Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/O wysłanniku bożym

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O WYSŁANNIKU BOŻYM.

Wysłannik boży, kapitan Lennart przybył pewnego, sierpniowego popołudnia do brobijskiej gospody i udał się prosto do kuchni. Wracał on do domu swego w Helgesäterze, położonego pod lasem o ćwierć mili na północ od Broby.
Kapitan Lennart nie wiedział wówczas jeszcze, że jest wysłannikiem bożym na ziemi, a serce jego radowało się myślą, iż zobaczy domostwo swoje. Ciężki go trapił los, ale walkę miał już za sobą i pewny był, że odtąd wszystko pójdzie dobrze. Nie wiedział, iż się zalicza do ludzi, którym nie wolno spoczywać pod własnym dachem i grzać się u własnego ogniska.
Kapitan był wesoły z usposobienia. Nie zastawszy nikogo w kuchni, zaczął w niej wyprawiać figle. Poplątał nici na warsztacie tkackim, przekręcił sznur kołowrotka, potem rzucił psu kota na głowę i śmiał się jak szalony, patrząc na bój obojga stworzeń, przyjaznych do niedawna, które szalały jak wściekłe, drapiąc się i gryząc wzajemnie.
Zwabiona wrzawą wyszła gospodyni i stanąwszy w progu patrzyła na rozweselonego gościa. Znała go dobrze, ale ostatnio siedział przecież na wózku więziennym, w kajdanach na rękach, co jej zostało w pamięci. Przed pięciu laty przeszło, jakiś złodziej podczas zimowego jarmarku ukradł żonie naczelnika okręgu w Karlsztadzie mnóstwo klejnotów, pierścieni, naramienników i sprzączek. Były to cenne pamiątki, których nie odnaleziono nigdy. Niedługo potem rozeszła się pogłoska, że złodziejem jest kapitan Lennart z Helgesäteru.
Gospodyni nigdy temu nie wierzyła. W istocie, dziwna to była pogłoska. Lennarta znano ogólnie jako człowieka dobrego i uczciwego. Żył on przykładnie z żoną, poślubioną skutkiem braku środków, późno; miał dobrą pensję i mieszkanie urzędowe. (Cóżby go mogło tedy skłonić do kradzieży pierścionków i bransolet? Mimoto, o dziwo, kapitan Lennart utracił stanowisko, order, i został zasądzony na pięć i pół lat robót przymusowych.
Przyznał się, że zanim się dowiedział o kradzieży, był na jarmarku i wracając, znalazł brzydką bardzo bransoletę, którą podarował dzieciom. Była ona złota i pochodziła z rabunku. I stąd cała bieda. Głównym jednak sprawcą był zły Sintram, który wystąpił w roli oskarżyciela, aby usunąć z drogi kapitana Lennarta. Niebawem bowiem wytoczono jemu samemu proces o sprzedaż prochu Norwegom w roku 1814 i Lennart mógł zeznawać wielce obciążająco. Sintrama uwolniono teraz z braku dowodów.
Gospodyni patrzyła z upodobaniem na tego człowieka, który posiwiał i pochylał się wyraźnie skutkiem strasznych przejść. Zachował jednak dawną dobroduszność i humor. Był taki sam, jak w dniu jej ślubu, kiedy ją wiódł do ołtarza i tańczył na weselu. Jak dawniej i teraz rozmawiał z każdym przechodniem, każdemu dziecku rzucał monetę, każdej pomarszczonej staruszce mówił, że jest coraz młodsza i stojąc na beczce, wokoło drzewka, w początkach maja, przygrywał młodzieży do tańca. Takim pozostał Lennart.
— No, pani Karin! — zawołał. — Czy chcecie wogóle mnie widzieć?
