<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Flamarande
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Flamarande
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Byliśmy w departamencie Cantal. Jechaliśmy dniem i nocą z Bordeaux, gdzie pan się zatrzymał dla załatwienia jakiegoś interesu. Słońce miało się ku zachodowi, kiedyśmy wjechali w same góry. Oboje państwo unosili się nad pięknością natury, podczas kiedy mnie opanował smutek i jakieś dziwne uczucie, z którego sprawy zdać sobie nie mogłem. Że tu było pięknie, wcale dziś temu nie przeczę, ale na razie te przepaście podemną a góry nademną tak mnie przeraziły, że byłem bliski omdlenia, kiedy nagle przy skręcie drogi zatrzymał się powóz nad samym brzegiem bezdennej przepaści. Ztamtąd przez kilka mil prowadziła kamienista i chwilami prawdziwie niebezpieczna droga, aż do samego Flamarande. Hrabia nie znał jeszcze tego swego majątku, zebrał więc potrzebne wskazówki i przedsięwziął różne ostrożności. Zostawiono pakunki i powozy w jakiejś samotnej gospodzie pod godłem „Fjołka“, i wsiedliśmy do najętego kocza dość wygodnego i lekkiego do podróży po takich wysoczyznach. Ja, z panną Julją, pokojową pani zajęliśmy miejsce na koźle, a pan i pani w głębi powozu nie przestawali zachwycać się piękną okolicą. Hrabia był bardzo oczytany i miał gust wytworny, o hrabinie nie miałem dotąd wyrobionego zdania. Kobiety zazdrosne o jej piękność twierdziły, że jej brak inteligencji, a mężczyźni utrzymywali, że przy tak nadzwyczajnej piękności może się bez niej obejść. Widziałem ją tylko chwilami, a zajęty wyłącznie usługą w pokojach pana, nie słyszałem jej prawie nigdy rozmawiającą. Hrabia zwracał uwagę żony na piękno okolicy, a ja przysłuchiwałem się pilnie, by korzystać z jego wiadomości — gdy nagle pan wydał okrzyk radości, i wymówiwszy nowe dla mnie nazwisko „Salcéde“ kazał stanąć. Wyskoczył z powozu, i rzucił się na szyję pieszemu podróżnikowi, którego na pierwsze wejrzenie byłbym wziął za kolportera. Był to słusznego wzrostu młody człowiek, okryty kurzem i wcale pospolicie ubrany. Stary pilśniowy kapelusz pogięty od deszczu, pudełko zielone przewieszone przez plecy, obuwie wykrzywione i opalone czerwone ręce nie nadawały mu wcale cechy eleganckiego człowieka. Za nim postępował góral z pakunkami na plecach, które wziąłem z razu za towary.
Zagadkowy ten młodzieniec, był to markiz Alfons de Salcéde, przyjaciel z lat dziecinnych pana hr. Flamarande.
Uściskawszy go serdecznie, przedstawił go swojej żonie mówiąc: „Przyjaźń nasza jest dziedziczną, przechodzi z ojców na synów. O nim to właśnie opowiadałem ci tak często, że chociaż młodszy odemnie, jest nad swój wiek dojrzałym, i zamiast błyszczeć na wielkim świecie, woli jako turysta albo uczony przebiegać okolice i góry. Proszę o twoje względy dla niego.“ Hrabina uśmiechnęła się czarująco i zapytała, czy będziemy w Montesparre mile przyjęci, gdyż wybieramy się tam zaraz nazajutrz po zwiedzeniu starej rezydencji w Flamarande.
Pan Salcéde odpowiedział, że sam dopiero właśnie idzie do Montesparre, gdzie spodziewa się jakiś czas odpocząć po swoich pieszych wędrówkach, trwających już trzy miesiące, po okolicach Francji i Włoch. Hrabia wymawiał mu, że nie przyjechał na jego wesele, a spodziewał się, że mu będzie drużbą, i byłby się tu urwał dalszy wątek ich rozmowy, gdyby nie pani hrabina, której zachciało się dla wyprostowania nóg wysiąść z powozu i dalszą podróż odbywać pieszo. Wszyscyśmy więc powysiadali.
„Dla czego się tak spieszysz? zapytał wesoło p. Flamarande idącego szybko p. Salcéde, nie szkodzi gdy dziesięć minut później zajdziemy. Bądź łaskaw podać rękę mojej żonie i opowiedz nam jeśliś był w Flamarande, jak wygląda to stare gniazdo jastrzębi?“
„Chętnie tam państwu będę towarzyszył odrzekł p. Salcéde, ale nie żądaj abym w takim stroju podawał pani ramię. Wskażę państwu drogę z przyjemnością i udzielę żądanych objaśnień.“
Najpoważniejsi ludzie mają swoje widzimisię, to też i p. Flamarande złośliwie nastawał, aby pani hrabina koniecznie przyjęła ramię markiza. „Przekonasz się moja droga, że Salcéde jest niedźwiedziem którego musisz mi pomódz ułaskawić. Tak się zagrzebał w swoich naukach i badaniach, że zachował się świeżym i niewinnym jak kwiatek polny, boi się kobiet i zamiast się tego wypierać, szczyci się tem.“
Żartując w ten sposób, zmusił hrabia pana Salcéde do podania ręki jego żonie, co też z wytwornością prawdziwie salonową uczynił. Podał jej rękę lewą, aby ją i tym sposobem przegrodził od przepaści których zdawała się obawiać. Niezmiernie się troszczył o zły nocleg, który prawdopodobnie czekał hrabinę w starem zamczysku, gdzie tylko kilka pokojów w najgorszym stanie można było zamieszkać.
Nie słyszałem co później mówili, bo hrabia wysłał mnie po pozostawioną w powozie parasolkę pani, a że konie zmęczone stanęły, musiałem dobrze pędzić chcąc być prędko z powrotem. Uszli ogromny kawał drogi i bawili się wybornie. Pani cieszyła się jak dziecko projektowanym noclegiem w towarzystwie sów i puhaczy. Pan obiecywał ją straszyć chcąc wypróbować jej odwagę, a pan Salcéde radził nocować na wieży zamkowej gdzie jest daleko porządniej, a choć nie ma tam mebli, bardzo przyjemnie noc przepędził na czystem i świeżem posłaniu ze słomy. Był bardzo wesół i ożywiony i chwalił niezmiernie gościnność tamtejszego dzierżawcy.
„Więc kiedy ci tak dobrze było nocować na wieży, mówił p. Flamarande, spróbujemy i my tam przenocować. Ciebie nie puszczam, musisz nam robić honory domu i przyjmować nas, kiedyś tam mieszkał przed nami. Przepędzimy dzień jutrzejszy na oglądaniu posiadłości, a pojutrze jedziemy razem na objad do Montesparre.“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: anonimowy.