Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/O glinianych Świętych

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O GLINIANYCH ŚWIĘTYCH.

Kościół svartsjeński jest biały wewnątrz i na wierzchu, białe ma ściany, kazalnicę, ławki, pulpity, strop, okna i kapę ołtarza, wszystko jest tam białe. Niema tam ozdób, obrazów, ni tarczy herbowych. Ponad ołtarzem widnieje drewniany krzyż, przewiązany białą szarfą. Dawniej było inaczej. Strop pokrywały obrazy, a mnóstwo barwnych figur z kamienia i gliny mieścił dom boży.
Przed wielu laty, pewnego dnia letniego, znalazł się w Svartsjö malarz, i stał zapatrzony w płynące po niebie chmury. Widział jak się wznoszą ze kraju widnokręgu, coraz to wyżej, tworząc olbrzymie kształty. Wzdymały żagle, niby okręty, podnosiły sztandary, jak wojownicy, idący na zdobycie nieba. Przed słońcem atoli, władcą świata udawały chmury zgoła niewinne istoty.
I tak, lew krwiożerczy przybierał postać damy w pudrowanej peruce. Olbrzym mocarny, stawał się zadumanym sfinksem. Niektóre postacie kryły swą nagość w płaszcze złotem szyte, inne barwiły rumieńcem białe policzki. Tworzyły się równiny, wyrastały lasy i zamczyska o wysokich wieżycach. W końcu, białe chmury zagarnęły całe szafirowe sklepienie i nakryły słońce.
Jakżeby to było pięknie, pomyślał nabożny artysta, gdyby stęsknione duchy mogły z gór wysokich wstąpić na te chmury i popłynąć niemi, niby okrętami, wzwyż.
I nagle uświadomił sobie, że te białe chmury letnie są to rzeczywiście statki błogosławionych.
Ujrzał ich na wielkich, płynących masach mgły, z liljami w rękach, w koronach złocistych, a powietrze drżało ich śpiewem. Aniołowie zlatywali na powitanie z góry. Mnóstwo było tych świętych, a w miarę rozpościerania się chmur, przybywali coraz to nowi. Spoczywali na bieli puchu, jak lilje wodne na toni spokojnego jeziora, zdobiąc go, jak lilje zdobią pole. Cóż za radosna to była podróż w niebiosy! Wznosiły się chmury, a każda mieściła hufce niebiańskie, w srebrnych zbrojach, każda wiozła śpiewaków nieśmiertelności, w szytych złotem płaszczach.
Artysta ten malował później strop svartsjeńskiego kościoła. Chciał na nim oddać owe płynące chmury z błogosławionymi. Rękę miał silną, ale sztywną nieco, tak że chmury przypominały raczej loki wełnistej peruki, niż utwory z mgły, a święci przybrali postać zgoła ludzką i materjalną. Mieli purpurowe płaszcze, wysokie infuły biskupie, długie kaftany ze sztywnemi, kapłańskiemi kołnierzami, także wielkie głowy, przy drobnych postaciach, a byli wyposażeni w chustki książki do nabożeństwa. Z ust powiewały im wstęgi z łacińskiemi napisami, zaś najwybitniejszych usadowił artysta na mocnych, drewnianych fotelach, by wygodniej odbyli zaświatową podróż.
Bóg sam i wszyscy zresztą ludzie wiedzieli, że duchy błogosławionych nie objawiły się nigdy artyście i dlatego nie zdołał on ich przedstawić w nadziemskiej piękności. Ale obrazy podobały się ogólnie i wprawiały nieraz pobożnych w nastrój modlitewny, toteż zasługiwały na poszanowanie.
Za czasu panowania kawalerów, kazał hr. Dohna pomalować kościół na biało. Toteż obrazy zniszezały, a także usunięto posągi gowuanych świętych.
Biedni ci święci z gliny!
Żadna ziemska troska nie była mi tak dotkliwą, jak ich strata, a nigdy większym bólem nie przepełniło mnie okrucieństwo na żywych ludziach dokonane.
Wyobraźcież sobie. Był tam św. Olaf z koroną na hełmie, z toporem w ręku, a u nóg miał pokonanego olbrzyma. Na kazalnicy stała Judyta w czerwonym gorsecie i błękitnej spódnicy, z mieczem w jednej, a klepsydrą, miast głowy asyryjskiego wodza, w drugiej dłoni. Była tam również tajemnicza Saba, w błękitnym gorsecie i czerwonej spódnicy, z jedną nogą w kształcie gęsiej stopy i sybilińskiemi księgami w ramionach, a dalej leżał w chórze, na ławce św. Jürgen bez konia i smoka, które zniszczały, był św. Krzysztof z laską okrytą liśćmi iśw. Eryk z berłem i toporem, ubrany w krótki, malowany w kwiaty płaszcz.
