Fizjologja małżeństwa/Rozmyślanie XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Fizjologja małżeństwa
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Physiologie du mariage
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZMYŚLANIE TRZYDZIESTE
ZAKOŃCZENIE

Pewien samotnik, posiadający rzekomo dar jasnowidzenia, rzekł do ludu Izraela, aby wstąpił z nim na górę, gdzie usłyszy objawienie tajemnic. Zbiegł się tłum, zajmując na gościńcu przestrzeń dość znaczną aby mile połechtać serce pustelnika, jakkolwiek był prorokiem.
Ale, ponieważ góra znajdowała się w pewnem oddaleniu, zdarzyło się, iż, przy pierwszym spoczynku, rzemieślnik przypomniał sobie, że ma dostarczyć pary sandałów możnemu księciu; kobieta pomyślała, iż zupka dla dzieci została na ogniu; handlarz zastanowił się, że miał w tym dniu dokonać tranzakcji; — i wrócili.
Nieco dalej kochankowie zatrzymali się w gaju oliwnym, zapominając o głosie proroka; sądzili, iż ziemia obiecana jest tam gdzie oni spoczywają, a słowo boże tam gdzie oni rozmawiają z sobą.
Tłuściochy, obarczeni brzuchem godnym Sanszy, którzy już od kwadransa wycierali chustkami czoło, uczuli pragnienie i zatrzymali się przy źródełku.
Kilku byłych wojskowych skarżyło się na odciski, które im dokuczały, i wspominało o Austerlitz z powodu ciasnego obuwia.
Na drugim przystanku, paru ludzi „z towarzystwa“ poczęło szeptać:
— Ależ to warjat, ten wasz prorok!
— Czyś ty słuchał, co on mówi?
— Ja?! przyszedłem ot, dla ciekawości.
— A ja przyszedłem, bo widziałem, że wszyscy za nim idą. (Ten ostatni, to była perła salonów).
— Ależ to szarlatan!
Prorok szedł ciągle naprzód. Skoro wstąpił na wyżynę, z której odsłaniał się olbrzymi widnokrąg, odwrócił się i spostrzegł koło siebie tylko jednego ubogiego Izraelitę, do którego mógłby powiedzieć, jak książę de Ligne do biednego koszlawego dobosza, którego znalazł w miejscu, gdzie spodziewał się, iż oczekuje go cały garnizon:
— I cóż, panowie czytelnicy, jak widzę, jest was tylko jeden?...
Człowieku boży, który towarzyszyłeś mi aż dotąd!... mam nadzieję, że nie przestraszy cię mała rekapitulacja, wędrowałem bowiem w przekonaniu iż mówisz sobie zarówno jak ja: „Dokąd my, u djabła, idziemy?...“
A więc, zdaje mi się, czcigodny czytelniku, że tutaj jest miejsce aby cię spytać, jakie jest twoje zdanie w kwestji przywrócenia monopolu tytoniu i co sądzisz o olbrzymich podatkach nałożonych na wino, na prawo noszenia broni, na zabawy, loterję, karty do gry, wódkę, mydło, bawełnę, jedwabie itd.
— Sądzę, iż, wobec tego że podatki te stanowią przynajmniej trzecią część dochodów państwa, bylibyśmy w wielkim kłopocie, gdyby...