Zaszedł do gospody poto jeno, by się dowiedzieć, co porabia jego rodzina i czy nań czeka. Widzieli, że kara jego kończy się teraz właśnie
Gospodyni miała same dobre nowiny. Zoria kapitana wzięła się po męsku do rzeczy, odnajęła urzędowe mieszkanie od następcy i radziła sobie doskonale. Dzieci zdrowe, aż miło patrzeć. Oczywiście, czekali nań wszyscy w domu. Żona kapitana kobieta surowego obejścia, nie wyjawiała nigdy swych myśli, wiedziano jednak, że przez czas nieobecności kapitana nikomu nie było wolno jeść jego łyżką, ani siedzieć w jego fotelu. Od nastania wiosny codziennie chodziła kapitanowa na wzgórze patrzeć, czy mąż nie wraca. Miała też dlań gotowe ubranie, które sama, niemal w całości, sporządziła. Z tego wszystkiego wynikało, że nań czeka, choć nie nie mówi.
— Wy, kumo, nie wierzycie chyba... — spytał Lennart.
— Nie, panie kapitanie! — odparła. — Nikt w to nie wierzy u nas.
Słysząc to, nie mógł Lennert dłużej wytrzymać i chciał biec do domu.
Tuż za progiem napotkał dobrych znajomych, kawalerów z Ekeby, którzy zjawili się właśnie w gospodzie, gdzie ich zaprosił Sintram na swe urodziny. Bez wahania powitali więźnia i uścisnęli mu dłoń, i Sintram także.
— Drogi Lennarcie! — rzekł. — Bądź przekonany, że w tem był palec boży.
— Łotrze! — zawołał Lennart! — Myślisz, nie wiem, iż to nie Pan Bóg ocalił cię przed toporem kata?
Roześmiali się wszyscy, a Sintram nie odczuł urazy, gdyż rad był, ile razy wspominano o jego stosunkach z djabłem.
Namówili Lennarta, by wrócił do gospody i wypił z nimi na powitanie, poczem pójdzie do domu. Ale źle na tem wyszedł. Od pięciu lat nie miał w ustach zdradliwego napoju, przytem nie jadł nic pewnie przez cały dzień i wyczerpany był długą wędrówką. Toteż wypiwszy parę kieliszków, ululał się.
Wtedy kawalerowie zaczęli go poić na dobre. Nie mieli złych zamiarów, chcieli jeno okazać serce temu, który od lat pięciu przeszło nie popił.
Lennart był zawsze trzeźwym człowiekiem, a tego zwłaszcza dnia, kiedy wracał do żony i dzieci, nie miał zamiaru upić się. Niestety jednak legł na ławie szynkowni i zasnął.
Göstę skusiła ta bezwładność kapitana, wziął tedy węgiel, trochę soku z jagód i ucharakteryzował go na zbrodniarza, że to niby w sam raz, dla człowieka, wracającego z więzienia. Podbił mu oko, zrobił czerwoną szramę przez nos, pozlepiał i zmierzwił włosy, a w końcu uczernił gębę sadzą. miali się z tego przez chwilę, poczem jednak Gösta chciał zmyć twarz śpiącego.
— Daj pokój! — rzekł Sintram. — Zobaczy to po obudzeniu i będzie się śmiał.
Zostawiono go więc w tym stanie, a hultaje zapomnieli o kapitanie. Pijatyka trwała przez całą noc. Dopiero o świcie skończyło się. Wszyscy mieli bez wątpienia więcej wina, niż rozumu w głowach.
Lecz co zrobić teraz z kapitanem?
— Zawieźmy go do domu! — rzekł Sintram. — Żona ucieszy się bardzo, a nam miło będzie patrzeć na jej radość. Podoba mi się ta myśl. Tak, zawieźmy go do domu!
Wszystkich to wzruszyło. Zaprawdę, uraduje się wielce zacna kobieta z Helgesäteru!
Zaczęli trząść kapitanem, aż się zbudził i posadził go na jeden z pojazdów. Potem cała czereda ruszyła do Helgesäteru. Jedni spali, drudzy chwiali się, tak że omal nie spadli na ziemię, a w końcu inni śpiewali, by nie ulec senności. Wszyscy wyglądali nie lepiej od włóczęgów i mieli napuchłe twarze.
