Fjoletowe pończochy

>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fjoletowe pończochy
Podtytuł Szkic
Pochodzenie Irys, 1899, z. 11
Redaktor Michał Rolle
Wydawca Koło Literacko-Artystyczne
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia E. Winiarza
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Fjoletowe pończochy.
SZKIC
przez G. Zapolską.

Pan Stefan powrócił z zagranicy.
Przewróciło mu się w głowie.
Właściwie, nie bardzo mu się przewróciło, ale było coś tam nie w porządku.
Był w Wiedniu i sfiksował na punkcie dwóch słów.
Modern i... secessja.
Po wystawie secessyjnej chodził jak gap i o mało nie otworzył z podziwu ust, gdy zobaczył secessyjną pannę sprzedającą katalogi w zielonej sukni, siedzącą na zielonym foteliku, z zielonkawą cerą twarzy i dwoma rudemi pejsami po obu stronach zapadłych policzków.
Obrazy rozwieszone na ścianach zajmowały go mniej, ale wzrok jego przykuły zielone dywany w chorobliwe kwiaty — zielone draperye w pokręcone desenie — jakieś szafki zielone jak grynszpan poustawiane w kątach sal i całe teorye pradziewic o rozpuszczonych rudych drucianych włosach, pomalowane na obiciach przeznaczonych do salonów ludzi, w których łonach płoną, żarzą się, kłębią wiry, huragany, morza wyć jęków i wrzasków dzikich hyjen, słowem — nad ludzi, meta ludzi!
To — modern, to secessjonistyczne, szeptano do koła niego.
Pan Stefan był adwokatem w Krakowie i mieszkał przy Florjańskiej ulicy, na której pędzi tramwaj ogłaszając z hukiem i brzęczeniem dzwonka, że Kraków oprócz tak europejskich instytucyi, jak handel Hawełki — promenad, jak linia A—B, posiada jeszcze i tramwaje. Pan Stefan miał w domu meble kupione jeszcze w fazie przedślubnej — meble czarne, z gruszkowego drzewa — pokryte szafirowym aksamitem — meble uczciwego dentysty i te stały zawsze w salonie klasycznie poustawiane dokoła stołu na brzegu dywana — w piękny perski deseń. Żona pana Stefana była spokojna brunetka o dużych sarnich oczach — tak napozór spokojna, jak meble salonu, odziana zawsze dostatnio i przyzwoicie. W kancelaryi skrobało papier dwóch dependentów, obiad podawano o drugiej. — Pan Stefan drzemał po obiedzie, tymczasem schodzili się klijenci, tramwaj huczał pod oknami — w oddali Hejnał jęczał — żona w salonie brzęczała na fortepianie i wszystko było cicho, spokojnie — przyzwoicie.
I teraz ta secessya... ten styl...
To wszystko nawet zrazu wydało się panu Stefanowi śmieszne i brzydkie. Zieleń, fjolet, żółte barwy impertynencko połączone — rzucające się w oczy. Potem te postacie wychudłe z głowami wydętemi... A przecież coś go ciągnęło — kupił sobie na wystawie katalog.
Na okładce była zielona kobieta z rudemi włosami...
Wieczorem, w kawiarni pokazał ten katalog jednemu z polskich dziennikarzy, który pisał swe korespondencje na rogu stołu, otoczony kłębami dymu.
— Och to... modern! — wyrzekł dziennikarz, a potem z pewną ironią obrzucił pana Stefana litosnem wejrzeniem.
— To się Panu nie może podobać... to zanadto secessjonistyczne...
Lecz Stefan obruszył się na tę obelgę.
— Co? — zawołał — pan myśli, że my w Krakowie to już się na niczem nie znamy. Jeżeli kupiłem katalog, to dlatego, że mi się podobał. Ja może jestem więcej modern niż pan — proszę mi wierzyć! — Dziennikarz zadziwił się i pokręcił głową.
— Proszę! proszę!.. ja sądziłem, że to trzeba mieć specyalną estetyczną edukacyę, aby ten kierunek odczuć i zrozumieć.
— Ja też mam tę... edukacyę...
— W Krakowie?
— Tak panie — w Krakowie. — U nas też ludzie panie są modern i takie rude panny w zielonych sukniach już dawno malowali na afiszach z naftą!
Stefan wyszedł zaperzony z kawiarni. Na drugi dzień powrócił na wystawę. Długo się wpatrywał w zielone dywany, draperje, chorobliwe kwiaty, pannę z pejsami i powrócił do Krakowa z oczyma pełnemi dziwnych wizyi, owianych zielono fjoletowemi płomieniami, które go wyrywały z codziennego życia i ciskały w jakieś fantastyczne, nadzwyczajne światy.