— A zatem, szanowny wzorze mężów, gdyby się nikt nie upijał, nie grał, nie palił, nie polował, słowem, gdybyśmy nie mieli we Francji ani występków, ani namiętności, ani chorób, państwo znalazłoby się o dwa kroki od bankructwa; zdaje się bowiem, że nasz budżet zahipotekowany jest na zgorszeniu publicznem, tak jak nasz handel żyje tylko dzięki zbytkowi. Jeśli spróbujemy wejrzeć w rzecz nieco bliżej, wszystkie podatki opierają się na jakiejś chorobie moralnej. W istocie, czyż jeden z największych dochodów państwa nie płynie z kontraktów, któremi każdy skwapliwie stara się obwarować możliwe nadużycia jego dobrej wiary, tak jak majątki adwokatów czerpią źródło w procesach, zapomocą których ludzie starają się tę dobrą wiarę naruszyć? By dalej wieść te filozoficzne rozważania, ujrzelibyśmy wkrótce żandarmów bez koni i bez pięknych skórzanych spodni, gdyby cały świat zachowywał się spokojnie i gdyby nie było głupców ani próżniaków. I nakłaniajcie tu do cnoty!... Otóż, zdaje mi się, iż istnieje więcej niż się wydaje związków między memi przyzwoitemi kobietami a budżetem, i podejmuję się to udowodnić, jeśli pozwolicie mi zakończyć książkę, tak jak się zaczęła, rozprawką statystyczną. Czy zgodzicie się na to, że kochanek zużywa więcej świeżej bielizny, niż mąż, lub kawaler chwilowo niezajęty? Zdaje mi się, że to nie ulega wątpliwości. Różnicę między mężem a kochankiem można spostrzec od pierwszego rzutu oka. Pierwszy nie ucieka się do żadnych sztuczek, często bywa nieogolony, gdy drugi nie pokazuje się inaczej, jak tylko w pełnym rynsztunku. Sterne powiedział dowcipnie, iż książeczka praczki jest najbardziej historycznym dokumentem do jego Tristrama Shandy, i że z ilości zużytych koszul można odgadnąć, które ustępy książki przychodziły mu z największą trudnością. Otóż tak samo u kochanków, rachunek praczki jest najwierniejszym i najbezstronniejszym historykiem ich miłości. W istocie, miłość zużywa niesłychaną ilość spódniczek, krawatów i sukien, niezbędnych dla potrzeb kokieterji; ogromna bowiem część uroku zależna jest od śnieżnej białości pończoch, połysku kołnierza lub świeżości falbanki, od artystycznie zaprasowanego żabotu, od wdzięku, z jakim zawiązany jest krawat lub halsztuk. To tłómaczy ustęp, w którym mówiliśmy o przyzwoitej kobiecie (Rozmyślanie II); „trawi życie na krochmaleniu sukien“. Zasięgałem wskazówek u pewnej damy, ile może wynosić ten podatek nałożony przez miłość, i przypominam sobie, że, oznaczywszy go na sto franków rocznie na jedną kobietę, dodała dobrodusznie: „Ale to zależy od charakteru mężczyzny, bo nie wszyscy zużywają jednako“. Niemniej przeto, po bardzo gruntownej dyskusji, w której ja brałem stronę kawalerów, dama zaś stronę swojej płci, ustalono, iż, jedno w drugie, para kochanków należąca do warstw społecznych któremi zajmowała się ta książka, wydaje na ten artykuł o stopięćdziesiąt franków rocznie więcej, niż w czasie pokoju. Zapomocą takiego samego, zgodnego i poprzedzonego długą dyskusją porozumienia, określiliśmy zbiorową kwotą czterystu franków różnice wszystkich innych części kostjumu na stopie wojennej w porównaniu do stopy pokojowej. Obliczenie to wydało się nawet bardzo skąpe wszystkim męskim powagom, których zasięgaliśmy zdania. Doniosłe wskazówki, których udzieliły nam niektóre osoby w tych delikatnych kwestjach, podsunęły nam myśl zgromadzenia na wspólny obiad pewnej ilości rzeczoznawców, aby, w tych ważnych dociekaniach, korzystać z ich doświadczenia. Zebranie przyszło do skutku. Z kieliszkiem w ręku, po szeregu świetnych przemówień, otrzymały wreszcie sankcję następujące pozycje budżetu miłości:
Sto franków przyznano na posłańców i dorożki. Kwota pięćdziesięciu talarów nie wydała się zbyt wygórowana na paszteciki, które się zajada podczas przechadzki, na bukieciki fiołków i teatr. Sumę dwustu franków uznano za niezbędną na wzmożone wydatki stołu, jak również obiady w restauracjach. Z chwilę gdy przyjęto wydatki, trzeba było znaleźć na nie pokrycie. Wśród tej dyskusji, pewnego młodego szwoleżera (w epoce, w której obrady te miały miejsce, król nie zniósł był jeszcze Maison rouge), który trochę nadużył szampańskiego wina, przywołano do porządku, za to, iż ośmielił się porównać kochanków do aparatów destylacyjnych. Ale rozdziałem, który dał powód do najgwałtowniejszego starcia, który nawet, odroczony na kilka tygodni, wywołał potrzebę specjalnego referatu, był paragraf podarków. Na ostatniem posiedzeniu, wykwintna pani de D. pierwsza zażądała głosu, i, w pełnem wdzięku, świadczącem o szlachetności jej uczuć przemówieniu, starała się dowieść, że, po największej części, dary miłości nie mają żadnej wartości realnej. Autor odparł, iż nie było kochanków, którzyby nie kazali robić swoich portretów. Pewna dama nadmieniła, że portret jest tylko lokatą i że zawsze, po jakimś czasie, kochankowie odbierają je, aby je puścić znowu w kurs. Nagle podniósł się pewien szlachcic z Południa, aby wygłosić gwałtowną filipikę przeciw kobietom. Począł mówić o niesłychanem łakomstwie, jakie spotyka się u większości kochanek na futra, jedwabie, klejnoty i meble; ale jedna z pań przerwała mu, pytając, czy pani d’O...y, jej bliska przyjaciółka, nie zapłaciła już dwa razy jego długów.
— Myli się pani, odparł Prowansalczyk, to jej mąż.
— Przywołuje się mówcę do porządku, zawołał przewodniczący, i skazuje się go na wydanie kolacji dla całego zgromadzenia, za to iż użył wyrazu mąż.
Wywody Prowansalczyka odparła na wszystkich punktach pewna dama, która starała się dowieść, że kobiety są o wiele hojniejsze w miłości niż mężczyźni, że kochanek jest to rzecz bardzo droga i że przyzwoita kobieta może się uważać za szczęśliwą, jeśli go opędzi dwoma tysiącami franków rocznie. Dyskusja groziła już zejściem na tory osobiste, kiedy zażądano głosowania. Wnioski komisji uchwalono. Wnioski te uznały w zasadzie, iż podarki, wymienione przez kochanków w ciągu jednego roku, należy określić sumą pięciuset franków, że jednak kwota ta obejmie już: 1° wycieczki za miasto; 2° koszta apteczne, spowodowane zaziębieniami i katarami, których nabywa się przechadzając się wieczorem po wilgotnym parku, lub wychodząc z teatru, a które można uważać za prawdziwe podarki; 3° koszta listów i korespondencji; 4° podróże i wogóle wszystkie wydatki, których szczegóły mogły być w tym rachunku pominięte, bez uwzględnienia jednakże szaleństw rozrzutników; badania bowiem komisji stwierdziły, iż większość tych darów idzie do baletniczek, nie zaś do prawowitych mężatek. Wynikiem tej finansowej statystyki miłości jest pewnik, że, przeciętnie, jedna namiętność pochłania rocznie około półtora tysiąca, niezbędne na pokrycie wydatków, często nierównomiernie rozdzielonych między parę kochanków, do których jednak nie przyszłoby bez ich wzajemnego uczucia. Zarazem całe zgromadzenie uchwaliło niemal jednogłośnie, iż cyfra ta wskazuje najniższą kwotę rocznego kosztu jednej miłości. Otóż, drogi panie, ponieważ, w naszej statystyce małżeńskiej (Patrz Rozmyślanie I, II i III), udowodniliśmy niezbicie, że istnieje we Francji przybliżona suma conajmniej półtora miljona nielegalnych namiętności, wynika z tego:
Że występne stosunki trzeciej części francuzkiej ludności przyczyniają się sumą blisko trzech miljardów rocznie do obiegu pieniądza, tej prawdziwej krwi społecznej, której sercem jest budżet państwa;
Że przyzwoita kobieta daje życie nietylko dzieciom ojczyzny, ale i jej kapitałom;
Że rękodzieła zawdzięczają swój rozkwit jedynie temu ruchowi systolicznemu;
Że przyzwoita kobieta jest jedną z głównych podpór budżetu i najlepszą odbiorczynią;
Że najmniejsza zniżka miłości publicznej pociągnęłaby za sobą nieobliczalne nieszczęścia dla skarbu i renty państwowej;
Że przynajmniej trzecia część dochodu męża zahipotekowana jest na niewierności jego własnej żony, itd.
