Najświętsza! O Maryjo z Borun!
Ratuj ich... ratuj dzieci... dom gore».
«Gdzie jest patrol? Na konia! Do dworu!...»
Wtem słuchają... Łom trzeszczy, gwar ludzi,
I «kto idzie?» głos ozwał się w boru.
Patrol wraca, i obóz się budzi.
«Wodzu! wielka dla ciebie żałoba;
Wraca patrol z wieściami Hijoba.
Jeden mówi: zarznęli twą żonę.
Drugi mówi: twe dzieci spalone.
«Lecz pojmali dowódzcę Moskali». —
«Kto on?...» — «Francuz, niestary, przystojny:
I w moskiewskiej on służbie wsie pali,
Za pieniądze lud siecze niezbrojny!...»
Wódz, jak gdyby rażony od gromu,
Na dom patrzał i milczał i słuchał.
Z okien wszystkich żar sypał się z domu,
Z oczu wodza straszniejszy żar buchał.
I w obozie zbudzonym, zdumiałym,
Było głuche milczenie i zgroza.
Milczał wódz, jako broń przed wystrzałem;
Na dom patrzał — i krzyknął: «Powroza!...»
Przyskoczyły dwa katy rozkoły,
Stryczek mieli gotowy ze sznura,
Zakasali rękawy za poły
I oddarli mu kołnierz z mundura.
Wtem ktoś leci... «Kto idzie?» — «Lud z Bogiem!
Nasze hasło: poznajcie wiarusa!» —
Zrzuca płaszcz.... Ach, to mundur Krakusa:
Biały surdut z czerwonym wyłogiem!
«Zbił Skrzynecki, zbił na łeb, na szyję,
Zbił pod Wawrem Rozena, Gejsmara,
N abrał jeńców i dział co nie miara,
Idzie w Litwę... Skrzynecki niech żyje!»
Krzyczał żołnierz i śmiał się i szlochał...
Ach, kto miłej ojczyzny nie kochał,
Biedny! łzami nie płakał takiemi...
A Naczelnik?... On leży na ziemi.
Leżał krzyżem i długo się modlił.
Wstał i rzekł do Francuza: «Idź wolny!
Precz od nóg mych — byś nóg mych nie podlił!
Jam dziś karać nikogo nie zdolny...»
W głuchej puszczy, przed chatką leśnika,
Rota strzelców stanęła zielona;
A u wrót stoi straż Pułkownika,
Tam w izdebce Pułkownik ich kona.
Z wiosek zbiegły się tłumy wieśniacze:
Wódz to był wielkiej mocy i sławy,
Kiedy po nim lud prosty tak płacze
I o zdrowie tak pyta ciekawy.
Kazał konia Pułkownik kulbaczyć,
Konia w każdej sławnego potrzebie;
Chce go jeszcze przed śmiercią obaczyć
Kazał przywieść do izby — do siebie.
Kazał przynieść swój mundur strzelecki
Swój kordelas i pas i ładunki;
Stary żołnierz, — on chce, jak Czarniecki,
Umierając, swe żegnać rynsztunki.
A gdy konia już z izby wywiedli,
Potem do niej wszedł ksiądz z Panem Bogiem;
I żołnierze od żalu pobledli,
A lud modlił się, klęcząc przed progiem.
Nawet starzy Kościuszki żołnierze,
Tyle krwi swej i cudzej wylali,
Łzy ni jednej — a teraz płakali,
I mówili z księżami pacierze.
Z rannym świtem dzwoniono w kaplicy;
Już przed chatą nie było żołnierza,
Bo już Moskal był w tej okolicy.
Przyszedł lud widzieć zwłoki rycerza.
Na pastuszym tapczanie on leży —
W ręku krzyż, w głowach siodło i burka,
A u boku kordelas, dwururka.
Lecz ten wódz, choć w żołnierskiej odzieży,
Jakie piękne dziewicze ma lica?
Jaką pierś? — Ach, to była dziewica,
To Litwinka, dziewica-bohater,
Wódz Powstańców — Emilija Plater!
Nam strzelać nie kazano. — Wstąpiłem na działo
I spojrzałem na pole; dwieście armat grzmiało.
Artyleryi ruskiej ciągną się szeregi
Prosto, długo, daleko, jako morza brzegi;
I widziałem ich wodza; — przybiegł, mieczem skinął,
I jak ptak jedno skrzydło wojska swego zwinął.
Wylewa się z pod skrzydła ściśniona piechota
Długą, czarną kolumną, jako lawa błota,
Nasypana iskrami bagnetów. Jak sępy,
Czarne chorągwie na śmierć prowadzą zastępy.
Przeciw nim sterczy biała, wąska, zaostrzona,
Jak głaz, bodzący morze, reduta Ordona.
Sześć tylko miała harmat. Wciąż dymią i świecą;
I nie tyle prędkich słów gniewne usta miecą,
Nie tyle przejdzie uczuć przez duszę w rozpaczy,
Ile z tych dział leciało bomb, kul i kartaczy.
Patrz, tam granat w sam środek kolumny się nurza,
Jak w fale bryła lawy, pułk dymem zachmurza:
Pęka śród dymu granat, szyk pod niebo leci
I ogromna łysina śród kolumny świeci.
Tam kula, lecąc, zdala grozi, szumi, wyje,
Ryczy, jak byk przed bitwą, miota się, grunt ryje; —
Już dopadła; jak boa wśród kolumn się zwija,
Pali piersią, rwie zębem, oddechem zabija.
Najstraszniejszej nie widać, lecz słychać po dźwięku,
Po waleniu się trupów, po ranionych jęku:
Gdy kolumnę od końca do końca przewierci,
Jak gdyby środkiem wojska przeszedł anioł śmierci.
Gdzież jest król, co na rzezie tłumy te wyprawia?
Czy dzieli ich odwagę, czy pierś sam nadstawia?
Nie, on siedzi o pięćset mil na swej stolicy,
Król wielki, samowładnik świata połowicy.
Zmarszczył brwi, — i tysiące kibitek wnet leci;
Podpisał, — tysiąc matek opłakuje dzieci;
Skinął, — padają knuty od Niemna do Chiwy.
Mocarzu, jak Bóg silny, jak szatan złośliwy!
Gdy Turków za Bałkanem twoje straszą spiże,
Gdy poselstwo paryskie twoje stopy liże:
Warszawa jedna twojej mocy się urąga,
Podnosi na cię rękę i koronę ściąga,
Koronę Kazimierzów, Chrobrych z twojej głowy,
Boś ją ukradł i skrwawił synu Wasilowy!
Car dziwi się — ze strachu drżą Petersburczany,
Car gniewa się — ze strachu mrą jego dworzany;
Ale sypią się wojska, których Bóg i wiara
Jest Car. — Car gniewny: umrzem, rozweselim Cara!
Posłany wódz kaukaski z siłami pół-świata,
Wierny, czynny i sprawny — jak knut w ręku kata.
Ura! ura! Patrz, blisko reduty, już w rowy
Walą się, na faszynę kładąc swe tułowy;
Już czernią się na białych palisadach wałów.
Jeszcze reduta w środku jasna od wystrzałów,
Czerwieni się nad czernią: jak w środek mrowiska
Wrzucony motyl błyska, — mrowie go naciska. —
Zgasł; — tak zgasła reduta. Czyż ostatnie działo,
Strącone z łoża, w piasku paszczę zagrzebało?
Czy zapał krwią ostatni bombardyjer zalał?
Zgasnął ogień. — Już Moskal rogatki wywalał.
Gdzież ręczna broń? — Ach, dzisiaj pracowała więcej,
Niż na wszystkich przeglądach za władzy książęcej!
Zgadłem, dlaczego milczy, — bo nieraz widziałem
Garstkę naszych, walczącą z Moskali nawałem,
Gdy godzinę wołano dwa słowa: pal, nabij;
Gdy oddechy dym tłumi, trud ramiona słabi;
A wciąż grzmi rozkaz wodzów, wre żołnierza czynność,
Nakoniec bez rozkazu pełnią swą powinność,
Nakoniec bez rozwagi, bez czucia, pamięci,
Żołnierz, jako młyn palny, nabija, grzmi, kręci
Broń od oka do nogi, od nogi na oko;
Aż ręka w ładownicy długo i głęboko
Szukała, nie znalazła — i żołnierz pobladnął,
Nie znalazłszy ładunku, już bronią nie władnął.
I uczuł, że go pali strzelba rozogniona;
Upuścił ją i upadł; — nim dobiją, skona!...
Takem myślił, — a w szaniec nieprzyjaciół kupa
Już lazła, jak robactwo na świeżego trupa.
Pociemniało mi w oczach; a gdym łzy ocierał,
Słyszałem, że coś do mnie mówił mój Jenerał.
On przez lunetę, wspartą na mojem ramieniu,
Długo na szturm i szaniec poglądał w milczeniu.
Nakoniec rzekł: «Stracona». — Z pod lunety jego
Wymknęło się łez kilka, — rzekł do mnie: «Kollego,
Wzrok młody od szkieł lepszy; patrzaj, tam na wale,
Znasz Ordona, czy widzisz, gdzie jest?» — «Jenerale,
Czy go znam? — Tam stał zawsze, to działo kierował,
Nie widzę, — znajdę — dojrzę! — śród dymu się schował:
Lecz śród najgęstszych kłębów dymu, ileż razy
Widziałem rękę jego, dającą rozkazy...
Widzę go znowu — widzę rękę — błyskawicę,
Wywija, grozi wrogom, trzyma palną świecę,
Biorą go — zginął — O, nie — skoczył w dół, do lochów!» —
«Dobrze — rzecze Jenerał, — nie odda im prochów».
Tu blask, — dym, — chwila cicho — i huk jak stu gromów!
Zaćmiło się powietrze od ziemi wyłomów:
Harmaty podskoczyły i jak wystrzelone
Toczyły się na kołach; lonty zapalone
Nie trafiły do swoich panew. I dym wionął
Prosto ku nam; i w gęstej chmurze nas ochłonął.
I nie było nic widać, prócz granatów blasku,
I powoli dym rzedniał, opadał deszcz piasku.
Spojrzałem na redutę. — Wały, palisady,
Działa, i naszych garstka i wrogów gromady:
Wszystko jako sen znikło! — Tylko czarna bryła
Ziemi niekształtnej leży — rozjemcza mogiła.
Tam i ci, co bronili, — i ci, co się wdarli,
Pierwszy raz pokój szczery i wieczny zawarli;
Choćby cesarz Moskalom kazał wstać: już dusza
Moskiewska, tam raz pierwszy, cesarza nie słusza
Tam zagrzebane tylu set ciała, imiona:
Dusze gdzie? nie wiem; lecz wiem, gdzie dusza Ordona
On będzie Patron szańców! — Bo dzieło zniszczenia
W dobrej sprawie jest święte, jak dzieło tworzenia:
Bóg wyrzekł słowo stań się, Bóg i zgiń wyrzecze!
Kiedy od ludzi wiara i wolność uciecze,
Kiedy ziemię despotyzm i duma szalona
Obleją, jak Moskale redutę Ordona:
Karząc plemie zwycięzców zbrodniami zatrute,
Bóg wysadzi tę ziemię, jak on swą redutę.
Samotności! do ciebie biegę jak do wody
Z codziennych życia upałów;
Z jakąż rozkoszą padam w jasno-czyste chłody
Twych niezgłębionych kryształów.
Nurzam się i wybijam w myślach nad myślami,
Igram z niemi, jak z falami,
Aż ostygły, znużony, złożę moje zwłoki
Choć na chwilę w sen głęboki.
Tyś mój żywioł: ach zacóż te jasnych wód szyby
Studzą mi serce, zmysły zacierniają mrokiem,
I zacóż znowu muszę nakształt ptaka-ryby,
Wyrywać się w powietrze słońca szukać okiem?
I bez oddechu w górze, bez ciepła na dole,
Równie jestem wygnańcem w oboim żywiole.
Komar niewielkie licho, lecz bardzo czupurne,
Wyciągnąwszy kuperek i skrzydła poczwórne
I żądełko krwi chciwe, latał ponad śpiącym
I «krwi, krwi, krwi l» wołał głosem bzykającym.
«Drżyj człowieku! wybiła ostatnia godzina,
Jestem Marat owadów, lotna gilotyna». —
Aż przebudził się człowiek, czatował po głosie
I za pierwszem ukłuciem pac! zabił na nosie.
Szedł z nieboszczykiem w okno, nie mógł znaleźć śladów
Tej lotnej gilotyny, Marata owadów.
Człowiek, gniotąc go w palcach: « Nie budź śpiących, bracie,
Atomie terroryzmu, owadów Maracie.
«Kiedyś tak małe licho, nie rób tyle krzyku,
A kiedy chcesz ukąsić, kąsajże bez bzyku.
Jeśli ci krwi potrzeba, gdzie chcesz nos mi wtykaj,
Tylko, kiedyś tak mały, kąsaj a nie bzykaj».
Franciszku! Ja na morze publicznej obrady,
Jak łódka za okrętem, płynąłem w twe ślady.
Żagielek mój z papieru i liny z jedwabiu.
Spotkałem wroga! weź mię do twego korabiu.
Schowaj mię z łódką w twoje szerokie zanadrze
Przeciw starozakonnej wojennej eskadrze.
Słyszysz, że działo z Litwy przywiózł Krępowiecki
I rdzennym strzałem mierzy w cały stan szlachecki.
Choć nie mam prócz Parnasu innych posiadłości
I nadzieja dochodów moich w potomności,
Jestem pono szlachcicem, truchleję z obawy
Przed bohatyrem sławnym z Litewskiej wyprawy.
Jak sławiony w kantyczkach rabin z Świętogrodu.
Najmężniejszy przed wieki z Hebreów narodu,
Który, kiedy Chrystusa związali Rzymianie
I wystawili na śmiech i na biczowanie,
Śmiał w synagodze, zbrojną wdziawszy rękawicę,
Uderzyć bezbronnego Zbawiciela w lice.