∗                    ∗

Od dwóch miesięcy Stefan żuje swe wędzidło dobrego męża, obywatela i zdolnego prawnika. Siada do stołu o drugiej — je zupę na porcelanowym gładkim talerzu i patrzy na szafkowy zegar, zawieszony na przeciwległej ścianie. Patrzy na zegar — po nad głową żony, głową uczesaną porządnie, ładniutko, gładziuchno — przyzwoicie. Wahadło porusza się ciągle — i minuty mijają, Stefan milczy i żona milczy.
W ogóle mówią teraz do siebie coraz mniej, coraz więcej się oddalają od siebie. Ona chwilami wlepia w niego jakiś dziwny zagadkowy wzrok, jaki mają kobiety, gdy przestają kochać — on czasem ale bardzo rzadko ślizga się po niej stalowem spojrzeniem. I prędko oboje patrzą znów na ścianę — on na zegar, ona na jakiś banalny sztych i jedzą, jedzą, jakby stworzono ich jedynie w celu spożywania pewnej ilości potraw.
Za szybami szemrze, pluszcze — jesienna szaruga. Nie zimno jeszcze — ale deszcz pada i znów ustaje. — Stefan idzie do swego pokoju i kładzie się na kanapie. — Zaczyna czytać Piekielne dusze — książkę o fjoletowej okładce i purpurze zdań, nawleczonych na nić utkaną z rozpasanych nerwów. — Nie ma ochoty zajrzeć do kancelaryi, do swych dependentów. Rozwiał się w mgłę — »rozszalał zgrzytem demonicznych saraband wyjącego morza, skłębionych ciał, sterczących rąk i kometowych warkoczy kurczowo zaciśniętych dokoła spieczonego i drgającego ducha«.
Czuje, iż jest chory, że mu coraz duszniej, cieśniej.
Gdyby miał choć jedną grynszpanową szafkę, albo zielony dywan przed oczami, lub fjolet jakiegoś mistycznego kwiatu na płomienno złotem tle...
Drzwi uchyla żona.
— Czy wyjdziesz dziś z domu?
Ocknął się i usiadł na sofie.
— Niewiem...
— Ja wychodzę, wrócę na kawę!
Wychodzi i Stefan słyszy jak zamyka drzwi z trzaskiem za sobą. Stefan ironicznie się uśmiecha. Niech wychodzi czy zostaje... jest zawsze od niego daleka!
Jakże on, jej — mógłby się zwierzyć z ową manją modernizmu, jaka opanowała jego umysł? Czy ona go zrozumie — pojmie — odczuje!...
Siedzi tak długo i patrzy w ziemię. — Jest w nim dużo rozkapryszonej kobiety. — Leczono go na nerwy i z pewnością teraz lekarz, do którego udałby się po lekarstwo przeciw niewyraźnej nudzie, jaka go opanowała, znalazłby jego nerwy w opłakanym stanie.
Wstał powoli z sofy, machinalnie odział się w palto i wyszedł na ulicę. — Nie miał ochoty zajmować się klijentami, dependentom rzucił przechodząc »idę w ważnej sprawie«.
Na ulicy szedł zamyślony zaciskając silnie rączkę parasola. Deszcz zaczął padać i błoto oślizgłe, prawdziwie krakowskie błotko płynęło po ulicach. Stefan machinalnie skierował się w stronę kawiarni. Tam siadywali t. zw. »dekadenci«, krasnoludki nie duże wzrostem, lecz imponujące w mowie i projektach podboju świata.
Panowie ci przeważnie nie zrobili jeszcze nic ani dla literatury, ani dla sztuki, z wyjątkiem kilku ludzi rzeczywistego talentu i pracy.
Ale natomiast, pili masę kawy, wydymali wzgardliwie usta i nauczywszy się kilku nazwisk w mroku ciemności pogrążonych wielkości zagranicznych, spędzali dnie całe w kawiarni maltretując ludzi pracy, którzy mieli nieszczęście zabłąkać się w ich ustronie.
Dekadenci cieszyli się »straszną opinją« w Krakowie. Tu i owdzie bąkano coś o satanizmie, a częste »he! he!...« tych panów powiększały grozę, która nimbem dokoła nich rosła.
Stefan nie mógł jako solidny człowiek i adwokat trzeźwy a mający piękne stanowisko, łączyć się z tą błędno gwieździstą gromadą. Niemniej jednak ciągnęło go coś do nich jak pijaka do wódki. Szedł mimo kawiarni, zwolnił kroku i myślał zaprenumerować Jugend i Revue blanche, o której dużo słyszał choć po francusku nie umiał.
— Stanowczo mam duszę artystyczną — myślał — mogłem zostać artystą... szkoda!
Przypomniał sobie, że w dzieciństwie wcale pięknie rysował — kto wie, do czego byłbym doszedł.
W każdym filistrze uśpiony artysta szamotał się teraz w nim i gniewał na praktycznego człowieka, który mu milczeć i spać kazał. Wydostał się na ulicę Mikołajską. W szarzejącym zmroku duży afisz uderzył jego oczy. Jakaś kobieta podnosiła wysoko rękę trzymając w niej kieliszek. Tło afisza było szarawo żółte a ramię kobiety owinięte szczelnie w fjoletową tkaninę. I linja ta brutalnie a tryumfalnie jak wąż barwny przecinała afisz na dwie części.
Stefan wpatrywał się w tę barwę, która przypominała mu secessję, Wiedeń i pannę o rudych lokach. Aż biła energja, potęga i siła od tego afisza i ciągnęła jakby nagle jakiś wspaniały olbrzymi kwiat wykwitł na szarzyźnie spłukanego deszczem muru zwyczajnej krakowskiej kamienicy. Stefan stał chwilę wpatrzony w tę linję i z żalem oderwał od niej oczy. Zdawało mu się, że czuje jakąś nerwową ulgę patrząc tak na ten przepyszny i szczery fjolet. Gdy oczy przeniósł na trotuar, na którym deszcz roztaczał bezbarwne krążki, zdało mu się, że znikło chwilowe słońce z jego oczów.
Lecz — nagle doznał olśnienia.
Przed sobą dojrzał nie jedną, ale dwie takie fjoletowe smugi — o linjach doskonalszych, delikatnych — o barwie jakby mieniącej się jeszcze błyskami srebra.
Jakaś kobieta uniósłszy suknię szła szybko, a raczej biegła, zakrywszy się szczelnie parasolem. I to jej nogi, odziane w fjoletowe jedwabne pończochy i angielskie wycięte trzewiki mignęły przed oczyma Stefana. Kolor pończoch był ten sam jak na afiszu — secessyjny, wspaniały, estetyczny, modern. Szaro żółty ton trotuaru nadawał się doskonale na tło i uwidoczniał linje, które ginęły w masie falbanek czarnej atłasowej spódniczki.
Stefan aż przeraził się wrażenia, jakie na nim wywarło to zjawisko. Ta kobieta odpowiadała najzupełniej stanowi jego duszy. Skoro ona lubiła i stroiła się w te modernistyczne barwy, zarzucając karawaniarski strój przyjęty ogólnie przez damy — musiała być równie »artystyczną« naturą, wyższą, estetycznie wykształconą — różną od spotykanych kobiet.
Należało pobiedz za nią — dowiedzieć się kim jest, pokochać ją, zwierzyć się nareszcie ze swych smutków... zdenerwowania...
Lecz tramwaj, dwie dorożki, pies, znarowiony koń, policyant — trochę bab — rozdzielili Stefana z ową fjoletową duszą. Gdy w ślad za nią przedostał się na drugą stronę ulicy — znikło cudowne zjawisko. Nawet twarzy, nawet figury nie zdołał dostrzedz Stefan. Wszystko krył parasol, który nieznajoma zwróciła przed siebie, aby ochronić się od ukośnie padającego deszczu.
Stefan smutny jakby własną duszę zgubił powraca do domu.
Och! och! mgnienie secessyi, fjoletowe pończochy, gdzież wy jesteście mistyczne kwiaty — wspaniałe irysy, smukłe i kształtne... gdzież wy jesteście...


