Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Na cmentarzu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był piękny dzień sierpniowy. Jezioro lśniło jak zwierciadło, ziemię okryła mgła, brzeg południowy opadał łagodnym stokiem.
Pułkownik Baerencreutz, o białych, sumiastych wąsach, przysadzisty i mocny, jak olbrzym, z kartami rabuże’a w tylnej kieszeni surduta, zeszedł ku jeziorowi i wsiadł w płaskie czółno. Towarzyszyli mu major Anders Fuchs i mały Ruster, fletnista, który był doboszem w pułku strzelców wermlandzkich a przez długie lata służącym i przyjacielem pułkownika.
Na przeciwległym brzegu jeziora znajdywał się cmentarz. Svartsjeński cmentarz zdobiło niewiele jeno krzywych, chwiejnych krzyżów, mnóstwo natomiast wzgórzy porastała ostra trawa, oraz trawa pasiasta, zwana powszechnie „ludzką trawą“, dla zaznaczenia, że jak jej liście odmienne od siebie, tak życie każdego człowieka bywa odmienne. Nie było tu żwirowych ścieżek, ni cienistych drzew, z wyjątkiem starej lipy na zapomnianym grobie proboszcza. Wysoki, smutny mur kamienny otaczał cmentarz ubogi, zaniedbany i brzydki, niby oblicze skąpca, piętnowane krzykiem rozpaczy tych, których pozbawił mienia. Mimoto jednak, leżący tu śpią spokojnie w poświęconej ziemi, pochowani przy pieśniach nabożnych i modłach. Ale muzyka Acquillona, który zmarł zeszłego roku w Ekeby, pochowano poza murem. Był to niegdyś człek dumny, rycerski, dzielny wojownik, śmiały strzelec, muzyk i szczęśliwiec co się zowie. Skończyło się jednak na tem, że przeputał spadek swych dzieci i wszystko, co sam zgromadził wraz z żoną, potem zaś porzucił rodzinę i przybył przed wielu laty do Ekeby na rezydencki chleb. Zeszłego roku, pewnego wierzoru przegrał majętność ziemską, utrzymanie rodziny i zastrzelił się, — bo wolał raczej umrzeć, jak długi zapłacić. (Ciało samobójcy pochowano poza omszałym murem mizernego cmentarza.
Po jego śmierci zostało jeno dwunastu „„kawalerów“, gdyż trzynasty nie zjawił się, jeśli pominiemy owego, który wylazł owej wigilijnej nocy z hutniczego pieca.
„Kawalerowie“ boleśnie odczuli los towarzysza, choć i własny ich los miłym nie był. Wiedzieli, że co roku jeden umrzeć musi. Zresztą nie w tem złego. Kawalerom starzeć się nie wolno. Czemże są dla życia, czem życie dla nich, gdy omglone oczy nie mogą rozróżnić kart, a drżąca dłoń nie podniesie szklanki? Ale straszna to rzecz spoczywać, jak pies, pod murem cmentarza, gdzie nie rośnie w spokoju trawa, ale depcą po niej pasące się owce, gdzie ziemię kraje pług i łopata, kędy szybko przechodzi wędrowiec, nie miarkując kroku, a dzieci krzyczą i hałasują dowoli, gdzie wreszcie mur nie dopuści głosu trąb archanielskich, zwołujących pomarłych na sąd ostateczny!
Beerencreutz przejechał jezioro. Przejechał przez jezioro marzeń moich, na którego brzegach widywałam przechadzających się bogów, a z fal wychodził zamek urojony. Przejechał koło lagunów wyspy Lag, gdzie stoją jodły na małych ławicach piasku wprost w wodzie i gdzie sterczą dotąd na stromej skale ruiny zamku rozbójniczego. Minął las pod przylądkiem borskim, gdzie zwisa nad urwiskiem stara sosna, w miejscu, na którem schwytano ongiś potężnego niedźwiedzia, a kopce kamienne kurhanów świadczą o starożytności miejsca.
Opłynął przylądek, wysiadł z czółna, tuż pod cmentarzem i dotarł przez zżęte pola hrabiego z Borgu do grobu Acquillona.