Tego męża był praprawnukiem naturalnym
Żyd, który za mych czasów był w Mirze kahalnym;
Sławili go z niezwykłej odwagi niechrzczeni.
Iż śmiał Radziwiłłowi dać figę w kieszeni.
Od tego żyda idzie mąż sławny w tułactwie,
Który stanąwszy śmiało w paryskiem opactwie,
Związanej od Moskali Polsce dał policzek,
I związał na nią zdjęty ze swej szyi stryczek.
Przy nim stoi na deskach Puławski przeczysty
I wznosi rozczulony głos ewangelisty.
Woła: «Jam kapłan prawdy! Fałszujmy i łżyjmy!»
Woła: «Jam kapłan zgody! Kłóćmy się i bijmy!
Jam zrobił ślub czystości, walajmy się w śmieciach.
Ja głoszę przebaczenie, mścijmy się na dzieciach». —
Tu głos jego oklasków zagłuszyły krocie,
Lecz on: «Krwi! krwi!» kwiczał, jak uwięzły w błocie.
Na ten kwik towarzysze z różnych dziur powstają,
Z nadstawionemi kłami: «krwi, krwi, krwi!» kwikają.
Raz Grzymała na Taranie
Wzniósł projekt pod kreskowanie
I rzekł wymownemi usty:
«Obywatele oszusty!
Obywatele łajdaki!
Chcę z was mieć pożytek jaki.
Z hrabików, żydków i popków
Chcę porobić polskich chłopków».
Polska cała poklask dala,
Wziął się do pracy Grzymała.
Dotąd się mąż wielki trudzi
Z rąk mozołem, w pocie czoła,
I dotąd zrobić nie zdoła
Dobrych chłopów z kiepskich ludzi.
Świeci się pomnik mój nad szklanny Puław dach,
Przetrwa Kościuszki grób i Paców w Wilnie gmach;
Ni go łotr Wirtemberg bombami mocen zbić,
Ni podły Austryjak niemiecką sztuką zryć.
Bo od Ponarskich gór i bliźnich Kowna wód,
Szerzę się sławą mą aż za Prypeci bród;
Mnie w Nowogródku, mnie w Mińsku czytuje młódź
I nie leniwa jest przepisać wielekroć.
W folwarku łaskę mam, u ochmistrzyni cór,
A w braku lepszych pism, czyta mnie nawet dwór.
Stąd mimo carskich gróźb, na złość strażnikom ceł,
Przemyca w Litwę żyd tomiki moich dzieł. Paryż
Z poetów Litwy jeden tylko bard Antoni
Miał trójkę koni.
Pamięć ich na ówczesnym została Parnasie
Tak żywa, że dziś mógłbym zrobić ich rysopis.
Nie dziw tedy, że gdy się wczoraj rozgadało
O dawnych rzeczach i o owym czasie,
Zapytałem: «Co się też z temi końmi stało?» —
Na to mi odpowiedział w te słowa bajkopis:
W przeznaczeniach tych koni była jakaś tajnia
Postawiono je razem na obroku:
A po roku
Jeden drugiego nie mógł znieść ani widoku.
Chociaż żłób długi i przestronna stajnia,
Wszędzie im ciasno, wieczne parskania i bitki.
Musiałem wkońcu przedać każdego z osobna.
Ale cóż stąd? Wyroku zmienić niepodobna:
Znowu je kacap jakiś sprzągł do swej kibitki!
Ledwie z miejsca, natychmiast wszystkie się ofukły.
«Ej wy chochołskorodzie! — rżał Lezgin wysmukły —
Nie buszuj! Wiedz, że sobie nie dam plwać w wędzidło!»
A Mazur: «Wej ciarachy! Dyć i my nie bydło;
Nie targajta, bo żgniema, że będzieta chramać!» —
Na to Kozak, pieniąc się: «Ciszej, ty lachska mać!
I ty mużyku! Niechno staniemy przy żłobie,
Oj, dam ja wam!» — A oni: «Oj, damyż my tobie!»
Nuż wierzgać jak w najlepsze. A kacap do bicza,
Jak utnie z całej ręki w bok Chochołowicza,
Potem zkolei raz wraz po Lezgu, po Chłopie:
Nie było czasu brykać. Rwą w pełnym galopie
Trzy mile ukraińskie ku pocztowej szopie,
Szczęśliwe, że tam wreszcie zatrzymawszy sanki,
Kacap dał im odetchnąć i wsypał trzęsianki.
Jadły razem, o kłótniach nie było i wzmianki.
I tak sekret tych koni odkrył się przed światem:
Kłócą się nad obrokiem, godzą się pod batem.
Po owej porażce zwierząt
Wszczął się w ich armii nierząd.
Zwołana wojenna rada;
Z rady zwada:
Każdy każdemu się żali,
Każdy przed każdym się chwali
I każdy winę na każdego wali,
Tchórzowi tylko wszyscy pokój dali.
Obywatel tchórz w rządzie nie zasiadał,
Ani wojskowo nie służył,
Więc w politycznem życiu się nie zużył.
Ufny w niepokalaną swą przeszłość, tak gadał:
«Obywatele! Czas jest przystąpić do kwestji:
Czemu przypiszem klęski tej kampanji?
Czy, że na wodza brak nam zdolnej bestji?
Nie! ale my ulegli przesądów tyranji!
Grzesznym przodków obyczajem
Nie tym buławę oddajem,
Których zasługa i talent wyniosą;
Ale tylko mamy w cenie:
Ci drapieżne urodzenie,
Tamci rogate znaczenie,
A owi socyjalne tłuste położenie.
Otóż dowódcy nasi, przypatrzcie się, kto są?
Lew prezes, istny pańskich ideał nałogów;
Radzca żubr, już dziad, ledwie goni resztką rogów;
Nieźwiedź mruk, niechno stanie przed wojskiem, co powie?
Z lamparta byłoby coś, ale mu pstro w głowie;
Że pułkownik wilk sławny, toć tylko z rabunków
I z procesu, co zrobił owemu jagniątku;
A o kwatermistrzu lisie
Lepiej przemilczeć, zda mi się,
Niźli zazierać do jego rachunków:
Sam się nie tai, że skory do wziątku.
Pominiemy odyńca; pan ten tylko pragnie
Skarbić żołędzie i spoczywać w bagnie,
Przywyklejszy doń niż do marsowego kurzu.
Co się zaś tyczy osła, ten był i jest błaznem».
Gdy tchórz tak gadał, Rada wrąc, entuzyjazmem,
Gotowa za krasomowstwo
Dać mu naczelne wodzowstwo,
Odezwała się nagle w jeden głos: «Żyj tchórzu!»
On stropion krzykiem tym wśród perory,
Zmieszał się, owszem dal czuć najwyraźniej,
Że był w gwałtownej bojaźni.
Dopiero rozruch: «Precz z nim, pfe, tchórz, a do nory!»
Szczęściem tuż była. Wśród sarkań i śmiechu
Wpadł w nią i rył bez oddechu.
Aż gdy na sążeń czuł się pod podwórzem,
Rzekł do siebie z ironją czystego sumienia:
«Ot proszę, co też to jest przesąd urodzenia!
Obranoby mnie wodzem, żebym nie był tchórzem».
Ludzie na czystem polu stawili dom nowy,
Opodal z ropuchami kłóciły się sowy.
Rzekła sowa: «to dla mnie budują pokoje»; —
A ropucha ziewnęła: «moje to są, moje!»
Rzekł człowiek: «sowy dotąd żyły w rozwalinach,
A ropuchy w pogniłych ścianach i szczelinach.
My budujem podłogę czystą i dach nowy,
A gdzież tam będzie miejsce dla żab i dla sowy?»
Rzeczpospolita żabska wodami i lądem
Szerzyła się od wieku, a stała nierządem.
Tam każda obywatelka,
Mała czy wielka,
Gdzie chciała, mogła skakać,
Karmić się i ikrzyć.
Ten zbytek swobód wkońcu zaczynał się przykrzyć.
Zauważyły, że sąsiednie państwa
Używają pod królmi rządnego poddaństwa;
Że lew panem czworonogów,
Orzeł nad ptaki,
U pszczół jest królowa ula;
A więc w krzyk do Jowisza:
«Królu, ojcze bogów,
Dajże i nam króla, króla!»
Powolny Bóg wszechżabstwu na króla użycza
Małego jak Łokietek Kija Kijowicza.
Spadł Kij i pluskiem wszemu obwieścił się błotu,
Struchlały żaby na ten majestat łoskotu.
Milczą dzień i noc, ledwie śmiejąc dychać.
Nazajutrz jedna drugiej pytają: «Co słychać?
Czy nie ma co od króla?» Aż śmielsze i starsze
Ruszają przed oblicze stawić się monarsze.
Zrazu zdala, w bojaźni, by się nie narazić;
Potem, przemógłszy te strachy,
Brat za brat z królem biorą się pod pachy
I zaczynają na kark mu włazić.
«Toż to taki ma być król!... Najjaśniejszy Bela,
Niewiele z niego będziem mieć wesela:
Król, co po karku bezkarnie go dłabim!
Niechaj nam abdykuje zaraz niedołęga!
Potrzebna nam jest władza, ale władza tęga!»
Bóg, gdy ta nowa skarga żab niebo przebija,
Zdegradował króla Kija,
A zamianował węża królem żabim.
Ten pełzacz, pływacz i biegacz,
Podsłuchiwacz i dostrzegacz,
Wszędzie wziera: pod wodę, pod kamienie, pod pnie,
Wszędzie szuka nadużyć i karze okropnie.
Arystokracja naprzód gryziona jest żabia,
Że się nadyma i zbyt się utłuszcza;
Gryziony potem chudy lud, że nie zarabia,
I że się na dno biedy opuszcza;
Gryzione są krzykacze, że wrzeszczą namiętnie;
Gryzieni cisi, że śmią siedzieć obojętnie.
Tak gryząc je swobodnie, wąż do dziś dnia hula;
A rzeczpospolita żab boleśnemi skwierki
Do dziś dnia woła o innego króla,
Lecz Bóg nie chce się więcej mięszać w jej rozterki.
W pamiętnikach bestyjo-graficznych Ezopa
Jest wzmianka o uczynku miłosiernym chłopa
I o pewnego węża postępku łajdackim.
Chłop wyszedł zimnym rankiem po chrośniak do sadu
Aż tu pod bramą wąż mu do nóg pada plackiem:
Przeziębły, wpół skostniały, przysypany szronem,
Już zdychał, już ostatni raz kiwnął ogonem.
Chłop zlitował się nad tą mizeryją gadu,
Wziął go za ogon, niesie nazad w chatę,
Kładzie go na przypiecku,
Podściela mu kożuszek, jak własnemu dziecku,
(Nie wiedząc, jaką weźmie od gościa zapłatę)
Póty dmucha, póty chucha,
Aż w nieboszczyku dobudził się ducha.
Nieboszczyk wąż, jak ożył, tak się wnet nasrożył:
Rozkręcił się, do góry wyprężył się, syknął
I całym sobą w chłopa się wycela,
W swojego dobrodzieja, w swego zbawiciela I wskrzesiciela!
«A to co się ma znaczyć — zdziwiony chłop krzyknął, —
To ty w nagrodę dobrego czynu
Jeszcze chcesz mnie ukąsić? A ty źmiji synu!»
I wnet porwawszy dubasa,
Tnie węża raz pod ucho, drugi raz w pół pasa.
Odleciał ogon w jeden, a pysk w drugi kątek;
Rozpadło się źmijisko na troje żmijątek...
Darmo drgają
I biegają
Ogon za szyją, za ogonem szyja:
Już nie zmartwychwstanie żmija.
Przytrafia się to często, że dobry człek jaki
Niewdzięcznika przygarnie;
Ale trafia się częściej, że niewdzięcznik taki
Przepada marnie.
«Jeśli chcesz, ośle, by pies kochał ciebie,
Kochajże ty psa», słowa są Lokmana.
Rozumiał je nasz osioł, boć już nie był źrebię,
Ale z nich drwił. Ta lekkość jak była skarana,
Opowiem dla was, bydląt potomnych, nauki.
Ten osioł, niosąc jak zazwyczaj juki,
Szedł w ślad za panem; a za nimi z tyłu,
Mający nad jukami i bydlęciem dozór,
Ledwie widny w kłębach pyłu,
Biegł pies, wywiesiwszy ozór.
Bodaj takich dozorców! Przez drogi czas wszytek
Nie tknął się swego podwładnego łytek;
Owszem, bawiąc go, to z boku harcuje,
To się naprzód wysforuje,
Ogonem wciąż dla zachętu
Krętu — wętu.
Szli tak aż do południa.
Pan na skwar narzekał,
Siadł pod drzewem i zasnął.
Tegoć osioł czekał.
Obejrzał się i naprzód darń przy drodze siekał,
Potem podstrzygać zaczął czubek miedzy;
Nakoniec — przez rów hopsasa!
Widzi się w łące,
Jakoś mimo wiedzy.
Nie znalazł ci tam przysmaków
Chwastowiska ni bodziaków,
Lecz koniczyny do pasa.
«Będziesz się miała zpyszna! Tylko ty, człowiecze,
Zmiłuj się, spij!» Tak westchnął i siecze a siecze.
Psu oskoma i pokusa:
«Mój osłosiu, od rana jestem na czczo, mdli mię;
Ty masz wędzonkę w jukach, aż stąd czuć po dymie,
Pozwól, że dam jej całusa!
Wiesz, jak zrobim? Ja stanę na dwie łapy dębkiem,
A ty przyklęknij na jedno kolano». —
Nasz egoista, jakby do muru gadano,
Siecze a żuje, milcząc. Aż wreszcie półgębkiem,
Wypchanym koniczyną: «Co się tu wałęsasz?
Poszedłbyś, psie, do nogi! Jak Jegomość wstanie,
Da ci się śniadanie». —
Odpowiedzi nie czekał
I obuszcząk znowu
Tak zarwał trawy,
Że aż wygryzł w ziemi dołek,
Klnąc psa, że mu przeszkadza.