Przybywszy na miejsce, zostawili konie w tylnem podwórzu i uroczyście wstąpili na schody. Baerencreutz z Juljuszem wiedli z obu stron Lennarta.
— Zbudź się, Lennarcie! — powiedzieli doń. — Wszakże widzisz, że jesteśmy w domu!
Otwarł oczy i oprzytomniał niemal całkiem. Rozczuliło go, iż mu towarzyszyli.
— Przyjaciele! — rzekł, stając zwrócony do wszystkich. — Pytałem Boga, czemu mi kazał tyle wycierpieć...
— Milcz Lennardzie! — zawołał Baerencreutz. — Schowaj dla siebie kazanie.
— Niech mówi! — powiedział Sintram. — Dobrze mówi!
— Pytałem, a nie rozumiałem odpowiedzi, lecz teraz wiem wszystko. Oto Bóg chciał mi pokazać, że mam przyjaciół, którzy mi towarzyszą, by widzieć moją i mojej żony radość. Żona czeka na mnie. Czemże jest wobec tego pięcioletnia niedola?
Silne pięści zadudniły tymczasem po drzwiach, gdyż kawalerom nudno było słuchać.
Wewnątrz powstał ruch, zbudziły się służebne i wyjrzały. Narzuciły spiesznie odzież, bały się jednak otwierać takiej czeredzie mężczyzn. W końcu odsunięto rygle i wyszła pani Lennart.
— Czego chcecie? — spytała.
— Przyprowadzamy pani męża! — odparł Baerencreutz.
Wysunęli naprzód kapitana, ona zaś spojrzała na chwiejącego się, umazanego opryszka, poza którym chwiało się mnóstwo podobnie pijanych mężczyzn.
Cofnęła się, on zaś rozpostarł ramiona i podszedł.
— Odeszłeś złodziejem, a wracasz jako włóczęga! — krzyknęła i odeszła w głąb.
Nie rozumiejąc, chciał iść za nią, ona jednak uderzyła go w pierś.
— Sądzisz, że uznam w takim, tak ty człowieku pana mego domu i ojca mych dzieci? — spytała.
Drzwi zatrzasnęły się przed nosem Lennarta i zasunięto rygiel. Kapitan rzucił się na drzwi i zaczął walić.
Kawalerowie śmiali się na całe gardło. Tak był pewny swej żony, a ona nie chce go znać. Przygoda rozweseliła ich wielce.
Wobec tego rozgniewał się kapitan Lennart i rzucił się na nich. Odbiegli i wskoczyli do pojazdów, on ruszył za nimi, ale potknął się i upadł. Wstał lecz nie gonił ich dalej. W muzgu błysło mu teraz, że najdrobniejsza rzecz nie dzieje się bez woli bożej.
— Dokądże chcesz mnie zawieść? — spytał. — Jestem jako puch unoszony tchnieniem twojem. Dokądże mnie wiedziesz, zamykając przedemną drzwi domu mego?
Odszedł precz, przekonany, że taką jest wola boża.
O wschodzie słońca stanął na brobijskiem wzgórzu i spojrzał w dolinę. Ludność tej doliny nie wiedziała jeszcze wówczas, że przyszedł zbawca. Żaden biedak, ni smutny nie wił wieńców i nie zdobił drzwi domu, nie sypano wonnych liści lawendy ni płatków kwiatów polnych na progi, które miał przekroczyć. Matki nie pokazywały go dzieciom, gdy je mijał. Nie czyszczono na jego przyjęcie chat i nie okrywano zakopconego ogniska jałowcem, a mężczyźni nie pracowali na wyścigi, by oczy jego spoczęły na dobrze uprawnych polach i prosto wyciętych rowach.