Nieraz siedziałam tam w niedzielę, smuciłam się zatratą obrazą i posągów i tęskniłam za niemi. Przestałabym już, gdyby im brakło nosa, czy nogi, lub gdyby starło się złocenie. Blask legendy zakryłby mi to przed oczyma.
Zazwyczaj trzeba świętym dorabiać to berło, to ucho, to nos i odświeżać szaty. Ale poczciwi chłopi nie uczyniliby im krzywdy, gdyby nie hrabia Dohna, który wszystkich kazał wyrzucić z kościoła.
Nienawidziłam go z całą pasją dziecka, jak biedny rybak nienawidzi nicponia, psującego mu sieć czy łódkę, jak żebrak klnię skąpą gospodynię, wzbraniającą mu chleba. Głód mi dokuczał i pragnienie przez czas nabożeństwa. Ten hrabia zabrał mi chleb ducha, on mi zniszczył łódź i sieć, w którą pochwycić chciałam wizje święte.
Dorośli nie znają prawdziwej nienawiści. Czyż mogłabym dziś nienawidzić tak nędzną istotę, jak hrabiego Dohnę, lub szalonego Sintrama, czy przeżytą hrabinę Martę? Ale za lat dziecięcych!... Wielkie to dla nich szczęście, że wówczas dawno już leżeli w grobie.
W tej chwili, być może, stał, właśnie na kazalnicy proboszcz i mówił o pokoju i zgodzie, ale słowa jego nie dochodziły do miejsca mego w kościele. Gdybym miała glinianych świętych, to co innego — zrozumiałabym niezawodnie ich naukę.
Siedząc, rozmyślałam nieraz nad historją ich zatraty.
Kiedy hrabia Dohna unieważnił swe małżeństwo, miast szukać żonę i wprowadzić ją w dom, oburzyło to wszystkich, gdyż wiedziano, że uciekła przed prześladowaniem, by nie zostać na śmierć zadręczoną. Hrabia chciał odzyskać łaskę Boga i szacunek ludzki jakimś dobrym czynem, kazał tedy odnowić kościół. Pomalowano go na biało i zniszczono obrazy, on zaś sam, wraz z robotnikami zniósł posągi świętych do łodzi i zatopił w Löffenie.
Jakże śmiał podnieść rękę na wybrańców Boga?
Jakże mogło dojść do takiej zbrodni? Czyż zbrakło miecza w ręce, która ścięła głowę Holofernesa? Czyż królowa Saba zapomniała całej mądrości swojej, która razi dotkliwiej od jadowitej strzały? Święty Olafie, stary wikingu i smokobójco Jürgenie, czyż przepadła już legenda o waszych czynach bohaterskich i zbladł nimb cudów waszych? A może święci nie chcieli bronić się przeciw gwałtowi. Chłopi svartsjeńscy nie mieli już farby na ich suknie, ni pozłotki na korony, przeto zgodzili się, by ich hr. Dohna zatopił w bezdni jeziora. Nie chcieli już, widać, oszpecać domu bożego. Ale wspominali pewnie biedacy owe czasy, kiedy się przed nimi modlono na kolanach.
Siedziałam, myśląc o czółnie, sunącem ze świętymi, pewnego letniego wieczoru po gładkiej powierzchni Löffenu. Wioślarz obzierał się, raz po raz lękliwie na dziwnych podróżnych, ale obecny przy tem hr. Dohna nie czuł strachu. Brał własną, dostojną ręką jednego po drugim i ciskał w wodę. Czoło miał pogodne i oddychał głęboko. Czuł się bojownikiem nauki ewangelicznej. Żaden nie nastąpił cud ku czci świętych. Spadali cicho i bez oporu w toń.
Następnej niedzieli błyszczał bielą kościół svartsjeński, żaden już posąg nie przeszkadzał wnętrznemu skupieniu. Wierni mogli zatapiać się w niebiańskie wizje jeno oczyma ducha, a modlitwy płynęły w niebo na własnych skrzydłach, nie czepiając się płaszcza świętych.
Zielona jest ziemia, urocze mieszkanie ludzi, a błękitne niebo, cel ich tęsknoty, świat cały pełen jest barw. Dlaczegóż kościół ma być biały, jak zima, nagi, jak nędza, blady, jak strach? Nie lśnił, niby szron zimą w lesie, nie błyszczał perłami i koronkami, niby biała oblubienica. Zimny był, posmarowany białą farbą klejową i pusty, bez obrazów i posągów.
Niedzieli tej zasiadł hrabia Dohna w chórze, na haftowanym w kwiaty fotelu, tak by go wszyscy widzieć i wielbić mogli za to, że ponaprawiał ławki, wyrzucił szpetne posągi, oszklił okna i pomalował kościół na biało. Wolno mu to było uczynić i postąpił wedle swego zrozumienia, by ułagodzić gniew Pana. Czemuż się atoli domagał za to pochwały?