Wtem nagle z za rowu,
Błysnął ku niemu parą krwawych świec wilkołek,
Biorąc go na cel i na tuj.
Wtedy do psa: «Bracie, broń! ciuciu; na tu, ratuj!»
A pies: «Ja nie twój Ratuj, ani twój pan Broniec,
Nie wrzeszcz i łąki nie — tratuj,
Czekaj, aż Jegomość wstanie
Na waści obronienie i poratowanie».
W tejże chwili wilk osła dorznął.
Ot i koniec.
Sąsiadka koza, ta, co to rozwódka,
Z rodu Ostrorożanka, a tak rzeźka czołem,
Że śmie łeb na łeb rozmówić się z wołem
I nie da lada wilku brać się do podbródka,
Wczoraj w las idąc zbierać na domu potrzebę
Rokitę czy lipią skórkę,
Na gospodarstwie zostawiała córkę,
Której jest na imię Bebe.
A że młodym osobom pod niebytność matki
Rozliczne grożą przypadki,
Nakaznje dziecku srogo:
«Nie ruszać mi za próg nogą
I nie przyjmować nikogo, nikogo!
Jest tu wilk w okolicy, mam go w podejrzeniu,
Że zamyśla o czem brzydkiem;
Pilnujże drzwi, aż wrócę i dam znak kopytkiem,
Wolając cię po imieniu:
Bebe! Lepiej, że zgrzeszym ostrożności zbytkiem,
Niż gdyby miało kiedy być przysłowiem trzodzie:
Mądra koza po szkodzie».
O wilku mówiono w izbie,
A wilk tuż siedział na przyzbie;
Podsłuchał, Matka z domu, a on wnet do córki:
Stuk i puk we drzwi komórki,
Wilk zwykle wyciem łaje albo grozi;
Lecz, gdy prosić ma potrzebę,
Nieźle udaje śpiew kozi;
Więc jako mógł najkoziej odezwał się: «Bebe!
Otwórz!» — A kózka na to: «Przepraszam, nie można.
Mamy niemasz, jestem sama».
On znowu: «Bebe, otwórz, to ja, mama».
Na to znów kózka ostrożna:
«Głos wprawdzie matczyn; ale, czyś ty matka,
Jak mogę widzieć, gdy zamknięta klatka?
Podejdże tu i przez to pod progiem korytko
Pokaż mi na znak kopytko». —
Wilk odszedł, klnąc Bebę i mać jej z ruska brzydko.
Ta bajka jest po całym świecie znana z treści;
Lecz żeby ją dać poznać polskiej płci niewieściej,
Udawajmy, że wzięta z francuskiej powieści.
Gdzie dobrze, tam ojczyzna. A gdzież kiedy było
Komu lepiej, gdzie kiedy komu się przyśniło
To wszystko, w co pan Baron na jawie opływa?
Przychodzień, dóbr książęcia jak swoich używa,
I wkrótce pojmie wdowę, panią dóbr, za żonę,
A z nią księstwo, i hrabstwa dwa uksiążęcone,
I ten zamek wspaniały, tak sławny z piękności
Po świecie całym, że doń co rok mnóstwo gości
Z Anglii, z Niemiec, z Polski przybywa tłumami,
Jakby na miejsce jakie słynące cudami.
Nie dziw tedy, że Baron, budząc się w pościeli
Edredonowych puchów, miększej od kąpieli,
I z za kotar indyjskich wychylając głowę,
Powitał temi słowy słońce południowe:
«Gdzie dobrze, tam ojczyzna». — Już ruszył zawiasem
Wstęgę, tkaną z jedwabiu, ze złotym kutasem.
Na ten ruch, jak na laski czarodziejskiej zamach,
Zaraz we drzwiach pokoju zabłysło, jak w ramach
Obrazu zaklętego, wojsko malowane
I w cichości na całą rozlało się ścianę,
Żywe a nieruchome: i tylko z wyrazu
Oczu i twarzy widać, że czeka rozkazu.
Służba niemiecka; wszystko we fraki ubrane
Czarne, w białe pończoszki, glansowne trzewiki:
W ręku trzymają lustra, brzytewki, ręczniki.
Baron dał rozkaz, służba rzuca się. Dwaj pazie
Podają na talerzu obszytą w fontazie
Koszulę białą, jak śnieg na alpejskim głazie.
Gdy ją Baron przywdziewa, z przodu go osłania
Dwóch pokojowych suknią indyjskiego tkania,
Gdzie złotych kwiatów więcej lśni niż na ornacie:
Baron zwykle zaczyna ranek w takiej szacie.
Gdy ją włożył, to znak jest, że z łoża powstaje:
I wnet mu pochyleni do nóg dwaj lokaje
Podścielają meszt parę z marokańskiej skóry,
Mających i barwistość i świeżość purpury,
A każda z nich złocistą naszywana gwiazdą.
Stopa do nich wślizga się lekko, jak ptak w gniazdo,
I po kobiercach cicho, jako łyżwa lekka,
Płynie ku stolikowi, gdzie go kawa czeka.
Kamerdyner lał kawę. Murzyn, z lewej strony,
Trzymał nabitą lulkę i lont zapalony;
Za danym znakiem, ogień podłożywszy chybko,
Skłonił się z dwusążniową ku panu antybką,
Na której końcu bursztyn, wielkości ogórka,
Pełen drogich kamieni, jak zawój u Turka.
W tejże chwili, znów z tyłu inny pokojowiec
Stając, safijanowy rozwijał pokrowiec
Angielski, zeń nożyczki dobył; temi krzesze
Podbródek Baronowi i szyldkretem czesze,
I ręką muszcze, pełną utłuszczonej farby;
Potem, żeby włos ująć w należyte karby,
Chustką je opasuje, która uwikłana
Na szczycie głowy w węzeł nakształt tulipana.
Baron hawańskich dymów z bursztynu snuł smugi
Naprzód w górę przed siebie, potem w dół na sługi.
Ci, ze znaków pojmować wolę pana zwykli,
Drzwiami, kędy w cichości weszli, tędy znikli,
On został sam, dumając, a w bursztyn grał ciągle,
Puszczając dym to krągło, to znów wpół-okrągle.
To w słupki, to w zygzaki.
Rozwałęsana jego w tych dymach się błąka
Samotna i ponura myśl, nakształt pająka:
Lecz widno, że gdzieindziej myśl, gdzieindziej dusza,
Bo z ust, któremi puszcza dym i ledwie rusza,
Wychodził głos i słowa i zdania: lecz rzeczy
Trudno w nich znaleźć, jedno drugiemu więc przeczy.
Naprzykład takie słowa: «Gdzie mi dobrze będzie,
Tam i ojczyzna moja, tam dom...; [dobrze wszędzie,]
W domu lepiej! «Ten nie żył, po kim nie zostawa
Sława!...» Chleb to grunt, a sława zabawa!...
Mądry Baron po szkodzie! Żyj, pókiś na świecie;
Po mnie niech spadnie niebo i skowronki zgniecie!»
I tym podobne zdania. A jak zwrotka rymem,
Tak każde zdanie jego mieszało się z dymem.
Z takich go tęczowatych rozmyślań wytrąca
Mrok, spadający nagle, jak zaćmienie słońca.
Baron uczuł, że mu się poza skronie wije
I oczy ściska dwoje rączek: zgadnął czyje.
Wytchnął; puszcza z ust bursztyn, którego świecidła,
Jak puszczona z dziecięcej słomki bańka mydła,
Błysnęły i zagasły cicho na kobiercu
Podłogi. On prawicę położył na sercu,
A lewą koło głowy tu i ówdzie chyla,
Jak chustką, którąby ktoś odpędzał motyla.
Aż nakoniec milczenie przerwał naprzód jękiem,
Potem głosem cichutkim, jak komara brzękiem:
«Ach, ach, jeśli mi szczęście zawiera powieki
W kształcie nocy — ach, niechże ta noc trwa na wieki!
Jeżeli fala, która w nicość nas zagłębia,
Ma tę świeżość i ten puch skrzydełek gołębia,
Niech mrę teraz, niech zniknę!...» Lecz wzdychając, zniżał,
Głowę i prawie aż do kolan ją przybliżał.
Wtem jedna z rączek, co mu więziła powieki,
Rozsunęła się zwolna, jako obłok lekki.
Baron, podobien temu, co się cuci z mdłości,
Wydobywał półsenne oko z tych ciemności,
Aż dojrzał śród nich postać, która, jak królowa
Nocy, wdzięki swe w szatach zaciemnionych chowa.
Suknia długa i czarna; nad głową się sępi
Czarny kapelusz i wkrąg strusie pióra strzępi.
Tem jaśniej na dnie takiem zabielały lica,
Jako przedzierająca chmury twarz księżyca.
Była to księżna, w stroju, który zwykle służy
Wielkim paniom niemieckim do konnej podróży.
W ręku trzymała biczyk z szyldkretowym prętem,
Którego skówkę gryzła strojną dyjamentem.
Temi rzeczami gdy się bawił, lokaj wlata
Z krzykiem: «Hofrat oznajmia wizytę...»
Wszedł człek półwieczny, twarzy poważnej, w ubraniu
Podróżnem, z biczem w ręku, jakby na wsiadaniu.
Dawny znajomy, krótko witał się z Baronem
Dorywczem rąk ściśnieniem i lekkim ukłonem.
Baron przysunął krzesło, ręką i pół głową
Ukłoniwszy się; Hofrat skłonił się na nowo.
Usiedli, milczą oba. Tymczasem się krząta
Służba. Lokaj w milczeniu pośpiesza do kąta,
Gdzie, nakształt hodowanych w donicy cebulek
Wschodnich kwiatów, sterczały główki wschodnich lulek
Bursztynowe, natkane w stolik cyndałowy.
Lokaj wybrał z nich cybuch półtrzecia-łokciowy,
Nasadził piętę, nabił, zapalił i wtyka
Cybuch w usta Hofrata, a sam, jak wszedł, znika.
Siedzą tedy i palą; a dwaj przyjaciele,
Gdy się zejdą i gdy są oba marzyciele,
Mogą razem przemyślać i przegadać wiele,
Nie siląc się na słowa; i taż myśl, co w gwarze
Głosów brzmi, może równie przemawiać i w parze.
Hofrat zaczął dąć szybko i dym rączo ciskał,
Który szerząc się w górze jak wodotrysk pryskał.
Naprzeciw Baron, z usty wszerz rozciągniętemi,
Jak gdyby ze skalistej rozpadliny dymi.
Fala [dymu] poziomo w pół izby zawisa
I nad głowami, jako obłok, się kołysa.
Zdziwiło to Hofrata; cybuch spuścił na dół,
I czystem z płuc ciągnionem powietrzem się nadął;
Potem z taką je siłą dmuchnął w dymu środek,
Że go rozbił i zrobił w nim jasny obwodek,
Przez który odkryło się nieco dno sufitu,
Jak nad rozstępującą się mgłą krąg błękitu.
Taką przygotowawszy dla swych sztuk widownię,
Pochwycił znowu cybuch, pociągnął gwałtownie,
I cały przepędziwszy dym przez ust naczynie,
Puścił z nich jednę kulę, wielką jako dynię.
Podniosła się wspaniale i środkiem obłoku
Dążyła do sufitu. A wtem Baron z boku
Wystrzelił ku niej bańkę małego rozmiaru,
Lecz kręciła się szybko, jak kula bilaru;
Ta dopędza wnet banię, swym obwodu brzegiem
Trąca ją; aż obiedwie wstecznym poszły biegiem.
Cichym uśmiechem Hofrat dał poklask tej sztuce,
A tymczasem gotował i cybuch i płuce,
Nakoniec rozwarł usta: widno, jak w ich głębi
Dym długo gromadzony warzy się i kłębi
I przy brzegach ust krążąc, ciasno je obwieńcza;
Aż się zerwał i wyszedł na świat wkształt obręcza.
Kręcąc się, przed obliczem Barona zawiesza
I już się ma rozpłynąć: gdy Hofrat pośpiesza
Podeprzeć go obręczem drugim, mniejszym nieco,
Za którym drugi, piąty, dziesiąty wciąż lecą,
Z obręczy wnet się tworzy postać ostrokręga,
Który końcem gardzieli Hofrata dosięga.
A podstawę wprost przeciw Baronowi szerzy.
Wzdrygnął się Baron, zdumiał, ledwie oczom wierzy,
Żeby ktoś w Niemczech zdołał wydąć arcydzieło,
Któreby u fajkarzy chińskich poklask wzięło;
Chce godnie odpowiedzieć, i wnet jednem tchnieniem
Ów ostrokrąg odbija takiem zokrągleniem .................... ....................
JAKÓBA BEMA, ANIOŁA ŚLĄZAKA (ANGELUS SILESIUS) I SĘ-MARTENA[161]
I
1. RZECZ ZANIEDBANA.
Jedna jest rzecz na świecie godna ludzkiej pieczy;
Ludzie o wszystkiem myślą, prócz tej jednej rzeczy.
2. PAX DOMINI.
Pokój jest przyszłem dobrem, przyszłem szczęściem mojem:
Nie chciałbym Boga, gdyby Bóg nie był pokojem.
3. STOPNIE PRAWD.
Są prawdy, które mędrzec wszystkim ludziom mówi;
Są takie, które szepce swemu narodowi;
Są takie, które zwierza przyjaciołom domu;
Są takie, których odkryć nie może nikomu.
4. VENI CREATOR SPIRITUS.
Niech się twa dusza jako dolina położy,
A wnet po niej, jak rzeka, popłynie duch boży.
5. ŚRODEK.
Bóg nie nad głową mieszka, lecz w środku człowieka:
Więc kto w głowę zachodzi, od Boga ucieka.
Gdzie kto będzie po śmierci, za życia odgadnie:
Gdzie chylił się za życia, tam po śmierci wpadnie.
7. FILOZOFY I BÓG EMIGRANT.
Wygnaliśmy z serc Boga, weźmiem dobra po nim,
Gadać o nim i pisać do niego zabronim.