Spoglądał smutnemi oczyma na spustoszenie, jakie uczyniła susza, na plony, tak zmarniałe, że ludzie nie mieli ochoty uprawiać roli pod nowy zasiew. Spoglądał ku sinym lasom i widział w słońcu postacie zczerniałe, wypalone pożarem. Patrzył na zniszczałe od suszy brzozy przydrożne. Spostrzegł po różnych, drobnych oznakach po odorze gnojówek mijanych domostw, obalonych płotach i małej ilości drzewa opałowego, jakie zwożono i rąbano, że ludzie przestali zajmować się dobytkiem swoim, że nastała klęska, której jedynym pocieszycielem była obojętność i wódka.
I dobrze było może nawet, że to widział. Wszakże nie mógł patrzeć na kiełkowanie posiewu na własnem polu, nie mógł, siedząc przy własnem ognisku spoglądać w gasnące węgle, nie było mu dane trzymać dzieci za ręce i mieć obok siebie wierną żonę. Dobrze było, iż sam osmucony widział pogrążonych w smutku innych, którym mógł spieszyć z pociechą. W onym czasie ubóstwa i niedostatku niejeden bogatszy pogarszał jeszcze położenie ludności i psuł je. Wszakże proboszcz brobijski był skąpcem szkaradnym, nie zaś dobrym pasterzem, wszakże hultaje z Ekeby szerzyli marnotrawstwo i pijaństwo, a Sintram utwierdził wszystkich w wierze, że spaść musi zniszczenie i śmierć na całą okolicę.
Kapitan Lennart stał na brobijskiem wzgórzu i coraz wyraźniej czuł, że jest potrzebny Bogu. Dlatego to odepchnęła go od siebie skruszona małżonka.
Wspomnieć trzeba, że „kawalerom“ nie przyszło wcale do głowy, iż winni są wrogiemu postępkowi pani Lennart. Sintram milczał. W okolicy zaczęto się gorszyć kobietą, której duma nie pozwoliła przyjąć w dom tak dobrego człowieka. Opowiadano, że przerywała szorstko każdą wzmiankę o mężu, nie mogąc znieść jego imienia. Ale kapitan nie starał się wcale o zmianę jej zapatrywania.
Minął dzień.
Pewien stary gospodarz w Högborgu leżał na łożu śmierci. Przyjął ostatnie sakramenty, siły go opuściły i wiedział, że umrze lada chwila. Jak ktoś, mający rozpocząć długą podróż, kazał się przenosić nieustannie z łóżkiem z izby do kuchni i zpowrotem, co świadczyło dobitniej jeszcze, niż głośne rzężenie, iż przyszła nań ostatnia chwila.
Stali w koło niego żona, dzieci i służba. Był bogaty, szanowany i szezęśliwy, to też nie umierał samotnie, ani w otoczeniu niecierpliwych, obcych ludzi. Umierający mówił o sobie, jakby już stał przed Bogiem, a obecni potwierdzali jego słowa.
— Byłem pracownikiem pilnym i dobrym gospodarzem. Kochałem żonę, jako prawicę swoją, dobrze wychowywałem dzieci moje, nie piłem, nie zaorywałem granic, nie pędziłem konia pod górę, nie głodziłem krów w zimie i nie pozwoliłem latem owcom chodzić z wełną.
Jak echo rozbrzmiewały chórem przytakiwania płaczących.
— O tak! Był dobrym gospodarzem... nie gnał pod górę konia i nie głodził krów.:
Tymczasem wszedł do chaty biedny człowiek, by uprosić sobie trochę jadła i napoju i usłyszał słowa konającego.
A starzec mówił dalej:
— Karczowałem lasy i osuszałem bagna. Odrzucałem pracowicie skiby. Rozbudowałem stodołę, tak że może pomieścić trzy razy tyle zboża, jak za czasów mego ojca, kazałem też zrobić z talarów trzy srebrne kubki, a ojciec mój jeden jeno zafundował.
