<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Fermenty
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Kilka godzin chodziła jakaś martwa i taka smutna, że gdy przyjechał Andrzej, szepnęła:
— Dobrze, żeś pan przyjechał, czekałam z upragnieniem.
Nie kochała go przecież, tylko samotność ciężyła jej strasznie. Przystosowywała się zwolna do jego zwyczajów i pojęć, ale często nudził ją swoją miłością, raził prostactwem, bo, pomimo swojej wolnomyślności pod każdym względem, miała już we krwi poczucie niezliczonych formułek towarzyskiego savoir-vivre’u, a Jędruś, jak go poufale nazywał Orłowski, pomimo pewnego wykształcenia, zresztą czysto specjalnego, był zupełnym barbarzyńcą w bliższych stosunkach.
— Wytresuje mnie pani, jak konia dzikiego — usprawiedliwiał się nieraz i całował po rękach.
Czyniła mu uwagi nieraz bardzo szorstko, bo ją irytowało jego nieuctwo i Andrzej obiecywał poprawę, ale w duchu było mu to obojętnem, wprost niebardzo rozumiał, czego ona chce i dlaczego. Gospodarstwo pochłaniało wszystkie jego siły i władze i zresztą tak był zakochany, że resztę spełniał prawie odruchowo, automatycznie. Pociągała go coraz więcej tem, że wobec niej czuł się onieśmielonym i że była dla niego jakąś istotą wyższą, był z niej dumny.
Rozumował nieraz sobie, że do ich bogactw potrzeba takiej właśnie, jaką ona jest, przedstawicielki, takiej „pani“, jak ją określała jego matka. Codziennie jeździł do Bukowca i codziennie powracał do domu więcej upojony i szczęśliwszy i nieraz późno w nocy siedział u matki i opowiadał jej o Jance nieskończone szczegóły, albo jechał do Witowskich i przed panną Jadwigą spowiadał się do dna. Żył w gorączce przygotowań przedślubnych, nie zważając na szpilkowe i nieraz bardzo bolesne słowa Józi, która teraz często przyjeżdżała do Krosnowy i z nienawiścią i z żalem przyglądała się restauracji wnętrza pałacu.
— Królewskie mieszkanie!.. i dla kogo?.. — szepnęła raz drwiąco.
— Dla mojej żony... nie wiedziałaś?..
— O, wiedziałam, wiedziałam i wiem jeszcze więcej. — Odwróciła się i poszła.
— Moja siostra bardzo mnie kocha... — powiedział ojcu, który słyszał ich rozmowę.
— Co prawda, to prawda, ale djabli to potem, aksamity, dywany, złocone meble... tfu!.. twoja matka mieszkała w karczmie, jak wyszła za mnie i było dobrze, jak Boga kocham.
— Bo ojciec nie miał pałacu, ani matka nie wnosiła trzydziestu tysięcy posagu.
— Phi!.. trzydziestu tysięcy, ładny grosz, juści, ale... jak Boga tego kocham, zginiecie w tylu pokojach... pięć, sześć... to przecież i biskup więcej nie potrzebuje.
— A my potrzebować będziemy szesnastu...
— Poco, co z niemi będziecie robić?
— Będziemy w nich mieszkać... — powiedział mocno, bo stary zaczynał go irytować.
— Poręby z Ługów nie starczy na jedną zimę, żeby ogrzać te landary.
— To są jeszcze krosnowskie lasy, są na Jakóbowie...
— A juści... są, ja wiem, że są, nie potrzebujesz mnie uczyć, gdzie są lasy moje, gdzie są moje poręby!... — zawołał z przyciskiem. — Jak Boga tego kocham, moje!... rodzone!...
— A ojciec nie potrzebuje mi ciągle mówić, że to moje lasy, moja ziemia, bo ja bardzo dobrze wiem i nie czyham na to — zawołał podniesionym głosem.
— Jędrek! ej, Jędrek!... stul pysk, bo ci takiego figla spłatam, że pożałujesz!...
— Dam sobie radę!... — szepnął Andrzej lekceważąco, bo stary w ten sposób dawał mu uczuwać, że może cały majątek zapisać Józi.
— Jucha, chłopak!... — myślał stary, z jakąś gniewną rzewnością patrząc za odchodzącym Andrzejem i sam, pomimo, że tylko z pomocą kija i ścian chodził, poszedł na pilnowanie i pogawędkę do pokojów, w których robili stolarze i tapicerzy.
Stara także po kilka razy dziennie zaglądała do pałacu, przechodziła na palcach przez pokoje parterowe, już prawie gotowe, przyglądała się tym wspaniałościom z podziwem i dumą, gładziła jedwabie i aksamity, wzdychała, jakby z żalem za pieniędzmi, ale synowi nie mówiła nic. Wieczorami długiemi siadywała w kuchni z kołowrotkiem, albo z pierzem wpośród swoich dziewek i parobków, którzy byli na stole dworskim i niezmiernie lubiła słuchać, jak służba wychwalała jej Jędrusia, a często nie mogła się powstrzymać i opowiadała sama o Jance, o jej piękności i uczoności.