Z takiem sercem obarczonem grzechem okrucieństwa, winien był raczej siąść na ławie pokutników, lub paść na kolana i błagać braci i sióstr swych w Chrystusie o modły, by go Pan ścierpieć raczył w przybytku swoim. To mu raczej przystało, jak siedzieć w chórze i żądać pochwał za to, że chciał się pogodzić z Bogiem.
Tak, hrabio Henryku! Bóg spodziewał się zastać cię na ławie pokutników i nie dał się omamić chwalbą ludzką. Pozostał on Bogiem sprawiedliwości, który otwiera usta kamieniom, gdy milczą ludzie.
Nabożeństwo zostało ukończone, przebrzmiał ostatni akord śpiewu, ale nikt nie wyszedł z kościoła, gdyż proboszcz wstąpił na kazalnicę, by wygłosić ku czci hrabiego mowę dziękczynną. Nie miało jednak dojść do tego.
Nagle rozwarły się drzwi kościoła i weszli dawni święci, ociekający wodą Löffenu, okryci zielonym mułem i poczerniali od błota. Posłyszeli, widać, że ma być sławiony ten, który ich wygnał z domu bożego i rzucił do zimnych fal. Zapragnęli także wtrącić słowo.
Nie w smak był im jednostajny szmer wody.
Nawykli do modlitw i pieśni nabożnych, milczeli jednak dotąd, pewni, że dzieje się to wszystko ku chwale Boga. Ale tak nie było. Siedział tu oto, w pełni wspaniałości hrabia Dohna na środku kościoła i czekał podzięki. Nie mogąc na to zezwolić, wyszli z mokrego grobu, przywędrowali do kościoła i ukazali się wiernym. Wszyscy poznali św. Olafa z koroną na hełmie i św. Eryka z kwiatami na płaszczu, oraz poczerniałych, św. Jürgena i Krzysztofa. Tylu tylko. Królowa Saba i Judyta nie przybyły.
Gdy osłupiali ludzie przyszli po chwili do siebie, rozszedł się po kościele donośny szept:
— Hultaje przyszli! „Kawalerowie.
Istotnie zjawili się teraz „„Kawalerowie“. Podeszli bez słowa do hrabiego, wzięli go wraz z fotelem na barki, wynieśli z kościoła i posadzili na wzgórzu kościelnem.
Nie mówili nic, nie patrzyli w prawo, ni w lewo, wy= nieśli tylko poprostu hrabiego z domu bożego, a potem ruszyli najkrótszą drogą w stronę jeziora. Nikt ich nie wstrzymywał i nie zastanawiał się nad ich postępkiem, gdyż wszyscy zrozumieli, że mają oni snać własny pogląd na sprawę. i
— My, kawalerowie uznaliśmy, że hrabia Dohna nie zasługuje, by go wysławiać w domu bożym i dlatego wynieśliśmy go na pole. Teraz, jeśli ktoś chce, niech go wniesie zpowrotem!
Ale nie został wniesiony, a mowa dziękczynna nie doszła do skutku. Wierni rozeszli się i wszyscy uznali postępek „kawalerów“ za słuszny.
Ludzie wspomnieli o dręczonej tak okrutnie wesołej hrabinie borskiej, która była dobrą dla biednych i tak piękną, że sam jej widok sprawiał przyjemność.
Niezawodnie grzeszną była owa komedja urządzona w kościele, ale zarówno wierni, jak i proboszcz odczuli, że to, co mieli uczynić, stanowiło wprost drwiny z Boga i ogarnął ich wstyd wobec starych szaleńców, napoły zdziczałych.
— Kamienie mówią, gdy milczą ludzie! — powtarzano sobie.
Od dnia tego nie mógł hrabia Henryk wytrzymać
w Borgu. Pewnej, ciemnej nocy, w początkach sierpnia stanęła przed podjazdem zamknięta kareta. Wszyscy lokaje otoczyli ją, a potem wyszła zawinięta szczelnie szalami, hrabina Mirta, z gęstym welonem na twarzy. Hrabia prowadził drżącą matkę, która nie mogła się odważyć zejść po schodach i wyjść na świat.
Nakoniec dotarła szczęśliwie do karety, syn wskoczył za nią, zamknięto drzwi, a stangret zaciął konie. Gdy sroki zbudziły się rankiem, w pałacu nie było już nikogo.
Hrabia przebywał odtąd daleko, na południu, a Borg został sprzedany. Zmieniał on często właścicieli, ale, chociaż tak piękny, nikomu pono nie przyniósł szczęścia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.