Flamarande/LXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flamarande |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Flamarande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Odeszła a ja zwróciłem się za Gastonem. Nie spodziewałem się go dopędzić, bo niezawodnie zaprzepaścił się w nieznanem mi miejscu prowadzącem do „zakątka“. Omyliłem się grubo. Skręcił ku podziemnej galerji gdzie czekała już na niego Karolina, a ja ukryty w cieniu podsłuchałem całą ich rozmowę.
— Ach przecież przyszedłeś! — zawołało młode dziewczę. — Niepokoiłam się już; nie mógłbyś mi powiedzieć dla czego pan Alfons nie pozwala ci wychodzić z zakątka? Coś w tem jest.
— Przynoszę ci nowinę — odpowiedział młodzieniec. — Co do pana Alfonsa, wcale mi on nie zabrania wychodzić, tylko musiałem odstąpić moje pomieszkanie w wieży tym co dziś przybyli, i tym co jutro jeszcze przyjechać mają; ale słuchaj Karolinko i bądź odtąd dobrej myśli! Jesteśmy zbawieni.
— Ale mój Boże cóż takiego?
— Wiesz że co roku dostaję, zapewne od mego ojca pieniądze, bo sam niewiem zkąd i od kogo. Wiesz także że obiecano mi w jednym liście 20 tysięcy fr.gdy dojdę do pełnoletności. Nie dostawałem nic jakiś czas; ojciec twój myślał że zapomniano już o mnie a rodzice moi już pomarli. Otóż dziś dostałem przez listonosza potężny pakiet, gdzie znalazłem dwa razy tyle pieniędzy ile mi obiecywano. Jestem więc bogaty, bardzo bogaty i ojciec twój musi nareszcie zezwolić na nasz związek.
— Z pewnością zezwoli! mój Boże! co za szczęście! Chodźże mu to zaraz powiedzieć; jeszcze nie śpi, a zresztą nie gniewałby się gdybyśmy go tą wiadomością obudzili.
— Poczekaj! Powiedz mi najprzód czy jesteś zadowolona i czy moje nazwisko nie jest ci wstrętne?
— Czy możesz nawet pomyśleć coś podobnego. Czyżem cię nie kochała cale życie?
— Tak jak ja ciebie!
— Ale chodźże już. Czemu zaraz nie przyszedłeś? Co robiłeś aż dotąd w kaplicy?
— Musiałem podziękować Bogu... i mojemu ojcu!
— Twemu ojcu? Znasz go więc?
— Nie, nigdy go znać nie będę.
— Dla czego?
— Bo nie chcę.
— Doprawdy?
— Uwiódł albo porzucił moją matkę... Nie mówmy o nim, stara się to nagrodzić mi... Podziękowałem mu za to w kościele, a teraz skończone między nami.
— Alboż ty wiesz czy to on właśnie przysłał ci tyle pieniędzy?
— Któż więc inny? matka moja biedna chociaż dobrze wychowana, ale nie ma nic, bo zostawiła mnie tutaj żeby mnie nie pozbawić darów mojego ojca.
— Czy źle ci tu?
— O nie, błogosławię ją i mój los.
— Jesteśże pewny, że nie sprzeciwi się naszemu związkowi
— Bez jej pozwolenia nie pobierzemy się. Pan Alfons wie gdzie mieszka; napiszę do niej, i przyjedzie do nas. Jakże będzie szczęśliwa! będzie cię kochać, ona taka dobra!
— Znasz ją? Nic mi o tem nie mówiłeś!
— Karolince wielu rzeczy nie mogłem powiedzieć, ale mojej żonie powiem wszystko. Chodź teraz niech ojciec twój nam pobłogosławi. Niech wie, że mogę cię uszczęśliwić i niech mi udzieli tego, com od niego razem z twoją ręką żądał.
— Cóż takiego?
— Trzeba mi imienia, nie chcę żebyś była żoną człowieka bez nazwiska. Najpiękniejsze w mych oczach jest twoje! Chcę być Esperancem Michelin. Teraz ojciec zezwoli i na to.
— Zapewne; a pan Alfons zgadza się na to wszystko?
— Pan Alfons powiedział, że ani zezwalać ani bronić mi nic nie może. Nie ma żadnej władzy nade mną ani nad mymi rodzicami. Mego ojca nie zna i nie wie nawet czy żyje. Tylko zdaje mu się, że jestem jeszcze za młody, i że nic nie powinienem robić bez porady matki Ale ja pewny jestem mojej matki, mówiłem jej już o tobie zeszłego roku; kazała mi jeszcze czekać tak jak pan Alfons. Czegóż mam jednak oczekiwać? Żeby cię ojciec twój z kim innym zaręczył? Kuszą go trzydzieści tysięcy franków syna Szymona młynarza. Trzeba żeby wiedział jak najprędzej że ja mam jeszcze więcej. Pan Alfons nic jeszcze o tem nie wie, bo tu cały wieczór przepędził.
Dowie się jak tylko Wrócę do domu, ale najpierw powinien o tem wiedzieć twój ojciec. Pójdź.
Oparła piękną główkę na ramieniu Gastona idącego z dumnie podniesioną głową, i tak przeszli koło mnie....
Tak więc plan mój obmyślany na prędce uchwycił już los w swoje ręce. Gaston pospieszył związać się słowem, że zaginie w tłumie, a gdyby nawet małżeństwo to nie przeszkadzało mu do powrócenia w koło wyższego towarzystwa, matka jego miałaby więcej o jedną przeszkodę do zwalczenia.