Już widzę, jak otwierasz usta, aby zacząć prawić o obyczajach, o polityce, cnocie i występku. Ależ, drogi oblubieńcze Minotaura, czyż szczęście nie jest celem, jaki sobie zakładać winno każde społeczeństwo?... Czyż nie ten pewnik jest przyczyną, że biedni królowie muszą sobie zadawać tyle kłopotu ze swemi ludami? Otóż, uczciwa kobieta nie posiada, zaprawdę, jak oni, tronów, żandarmów, trybunałów; ma do oddania tylko jedno łóżko; ale jeżeli, przy pomocy tego pomysłowego przyrządu, naszych czterysta tysięcy kobiet umie dać szczęście miljonowi bezżennych, a ponadto jeszcze swoim czterystu tysiącom mężów, czyż nie osiągają one, w zaciszu i bez rozgłosu, owego celu, do którego dąży każdy rząd, a który polega na tem, aby dać możliwie największą sumę szczęścia masom?
— Tak, ale zmartwienia, dzieci, nieszczęścia...
Ach, pozwólcie mi przytoczyć tutaj owo pocieszające słówko, które jeden z naszych najdowcipniejszych karykaturzystów położył pod swoim rysunkiem: „Człowiek nie jest doskonały!“ Wystarczy zatem, jeśli nasze urządzenia nie mają więcej braków niż zalet, aby je uznać za wyborne; gdyż, biorąc rzecz społecznie, rodzaj ludzki nie ma wyboru między dobrem a złem, ale między złem a gorszem. Zatem, jeżeli dzieło, które w tej chwili kończymy, zdołało złagodzić nieco klęski najgorszego z urządzeń matrymonjalnych, odsłaniając błędy i niedorzeczności, spowodowane przez nasze obyczaje i przesądy, będzie ono z pewnością jednym z najpiękniejszych tytułów, jakie może przedstawić człowiek, aby się znaleźć w rzędzie dobroczyńców ludzkości. Czyż autor nie starał się, uzbrajając mężów, ograniczyć swobodę kobiecą, tem samem zaś dać namiętnościom większą siłę, skarbowi więcej pieniędzy, więcej życia handlowi i rolnictwu? Dzięki temu ostatniemu Rozmyślaniu, może sobie pochlebiać, iż osiągnął w zupełności eklektyzm, który założył sobie rozpoczynając dzieło, i mniema że, jak bezstronny sędzia, zgromadził wszystkie dokumenty, nie wyciągając jednak żadnych stanowczych wniosków. W istocie, nacóżbyście mieli żądać tu jakiegoś uogólnienia? Czy chcecie widzieć w tej książce rozwinięcie ostatniego poglądu do którego doszedł na schyłku życia Tronchet, a mianowicie iż prawodawca miał w małżeństwie na względzie o wiele mniej małżonków, niż dzieci? Owszem, zgoda. Czy chcecie widzieć w mem dziele tezę owego kapucyna, który, każąc w obecności Anny Austrjackiej i widząc że zarówno królowa jak i jej damy wzburzone są jego zbyt dotkliwemi argumentami o ułomności kobiecej, rzekł, schodząc z kazalnicy Prawdy: „Wy wszystkie jesteście uczciwe kobiety, tylko my mężczyźni jesteśmy, na nieszczęście, synami... Samarytanek...