Pochylony, pogładził trawę, jak kołdrę, pod którą leży chory przyjaciel, potem zaś dobył karty i usiadł przy grobie.
— Leży tu samotnie Jan Frederyk i radby zagrać partyjkę! — powiedział.
— Wstyd to i hańba, by taki człowiek miał spoczywać pod murem! — dodał major Anders Fuchs, wielki myśliwy i usiadł obok pułkownika. . A mały Ruster powiedział wzruszony, roniąc gęste łzy z małych, czerwonych oczu.
— Po panu, panie pułkowniku, był to najlepszy człowiek, jakiego znałem.
— Tak, — rzekł mały Ruster, ulicznik karlsztadzki, wielki nicpoń i awanturnik, którego jednak zamiłowanie do muzyki ucywilizowało przedziwnie i doprowadziło do równej z panem jego rangi społecznej. Dwa bohaterskie czyny wsławiły go w młodości. Pewnego dnia pojechał on z Acquillonem do Göteborgu. Żyli tam jak panowie, jadali w pierwszych hotelach, bywali u wybitnych ludzi, tańczyli z najpiękniejszemi kobietami, co nocy grywali o tysiące koron, a wszystko to czynili, nie posiadając oera w kieszeni. Drugi czyn miał miejsce w Niemczech. W pułku, podczas odparcia nieprzyjacielskiego ataku. Połowa już ludzi poległa, ale on i pułkownik nie ruszyli się z miejsca. Przybył adjutant następcy tronu i kazał się cofnąć. Ale pułkownik rzekł:
— Proszę pozdrowić Jego Królewską Wysokość i powiedzieć, że bił się będę do ostatniego człowieka, a potem zresztą wykonam odwrót!
Żołnierze krzyknęli hura, a Ruster dobosz zabębnił wesołego werbla.
Od tego dnia pułkownik Beerencreutz był cierniem w oku następcy tronu i dostał dymisję bez łaski i pensji, z tego jeno powodu, że był zbyt odważny, jak mawiał mały Ruster.
Ci trzej dostojni mężczyźni siedzieli przy grobie i grali z powagą a skupieniem.
Patrzę na świat i widzę dużo grobów. Tam oto spoczywa możnowładca przyciśnięty płytą marmuru. Brzmi nad nim marsz żałobny, a chorągwie się chylą. Widzę groby ludzi bardzo kochanych. Zroszone łzami wieńce spoczywają lekko na trawie. Widzę groby zapomniane i pełne pychy miejsca spoczynku, które kłamią i które nie mówią nic. Nigdy jednak nie widziałem, by walet treflowy zapraszał do kompanji mieszkańca grobu.
— Jan Frederyk wygrał! — oświadczył pułkownik. — Pewny byłem tego. Wszakże ode mnie uczył się grać. Tak, tak, teraz my trzej zmarliśmy, a on jeden jedyny żyje.
Rzekłszy to, zebrał karty, wstał i wszyscy trzej wrócili do Ekeby. Zmarły musiał odczuć, że nie wszyscy zapomnieli jego grobu opuszczonego. Dziwny to coprawda hołd, jakim obłędne serca uczciły kochanego człowieka, ale ucieszył on zapewne nieboszczyka, którego zwłokom nie pozwolono spocząć w poświęconej ziemi. Radował się, że nie wszyscy go potępiają.
Przyjaciele moi! Po śmierci zostanę pewnie złożona na cmentarzu, w grobie rodzinnym. Nie zagrabiłam swym bliskim majątku i nie targnęłam się na życie własne, ale napewno nie zaskarbiłam sobie tyle miłości i nikt dla mnie tyle nie uczyni, ile ci „kawalerowie“ dla tego zbrodniarza uczynili.
Nikt nie przyjdzie wieczór, o zachodzie słońca, kiedy będzie smutno i samotnie, do ogrodu umarłych i nie włoży mi kart barwnych w kościste palce.
Nie przyjdzie nikt, nie z kartami oczywiście, gdyż nie wabią mnie, ale ze skrzypcami i smyczkiem i nie zagra duchowi memu, który tkwi może jeszcze pod darnią, w pobliżu rozpadłego w proch ciała, by się pokołysał na fali tonów, jak łabędź na lśniącej wodzie.