Flirt z Melpomeną/Rydel, Betleem polskie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Swojego czasu, w Zielonym Baloniku, bawiliśmy się często kosztem przezacnego, kochanego Lucka Rydla. Te wzajemne przedrzeźniania, niewinne parodye, są odwiecznym zwyczajem artystycznej gromady; tak dawni żołnierzykowie, kiedy nie było chwilowo kogo bić, bili się między sobą w palcaty, aby przypadkiem „ręka nie zardzewiała“. Żarciki te nie przeszkadzały nam bynajmniej uważać Rydla za szczerego poetę, a Betleem jego za prawdziwy klejnocik naszego teatralnego piśmiennictwa. Rydel znalazł w nim sekret trafienia do wszystkich serc, do każdego poziomu inteligencyi, nie dopuszczając się ani na chwilę odstępstwa od dobrego smaku artysty. W misternej parafrazie ludowych jasełek mięsza bardzo szczęśliwie element humoru z głębszymi akcentami, w trzecim zaś akcie, uderzając coraz mocniej w tę nutę, wydobywa tony podniosłe i nieomylnie wzruszające. A przytem jasełka te są tak zrośnięte z krakowskiemi, każdemu od dzieciństwa tak bliskiemi tradycyami! Toteż, Betleem polskie, tak samo jak Kościuszko pod Racławicami, jak w innym zakresie Wesele, stało się ową rodzimą krakowską sztuką, tradycyjną w pewne dnie zwłaszcza; powinnoby się też doczekać oprawy, która, nadając mu skończenie artystyczną formę, uczyniłaby z tego widowiska niejako specyalność naszego teatru.
Na razie, jesteśmy od tego daleko; i trzeba przyznać, iż zachodzą tu dość znaczne trudności. Rasa polska nie odznacza się zbytnią muzykalnością; niejeden dobry aktor znajdzie się tedy w kłopocie, kiedy mu nagle przyjdzie uciąć na scenie krakowiaka albo poloneza. Może, w tej okoliczności, dałoby się zapożyczyć nieco elementów wokalnych z drugiego miejskiego teatru? Tak samo utyka część dekoracyjna: wprowadzono w tym roku nowe dekoracye wedle projektów p. Gramatyki-Ostrowskiej, ale ileż szczegółów domaga się jeszcze artystycznego dociągnięcia! Weźmy, naprzykład, anioły: nie uwierzę, aby symbol anielstwa nie dał się rozwiązać po malarsku inaczej, aniżeli zapomocą pary wyszarzanych, chudych, podskubanych gęsich skrzydeł, umocowanych gdzieś w okolicy krzyżów. W takim uniformie mogą się przechadzać po niebie anielice w typie Anielki z Bez Dogmatu, ale nigdy zacne anioły, które pociągały miodek w zagrodzie kołodzieja Piasta. Wogóle, inscenizacya Betleem polskiego przez harmonijne stonowanie części dekoracyjnej, kostyumowej, oraz stylu gry oczekuje jeszcze twórczej dłoni reżyserskiej; świetne zaś kreacye pana Miarczyńskiego i p. Orwida w interludyach mogą służyć poniekąd za wskazówkę, w jakim kierunku należy jej szukać.
Widziałem przed laty Betleem polskie w stodole w Toniach, grane przez miejscowych chłopów pod kierunkiem Rydla, w kostyumach które sporządzili sami, pracując nad tem całą zimę. Było to Śliczne i wzruszające przedstawienie, a wszystkie jego naiwności miały swój nieporównany wdzięk. Nie mają go natomiast też same naiwności, kiedy pochodzą z rupieciarni zawodowego teatru; nieodzowną jest tutaj świadoma i umiejętna stylizacya, zarówno strony aktorskiej jak malarskiej. Mimowoli przychodzą na myśl przepyszne Pastorałki Lubańskiej Stryjeńskiej: oto, mam wrażenie, ton, w jakim trzebaby wystawić Betleem polskie. A jestto rzecz, w którą warto włożyć trud i koszta, gdyż chodzi nie o przemijającą „premierę“, ale o sztukę która na scenie krakowskiej ma zapewnione dziesiątki lat życia i mogłaby być tej sceny prawdziwą ozdobą.
Często, bardzo często, rozpisywała się w ostatnich latach krytyka o tem, jako, w nowem pokoleniu aktorskiem, zanika sztuka deklamacyi, poszanowanie wiersza, kultura głosu. Powtarzała to krytyka tak często, aż wkońcu robiła wrażenie owej babci, która z uporem wspomina czasy kiedy mężczyźni kochali stale i wiernie ubogie a zacne dziewczęta, a funt mięsa kosztował 4 kopiejki. Wreszcie, sprzykrzyła się jej ta rola, i — dała za wygraną. Toteż, nie poruszyłbym tej kwestyi, gdyby nie to, iż, tym razem, wyręczyła krytykę sama dyrekcya, przeprowadzając nader ciekawy w tej mierze eksperyment. Mianowicie, do oddeklamowania strofek „obrońcy Lwowa“ powołano autentycznego żołnierza z pod Lwowa, młodego studencika z piątej klasy. I okazało się niespodzianie, że, co do jasności wysłowienia, a nawet władania głosem, chłopiec zawstydził wielu zawodowych aktorów występujących w trzecim akcie jasełek. Widocznie, w klasie do której chodzi, zachował się jeszcze kult deklamacyi, który tak gruntownie przepędzono ze sceny. Każdy może iść się przekonać, że mówię rzetelną prawdę. Zaznaczyć muszę wszelako, że byłem na Betleem na przedstawieniu popołudniowem; być może tedy, iż artyści teatru oszczędzali siły na godniejszą publiczność, podczas gdy naiwny chłopczyna-amator nie czynił tego subtelnego rozróżnienia i dał z siebie już popołudniu co miał najlepszego.