“ Niech i tak będzie. Pozwalam wam wyciągać z mej książki wszystkie wnioski jakie chcecie, sądzę bowiem, iż trudno zestawić dwie sprzeczne myśli o małżeństwie, z których każda nie zawierałaby części prawdy. Jednakże książki tej nie napisano ani za ani przeciw małżeństwu; obowiązkiem jej było dać jedynie jego opis, możliwie najdoskonalszy. Jeżeli zbadanie machiny może nas doprowadzić do udoskonalenia jakiejś części składowej, jeżeli, czyszcząc zardzewiałe kółka, odświeżyliśmy sprawność mechanizmu, wówczas nagródźcie robotnika. Jeśli autor pozwolił sobie, w swem zuchwalstwie, na wygłaszanie zbyt twardych prawd, jeśli zbyt często uogólniał oderwane fakty, jeśli zbyt daleko odbiegał od komunałów, któremi, od niepamiętnych czasów, pali się kadzidła przed kobietą, och! w takim razie ukrzyżować go! ale nie podsuwajcie mu wrogich zamiarów dla samej instytucji; zarzuty jego odnoszą się tylko do mężczyzn i kobiet. Zdaje on sobie sprawę, że, z chwilą gdy małżeństwo nie zdołało podkopać samo siebie, jest ono nietykalne, i że, ostatecznie, jeśli słyszymy tyle skarg na tę instytucję, to może dlatego, że człowiek pamięta tylko swoje cierpienia, i skarży się na żonę, jak się skarży na życie, bo wszak małżeństwo jest niejako życiem w życiu. Jednak osoby, które przywykły urabiać sobie przekonania z dziennika, potępiłyby może książkę, któraby zbyt daleko posunęła manję eklektyzmu; zatem, jeśli trzeba im koniecznie czegoś coby wyglądało na konkluzję, można im, ostatecznie, jakąś znaleźć. A ponieważ, dla rozpoczęcia tej książki, posłużyły nam słowa Napoleona, czemużby się nie miała zakończyć tak, jak się zaczęła? A więc, w pełnej Radzie Stanu, pierwszy konsul wypowiedział to druzgocące zdanie, które stanowi wraz apologję i satyrę małżeństwa, jak również streszczenie tej książki:
— Gdyby mężczyzna nie miał się zestarzeć, nie życzyłbym mu wogóle małżeństwa!

POST SCRIPTUM.

— A pan, czy ożeni się kiedy?... spytała księżna, której autor skończył właśnie czytać rękopis.
(Była to jedna z dwóch dam, których bystrości autor oddał już pokłon we wstępie do książki).
— Mam nadzieję, pani, odparł. Spotkać kobietę na tyle odważną, aby się zgodziła wyjść za mnie, będzie odtąd mem najdroższem marzeniem.
— Zwątpienie czy zarozumiałość?...
— To moja tajemnica.
— A więc, mój doktorze nauk i sztuk małżeńskich, pozwól bym ci opowiedziała legendę wschodnią, którą czytałam niegdyś. W początkach Cesarstwa, panie wprowadziły w modę grę, polegającą na tem, aby nic nie przyjąć od osoby, która służy za partnera, nie wymówiwszy słowa Diadesté. Partja trwała, jak pan może sobie wyobrazić, całe tygodnie, szczytem zaś zręczności było podejść jedną lub drugą stronę tak, aby przyjęła jakąś drobnostkę bez wymówienia sakramentalnego słowa.
— Nawet pocałunek?