Andrzej często robił matce wymówki za to poufalenie się ze służbą i opowiadanie.
— A, mój Jędruś, a gdzieże pójdę pogadać, co?... tylko do swoich; nie bój się, oni mnie rozumią i pewnikiem, że mi lepiej życzą, jak pani Kossowska, albo Witowska, albo insze; to przecie swoje, nasze ludzie... — usprawiedliwiała się cicho. — Prędko się żeń, to se będę przychodziła do pani synowej na pogadanie — dodała.
Rozbroiła go temi słowami, że nic już nie mówił.
— Ale, Jędruś, poproś panny Janiny, niech przyjedzie zobaczyć; może się jej co nie podoba, to można teraz jeszcze zmienić.
— A racja! jadę zaraz do Bukowca.
— Tak, może będzie potrzeba postawić pałac w innem miejscu, tam, na wyspie, byłoby ładniej, a może każe go przenieść na górę, do lasu, stamtąd są śliczne widoki — syknęła Józia, gdy Andrzej wyszedł.
— Ty, Józia, masz żądełko, he! he!... powie słówko, to jakby żgnął pod żebro, jak Boga tego kocham! — zaśmiał się stary.
— Niechże ja chociaż mam oczy, kiedy ich nie ma ojciec, ani mama, bo o Andrzeju już nie mówię. Zobaczy ojciec, że jak ta jaśnie pani tu przyjdzie, to w parę lat zostaną strzępy z Krosnowy...
— A juści... a ja to nie żyję, co?.. patyczki stróżą, a ptaszki jeszcze w lesie.
— Cóż z tego, albo Andrzej nie robi, co tylko chce... Ileż tysięcy kosztuje odnowienie pałacu i poco takie wydatki, co?.. Dla jakiejś zawiadowcówny!.. nos już dzisiaj zadziera do góry, jak jaka hrabianka, a to... — nie dokończyła, żółte jej oko zaczęło drgać newralgicznie, a błękitne znieruchomiało i patrzyło ponuro; założyła binokle.
— Cicho, Józia!.. ożeni się Jędrek, sprowadzi żonę, zobaczymy, co będzie. Nie bój się, już ona Jędrka nie będzie za nos tak wodzić, jak ty swojego Głębika.
— Tyle razy mówię ojcu, że mąż mój nazywa się Głębiński, ale z ojca cham nigdy nie wyjdzie.
— No, dobrze, moja ty szlachcianko, grafinio, dobrze! ale powiedz jaśnie panu na Ługach Głębińskiemu, że już tydzień czekam na ratę dzierżawną.
— Może ojciec poczekać jeszcze miesiąc.
— Józka! — krzyknął, uderzając pięścią w stół ze złością; — tak mi nie gadaj, z pieniędzmi niema żartów; pamiętaj, że nie mówi do ciebie ojciec, a tylko wasz dziedzic, słyszysz?..
— Słyszę, poco się ojciec irytuje, czy to nie płacimy?..
— Tak, choroba takie płacenie... trzeba każdego rubla z gardła wyciągać!..
— Ale wkońcu ojciec wyciągnie co do jednego, nie daruje i grosza.
— A niby za co miałbym darować, he?.. za co?.. jak Boga tego kocham!..
— Ależ mój ojcze, przecież my nie chcemy żadnych darowizn. Nie zapłaciliśmy teraz raty, bo musiałam posłać pieniądze do Wiednia, za dzieci, to przecież pierwsze. Zaczniemy pojutrze młócić pszenicę, to się z pierwszych pieniędzy odda — tłumaczyła się miękko.
— No, dobrze, a sprzedać zaraz, bo teraz pszenica stoi fajn.
A Andrzej rad, że ma powód, pojechał po raz drugi dzisiaj do Bukowca i zaraz od progu zaczął:
— Przyjechałem prosić pani o odwiedzenie Krosnowy. Ponieważ tam zawieszają portjery, firanki i obrazy, a ja, ani moi, niebardzo się znamy na tem, więc, jeśliby pani była łaskawa pojechać i zobaczyć i co złego pani spostrzeże, powiedzieć, to się przerobi tak, jak pani będzie chciała, dobrze? — prosił, całując ją po rękach.
— A dobrze, miałam chęć pojechać trochę sankami.
— To się przejedziemy.
— Ale warunek, a raczej prośba!..
— Spełnię sto i jeden.
— Będziemy jechali prędko.
— Jak wicher, bułanki moje nie lubią człapać wolno.
— A sanna przetarta?
— Jak po szkle, tak wyszlifowana.
— Na szosie?
— Wszędzie.
— Ślicznie!.. poszalejemy!.. — zawołała wesoło, bo poczuła ogromną chęć ruchu.
— Jedziemy zaraz?
— Nie, jutro!.. przyjedzie pan do nas na obiad, a po obiedzie pojedziemy hulać po drogach.
— Gdzie oczy poniosą! — zawołał, porwany jej ogniem.
— A raczej, gdzie bułanki i drogi poprowadzą.

Odjechał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.