Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Amor vincit omnia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pod chórem svartsjeńskiego kościoła mieściła się graciarnia pełna starych, połamanych desek, ławek nieprzydatnych i tym podobnych rupieci.
Przysnuta warstwą pyłu i ukryta przed ludzkiem okiem stała tam skrzynia, wykładana bogato masą perłową, błyszcząca po otwarciu, jak ściana groty z baśni. Skrzynia była zamknięta, klucz dobrze schowany. Otworzyć jej nie można było i niczyje oko nie zbadało wnętrza. Nikt nie wiedział, co zawiera, i dopiero po upływie dziewiętnastego wieku miało być wolno, jak chciał właściciel, podnieść wieko i pokazać ludziom skarby tam zawarte.
Na mosiężnej płycie wieka widniał napis: Labor vincit omnia. Inny atoli napis byłby stosowniejszy, mianowieie: Amor vincit omnia, gdyż ta skrzynia, ukryta w graciarni, była właśnie świadectwem wszechpotęgi miłości.
O Erosie, władco wszystkiego!
O miłości, jedyna prawdo wiekuista! Stare jest ludzkie plemię, a ty towarzyszysz mu od początku samego.
Znikli bogowie wschodu, mocarze piorunowi, czczeni nad świętą rzeką ofiarą mleka i miodu. Zmarł wielki wojownik Bel i olbrzym Tot o głowie ibisa. Zmarli bogowie, spoczywający na obłokach Olimpu, oraz mocarze nakrytej tarczami Walhali. Wszyscy starzy bogowie zmarli, prócz wszechwładcy, Erosa.
Wszystko jest jego dziełem, utrzymuje pokolenia, a gdziekolwiek stąpić, widne ślady stóp jego. W każdym akordzie brzmi zasadniczy ton poszumu jego skrzydeł. Śni w sercach ludzi i w ziarnie nasienia. W martwych nawet rzeczach uczuwamy z drżeniem jego obecność.
Czyż jest coś, coby nie tęskniło i nie ulegało przyciąganiu? Padną wszyscy bogowie zemsty i siły! Ty jedna, miłości, jesteś prawdą wiekuistą.
Stary wujaszek Eberhard siedział przy swojem biurku, przedziwnym meblu o stu szufladach, marmurowej płycie i mosiężnych okuciach. Pracował pilnie i z zapałem, sam jeden w skrzydle rezydenckiem.
Czemuż, o Eberhardzie, nie korzystasz w polu i w lesie z przelotnych, ostatnich dni lata, jak inni kawalerowie? Wiesz dobrze, że nie wolno bezkarnie czcić bogini mądrości. Grzbiet ci się pochylił, choć masz ledwo sześćdziesiątkę, a włos pożyczony nakrywa czaszkę twoją. Zmarszczki widnieją nad czołem, spiętrzonem powyż głębokich oczodołów, a idą we wszystkich kierunkach, ach, jak szpady zapaśników. Tysiące też zmarszczek otacza bezzębne usta twoje. Eberhardzie, Eberhardzie, czemuż nie bujasz po polach i lasach? Śmierć rozłączy cię z biurkiem tem rychlej, żeś nie dał się odeń życiu odciągnąć.
Wujaszek Eberhard pociągnął grubą kreskę pod ostatnim wierszem, a potem jął dobywać z rozlicznych szuflad pliki gęsto zapisanego papieru i składać jedne na drugie części dzieła wielkiego, które miało unieśmiertelnić nazwisko Eberharda Berggrena. W chwili, kiedy patrzył z rozkoszą na wielki stos, rozwarto zcicha drzwi i weszła młoda hrabina.
Była władczynią starych kawalerów, którzy ją kochali i czcili bardziej, niż pradziad kocha pierwszego prawnuka swego. Znaleźli ją w ubóstwie i chorobie i obdarzyli wszystkiemi wspaniałościami świata, jak król z bajki obdarzył biedną, napotkaną w lesie dziewczynę. Dla niej brzmiały waltornie i skrzypce Ekeby, dla niej żyło i poruszało się wszystko w wielkiej posiadłości.
Była już zdrowa, chociaż jeszcze trochę osłabiona, samotność wielkiego domu zaciężyła jej, ponieważ zaś wiedziała, że rezydenci wyjechali, przeto chciała zobaczyć, jak też dziś wygląda osławione skrzydło kawalerskie.
Weszła pocichu, obejrzała bielone ściany, firanki w żółte ciapki, tokarnię Gösty, malowany stół Löwenberga, przy którem grywał Beethovena, wypchaną wronę nad łóżkiem Krystjana Bergha i niedźwiedzią skórę przed łożem majora Fuchsa. W jednym kącie zobaczyła dziwny warsztat tkacki Beerencreutza bez czółenka i szpulek, stołek przy piecu, na którym wiódł bezczynnie bezimienny żywot kum Kristoffer, rzeźbioną skrzynię prowjantową mistrza Juljusza, pudło ze skrzypcami Liliencrony, plecak i kij sękaty Kevenhüllera, łyżkę do ponczu Rustera, słowem obejrzała wszystko, potem zaś zmieszała się, spostrzegłszy, że pokój nie jest pusty.
Wujaszek Eberhard podszedł uroczyście i przywiódł ją do sterty papierów.
— Oto, hrabino, dzieło moje skończone! — powiedział. — Teraz pójdzie w świat i narobi niemało hałasu.