Mamy nań sto gąb grzmiących i piór ostrych krocie —
A ten zbrodniarz emigrant myśli o powrocie?
8. SŁOWO I CZYN.
W słowach tylko chęć widzim, w działaniu potęgę:
Trudniej dzień dobrze przeżyć, niż napisać księgę.
9. CUR?
Pierwsza mowa szatana do rodu ludzkiego
Zaczęła się najskromniej od słowa: dlaczego?
10. WŁASNOŚĆ JEST NĘDZĄ.
Czemu szatan, jak nędzarz, wszystkim dóbr zazdrości?
Bo sam nic nie posiada, prócz swojej własności.
11. RUSZTOWANIE.
Duch jest budowlą, ciało, jako rusztowanie,
Musi być rozebrane, gdy budowla stanie.
12. BŁOGOSŁAWIENI CISI.
O kawał ziemi ludzkie dobija się plemię;
Zostań cichym, a możesz posieść całą ziemię.
13. DROGA DO WIECZNOŚCI.
Ci, co nad czas i miejsce ducha swego wzbili,
Mogą czucia wieczności doznać w każdej chwili.
14. CZŁOWIEK WIECZNOŚCIĄ.
Sam człowiek jest wiecznością, kiedy nad świat zdąży
I Boga w sobie, a sam w Bogu się pogrąży.
15. BOGACTWO ŚWIĘTEGO.
Człowiek święty jest równie jak Stwórca bogaty,
Bo Stwórca z nim podziela wszystkie swoje światy.
Zwierz walczy ze zwierzęciem, boi się człowieka;
Człowiek walczy z człowiekiem, od ducha ucieka.
39. WARUNEK BEZPIECZEŃSTWA.
Ten może deptać węże, głaskać lwy i tury,
Kto wyrwał z siebie żądło, rogi i pazury.
40. WARUNEK NIETYKALNOŚCI.
Chcesz cało przejść pomiędzy światowym rozruchem?
Bądź dla zwierząt człowiekiem, a dla ludzi duchem.
41. POWOŁANIE CHYBIONE.
Smutni! chorzy! wy, zamiast cieszyć się i leczyć,
Wolicie wzajem siebie smucić i kaleczyć.
42. SKĄD ZŁE.
Bóg jest dobrem: więc wszystko, na co duch narzeka,
Zło, śmierć i potępienie, pochodzą z człowieka.
43. UWAGA CHROMEGO.
Kiedy pierwszy raz wnidę w jakie zgromadzenie,
By poznać ludzi, zważam pierwsze ich spojrzenie:
Rozsądni naprzód spojrzą na mą nogę prawą,
Głupi naprzód na lewą, którą mam kulawą.
44. RÓŻNICA.
Dobry i zły zarówno chodzą za bliźnimi,
Jeden — żeby ich żywił, drugi — by żył nimi.
45. KRÓL I KAT.
Dobry człowiek, jako król, szuka, kogo wieńczyć;
Zły podobny do kata: szuka, kogo męczyć.
46. BŁOGOSŁAWIENI CISI.
Wszyscy walczą dla dobra: któż używać będzie?
Błogosławiony cichy, ten ziemię posiędzie.
47. NARÓD CICHY.
Żaden naród prac swoich nie cieszył się płodem,
Bo żaden nie był ludu cichego narodem.
Czas jest łańcuch; im dalej od Boga ucieczesz.
Tem dłuższy i tem cięższy łańcuch z sobą wleczesz.
60. MILCZENIE.
Zaiste, miłe Bogu jest aniołów pienie:
Ale daleko milsze człowieka milczenie.
61. CICHOŚĆ.
Głośniej niźli w rozmowach Bóg przemawia w ciszy,
I kto w, sercu ucichnie, zaraz go usłyszy.
62. ŹRÓDŁA.
Mówisz: niech sobie ludzie nie kochają Boga,
Byle im była cnota i ojczyzna droga. —
Głupiec mówi: niech sobie źródło wyschnie w górach,
Byleby mi płynęła woda w miejskich rurach.
63. ODLEGŁOŚĆ.
Że do nieba daleko, niejeden narzeka:
Ziemia dalej niżeli niebo od człowieka.
64. GOŚĆ.
Wołasz Boga: on często schodzi pokryjemu
I puka do drzwi twoich, aleś rzadko w domu.
65. TRWOGA SZATANA.
Czemu sąd ostateczny tak szatana trwoży?
Czyli mu niewiadomy dotąd wyrok Boży?
Czy on żałuje świata, który się ma złamać?
Żałuje — bo bez świata gdzież on będzie kłamać?
66. DLACZEGO KŁAMIE.
Szatan, choć sobie mądrość i siłę przyznaje,
Wie, że kłamie, i wiary sam sobie nie daje:
Dlatego rad śród ludzi zdania swoje szerzyć,
By, je słysząc z ust cudzych, mógł im sam uwierzyć.
67. ŻĄDZA NIEŚMIERTELNOŚCI.
Chcesz zyskać nieśmiertelność przez jaki czyn dzielny:
Głupiś! czy chcesz, czy nie chcesz, będziesz nieśmiertelny.
Bóg jest w Trójcy jedyny, ma pokój w radości:
Radość pochodzi z Trójcy, a pokój z jedności.
69. WESELE I CIERPIENIE.
Bóg W duchu swym wiecznego doznaje wesela,
A w nas cierpi o tyle, o ile się wciela.
70. ZGODNOŚĆ.
Dobry mistrz w takim tylko chorze śpiewać lubi,
Gdzie czuje, że głos własny w harmonii gubi.
71. JA.
Muzyk zmiesza orkiestrę najlepiej dobraną,
Jeśli, grając, stara się, żeby go słyszano.
72. BANK.
Dziwisz się, że po śmierci mała nasza cnota
Ma rosnąć w szczęście przez ciąg wiecznego żywota:
Nie dziwisz się, że jeden grosz, w banku złożony,
Za kilka wieków może urość w milijony.
73. GRZECH.
Grzech jest palnym żywiołem: więc kto grzechu nie ma,
Może stać w środku piekła, ogień go nie ima.
74. APOSTOLSTWO I FILOZOFJA.
Filozof uczniom własnej nauki udziela,
Apostoł tylko świadkiem jest nauczyciela.
75. ŚWIADEK I OSKARŻYCIEL.
Straszniejsze jest dla zbrodni świadectwo, niż skarga:
Łotr lży oskarżyciela, na świadków się targa.
Skarżących mędrków czasem pospólstwo łajało,
Lecz świadczących o prawdzie zawsze mordowało.
76. URZĄD.
Człowiek jest urzędnikiem wysokiego stanu:
Cały świat służy jemu, a on tylko Panu.
Skarżysz się, że ktoś z twojej własności korzysta:
Grzech — jest to jedna twoja własność osobista.
78. SKARGA.
«U szło szczęście, i próżno dotąd za niem chodzę!...»
Nie uszło: czeka ciebie na krzyżowej drodze.
79. UPÓR.
Pan dotąd miłosiernie patrzy na szatana,
Lecz szatan odwraca się, by nie widział Pana.
80. MĄDROŚĆ.
Nauką i pieniędzmi drudzy cię zbogacą;
Mądrość musisz sam z siebie własną dobyć pracą.
81. MĄDROŚĆ I UMIEJĘTNOŚĆ.
Aby mądrości nabyć, niedość mieć pojętność,
Niedość uczyć się: mądrość nie jest umiejętność;
Ta pragnie z teoryi praktykę wyciągnąć,
A tamta teoryję praktyką osiągnąć.
82. NAUKA BEZBOŻNYCH.
Kiedy nad naukami bezbożnik pracuje,
Strzeż się go: jest to zbójca, który broń kupuje.
83. PRAKTYKA.
«Na co będą potrzebne — pytało pachole —
Trójkąty, czworoboki, koła, parabole?»
«Że potrzebne — rzekł mędrzec — musisz teraz wierzyć;
Na co potrzebne, zgadniesz, gdy zaczniesz świat mierzyć.»
84. CZAS.
Czas, jako powróz, wiąże ducha do natury:
Póty męczyć się musim, aż zużyjem sznury.
85. ATOM.
«Świat widzialny jest atom» — Prawda, astronomie!
Zacóż ty chcesz żyć cały tylko w tym atomie?...
86. ROZPRAWA.
O czemkolwiek rozprawa, im dłużej się wiodła,
Tem dalsza jest od prawdy, jak woda od źrzódła.
Głupiec, jak muł we młynie, związane ma oczy,
I ciągle ruszając się, ciągle w miejscu kroczy.
98. RUCH MĄDRY.
Mędrcy, prawdziwie wielcy, jak niebieskie ciała,
Zdają się stać, gdy każde z nich leci i działa.
99. PRAWDZIWA WIELKOŚĆ.
Dobrzeby w życiu świeckiem, jak niegdyś w Kościele,
Tego tylko zwać wielkim, kto wycierpiał wiele.
100. BAJKA.
«Świat ten jest czysta bajka!» — Zgoda, przyjacielu,
Lecz każda bajka ma sens moralny na celu.
101. ZGODA.
Wtenczas tylko rzetelnie pogodzisz się z wrogiem,
Jeśli ty i wróg pierwej zgodzicie się z Bogiem.
102. DZIAŁANIE I CIERPIENIE.
«Czy mam działać, czy cierpieć!» — Bądź Stwórcy obrazem
I, jak On, w każdej chwili działaj i cierp razem!
103. HISTORJA I PROFETIA.
Czas przeszły równie od nas, jak przyszły, daleki:
Ten tylko pojmie przeszłe, kto zgadł przyszłe wieki.
104. POKUSY.
Nawała pokus, równie jako morska burza,
Dzielnych pływaczów wznosi, a słabych zanurza.
105. EGOIZM.
Nie ten jest egoistą, kto od ludzi stroni,
Ale ten, kto za bliźnim, jak za łupem, goni.
106. POTWARZ I POCHLEBSTWO.
Pochlebca i potwarca za zasługą łażą:
Brzydź się więcej pochlebstwem, niżeli potwarzą.
W potwarzy dla dobrego jest zawdy nauka —
Pochlebstwo złych zatwardzi, a dobrych oszuka.
Szatan w ciemnościach łowi; jest to nocne zwierze:
Chowaj się przed nim w światło, tam cię nie dostrzeże.
108. KRZYWDA CZASEM PRZYDA SIĘ.
Często grzesznik przed śmiercią na bliźnich się żali,
Iż mu nie dosyć w życiu krzywd nawyrządzali.
109. NIE ŹLE BYĆ ŚMIESZNYM.
Nie źle to jest być śmiesznym. Żartowano z panów,
Z mędrców, z wodzów, z poetów, z lekarzy, z kapłanów;
Wszystkich na śmiech wystawił dowcipek ucieszny,
Prócz jednego szatana. On jeden nie śmieszny.
110. SFERA OWOCÓW.
Musi drzewo, ażeby rozkwitać i rodzić,
Po liściach, jak po szczeblach, na powietrze wchodzić;
Chociaż soki pożywne z łona ziemi bierze,
Owocu dać nie może, tylko w wyższej sferze.
111. OGNIK.
Mądrość świecka jest nakształt błędnego ognika:
Błyszcząc, zwodzi cię z drogi; gdy z niej zejdziesz, znika.
112. ISKRY.
Jaka tam będzie siła wiecznego płomienia,
Wnoś tu z jego iskierek: ze zgryzot sumnienia.
113. CZERW.
Mędrek świecki wymaga od małych i wielkich,
By wszyscy byli zawsze przykładem cnót wszelkich,
Choć sam co chwila cnotę myślami kaleczy,
Słowami podkopuje i czynem niweczy;
Obrzydliwszy od czerwi, co roztacza drzewa:
Bo on, tocząc, klnie drzewu, czemu nie dojrzewa.
114. JEDNA WOLA.
Jednej woli jednemu trzeba przedsięwzięciu;
Lepszy jeden wódz głupi, niż mądrych dziesięciu.
Po tem wyższego męża możesz poznać w tłumie,
Że on zawsze to tylko zwykł robić, co umie.
116. POMAGAĆ BOGU.
Bóg sam może świat zniszczyć i drugi wystawić,
A bez naszej pomocy nie może nas zbawić.
117. PRÓBY.
Mędrzec zwyczajnych ludzi z rozmowy ocenia,
A nadzwyczajnych mężów poznaje z milczenia.
118. SEN.
Jak bezsenny źle czyni, gdy oczy zamruża
I kładnie się na łożu, bo tem noc przydłuża,
Tak namiętny źle czyni, gdy śmierć zada sobie:
Wylecz się z bezsenności, nim pójdziesz spać w grobie.
119. DWA ŚWIATY.
Dobrzy ludzie nie mogą mieć nic na tym świecie,
A zato, źli, na tamtym nic mieć nie będziecie.
120. MAJESTAT DUSZ NASZYCH.
Sam Bóg bez wiedzy naszej nie może nas rzucić,
A choć rzuci, gdy zechcem, musi do nas wrócić.
121. RESZTA PRAWD.
Jest i więcej prawd w piśmie, lecz kto o nie pyta,
Niech sam zostanie pismem — w sobie je wyczyta.
II
1. KOCHAĆ LUDZKOŚĆ.
On kocha ludzi? Zacóż od ludzi ucieka?
Bo on kocha w człowieku ludzkość, nie człowieka.
2.
Gdy zedrą z ciebie zwierza, człeka z ciebie zmęczą,
Natenczas ujrzą ducha i niech przed nim klęczą.
Jakie na przyszłym świecie będziesz nosić imie?
Imie Ojca, który cię do rodziny przyjmie.
4. Z BAADERA.
Prawo jest jak powietrze, więc na pustej duszy
Leżąc całym ciężarem, tłoczy ją i kruszy;
Gdy znajdzie drogę do niej, w równowadze stawa,
Nie ciśnie zewnątrz duszy, której głąb napawa.
5. MĘDREK.
Mędrek dmie się przed uczniem, przed współmędrkiem chlubi,
Lecz zarówno współmędrka i ucznia nie lubi.