Słowa te, świadczące o zaletach umierającego, posłyszał biedak u drzwi stojący, zarówno te jakoteż potakiwania obecnych.
— Bóg da mi dobre miejsce w niebie! — rzekł starzec.
— Bóg użyczy panu naszemu dobrego miejsca u siebie! — przytakiwali wszyscy.
Przerażenie ogarnęło stojącego u drzwi, który był przez lat pięć piłką w ręku Boga i pierzem, poruszanem oddechem bożym. Zbliżył się do konającego i ujął jego dłoń.
— Przyjacielu! — rzekł drżącym ze wzruszenia głosem. — Czyliż pomyślałeś, kim jest Pan, przed którym masz stanąć niedługo? To Bóg potężny! Swiaty są mu polem, a burza wierzchowcem. Niebiosa tętnią odgłosem bożego stąpania, ty zaś stajesz przed nim, mówiąc: — Ciągnąłem prosto skiby, siałem żyto i ścinałem drzewa!
— Chwalisz się i mierzyć z nim ośmielasz? Czyż nie wiesz, jak potężny jest Pan Bóg, do którego dziedziny odchoisz?
Starzec rozwarł szeroko oczy, twarz mu wykrzywiła strach, a rzężenie stało się głośniejsze.
— Nie przystępuj z chwalbą własną do Pana! — mówił wędrownik. — Najpotężniejsi to słoma wymłócona w jego stodole. Przez cały dzień rzuca on posiew, wykopał morze i spiętrzył góry, a ziemię okrył roślinami. To robotnik niezrównany i mierzyć się z nim nie zdołasz! Ukorz się, ukorz przed Bogiem, dusza ulatująca! Padnij w proch przed Panem i władcą swoim! Burza pańska leci nad tobą, a gniew boży postrach szerzy. Pochyl się, chwyć jak dziecko skraj płaszcza i żebraj miłosierdzia. Ukorz się przed Stwórcą swoim, duszo odlatująca!
Oczy starca rozwarły się jeszcze szerzej, dłonie złożyły do modlitwy, twarz rozpogodziła, a rzężenie ustało.
— Duszo człowiecza! — zawołał przybyły. — Uniżyłaś się kornie w ostatniej chwili przed Bogiem, toteż niechybnie weźmie cię jakie dziecko w ramiona i wprowadzi w światłość wiekuistą.
Starzec odetchnął głęboko raz jeszcze i oddał ducha, kapitan Lennart ukląkł i jął się modlić, a z nim wszyscy, wzdychające ciężko.
Zmarły miał na twarzy wyraz pokoju, a oczy jego błyszczały, zda się, odblaskiem szczęsnych wizyj zaziemskich. Uśmiech krasił jego usta, a wszystko świadczyło, że patrzył w oblicze Boga.
Wielka, piękna, to dusza, myśleli obecni, co rozerwała pęta ciała. Ukorzyła się przed Stwórcą swoim, on zaś wziął ją, jak dziecko w ramiona.
— Patrzył w oblicze boże! — powiedział syn, zamykając oczy ojca.
— Widział otwarte niebiosy! — szlochały chórem dzieci i służba.
Stara gospodyni dotknęła drżącą dłonią ramienia Lennarta i powiedziała:
— Panie kapitanie! Byłeś mu wielką pomocą w najstraszniejszej chwili.
Milczał. Uczuł, że posiada dar wielkich słów i doniosłych czynów. Drżał jako motyl, który dopiero co opuścił poczwarkę, o skrzydłach lśniących, niby samo słońce.

To zdarzenie pchnęło kapitana Lennarta pomiędzy ludzi. Inaczej byłby wrócił do domu i ukazał żonie prawdziwe oblicze swoje, ale teraz nabrał przekonania, że jest potrzebny Bogu. Toteż został bożym wysłannikiem i pomagał biednym ludziom. W czasie onym wielka panowała nędza, a rozum i dobra wola cenniejsze były od złota i potęgi.