— Och! ze dwadzieścia razy wygrałam Diadesté w ten sposób! odparła ze śmiechem. Zdaje mi się więc, że to w czasie rozkwitu tej gry, z pochodzenia nie wiem już chińskiej czy arabskiej, bajka moja dostąpiła zaszczytu druku. Ale, jeżeli ją panu opowiem, dodała, przerywając sobie, aby, wskazującym palcem prawej ręki, prześlicznym i pełnym kokieterji gestem musnąć koniec noska, pozwoli pan, by znalazła się w zakończeniu pańskiego dzieła...
— Czyż to nie znaczy wzbogacić je prawdziwym skarbem?... Tyle już pani zawdzięczam, iż nigdy nie zdołam się wypłacić: zatem, przyjmuję.
Uśmiechnęła się złośliwie i rozpoczęła:
— Pewien mędrzec ułożył szczegółowy zbiór sztuczek, któremi płeć nasza zwykła się posługiwać; aby się przeciw nam doskonale ubezpieczyć, nosił go ustawicznie przy sobie. Pewnego dnia, w podróży, znalazł się opodal obozu Arabów. Na widok podróżnika, podniosła się młoda kobieta, spoczywająca w cieniu palmy, i zaprosiła go tak uprzejmie aby spoczął pod jej namiotem, iż nie mógł się wymówić. Mąż był chwilowo nieobecny. Ledwie filozof usadowił się na miękkim dywanie, pełna wdzięku gospodyni podała mu świeże daktyle i dzbanek z mlekiem; przyczem nie mógł nie zauważyć doskonałej piękności rąk, ofiarujących napój i owoce. Jednak, aby się obronić powabom młodej Arabki a równocześnie obawiając się jakiej zasadzki z jej strony, mędrzec wyjął książkę i wziął się do czytania. Urocza istota, podrażniona tą wzgardą, rzekła melodyjnym głosem:
— Musi ta książka być bardzo interesująca, skoro ci się wydaje jedyną rzeczą godną twej uwagi. Czy byłoby niedyskrecją spytać się o miano nauki, którą zawiera?...
Filozof odparł, nie podnosząc oczu:
— Przedmiot jej nie jest przeznaczony dla pań.
Odprawa filozofa jeszcze bardziej podnieciła ciekawość Arabki. Wysunęła najładniejszą nóżkę, jaka kiedykolwiek zostawiła ulotny ślad na ruchliwym piasku pustyni. Filozof, rad nie rad, oderwał wzrok od książki: oko jego, ulegając zbyt potężnej pokusie, mimowoli posunęło się od obiecującej nóżki do stokroć powabniejszej kibici; następnie zaś, płomień jego zachwytu stopił się z ogniem, jakim pałały czarne źrenice młodej córy Azji. Ona spytała powtórnie o treść książki głosem tak słodkim, że oczarowany filozof odpowiedział:
— Jestem autorem tej książki; ale treść nie jest mego pomysłu, zawiera bowiem wszystkie podstępy, jakie zdołały wymyślić kobiety.
— Jakto!... wszystkie bez wyjątku? spytało dziecię pustyni.
— Tak, wszystkie! i jedynie dzięki ustawnemu studjowaniu kobiet doszedłem do tego, iż nie potrzebuję się ich obawiać.
— Ach, tak... rzekła młoda Arabka, spuszczając długie rzęsy.