Współmędrka, żeby jego bogactw nie obliczył,
Ucznia, żeby ich nie skradł, lub nie odziedziczył.
6. MĘDRZEC.
Prawy mędrzec cieszy się, jak pielgrzym ubogi,
Gdy spotka na pustyni towarzysza drogi;
Mędrek świecki, jak złodziej manowcami zmyka,
Bo w każdym widzi świadka lub współzawodnika.
7. OKLASKI.
Dwóch mędrców równie sławnych nauczało w szkole.
Któryż z nich prawdę mówił? Prawda w oczy kole.
Jednego gmin wygwizdał, a drugiemu klaskał,
Widać, że jeden ukłuł, a drugi pogłaskał.
8. DZIEWICA I DZIECKO.
Dwie istoty szczęśliwe nawet na tym świecie,
Bo zawsze bliskie Boga: dziewica i dziecie.
9. PRACA.
Jeśli masz się do dzieła ważnego sposobić,
Pomyśl wprzódy czyli chcesz i czy umiesz robić;
Ja, choćbym chciał i umiał, jeszcze się nie ważę,
Jeżeli mi powinność działać nie rozkaże.
10. JEŹDZIEC.
Kij bardziej niźli lanca rani i zabija
Jeśli żołnierz swe serce wbił na koniec kija.
Szkapa najdzielniejszego rumaka wyprzedzi,
Jeśli zamiast człowieka duch na szkapie siedzi.
11. NAUKI.
Nauki są lekarstwem, chlebem słowo Boże;
Kto ma zdrowy żołądek, bez lekarstw — żyć może.
12.
Szabla jest dla zabawy, lanca dla obawy,
Karabiny dla wrzawy, kosa do rozprawy.
13.
Wiele jest wrogów w Polsce, więcej traw na łąkach,
W twardej skórze wróg siedzi, twardszy jest groch w strąkach,
Mocne piersi u wroga, mocniejsza dębina.
Kośców, młocków i drwali więcej niż Moskali,
Kosiec był w Racławicach, młocnik w Belwederze,
Teraz drwalu czas tobie myśleć o siekierze.
14. Z BAADERA.
Grzech choćby najsilniejszy, skoro wydrzesz z łona,
Natychmiast przed oczyma spowiednika skona.
Jak drzewo, gdy mu ziemię obedrzesz z korzeni,
Choć silne, wkrótce uschnie od słońca promieni.
15. DZIEŁO.
Jeśli dzieło wymaga namyślań się długich,
Jeśli go nie dokonasz bez pomocy drugich.
Jeżeli wielu głupców już je rozpoczęło
Chcesz mieć czyste sumienie, porzuć takie dzieło!
16.
Gdzie szkoła sceniczników, poetów, śpiewaków?
Tam, gdzie orła i mrówek, bestyi i ptaków.
Ludzie, to tylko dobrze wykonać umiecie,
Czegoście się nie mogli nauczyć na świecie.
17.
Pewny mistrz już oddawna i prosi i radzi,
Ażebym się zaciągnął do jego czeladzi.
Mistrzu, jeżeli pragniesz dodać mi ochoty,
Przestań gadać, a pokaż próbkę twej roboty.
18.
Błądzi, kto pracą tylko i przemysłem pnie się;
Praca strzeże człowieka, lecz go nie wyniesie.
Patrz na okręt, co buja ponad morskie brody:
Dlaczego się tak wyniósł? bo lżejszy od wody.
19. USTA.
W ustach jest otwór duszy, najdroższe balsamy
Prędko zwietrzeją, gdy je często otwieramy.
20. STWÓRCA.
Czemu Bóg na wzór siebie stworzył naszą postać?
Bo sam lepszego wzoru nie mógł nigdzie dostać.
21. PRZESTROGA.
Choć z tobą w drogę idzie towarzyszy wielu,
Nie powierzaj im łacno twej podróży celu,
Ni kierunków, ni środków, bo często się dzieje,
Że obok podróżnego wędrują złodzieje
I ciekawi są wiedzieć, w jaką idziesz stronę,
Gdzie chowasz grosz na życie i miecz na obronę.
22. GOTOWOŚĆ.
Grzesznik leży, pokutnik dźwiga się na nogi,
A święty stoi prosto, gotowy do drogi.
23. BÓG W DUSZY.
Duszo, gdy Boga zrodzisz, masz Go w tajni chować,
Bo Herod już szle katów by go zamordować.
Duszo, póki te dziecię nie urośnie w lata,
Unoś je do Egiptu przed oczyma świata.
24. ŚWIĘCI.
Trzeźwy człowiek bezpiecznie przy ogniu się grzeje,
Pijak ledwie się zbliży, na popiół goreje.
Święci bezpiecznie chodzą wśród piekła płomieni,
Djabli goreją, bo są grzechem napełnieni.
Za co nigdy nie wstąpi anioł w duszę świętą?
Bo ona przez samego Boga jest zajętą.
26. ŚWIADECTWA.
Prawnicy swe świadectwa podpisują sami,
Chłop zwykle podpisuje trzema krzyżykami.
Częściej sędzia za ważne to świadectwo przyjmie,
Gdzie krzyżyk niżeli to, gdzie jest własne imie.
27.
Świadek mówi, co widział, mędrek, co się zdało,
I stąd między mędrkami męczenników mało.
28. MĘDRZEC.
Mędrzec dmie się, jak pająk, gdy w swej norze spocznie,
Lecz, gdy się spuszczać zacznie, chudnieje widocznie,
A im dłuższą nić snuje, tem się bardziej chwieje.
Oto są dogmatyków i sceptyków dzieje.
29. WYBORY.
Obierzem sobie wodza. Nie tak, bracia, spieszcie,
Wprzódy sobie pułkową muzykę obierzcie:
Na pierwszego trębacza podaję sapera,
Niech trąbi, choć nie umie; wszak go lud wybiera.
30. WSZECHWŁADZTWO LUDU.
Ludu wszechwładny, zrób mi ze słoty dzień ładny,
Bo ja, sceptyk szkaradny, wątpię, czyś wszechwładny.
31. WYBORY.
Lapończycy poganie na zimy miesiące
Zwykli sobie z gwiazd jednę obierać za słońce;
Gdy widzą, że obrana źle grzeje i świeci,
Idą od tej do drugiej, od drugiej do trzeciej;
A tak ciągną sejmiki aż do zimy końca,
Nie mogąc się pogodzić na obranie słońca.
32. BARANEK.
Nazwałeś się barankiem, więc musiałeś, Panie,
Rodzić się wśród pasterzy, w stajence na sianie.
Punkt geometrów nie jest długi ni szeroki,
A przecież tworzy wszystkie linije i boki;
Bóg czasu nie zabiera i w miejscu nie leży,
Chociaż z niego szerzą się miejsca i czas bieży.
34. CIERPIENIE.
I szczęście jest nie w miejscu, ale w sobie leży,
Cierpienie tylko wiecznie ciągnie się i szerzy.
35. ATOM.
Świat jest tylko atomem, lecz oślepi snadnie
Najbystrzejszego mędrca, gdy mu w oko wpadnie.
36. ZŁE.
Dobrze, że znamy wężów i przed nimi stronim,
Lepiej nie widzieć węża i nie wiedzieć o nim.
Gęby na lud krzyczące — sam lud wkońcu znudzą
I twarze lud bawiące — nakońcu lud znudzą.
Ręce za lud walczące — sam lud poobcina,
Imion miłych ludowi — lud pozapomina ...
Wszystko przejdzie! Po huku, po szumie, po trudzie
Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie.
Kochanek, druhów, ileż was spotkałem,
Ileż to oczu, jak gwiazd przeleciało,
Ileż to rączek, tonąc, uściskałem:
A serce? nigdy z sercem nie gadało.
Wylałem wiele z serca, jak ze skrzyni
Młody rozrzutnik! lecz dłużnicy moi
Nic nie oddali. Któż dzisiaj obwini,
Że się rozrzutnik spostrzegł, że się boi
Zwierzać w niepewne i nieznane ręce?
Żegnam was, żegnam, nadobne dziewice;
Żegnam was, żegnam, o druhy młodzieńce!
Rozrzutnik młody, resztę skarbu schwycę,
W ziemię zakopię; nie czas resztę tracić.
Już czuję starość: mam żebrać w potrzebie?
Znalazłem tego, co zdoła zapłacić
Rzetelnie, z lichwą i na czas — On w niebie!...
Pytasz, za co Bóg trochą sławy mnie ozdobił? —
Za to, com myślił i chciał — nie za to, com zrobił.
Myśli i chęci — jest to poezyja w świecie:
Wykwita i opada, jak kwiat, w jednem lecie.
Lecz uczynki, jak ziarna w głąb ziemi zaryte,
Aż na przyszły rok ziarna wydadzą obfite.
Przyjdzie czas, gdy błyszczące imiona pogniją,
Z cichych ziaren wywite kłosy świat okryją...
Huk mija, — musim minąć z blaskiem i gawędą,
«Błogosławieni cisi, oni świat posiędą»,
Niechże prawdę zrozumie, kto Chrystusa słyszy;
Kto pragnie ziemię posiąść, niechaj siedzi w ciszy.
Broń mnie przed sobą samym — maszże dość potęgi!
Są chwile, w których nawskróś widzę Twoje księgi,
Jak słońce mgłę przeziera, która ludziom złotą,
Brylantową zdaje się — a słońcu ciemnotą...
Człowiek większy nad słońce, wie, że ta powłoka
Złota — ciemna jest tylko tworem jego oka.
Oko w oko zatapiam w Tobie me źrenice,
Chwytam Ciebie rękami za obie prawice
I krzyczę na głos cały: «Wydaj tajemnicę!
Dowiedź, żeś jest mocniejszy, lub wyznaj, że tyle
Tylko, ile ja, możesz w mądrości i w sile...
Nie znasz początku Twego, a czyż ludzkie plemię
Wie, od jakiego czasu upadło na ziemię?
Bawisz się tylko ciągle, badając sam siebie? —
Cóż robi rodzaj ludzki? w swych dziejach się grzebie.
Twoja mądrość samego siebie nie dociecze,
A czyliż samo siebie zna plemię człowiecze?
Jeden masz nieśmiertelność, my czy jej nie mamy?
I znasz siebie i nie nie znasznie znasz, my czy siebie znamy?
Końca Twojego nie znasz, my kiedyż się skończym?
Dzielisz się, łączysz — i my dzielim się i łączym.
Tyś różny — i my zawsze myślą rozróżnieni,
Tyś jeden — i my zawsze sercem połączeni,
Tyś potężny w niebiosach, my tam gwiazdy śledzim,
Wielkiś w morzach, my po nich jeździm, głąb ich zwiedzim.
O Ty, co świecąc, nie znasz wschodu i zachodu,
powiedz, czem się Ty różnisz od ludzkiego rodu?
Toczysz walkę z szatanem w niebie i na ziemi, —
My walezym w sobie, w świecie z chęciami własnemi.
Ty sam na siebie wdziałeś raz postać człowieka...
Powiedz, czyś wziął na chwilę, czyś ją miał od wieka!...
Dźwięk mię uderzył... Nagle moje ciało,
Jak ów kwiat polny, otoczony puchem,
Prysło, zerwane Anioła podmuchem,
I ziarno duszy nagie pozostało...
I zdało mi się, żem się nagle zbudził
Ze snu strasznego, co mnie długo trudził.
I, jak zbudzony ociera pot z czoła,
Tak ocierałem moje przeszłe czyny,
Które wisiały przy mnie, jak łupiny
Wokoło świeżo rozkwitłego zioła.
Ziemię i cały świat, co mię otaczał,
Gdzie dawniej dla mnie tyle było ciemnic,
Tyle zagadek i tyle tajemnic,
I nad któremi jam dawniej rozpaczał, —
Już w nim ujrzałem wszystko w głębi, na dnie,
Jak w ciemnej wodzie, na którą blask padnie.
Teraz widziałem całe wielkie morze,
Płynące z środka, jak ze źródła, z Boga,
A w niem rozlana była światłość błoga.
I mogłem latać po całym przestworze,
Biegać, jak promień, przy boskim promieniu
Mądrości bożej; i w dziwnem widzeniu
I światłem byłem i źrenicą razem.
I w pierwszym, jednym, rozlałem się błysku,
Nad przyrodzenia całego obrazem:
W każdy punkt moje rzuciłem promienie;
A w środku siebie, jakoby w ognisku,
Czułem odrazu całe Przyrodzenie.
Stałem się osią w nieskończonem kole,
Sam nieruchomy, czułem jego ruchy;
Byłem w pierwotnym żywiołów żywiole,
W miejscu, skąd wszystkie rozchodzą się duchy,
Świat ruszające, same nieruchome:
Jako promienie, co ze środka słońca
Leją potoki blasku i gorąca,
A słońce w środku stoi niewidome.
I byłem razem na okręgu koła,
Które się wiecznie rozszerza bez końca
I nigdy bóstwa ogarnąć nie zdoła.
I dusza moja, krąg napełniająca,
Czułem, że wiecznie będzie się rozżarzać,
I wiecznie będzie ognia jej przybywać;
Będzie się wiecznie rozwijać, rozpływać,
Rosnąć, rozjaśniać, rozlewać się, stwarzać,
I coraz mocniej kochać swe stworzenie
I tem powiększać coraz swe zbawienie.
Przeszedłem ludzkie ciała, jak przebiega
Promień przez wodę, ale nie przylega
Do żadnej kropli: wszystkie nawskróś zmaca,
I wiecznie czysty przybywa i wraca,
I uczy wodę, skąd się światło leje,
I słońcu mówi, co się w wodzie dzieje...
Stały otworem ludzkich serc podwoje,
Patrzyłem w czaszki, jak alchymik w słoje.
