Flamarande/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flamarande |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Flamarande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pojechałem więc do twierdzy templarjuszów, zawsze w roli dobroczynnego pastora i znalazłem dziecię w wybornem zdrowiu, a obie kobiety zadowolone i szczęśliwe.
Powróciłem do Perouzy uszczęśliwiony, bo zdawało mi się, że odzyskałem już prawo spoglądania śmiało w oczy mojej pani.
Zastałem tu niejakie zmiany w dawniejszym trybie życia. Pan hrabia otaczał swoją żonę wielkiemi względami, i nawet w obawie, aby się w swojej samotni trazimeńskiej nie nudziła, umyślił przenieść się dla niej na zimę do Neapolu. Nie mogłem się powstrzymać, aby mu nie wyrazić radości z powodu że wyrzekł się już swojego mściwego systemu. — Tak jest, odpowiedział mi, skróciłem czas próby. Łzy jej dostateczną były karą i pokutą; dosyć mi już tego, nie był to wcale zajmujący widok. Będę miał wreszcie potomka — co do którego żadnej nie mam wątpliwości. Zależy mi na tem żeby nie chorowała i nie była smutną, winien jej jestem pewne ustępstwa i trochę rozrywki.
Przepędziliśmy zimę w Neapolu, zwiedziwszy Rzym i Florencję. Pani cały czas była zupełnie zdrową.
W maju 1842 r., właśnie w rok po urodzeniu się pierwszego Flamaranda, ujrzał drugi światło dzienne, równie zdrów i piękny jak tamten. Pani życzyła sobie powrócić nad jezioro Perouzy, bo polubiła to miejsce i ten klimat. Całą gorącą miłość którą żywiła dla tamtego, przelała na ten nowy swój skarb; nie opuszczała go ani na chwilę i nim tylko żyła.
Teraz hrabia był już zupełnie spokojny i powiedział sobie, że osiągnął swój cel. Pani żyła w dobrowolnem odosobnieniu, a zachowała się tak przykładnie, że przeszłość wymazała się z pamięci hrabiego jak sen przykry, a domowe jego pożycie zdawało się być jednem z najszczęśliwszych, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Ponieważ klimat włoski sprzyjał jego zdrowiu, postanowił przepędzić tam lat kilka. Wolałby był zamieszkać we Florencji, ale że pani przemawiała za pobytem w Perouzie, wynajął więc stary zamek w pobliżu tego cudownego miejsca, gdzie tyle okazałych wznosi się pomników. Prowadzili tam dom otwarty i hrabia nie okazywał już najmniejszej zazdrości. Pory letnie spędzali nad brzegami tego pięknego bladoróżowego jeziora, gdzie drugi ich syn, Roger, pod szczęśliwszą gwiazdą ujrzał światło dzienne od biednego Gastona w Sévines.
Szczęście to trwało trzy lata. Nikt nie domyślał się nawet ile łez i smutku kryło się po za tem szczęściem. Co roku odwiedzałem Gastona: rósł i rozwijał się szybko i prowadził wesołe życie z swoimi rówieśnikami. Zdawał się być szczęśliwym, a matka uwielbiała go, bo był piękny i łagodnego usposobienia. Byłem z tej strony zupełnie zadowolony, bo sądziłem, że hrabia odepchnie raz na zawsze wszelkie podejrzenia i odda swej żonie syna pierworodnego, widząc ją tak cnotliwą i rozsądną.
Ośmieliłem się raz podsunąć mu tę myśl. — Nigdy! zawołał. Jak mogła taka myśl powstać w twojej głowie teraz, kiedy mam prawdziwego syna, pięknego chłopca, krew mojej krwi i kość mojej kości, który ma prawo przed Bogiem i ludźmi nosić moje imię i przekazać go swoim potomkom. Jakto! miałbym mu dawać za starszego brata, i głowę rodziny jakąś chodzącą zagadkę, istotę wątpliwego pochodzenia, przedmiot wstydu i boleści! Nie, nigdy! Chcę aby to dziecko żyło w niewiadomości swoich praw legalnych, czyli raczej praw niesprawiedliwych, które mu jednak kodeks zapewnia. Nie wiedząc o ich istnieniu, nie będzie się nigdy na nie powoływał.
— Nigdy, jest to wielkie słowo panie hrabio! Czas, przynosi z sobą tyle nieprzewidzianych rzeczy!
— To słowo, powiadam ci, jest tak pewne, jak tylko może być pewną rzecz ludzka. Chodzi tylko o to, aby dzieła dokonać. Troje nas posiada tę tajemnicę. Z nas trojga mamka jest już teraz osobą zbyteczną. Dziecko ma już trzy lata, nadszedł więc czas rozłączenia go z rodziną, której go prowizorycznie narzuciłem. Pojedziesz po niego i zawieziesz go w inną stronę, gdzie wszystko tak urządzisz, aby przybył zupełnie nieznany i wychowany jak wieśniak albo robotnik, słowem, tak jak dziecko z ludu. Skoro się nim zajmujesz, pamiętaj aby go wychowano moralnie i żeby posiadał środki urządzenia się kiedyś w skromnym stanie, do jakiego go przeznaczam. Dostarczę potrzebnych do tego pieniędzy, ale niech nigdy więcej o nim nie słyszę.
— Kiedy tak, odpowiedziałem, to niech pan hrabia raczy mi udzielić potrzebnych informacyj, tak jak pierwszym razem; zastosuję się do nich.
— Nie, Karolu, odpowiedział mi swoim absolutnym tonem. Żadnych więcej informacyj! za wszystko ty sam odpowiadasz. Jesteś zręczniejszy, przezorniejszy i praktyczniejszy odemnie. Znasz już moje zamiary, moją niewzruszoną wolę. Ja mam najzupełniejszą wiarę w twoją skrupulatność. Zrobisz dla tego dziecka co tylko można zrobić dobrego, ale w granicach przezemnie ściśle zakreślonych, t. j. niech ten Salcéde będzie z ludu, przez lud wychowany i między ludem osiedlony. Oszczędź mu nędzy, poniżenia, ale nigdy pracy! Nie psuj go, bo zostanie bandytą, gdyż postanowiłem sobie nie dać mu nic nadto, co uważam za konieczne. Jedź, mój przyjacielu, uwolnij mnie na zawsze od niego i licz na moją wdzięczność tyle, ile ci tylko na to twoje sumienie pozwoli.
— Nie, panie hrabio, oh! nic nie przyjmę za tę utrapioną sprawę! Jesteś pan bezsilnym wobec kary, na jaką zasługuję, gdyby mnie wykryto.
— Mylisz się; mogę cię upoważnić do przedłożenia zeznania, które kazałeś mi podpisać i które obu nas usprawiedliwia. Upoważniam cię naprzód do tego w razie jakiego wypadku; ale żadne nieszczęście nam nie grozi, mam tego pewność największą, wszystko dobrze się uda.
— Pan hrabia nie możesz mieć tej pewności...
— Mam ją.