Gdyby tylko Salcéde nie nadszedł i nie popsuł wszystkiego. Byłżeby dotąd na wieży? Prawdopodobnie, bo Gaston mógł się bez jego wiedzy wydalić z zakątka, gdzie go na kilka dni umieścił. Była dopiero jedenasta, a jeźli przeszedł galerję podziemną z wieży do „zakątka“ i Gastona tam nie zastał, mógł szukać go i powrócić tutaj. Ale jeszcze jedna rzecz mogła stanąć na przeszkodzie. Ambroży Ivoine lubił późno w noc gwarzyć z Michelin’em paląc swoją nieodstępną fajeczkę. Michelin nic przed nim nie ukrywał, Esperance także. Ambroży świadomy postanowienia młodego człowieka, mógł czemprędzej pospieszyć do hrabiny i opowiedzieć jej co się stało.
Pobiegłem za młodą parą, ciekawy, jak Gaston spełni swój zamiar, i czy okoliczności sprzyjać mu będą.
Wszedłem do mego pokoju, położonego obok wielkiej sali jadalnej, używanej tylko podczas wielkiej uroczystości przez Michelin’ów, z zamiarem zapytania się o Ambrożego, gdybym kogo spotkał na drodze. Służąca wyszła naprzeciw mnie, pytając, czy czego nie potrzebuję, i od niej zaraz się dowiedziałem, że Ambroży sypiał teraz na wsi. Nazajutrz jednak powiedziano mi, że tej nocy nie chciał opuścić zamczyska i spał na sianie w stajni.
Otworzyłem okno u siebie. Wszyscy spali oprócz Michelin’a i dwojga zakochanych; okna wszędzie były pozamykane, nie mogłem uchwycić ani jednego słowa, chociaż sypialnia Michelin’a była bardzo blisko. Księżyc biegł w zawody z chmurami, chwytały go w swoje objęcia, to znów im uciekał. Psy poszły z bydłem w góry, tylko jeden staruszek został przy domu, a i ten już nie mógł szczekać chyba warczeć tylko. Zawołałem go do siebie, ugłaskałem, i po chwili zasnął u moich nóg.
Po godzinie dopiero usłyszałem wychodzącego Esperanc’a, zamknąłem psa w moim pokoju, żeby mi nie przeszkadzał, a sam wśliznąłem się do sali. Karolinka odprowadzała go, zatrzymała się na progu, gdzie mówili coś z sobą z cicha, nareszcie udało mi się usłyszeć kilka słów ostatnich. — Więc ułożyliśmy nikomu nie powiedzieć słowa, mówiła moja pochrześnica, nawet panu Alfonsowi ani Ambrożemu!
— Cóż robić, kiedy ojciec twój tego żąda! odpowiedział Esperance.
— Obiecałam nawet nie mówić nić siostrom ani mamie...
— Tak, ale panu Alfonsowi... Ha, obiecałem; dla ciebie Karolinko byłbym do wszystkiego zdolny.
Rozeszli się. Karolcia zamknęła drzwi za nim a Gaston poszedł ku galerji podziemnej.
Wszystko więc dobrze się złożyło. Gaston był już związany słowem bez wiedzy starych swoich przyjaciół. Honor i miłość zatrzymywały go nadal w Flamarande. Zmęczony rzuciłem się nie rozebrany na łóżko, abym był w pogotowiu na przybycie Rogera. Przyjechał nade dniem, a po niecierpliwem szarpaniu dzwonka poznałem go natychmiast. Pobiegłem mu otworzyć, równocześnie zjawił się przy drzwiach Ambroży, a po chwili Michelin wybiegł w szlafmycy i pantoflach. Okna na wieży zajaśniały natychmiast światłem; pani usłyszała dzwonek i wstała czemprędzej.
Roger pobiegł do niej i spotkał ją już na schodach gdzie uściskom i powitaniu nie było końca; poczem Roger który wziął konia pocztowego i przyjechał wierzchem aby stanąć prędzej, uprosił matkę, żeby się położyła i spała aż do rozpoczęcia smutnego obrzędu. Sam także nie przyzwyczajony do tak długiej jazdy wierzchem ogromnie był zmęczony. Zaprowadziłem go do pokoju, gdzie przyrządziłem mu herbatę z rumem i zimną zakąską a zajadając z wielkim apetytem opowiadał mi, że ksiądz Ferras nie miał ochoty puszczać się po nocy przepaścistemi drogami i został w Murat, zkąd raniutko obiecał przyjechać. Roger pytał mnie o matkę. Czy bardzo była zmartwioną, czy zdrowie jej nie ucierpiało przy tej forsownej podróży? O ojcu ani wspomniał. Prawdopodobnie zanadto był szczery aby udawać rozpacz i łzy, wolał więc nic nie mówić. Nie mógł się powstrzymać od serdecznego śmiechu kiedy próbował wyleźć na kolosalne łóżko swoich przodków, gdzie jak mówił zmieściłby się obok niego pocztyljon z parą koni. Pytał się o drabinę, bo inaczej nie dosięgnie szczytu tej cytadeli, nareszcie rozpędził się z przeciwnego rogu pokoju i wskoczył na materace upewniając mnie, że jego przodkowie tylko tym sposobem dostawali się na posianie. Biedne dziecię bawiło się i śmiało mimowolnie. Rozmyślałem ze smutkiem dla czego ojciec jego urządził tak swoje życie, żeby śmierć jego sprawiała ulgę nietylko rodzinie ale synowi nawet, dla którego niegdyś wszystko myślał poświęcić.