Następnie, rzuciła nagle mniemanemu mędrcowi tak żywe i wymowne spojrzenie, iż, w jednej chwili, zapomniał o książce i o podstępach które w niej były opisane. I oto pan filozof zmienia się naraz w najbardziej rozpłomienionego mężczyznę. Spostrzegłszy, w swem mniemaniu, w zachowaniu młodej kobiety odcień zalotności, cudzoziemiec odważył się na wyznanie. I jak byłby się oparł? Niebo było bez chmurki, piasek błyszczał w oddali niby fala złota, wiatr pustyni przynosił wiew miłości, żona zaś Araba zdawała się skupiać w sobie i promieniować wszystek żar, który ją otaczał: toteż, wkrótce, jej wymowne oczy zwilgły, i ruchem głowy, który zdawał się stwarzać nową grę światła w przesyconej blaskiem atmosferze, przychyliła się do wysłuchania cudzoziemca. Mędrzec poił się już najrozkoszniejszemi nadziejami, gdy nagle, młoda kobieta, słysząc w oddali tentent konia, pędzącego jakgdyby na skrzydłach, krzyknęła:
— Jesteśmy zgubieni! mąż zastanie nas tutaj! Jest zazdrosny jak tygrys, a bardziej jeszcze nieubłagany... W imię Proroka, jeśli ci życie drogie, ukryj się w tym kufrze!...
Przerażony autor, nie widząc innego ratunku, wszedł do kufra i zwinął się w kłębek; kobieta, przykrywszy wieko, schowała klucz przy sobie. Następnie, wyszła naprzeciw małżonka i, wprawiwszy go w dobry humor paroma pieszczotami, rzekła:
— Muszę ci opowiedzieć osobliwą przygodę.
— Słucham cię, moja gazello, odparł Arab, siadając na dywanie z podwiniętemi kolanami, obyczajem Wschodu.
— Był tu dziś pewien cudzoziemiec, ot jakiś niby filozof! rzekła. Twierdził, iż zebrał w swej książce wszystkie szelmostwa do jakich zdolne są kobiety; następnie zaś, mędrek zaczął mi mówić o miłości.
— No, i?... wykrzyknął Arab.
— Byłam gotowa go wysłuchać!... odparła spokojnie. Był młody, natarczywy i.... przybyłeś w samą porę, aby ocalić mą zbyt wątłą cnotę!...
Arab skoczył jak młody lew i wydobył z rykiem kindżał. Filozof, który z kufra słyszał każde słowo, wysyłał do Arymana swoją książkę, kobiety i wogóle wszystkich mieszkańców Skalistej Arabji.
— Fatme!... zakrzyknął mąż, jeśli dbasz o życie, odpowiadaj!... Gdzie jest ten łotr?...
Przerażona wywołaną burzą, Fatme rzuciła się do nóg męża i, drżąca pod groźną stalą sztyletu, jednem spojrzeniem, równie szybkiem jak trwożliwem, wskazała kufer. Podniosła się zawstydzona, i, wyjmując kluczyk z za paska gdzie był schowany, podała go zazdrośnikowi. Ale, w chwili gdy już miał otworzyć kufer, przebiegła Arabka buchnęła śmiechem. Farun zatrzymał się zdumiony i spojrzał na żonę z niepokojem.
— Nareszcie będę miała złoty łańcuch! wykrzyknęła, skacząc z radości. Musisz mi go dać, przegrałeś Diadesté. Na drugi raz, miej lepszą pamięć.
Zdumiony mąż upuścił klucz i na kolanach wręczył drogiej Fatmie cudny zloty łańcuch, przyrzekając, iż gotów jej jest przynieść wszystkie klejnoty karawan, przeciągających w roku przez pustynię, jeśli się wyrzeknie tak okrutnych podstępów. Następnie, ponieważ to był Arab i nie lubił tracić złotego łańcucha, choćby nawet na rzecz własnej żony, dosiadł znów rumaka i odjechał wymruczyć się w pustyni, zbyt bowiem kochał Fatmę, aby okazać przy niej swój żal. Wówczas, młoda kobieta, wyciągając z kufra nawpół-żywego filozofa, rzekła poważnie: „Panie doktorze, proszę nie zapomnieć o tej sztuczce w swym zbiorku“.
— Pani, rzekłem do księżnej, zrozumiałem! To znaczy, że, o ile się ożenię, padnę ofiarą jakiegoś nieznanego szelmostwa; ale może pani być pewna, że i wtedy, ku zbudowaniu współczesnych, dam światu obraz wzorowego małżeństwa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.