Widziałem, jakie człek żądze zapalał,
Jakiej i kiedy myśli sobie nalał,
Jakie lekarstwa, jakie trucizn wary
Gotował skrycie. A dokoła stali
Duchowie czarni, aniołowie biali,
Skrzydłami studząc albo niecąc żary,
Nieprzyjaciele i obrońce duszni,
Śmiejąc się, płacząc — a zawsze posłuszni
Temu, którego trzymali w objęciu,
Jak jest posłuszna piastunka dziecięciu,
Które jej ojciec, pan wielki poruczy,
Choć ta na dobre, a ta na złe uczy ..............
Nad wodą wielką i czystą
Stały rzędami opoki;
I woda tonią przejrzystą
Odbiła twarze ich czarne.
Nad wodą wielką i czystą
Przebiegły czarne obłoki;
I woda tonią przejrzystą
Odbiła kształty ich marne.
Nad wodą wielką i czystą
Błysnęło wzdłuż i grom ryknął;
I woda tonią przejrzystą
Odbiła światło, głos zniknął,
A woda, jak dawniej czysta,
Stoi wielka i przejrzysta.
Tę wodę widzę dokoła
I wszystko wiernie odbijam,
I dumne opoki czoła
I błyskawice pomijam.
Skałom trzeba stać i grozić,
Obłokom deszcze przewozić,
Błyskawicom grzmieć i ginąć, —
Mnie płynąć, płynąć i płynąć!...
Gdy tu mój trup w pośrodku was zasiada,
W oczy zagląda wam i głośno gada,
Dusza w ten czas daleka, ach, daleka!
Błąka się i narzeka, ach, narzeka!
Jest u mnie kraj, ojczyzna myśli mojej,
I liczne mam serca mego rodzeństwo;
Piękniejszy kraj, niż ten, co w oczach stoi,
Rodzina milsza, niż całe pokrewieństwo...
Tam, wpośród prac i trosk i wśród zabawy,
U ciekam ja. Tam siedzę pod jodłami,
Tam leżę śród bujnej i wonnej trawy,
Tam pędzę za wróblami, motylami.
Tam widzę ją, jak z ganku biała stąpa,
Jak ku nam w las śród łąk zielonych leci,
I wpośród zbóż, jak w toni wód się kąpa,
I ku nam z gór jako jutrzenka świeci...
Polały się łzy me czyste, rzęsiste,
Na me dzieciństwo sielskie, anielskie,
Na moją młodość górną i durną,
Na mój wiek męski, wiek klęski;
Polały się łzy me czyste, rzęsiste...
Snuć miłość, jak jedwabnik nić wnętrzem swem snuje,
Lać ją z serca, jak źródło wodę z wnętrza leje,
Rozwijać ją, jak złotą blachę, gdy się kuje
Z ziarna złotego, — puszczać ją w głąb, jak nurtuje
Źródło pod ziemią, — w górę wiać nią, jak wiatr wieje,
Po ziemi ją rozsypać, jak się zboże sieje,
Ludziom piastować, jako matka swych piastuje.
Stąd będzie naprzód moc twa, jak moc przyrodzenia,
A potem będzie moc twa, jako moc żywiołów,
A potem będzie moc twa, jako moc krzewienia,
Potem jak ludzi, potem jako moc aniołów,
A wkońcu będzie — jako moc Stwórcy stworzenia.
Teraz tyle samobójstw, że czyhają straże
Nad rzeką. Niechno człowiek się pokaże,
Co na afisze nie patrzy
I od korzenników bladszy,
Niedbale utrzewiczony,
I źle urękawiczony:
Myślą, że się chce topić;
A więc pełni zgrozy,
Ratują go od śmierci, a wiodą do kozy.
Taki to jakiś po Sekwany brzegu
Biegł przeciw wody. Żandarm zatrzymał go w biegu,
I urzędownie pyta o powody
Tego biegu przeciw wody.
«Nieszczęście! — woła biedak, — pomocy! ratunku!
Żona mi utonęła, żona, iż tak rzekę,
Wpadła mi w rzekę». —
A na to żandarm mu rzecze:
«O, praw hydrauliki nieświadom człowiecze!
Szukasz utopionego ciała w złym kierunku.
Ono z góry w dół płynie wedle praw przyrody,
A ty za żoną biegniesz przeciw wody?» —
«Boć to ciało — rzekł szukacz — było w życiu dziwne,
Zawżdy wszystkiemu przeciwne:
I domyślać się mam pewne powody,
Że popłynęło z rzeką przeciw wody».
U nas, kto jest niby chory,
Zwołuje zaraz doktory:
Lecz czując się bardzo słaby,
Prosi chłopa albo baby,
Ci ze swego aptekarstwa
Potrafiają i podagrze
I chiragrze i głuchotom
I suchotom i głupotom
Radzić — a i u nich wszakże
Niemasz na upór lekarstwa.
Mieszkał Mazur blisko Zgierza,
Któremu zginęła suka,
Straż domostwa i śpichlerza.
Gdy jej z żalem i kłopotem
W okolicy całej szuka,
Wróciła się tydzień potem.
Ledwie poznał, że to ona:
Bo była wpół ogolona.
«O zbóje! żeby ją skryli,
U żywają takich figli,
Że biedaczkę wygolili!...»
«Powiedz raczej, że ostrzygli, —
Robi mu uwagę żona, —
Bo psów nie golą, lecz strzygą».
«A no patrzajcież no mi go, —
Odpowie Mazur z przekąsem —
Jaka ty mi dyć uczona!
Mając gołe jak pięść lice,
Chcesz nauczać nas pod wąsem,
Co jest brzytwa, co nożyce?
A nasz pan, co mu łysina
Przyświeca się, jak ta psina,
Myślisz, że jest postrzyżona?...»
«A wąsiki ekonoma, —
Odpowiada zaraz żona, —
Co mu wiszą jak u soma,
A błyscą jak namascone,
Sąć golone, czy strzyżone?...»
«Biez-ci licho twego soma
I pana i ekonoma,
[Rozgniewany] Mazur rzecze, —
Dobrze, że suka jest doma,
Choć też spetnie ogolona».
«Prawdę mówisz, mój człowiecze,
Toć i jam się ucieszyła, —
Odpowiada zaraz żona, —
Że się suka powróciła,
Choć też szpetnie ostrzyżona».
«Głupiaś z twemi nożycami!»
«I ty z twojemi brzytwami!...»
«Że golona, przypatrzże się!»
«Że strzyżona, pokaże się...
A dyć to nierówne cięcie,
Co jak kosa trawę siecze.»
«A dyć to w skórę zarznięcie,
Co jak [..] aż krew ciecze».
Tak się kłócą mąż i żona;
Miasto Zgierz całe się zbiega,
A krzyk wkoło się rozlega:
Ogolona! ostrzyżona!
Idzie sąsiad: «Niechaj przyjdzie,
Niech się wpatrzy i przekona».
Jedzie żyd: «Podjedź-no żydzie,
Czy golona, czy strzyżona?»
Od żyda aż do plebana,
Od plebana aż do pana,
Sprawa zapieczętowana;
Co sąsiad i żyd dowodził,
Na to się ksiądz i pan zgodził:
Że wygrała męska strona,
Że suka jest ogolona.
Wracają do domu strony.
Po drodze chłop pyta żony:
Czy wyroku treść pamięta?
Ona milczy, jak zaklęta.
U progu suka ich wita:
«Pódź tu, moja ogolona!»
Woła mąż. A [zaś] kobieta:
«Pódź tu moja ostrzyżona!»
Mazur wściekły już nie gadał,
Ani żonie odpowiadał;
Tylko wziąwszy pod rękawki,
Wlecze ją wprost do sadzawki
I topi jak kadź ogórków.
Ona, nie nawykła nurków,
Już się zachłysnęła nieraz;
On, trzymając za ramiona,
Gnębi, krzycząc: "A no teraz;
Czy golona, czy strzyżona?»
Biedaczka, ze śmiercią w walce,
Czując skonu paraliże,
Wytknęła tylko dwa palce,
I na odpowiedź palcami,
Jakby dwiema nożycami,
Mężowi pod nosem strzyże.
Na ten widok uciekł z wody,
Ona poszła do gospody;
On się puścił aż do Zgierza
I tam przystał za żołnierza.
Ja rymów nie dobieram, ja zgłosek nie składam,
Tak wszystko napisałem, jak tu do was gadam.
W piersi tylko uderzę, wnet zdrój słów wytryśnie,
A jeśli na tym prądzie iskra boża błyśnie,
Nie wynik to rozumu, ani płód marzenia:
Od Boga ją przyjąłem na skrzydłach natchnienia;
Niem widzę przyszłość, chwytam myśli, czuciem rządzę,
Niem silny, grzechy nasze i przyszłość osądzę. .................
Wiedzcie, że dla poety jedna tylko droga:
W sercu szukać natchnienia i dążyć do Boga!
Wiedz, iż obejmowałem Duchem moim świat słoneczny cały, jako ptak nosi w sobie jaje swoje, napełniałem świat, jako gospodarz napełnia duchem swoim dom cały i trzyma go i skinieniem nim włada.
2
A jeżeli Pan sam zacznie dziecko swoje uczyć, nie przez najętych mistrzów, ale sam, siedząc nad niem dzień i noc, zapominając niejako o mądrości swojej i potępiając się na rozmowy dziecinne — a cóż to za miłość! Tak ja gadałem z ludem-dzieckiem przez proroki moje starozakonne.
3
A cóż, kiedy Pan dorosłego chłopca narowy i namiętności chce powściągnąć, pokazując złe skutki nie na zwierzęciu domowem lub na niewolniku, ale sam na swojej osobie, dając się głodzić i katować, i mówiąc: «Dziecię, widzisz, jak mię to boli; pamiętaj o łzach tych i o krwi tej, jak przyjdziesz do rozumu!»
4
Ja tak uczyłem brata mego. Bo dzieckiem Boga jest człowiek zbiorowy, ludzkość; hodowałem ją, jak wy dzieci wasze, tylko z większą miłością. [501]
5
Teraz młodzieńcem jest człowiek zbiorowy i pójdzie na wojnę ze złem.
6
A duch Pański, duch mój, staje się człowiekiem, a nie poznajecie go, bo uczy was, jako wolnych dzieci.
7
Ojciec miłujący stanie z tobą, człowiecze, w postaci kolegi, towarzysza broni, owszem, luzaka wiernego, przypasze tobie miecz, konia tobia poda, wsadzi ciebie, a sam, stary wojak, bezbronny iść przez tobą będzie, mówiąc: «Synu, idź za mną, prosto. Złe jest mądre, a widzisz że ja prostszy, a mędrszy od niego; obszedłem je, zdybaliśmy je, wydane jest w ręce twoje. Złe jest zbrojne, a ja nie boję się go bezbronny: patrz, blednieje i ucieka».
8
Zwyciężaj i ciesz się, dziecię me; ale, jak postarzejesz, nie zapominaj i drugim powiedz, gdzie szukać mądrości i co jest waleczność. Widzisz, synu, dlaczego teraz żołnierzem być muszę. A życie młodzieńca jeszcze długie, praca Ojca twojego długa, a ty kochaj go i noś go w duchu.
9
A kiedy znowu przyjdzie do ciebie, znowu z innem obliczem, poznasz głos Jego i oblicze Jego objawi się tym, którzy Go miłują i noszą w sercu.
Pamięć ludu mego obcisnęła serce moje dwunastu taśmami płomienistemi, i czułam zawsze tkwiące w sercu dwanaście węzłów, zawiązanych na pamiątkę ludu mego.
2
Żyłam Izraelem i w Izraelu cała , jako oblubienica i w oblubieńcu.
3
Przewiewały mię nawskroś westchnienia jego, łzy jego wszystkie ściekły w serce moje. Pełna byłam bolów jego. Ale nadziejami jego jak pierzem porastałam, nosiłam się po Izraelu, żądzami jego jako skrzydłami sięgałam Niebios.
4
Odtąd przez pierś moję, jako przez noc letnią, pogodną, przechodziły łyskania, pierś moję oświecały łyskania bardzo szerokie i ciche.
5
Aż miłość moja zanieciła się w iskrę widomą i duch mój cały otoczył ją i tylko w nią patrzył.
6
I poczułam w łonie bijące dziecię, jako drugie serce, a dawne serce moje utuliło się i ucichło. [503]
I wypowiedziałam światu całą miłość moję jedynem słowem Pańskiem, które stało się ciałem. Odtąd żyłam w Synie moim i Synem moim.
8.
Ale przez pierś moję, jako przez dzień gorący, zaczęły przebijać się pioruny i serce moje stało się pełne mocy, jako gromów. Rozpromienianie się moje siecze ciemności złe; unoszona miłością, depcę zło i na dnie piekła rostłaczam je.
9.
Otaczam ziemię dłoniami mojemi, jako niebem błękitnem, i w każdej chwili, na każdem miejscu, każdemu dobremu duchowi zapalam się i świecę gwiazdą ranną.
Za czarnem i sinem morzem był kraj zbyt cudny,
Obfity w łąki i w mąki, rybny i ludny:
A panował tam król Bobo, wielki wojownik,
A nie dosyć, że wojownik, lecz i czarownik,
Szanowali go poddani i króle bliskie
I najdalsi monarchowie i kraje wszystkie.
Więc król Bobo w sławie jaśniał, w skarby opływał,
Wszelkiego bożego dobra wesół używał.
Nic nie robiąc, wcześnie chodząc spać, późno wstając,
Całe dni polując, pijąc, tańcząc, hulając,
[ I ] od jednych do drugich swych ziem przejeżdżając.
Pałaców trzysta sześćdziesiąt sześć wybudował,
By każdego dnia w pałacu innym nocował.
Słowem, od początku świata do owej doby,
Nie było na świecie pewnie żadnej osoby,
Ani też będzie, szczęśliwszej od króla Boby.
Męskiego potomstwa nie miał król Bobo wcale,
Tylko jednę miał córeczkę, na imię Lalę,
Cudnego rozumu, cudnej urody. Ale
Jak była najrozumniejsza, najurodziwsza,
Tak ze wszystkich panien była najnieszczęśliwsza.