∗                    ∗

Wieczór.
Państwo »mecenasowstwo« powrócili do domu i mają zamiar zasiąść do poobiedniej kawy. Bo wszystko w tym domu odbywa się nie po pańsku — ale... ot... przyzwoicie, po mieszczańsku. Do kawy stół nakryty — rogaliki, sucharki, masło. Stoi śmietanka, są nawet kożuszki...
Lampa nad stołem już zapalona, taka duża solidna lampa »na wyrost«, która posłuży jeszcze dzieciom i dzieciom dzieci.
W sypialni pani mecenasowa przebiera się w szlafrok — a pan Stefan siedzi już przy stole i udaje, iż czyta gazetę. Udaje, bo mu wciąż przed oczyma migają jak niedoścignione mary fjoletowe pończochy.
Tymczasem w sypialni pani mecenasowa w złym humorze każe służącej podać sobie z szafy parę świeżych czarnych pończoch.
— Przemoczyłam nogi i patrz co się stało! — mówi do służącej, wysuwając bardzo ładną, kształtną nogę.
— O rety!... do cna puściły!...
— A zaręczali, że nie puszczą! — mówi mecenasowa i szybko ściąga z nóg — długie fioletowe pończochy.
— Weź je... wyrzuć, włożyłam je raz — zrób sobie z niemi co ci się podoba!... — mówi do sługi — niech mi się więcej nie plączą.
Hanusia bierze ostrożnie mistyczne kwiaty, secessyjne smugi — prabarwne zjawisko, małe pończochy i wynosząc je do kuchni mruczy:
— A to psia kość dopiero oszusty!...


∗                    ∗

Gdy mecenasowa wchodzi do jadalni cichutko w swych pantofelkach filcowych, Stefan mimowoli spogląda na jej nogi.
Są obciągnięte czarnemi banalnemi pończoszkami i nie zdają się nic mieć wspólnego z fjoletowemi irysami, które wyryły sobie w jego mózgu ognistą drogę.
Uśmiech ironii przesuwa się po ustach Stefana i wzrok jego obrzuca nim całą postać żony, bardzo na pozór chłodną, mieszczańską i spokojną.
— Ta już pewnie nigdy nie włożyłaby fjoletowych pończoch! — myśli sobie w duszy...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.