Kapitan Lennart przybył pewnego dnia do biedaków, mieszkających pod Gurlitą. Nie mieli ziemniaków, a zbrakło im też ziarna na siew.
Kapitan Lennart przepłynął w małem czółnie jezioro, udał się do Sintrama i poprosił go o zboże i ziemniaki. Sintram przyjął go dobrze, oprowadził po wielkim spichrzu i piwnicy, gdzie były zeszłoroczne jeszcze ziemniaki i kazał napełnić wory i płachty przywiezione.
Zauważył jednak, że czółno kapitana Lennarta jest za małe na tak ciężki ładunek. Zły człowiek kazał przeto przenieść wszystko na łódź wielką i polecił parobkowi swemu, silnemu Maensowi, zawieźć wszystko na miejsce przez jezioro, tak że kapitan Lennart płynął tylko w małem czółnie.
W drodze minął go Maens, zręczny wielce żeglarz, a Lennart płynął wolno, dumając o przedziwnych losach ziarna na zasiewowego. Zostanie rzucone w czarną ziemię, pełną popiołu, kamieni i wykrotów drzewa, a potem puści korzenie i wyrośnie w odłogu. Rozmyślał nad miękkiemi, zielonemi kłosami i pochylony pieścił je dłonią. Potem wspomniał o jesieni i zimie, które miną bez szkody, a z wiosną ziarno zacznie rość szybko. Dzielne serce jego radowała myśl o wysokich źdźbłach, zakończonych śpiczastemi kłosami, co zrazu powiewając wąsami, pochylą się potem, obciążone pięknem ziarnem. Przyjdą kosiarze, zboże padnie, pójdzie pod cep, do młyna, zamieni się w mąkę, potem w chleb i chodź tak go nie wiele w czółnie, nasyci liczną rzeszę.
Parobek Sintrama przybił do brzegu, a ludzie podeszli do łodzi. Wedle polecenia swego pana, powiedział:
— Pan mój przysyła wam słód i ziarno, bo słyszał, że wam brak wódki.
Ludzie popadli w szał, wdarli się do łódki i spadali we wodę, chwytając wory. Ale nie takie miał zamiary kapitan Lennart.
Przybiwszy do lądu rozgniewał się pośpiechem ludzi i chciał rozdzielać ziemniaki na pożywienie, zaś zboże do siewu. Nie postało mu w głowie prosić o słód.
Zaczął wołać, by zostawili worki w spokoju, ale go nie usłuchano.
— Niechże się wam tedy zboże przemieni w piasek, a ziemniaki w kamienie! — zawołał rozgoryczony.
I w tejże chwili wydało się, jakgdyby kapitan Lennart uczynił cud. Dwie kobiety, wydzierające sobie worek, przedarły go i okazało się, że zawiera piasek, a niosący ziemniaki mężczyźni zauważyli, że są ciężkie, jak kamienie.
W istocie, cała przesyłka, był to jeno piasek i kamienie. Ludzie osłupieli ze zdumienia, dziwując się wysłannikowi bożemu, a sam kapitan nie mógł pojąć, co się stało. Maens jednak śmiał się.
— Odejdź do domu! — rzekł doń kapitan. — Odjedź, zanim ludzie spostrzegą, żeś przywiózł jeno piasek i kamienie. Inaczej mogliby ci zniszczyć łódź.
— Nie boję się! — odparł parobek.
— Odjeżdżaj, mówię ci! — rozkazał kapitan tak stanowczo, że usłuchał.
Potem wyjaśnił ludziom, że Sintram zadrwił sobie z nich. Ale nie chcieli wierzyć, uważając wszystko za cud. Wieść o tem poszła szybko po okolicy, a zamiłowana w rzeczach cudownych ludność uwierzyła w nadprzyrodzoną władzę kapitana Lennarta. Osięgnął przez to wielką władzę nad chłopami i zwali go odtąd wszyscy wysłannikiem bożym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.