— Cóż się stanie, wujaszku?
— Spadnie, jak piorun co błyśnie i zabije! Od czasu kiedy Mojżesz dobył Jehovę z gromowej chmury Synaju i osadził w tabernakulum na tronie, trwał on tam spokojnie i pewnie, teraz atoli przekonają się ludzie, że jest jeno urojeniem, nicością, mgłą i wytworem własnego mózgu naszego! — zawołał starzec, kładąc pomarszczoną rękę na papierach. — To jest tu napisane, a gdy ludzie przeczytają, muszą uwierzyć. Poznają głupotę własną, użyją krzyżów na opał, kościoły przemienią w śpichrze, a księżmi będą orać.
— Wujaszku Eberhardzie, — spytała drgnąwszy — czyż naprawdę napisałeś takie straszne rzeczy?
— Straszne? To jeno szczera prawda. Jesteśmy jak dzieci, chowające głowę w suknię matki na widok obcego. Nauczyliśmy się kryć przed tym wiecznie obcym, który teraz zamieszka pośród nas i zostanie poznany przez wszystkich!
— Przez wszystkich?
— Tak jest, hrabino, nietylko filozofowie, ale wszyscy poznają prawdę.
— A stary Jehova zginie?
— On i wszystkie anioły, święci, djabły i inne kłamstwa!
— Któż będzie rządził światem?
— Sądzisz, hrabino, że rządził nim ktoś dotąd? Czy wierzysz pani w ową Opatrzność, co czuwa nad wróblem i włosem na głowie? Nikt dotąd nie rządził i nie będzie!
— Cóż się stanie z nami, ludźmi?
— To, co dotąd! Rozpadniemy się w proch. Kto się wypalił, umiera i koniec. Jesteśmy materjałem opałowym przyrody. Iskra życia przelatuje od jednego do drugiego, zapalając się i gasnąc. Takie jest życie.
— Czyż niema, wujaszku, życia wiecznego?
— Niema!
— Nie niema poza grobem?
— Nie.
— Nie dobrego, ni złego, żadnego celu, ni nadziei?
— Nie!
Hrabina przystąpiła do okna. Ujrzała na tle pożółkłego listowia pochylone wiatrem głowy georginij, czarne fale Löffenu, ciemne chmury jesieni i na chwilę zaparła się światem.
— Wujaszku Eberhardzie, — powiedziała — świat jest szary, brzydki, znikomy, i bezpotrzebny. Położę się i umrę.
Ale zaraz usłyszała, jakby skargę własnej duszy. Siły życia i uczuć jęły wołać o życie dla szczęścia.
— Czyż nic nie może uczynić życia pięknem, gdyście mi zabrali Boga i nieśmiertelność?
— Praca! — odparł starzec.
Ale wyjrzała znowu i ogarnęła ją wzgarda dla marnej ziemi. Odczuła ducha wieczystego we wszystkiem, nieogarnioną siłę, pozornie związaną z materją, ale zdolną wytworzyć wielorakie kształty życia. Myśli zawirowały jej w głowie i jęła szukać nazwy na obecność Boga w naturze.
— Wuju Eberhardzie — spytała — cóż to jest praca? Czy Bóg? Czy ma cel sama w sobie? Wymień coś innego!
— Nie innego nie znam! — odparł.
Nagle odnalazła miano poszukiwane i poniewierane tak często.
— Wuju Eberhardzie! — zawołała. — Czemu nie wymienisz miłości?
Uśmiech wykwitł na bezzębnych ustach, obrzeżonych zmarszczkami.
— Tu, — rzekł, uderzając pięścią po papierach — zamordowałem wszystkich bogów, nie zapomniawszy Erosa. Miłość to jeno żądza ciała! Czemużby wyżej miała stać od innych jego funkcyj? Uczyńże, hrabino, sobie boga z głodu, albo ze znużenia! Godne tego jednako. Wszystkie te głupstwa muszą się skończyć, a sama jeno prawda żyć będzie.
Hrabina pochyliła głowę. Czuła, że tak nie jest, ale nie chciała spierać się ze starcem.
— Zraniły mi duszę twe słowa, — powiedziała ale jeszcze ci nie wierzę. Możesz tylko zabić bogów nienawiści i zemsty.
Ujął jej dłoń, położył na księdze i oświadczył z fanatyzmem niewiary:
— Przeczytaj to, a uwierzysz!
— Nie chcę tedy patrzeć na tę księgę, gdyż uwierzywszy, nie mogłabym żyć dłużej.
Odeszła, pogrążona w smutku, a filozof siedział długo w zadumie.
Pożółkłe papiery, gęsto zapisane, nie dotarły do ludzi, a nazwisko wuja Eberharda nie zasłynęło w nauce.
Wielkie jego dzieło spoczywa dotąd w graciarni svartsjeńskiego kościoła i kiedyś, dopiero może przy końcu wieku, wyjdzie na światłość dzienną.
Czemuż to uczynił? Czyżby się bał, iż nie zdołał udowodnić swych twierdzeń? Czyż się lękał prześladowań? W takim razie — nie znacie wuja Eberharda!
Otóż wiedzcie! Kochał on prawdę, a nie sławę swoją. Toteż poświęcił ją w tym celu, by istota, którą jak ojciec miłował, mogła dokończyć życia, wierząc w to, co kochała.
O miłości, tyś jest jedyną prawdą wiekuistą!