Czy rodziła się pod gwiazdą złą, w czarnym roku,
Czyli ją kto zaczarował w jakim uroku,
Czy swą dolę wypatrzyła w czyjem złem oku:
Nikt nie wiedział, ni powiedzieć umiał królewnie,
Tylko, że jest nieszczęśliwa, wiedziano pewnie,
I że we dnie i że w nocy płakała rzewnie.
I było też czego płakać i czego szlochać,
Bo się żaden z kawalerów nie chciał w niej kochać.
Przyjeżdżali królewice z dalekich stolic,
Odwiedzali ją książęta z bliskich okolic,
Nikt się wdziękom jej dowoli nie mógł napatrzyć;
Ale nikt się o jej rękę nie chciał oświadczyć.
Tymczasem królewna Lala rośnie a rośnie,
I nie mogąc dostać męża, wzdycha żałośnie.
Gdy nie stało kawalerów koronowanych,
Rada była pójść za kogo z książąt poddanych:
Swatała się przez swą ciotkę i przez stryjenkę,
Trzem z kolei obiecała posag i rękę.
Każdy za tak wielką łaskę kłaniał się wdzięcznie,
I każdy się od wesela wykręcił zręcznie.
Jeden mówił, że wprzódy nim wstąpi w małżeństwo,
Pojedzie sam uwiadomić swoje rodzeństwo
I uprosić u rodziców błogosławieństwo.
Siodła konia, z krajów Boba jedzie coprędzej,
I tyle go też widziano, nie wrócił więcej.
Drugi już się przyrzekł żenić: tylko uprosił,
Aby wprzód po zmarłym ojcu żałobę znosił.
Gdy ją znosił, przyszły druchny po pannę młodę —
A pan młody zniknął kędyś, jak kamień w wodę.
Słowem, każdy pan innego szukał pozoru,
Aż po jednym tak uciekli wszyscy ze dworu.
Gdzie jechali, powiadali: że pannę Lalę
Szanują, [i że] ją wielbią i cenią, ale
Do żenienia się z nią serca nie mają wcale.
Dlaczego serca nie mają? nie wiedzą sami:
Panna z tylu przymiotami! i z bogactwami!
I królestwo ma w posagu! Warto się kusić,
Cóż gdy serca do kochania nie można zmusić.
A było to w owych czasach, gdzie jeszcze ludzie
Nie wiedzieli o dzisiejszej brzydkiej obłudzie,
Nie rozumieli, że można panny nie lubić,
A przecież ją dla pieniędzy tylko zaślubić,
A tak i swe i jej serce na wieki zgubić.
A więc woleli panowie iść na wygnanie,
Aniżeli bez kochania na królowanie;
Woleli iść na wygnanie, o wolnem sercu,
Aniżeli bez miłości stać na kobiercu.
Tymczasem królewna Lala rośnie a rośnie;
Dotąd zamąż nie wydana, wzdycha żałośnie:
«Każda panna z mego dworu, każda poddanka,
Czy prostaka, czy pastucha, znajdzie kochanka,
Ma towarzysza, ma dziatki. Ja tylko biedna
Bez towarzystwa, bez dziatek, zostanę jedna,
I nie będzie komu po mnie zapłakać szczerze
I za moję duszę codzień zmówić pacierze!...»
Tak płaczącej pannie Lali przyszła myśl dzika,
Ażeby pójść wreszcie zamąż choć za kuchcika.
Właśnie wtenczas, przed oknami, chłopiec niewielki,
Oszarpany, umurzany, płókał rądelki.
Przyjdź, kuchciku, i posłuchaj, co powiem tobie,
A ja cię dziś najszczęśliwszym człowiekiem zrobię.
Naprzód rądle rzuć do licha i bież w krynicę,
Umyj dobrze i wyszoruj piaskiem twe lice
I ręce umywaj póki aż będą czyste;
Potem przydź [tu], a ja ci dam suknie wzorzyste.
Dam ci kapelusz z piórami, ostrogi srebne,
Złota kieskę, tudzież inne sprzęty potrzebne.
Za to złoto kupisz w mieście rumaka z rzędem;
Na nim wielką bramą w zamek wbież wielkim pędem;
Udasz się przed królem, ojcem moim, za księcia,
A ja dokażę, że ciebie weźmie za zięcia».
Gdy królewna tak mówiła, kuchta drżał z trwogi,
Potem jak stał, tak jej upadł plackiem pod nogi
I podniósłszy głowę, z płaczem wołał: «Ach, czemu
Tak żartujesz, tak urągasz chłopcu biednemu?»
«Głupi kuchto — rzekła Lala, — same gołąbki
Upieczone lecą z nieba tobie do gąbki!
Jeżeli nie zrobisz, głupcze, co ci kazałem,
To nie odżałujesz tego twem życiem całem».
«Ach, królewno, Lalo moja! — kuchcik zawołał, —
Choćbym chciał zrobić, co każesz, tobym nie zdołał.
Nie wiesz, co to lata młode przeżyć sierotą;
Nie wiesz, co to być kuchcikiem! Pytaj mnie o to...!
Z rana trzeba iść do lasu łamać gałązki,
Zgarbiwszy się, składać w kupę i wiązać w wiązki
I na plecach nieść do domu, a tak się silić,
Że się trzeba aż do ziemi jak dęga chylić.
Pod ciężarami nie mogłem wyróść na człeka,
Lecz, jak źrebię zajeżdżone, jestem kaleka.
Przyłamana róść nie może w górę kalina,
I źrebiątko zajeżdżone — wieczna mierzyna.
Chociażbym do dworu wjechał na koniu wielkim,
Poznaliby wszyscy, żem jest lichym karzełkiem».
«Nic to — rzekła mu królewna, — jest na to rada:
Powiedz, że ty jesteś rodem z kraju — Ozada...
Stoi w książkach, że jest kędyś kraik malutki,
Którego obywatele zwią się karlutki —
Powiedz, żeś ty syn królewski z tamecznej ziemi;
Królowie, czy są wielkiemi, czyli małemi,
Czy prości, czyli garbaci, są równi sobie».
Kuchta na to: «O, królewno! cóż nędzny zrobię?
Patrzno tylko na mą postać, na ręce moje;
Czyli będą mnie do twarzy książęce stroje?
Od rana do nocy muszę kręcić pieczenie,
Aż, jak pieczeń, tak spaliły twarz mą płomienie;
Wieczorami rądle myję, aż dłoń stwardniała,
I patrz, z rąk mych aż do łokcia zlazła pobiała».
«Nic to — rzekła mu królewna, — mów przed naszemi,
Że ty jesteś syn królewski z murzyńskiej ziemi:
Wiadomo nam, jak tam słońce oblicza smali;
Królowie są wszyscy równi: czarni, czy biali».
Dopiero to słysząc kuchta, aż stracił mowę,
I zadziwił się tak mocno, aż zaszedł w głowę,
Włosy targał, ręce łamał, nogami tupał,
A zębami zgrzytał, jakby orzechy chrupał.
Płakał coraz głośniej, że aż Lalę przelęknął;
Wkońcu dostał serdecznego śmiechu i jęknął. ................. .................
Qualis fugacem quum Amphitryonius
Cacum insequutus, belluae in occiput
Rupes ruens fumosque et ignes
Guttur in horrisonum retudens:
Auguste Caesar, te auspice, Gallicus
Ursam Bootae victor adordiens,
Spelaea lustrat, caedibus tot
Innumerabilibusque furtis
Obscena; quo nunc advolant undique
Gentes latronis funere sospites,
Svecusque Fennique et Polonus,
Quisque suas sibi res petundo;
"Rati tuun illum, romulea manu,
Dirum superbis Caesarem avunculum,
Auguste, jam per te secundo
Cum imperio miseris reduci.
21 Novembris 1845.
PRZEKŁAD POLSKI: DO NAPOLEONA III, CEZARA
AUGUSTA: ODA NA WZIĘCIE BOMARSUNDU.
Jak syn Amfitrjona, doścignąwszy uciekającego Kakusa, w łeb potwora skałami wali i w przerażającą gardziel wtłacza dymy i płomienie: Tak, Auguście Cezarze, pod naczelnictwem twojem gallicki[512]zwycięzca, napadając Niedźwiedzicę Boota, przetrząsa jaskinie, okropne tylu mordami i niezliczonemi łupieżami. Tam teraz zbiegają się ze wszech stron narody, uszczęśliwione pogrzebem złoczyńcy, Szwed, Fin i Polak, i każdy dochodzi swej krzywdy, sądząc, że w tobie, Auguście, z wtórem cesarstwem powraca dla nieszczęsnych ów o romulowej prawicy, straszny dla dumnych, twój wuj Cezar.
CCXIII
ACH, JUŻ I W RODZICIELSKIM DOMU...
Ach, już i w rodzicielskim domu
Byłem złe dziecie,
Choć nie chciałem naprzykrzyć się nikomu,
A przecie
Byłem między krewnymi i czeladzi gromadą
Przeszkodą i zawadą.
A choć wszystkich kochałem, ni w dzień ni w nocy
Nie byłem nikomu ku pociesze, ni ku pomocy...
Pisano w St. Germain I z drzewa wysłużyło już zostać robakiem,
Już świeci się po wierzchu liściem niejednakiem,
Barwistą wróżbą liszki, wierzchołki jak różki
Bodzie w górę i liśćmi przebiera jak nóżki,
Gdy wiatr wionie, że nie wiesz, czy dziecko w kolebce,
Czy gąsienica, szybko macąca nogami,
Czy wąż etc ...
WSŁUCHAĆ SIĘ W SZUM WÓD...
Wsłuchać się w szum wód głuchy, zimny i jednaki
I przez fale rozeznać myśl wód jak przez znaki,
Dać się unosić wiatrom, nie wiedzieć gdzie lotnym,
I zliczyć każdy dźwięk w ich ruchu kołowrotnym,
Wnurzyć się w łono rzeki z rybami...
Ich okiem niewzruszonem jak gwiazda...
UCIEC Z DUSZĄ...
Uciec z duszą na listek i jak motyl
Szukać tam domku i gniazdeczka.
Bóg miłosierny wejrzał wkońcu na rodzeństwo,
Na którem takie było niebłogosławieństwo,
Że każde dziecko na świat wchodziło w ostrogu,
Lub w kibitce, lub w polu gdzie na siana stogu,
Więźniem, tułaczem z pieluch, tę tylko wiadomość
Mając o ojcu, że był nieboszczyk jegomość,
Że wojował i zginął jak jego przodkowie,
A syn sierota rośnie przy swej matce, wdowie.
Rodzina przecież sławna w kraju, ludziom miła,
Cieszą się wszyscy, że się dziś rozweseliła.
Właściciel zamku, który był gubernatorem,
Zjechał wczora na zamek z całym swoim dworem.
Cały rok zwykle mieszka w stolicy, w Grodnie,
Na wieś zjeżdża bawić się zimą dwa tygodnie
W czasie świąt Narodzenia Bożego...
Bywajcie zdrowi, choć moja połowa
Lepsza tu z wami pozostanie wiecznie,
Choć niebo cudze, choć kraina nowa
Zdala od swoich długo mię przechowa.
W ręce się losu oddawszy bezpiecznie,
Jedźmy, choć przyszłość jako przepaść stroma,
Mglista, posępna, ciemna, niewidoma.
Bo gdy gałązka, zdala przyniesiona
Na skrzydle wiatru, padnie w cudzej roli,
Choć rola żyzna, choć rosą skropiona,
Nie sporo krzewi zielone ramiona,
I schnąc powoli, bledniejąc powoli,
Na zawsze żółtym smutkiem się okoli, —
Tak ludziom płynie wiek na cudzej niwie,
Niekiedy sławnie, lecz nigdy szczęśliwie. .................
W MOSKWIE U P. ZALESKIEJ W WILJĄ WYJAZDU DO PETERSBURGA
(30 LISTOPADA 1827 R.)
Lejcie do szklanki! Bijcie w kieliszki!
Wszyscy mężczyźni moi braciszki,
Wszyscy mężczyźni każdy mój bliźni,
Wszystkie kobiety moje kochanki,
Bijcie w kieliszki! Lejcie do szklanki!
Wśród szczęśliwości niemasz zazdrości,
Porzućmy plotki, śmieszki, zgryzotki,
Kto gdzie tam szlocha, kto się gdzie kocha,
Wszystkie tam gaszki, wszystko to fraszki!
Smutki porzućmy, tu się nie smućmy,
Wśród szczęśliwości niema zazdrości,
Wszystko to fraszki, dalej do flaszki!
↑Pyrra. <Według baśni starożytnej Deukaljon i Pyrra byli
jedyną parą, ocalałą po potopie. Zaludnili oni ziemię, rzucając
poza siebie kamienie, z których powstawali ludzie>.
↑Diomedes, syn Tydeusza; jak wiemy z Iljady, rzucił włócznią na Afrodytę, boginię czczoną szczególnie w Pafos na Cyprze; bogini, mszcząc się, nakłoniła żonę jego, by go wypędziła z kraju.
↑Z okoliczności rozpoczęcia kursu historji powszechnej w Uniwersytecie wileńskim, dnia 9 stycznia 1822 r.
↑Szyszak Plutona sprawiał niewidomymi tych, którzy go nosili.
↑Wiersz z Boskiej Komedji Dantego: Niemasz większej boleści, jak w niedoli wspominać chwile szczęśliwe.
↑Armida jedna z bohaterek Jerozolimy Wyzwolonej Tassa, obdarzona była mocą czarnoksięską; w tymże poemacie jest również mowa o ludziach pozamienianych w drzewa.
↑«cały dwór klasnął». Wyrażenie europejskie, — w duchu wschodnim należałoby powiedzieć: cały dwór włożył do ust otwartych milczenia palec podziwu.
↑Siciński poseł Upitski na Sejmie (r. 1652) pierwszy dał przykład zerwania obrad, użyciem bezprawnem veto, przez co władz królewską do reszty osłabił, a kraj gminowładztwem szlacheckiem zawichrzył. Jest podanie: że, gdy wracał do domu okryty przekleństwem ziomków, na samym progu zginął od pioruna. Kilka lat temu pokazywano w Upicie dawnego, ale dobrze zachowanego trupa, który pod imieniem Sicińskiego, włóczony od dziadów kościelnych jako osobliwość, był igraszką miasteczka.
↑Wiersz wzięty z Eneidy Wergilego: «gnany przez jędze złości i nie władnący gniewem».
↑Czy był Trojańczyk, czy Rutul, t. zn. swój czy obcy.
↑Wbity na ostrą skałę, ziejący płomieniami. Zwrot z Eneidy.
↑Danaidy w Hadesie za karę nosiły wodę i wlewały do naczyń dziurawych, nie dających się zapełnić.
↑Bardon, czyli lutnia alcejska, tak zwana od sławnego liryka greckiego Alceusza, który urodzony w Mitylenie, żył około r. 604 przed Chrystusem. Ursyn, przydomek Juljana Niemcewicza.
↑Diwy podług starożytnej mitologji Persów złośliwe genjusze, które niegdyś panowały na ziemi; potem wygnane przez aniołów, mieszkają teraz na końcu świata, za górą Kaf.
↑Wierzchołki Czatyrdahu po zachodzie słońca, skutkiem odbijających się promieni, przez jakiś czas zdają się być w ogniu.
↑Chylat, suknia honorowa, którą sułtan obdarza wielkich urzędników państwa.
↑Najwyższa w pasmie gór krymskich na brzegu południowym; daje się widzieć zdaleka niemal na 200 werst, z różnych stron, w postaci olbrzymiej chmury, sinawego koloru.
↑W dolinie otoczonej ze wszech stron górami leży miasto Bakczysaraj, niegdyś stolica Girajów, chanów krymskich.
↑«Tejże godziny wyszły palce ręki człowieczej, które pisały przeciwko świecznikowi na ścianie pałacu królewskiego, a król widział część ręki, która pisała». Proroctwo Danielowe, V, 5, 25, 26, 27, 28.
↑Mesdżid lub Dżiami są to zwyczajne meczety. Zewnątrz, po rogach świątyni, wznoszą się cienkie, wystrzelone w niebo wieżyczki, które minaretami, menaré, zowią; są one w połowie swej wysokości otoczone galerją, szurfé, z której miuezzinowie, czyli oznajmiciele, zwołują lud na modlitwę. To zwoływanie, wyśpiewane z galerji, zowie się izanem. Pięć razy na dzień, w oznaczonych godzinach, daje się słyszeć izan ze wszystkich minaretów, a czysty i donośny głos miuezzinów przyjemnie rozlega się w powietrzokręgu miast muzułmańskich, w których, z powodu nieużywania kołowych pojazdów, szczególniejsza cichość panuje <Sękowski: Collectanea, t. II, k. 65—68>.
↑Eblis, albo Iblis, lub Garazel, jest to Lucyfer u Mahometanów.
↑Niedaleko pałacu Chanów wznosi się mogiła, w guście wschodnim zbudowana, z okrągłą kopułą. Jest powieść między pospólstwem w Krymie, że ten pomnik wystawiony był przez Kerim Giraja dla niewolnicy, którą nadzwyczajnie kochał. Niewolnica miała być Polką, z domu Potockich. Autor uczenie i pięknie napisanej Podróży po Krymie, Murawjew Apostoł utrzymuje, że powieść ta jest bez zasady i że grobowiec kryje zwłoki jakiejś Gruzinki. Nie wiemy, na czem opiera swoje mniemanie; bo zarzut, że Tatarowie w połowie ośmnastego wieku tak łatwo niewolnic z domu Potockich uprowadzać nie mogli, nie jest dosteczny. Wiadome są ostatnie zaburzenia na Ukrainie, skąd niemało ludu uprowadzono i sprzedano sąsiednim Tatarom. W Polsce liczne są familje szlacheckie imienia Potockich i wspomniana branka niekoniecznie mogła należeć do możnego domu dziedziców Humania, który najazdom tatarskim i rozruchom kozackim mniej był dostępnym. — Z powieści gminnej o grobowcu bakczysarajskim poeta rosyjski Aleksander Puszkin z właściwym sobie talentem napisał powieść Fontanna Bakczysarajska.
↑W rozkosznym ogrodzie, wśród wysmukłych topoli i drzew morwowych, stoją grobowce z białego marmuru Chanów i Sułtanów, ich żon i krewnych; w pobliskich dwóch budowach leżą truny zwalone bez ładu; były one niegdyś bogato wybite; dziś sterczą nagie deski i szmaty całunu.
↑Giaur, poprawniej Kiafir, znaczy «niewierny». Tak muzułmanie nazywają chrześcijan.
↑Bajdary, piękna dolina przez którą zwykle wjeżdża się na brzeg południowy Krymu.
↑Jedno z miejsc najrozkoszniejszych Krymu; tam już wiatry północne nigdy nie dochodzą, i podróżny w listopadzie szuka częstokroć chłodu pod cieniem ogromnych orzechów włoskich, jeszcze zielonych.
↑Namaz, modlitwa muzułmańska, którą odprawiają, siedząc i bijąc pokłony.
↑Muzułmanie używają w czasie modłów różańca, który u znakomitych osób z kosztownych bywa kamieni. Granatowe i morwowe drzewa, czerwieniejące się rozkosznym owocem, są pospolite na całym brzegu południowym Krymu.
↑ Zostawiam imię Gabryjela, jako powszechnie znajome, ale właściwym strażnikiem niebios podług mitologji wschodniej jest Ramek <konstelacja Arcturus>, jedna z dwóch wielkich gwiazd, zwanych as semekein.
↑Salhir, rzeka w Krymie, wypływająca z pieczar Czatyrdahu.
↑Czufut-Kale. Miasteczko na wyniosłej skale; domy na brzegu stojące mają podobieństwo do gniazd jaskółczych: ścieżka wiodąca na górę jest przykra i nad przepaścią wisząca. W samem mieście ściany domów łączą się prawie ze zrębem skały; spojrzawszy przez okno, wzrok gubi się w głębi niezmiernej.
↑Koń krymski w trudnych i niebezpiecznych przeprawach zdaje się posiadać szczególniejszy instynkt ostrożności i pewności; nim krok postawi, trzymając na powietrzu nogę, szuka kamienia i próbuje, czy bezpiecznie stąpić ostać się może.
↑Ptak-góra, znajomy z Tysiąca nocy. Jest to sławny w mitologji perskiej, po wielekroć od poetów wschodnich opisywany, ptak Simurg. «Wielki on <powiada Firdussi w Szah-Name> jak góra, a mocny jak twierdza, słonia unosi w szponach swoich»; i dalej: «ujrzawszy rycerzy <Simurg> zerwał się jak chmura ze skały, na której mieszka i ciągnął przez powietrze jak huragan, rzucając cień na wojska jezdzców.» Obacz Hammera: Geschichte der Redekünste Persiens. Wien 1818, p. 65.
↑Z wierzchołka gór, wyniesionych nad krainę obłoków, jeżeli spojrzymy na chmury płynące ponad morzem, zdaje się, że leżą na wodzie w kształcie wielkich wysp białych. Ciekawy ten fenomen oglądałem z Czatyrdahu.
↑Nad zatoką tego imienia stoją gruzy zamku, zbudowaego niegdyś przez Greków, przychodniów z Miletu. Później Genueńczycy wznieśli na tem miejscu twierdzę Cembalo
↑Geody, wewnątrz skał kuliste próżnie, o ścianach osadzonych kryształami kwarcu lub ametystu.
↑Skała hebrajska, tak nazwana od czarnych rysów, podobnych do liter hebrajskich.
↑Bojanus, sławny przed kilkunastu laty nauczyciel anatomji porównawczej w Uniwersytecie WileńskimWileńskim.
↑Poeta nie dokończył przekładu wiersza; W. Tarnawski tłumaczy to miejsce: «Stu słów me ucho jeszcze nie wypiło z twych ust, a już mi dźwięk tych słów znajomy».
↑Rzeczpospolita Wenecka zaciągała na żołd swój wielką liczbę góralów Słowian.
↑Szanfary, jeden z najsławniejszych przed Mohammedem rycerzy czyli farysów arabskich, wojownik i poeta, był z pokolenia Asd. Obrażony przez rycerzy z pokolenia Salaman, wzywał swoich, aby mu dopomogli zemścić się krzywdy. Nie otrzymawszy wsparcia, Szanfary opuścił swe pokolenie i napisał niniejszą kasydę (powieść), wyrzucając rodakom ich zniewieściałość i niewdzięczność. U dał się sam na wojnę i poprzysiągł póty nie złożyć oręża, póki nie zabije stu farysów z pokolenia Salaman. Już był ich zabił 99, gdy wpadłszy w zasadzkę Salamanów, sam zginął. Głowa jego walała się w koczowisku i gdy jeden z farysów trącił ją nogą, tak mocno skaleczył się o kość czaszki, że wkrótce życie utracił i dopełnił liczby stu, zaprzysiężonej przez Szanfarego. Tę kasydę tłumaczyłem z francuskiego, przekładu p. de Sacy. Później miałem sobie udzielone od p. Sękowskiego tłumaczenie polskie dosłowne z obszernym uczonym komentarzem. Korzystając z tej nowej pomocy, starałem się tekst mego przekładu ile możności poprawić. Z komentarza p. Sękowskiego umieszczam kilka przypisów.
↑W oryginale: «podnieście piersi wielblądów». Wielblądy kładą się na ziemi, zginając pod siebie nogi. Kiedy karawan ma ruszyć, człowiek siada na siodło i ciągnąc wodze, podnosi wielbłąda.wielbląda.
↑Arabowie nacierają powieki pewną farbą brunatną, zwaną kohl, co u nich za wielką poczytują nagrodę.
↑W pustyni kierują się podróżni po gwiazdach. Beduini kładą w rzędzie celnych przymiotów rycerza: trafność jechania w dzień i w noc.
↑Dawni Arabowie poganie mieli w świątyni mekkańskiej strzały wyroczne salum, z których rozmaitego mieszania wróżono o przyszłości.
↑Kiedy Arab zginie na wojnie, żony jego i krewne wychodzą na bliskie wzgórze, płaczą, jęczą i wrzaskliwie narzekając, zaklinają jezdców swego pokolenia, ażeby zemścili się jego zgonu.
↑W oryginale jest tu mowa nie o strusiach, ale o ptastwie, zwanem Katho, wielkości kruka. W poezji arabskiej często znajdujemy wzmiankę o tem ptastwie, przelatującem stadami pustyni Arabji. Farys powinien znać położenia źrzódeł w pustyni, ażeby wiedział, gdzie ma popasać.
↑Przenośnia wzięta ze zwyczaju Arabów, którzy zabiwszy wielbląda, losem ciągną, jaka część komu się dostanie.
↑Diw znaczy duch, genjusz; wyraz polski dziw, zdaniem p. Sękowskiego, pochodzi z perskiego i musiał dawniej toż samo mieć znaczenie.
↑Szanfary przysiągł zemścić się na pokoleniu Salaman. Arab po takiej przysiędze nie umywa się, nie strzyże i nie zaczesywa włosów, nie zmienia odzieży i nie pije wina, dopóki zemście zadosyć nie uczyni.
↑W oryginale: «myślały, że jestem z rodu kozłów». Tu następuje ich opisanie. Mowa tu zapewne o gatunku kóz dzikich, Antilope rupicapra (Chamois).
↑Almotenabbi — sławny rycerz i poeta arabski, wygnany ze swej ojczyzny, udał się do Egiptu, do przyjaciela swego, sułtana Abu-Chodża-Fatik, którego gdy już przy życiu nie znalazł, opuścił Egipt i w podróży tę kasydę ułożył.
↑Farys — jeździec. Jest to zaszczytne nazwanie u Arabów Beduinów, znaczące to samo co chevalier, rycerz w wiekach średnich.
↑Emir Tadż-ul-Fechr. Pod tem imieniem znany był na Wschodzie Wacław hr. Rzewuski (tadż znaczy wieniec, fechr sława).
↑Te cztery wiersze, zawierające opisanie konia, są tłumaczone z arabskiego czterowiersza, umieszczonego w notach do Antologji arabskiej de Lagrange.
↑Powszechny na Wschodzie przesąd, że sępy czują śmierć zdaleka i krążą za człowiekiem mającym umrzeć. Jakoż zaledwie skona podróżny, wnet kilka z nich zjawia się w okolicy, chociaż pierwej nie były widziane.
↑Huragan — jest to wyraz amerykański urikan, i oznacza straszliwą burzę tropikową. Ponieważ znajomy powszechnie w Europie, użyliśmy go zamiast wyrazów arabskich Semum, Serser, Asyf i t. p. w znaczeniu wichru albo trąby powietrznej, zasypującej niekiedy całe karawany. Persowie nazywają go Girbebad.
↑W mitologji staroperskiej Aryman — bóg zła i ciemności, Oromaz — bóg światła i dobra. Bóstwa te trwają w ustawicznej z sobą walce. Zend-Awesta, święte księgi religijne persów.
↑Ta powieść znajoma jest ludom wszystkich krajów chrześcijańskich. Poeci rozmaicie ją przerabiali. Bürger ułożył z niej sławną swoję Lenorę. Nie znając piosnki gminnej niemieckiej, nie można wiedzieć, o ile Bürger rzecz i styl odmienił. Niniejszą balladę ułożyłem podług piosnki, którą niegdyś słyszałem w Litwie śpiewaną po polsku. Treść i układ zachowałem wiernie, ale wierszy gminnych ledwie kilka zostało mi się w pamięci i te służyły mi za wzór stylu.
↑Wiersze te były pisane, jak przychodziły, bez namysłu i poprawek.
↑ Anioł Szlązak (właściwie Jan Scheffler), mistyczny poeta niemiecki, ur. 1624, zm. 1677 r. Ludwik Klaudyusz Saint-Martin, mistyk francuski, wielbiciel i tłumacz pism Jakóba Boehmego, ur. 1743, zm. 1804 r.