Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/O mistrzu Juljuszu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O MISTRZU JULJUSZU.

Mistrz Juljo zniósł z rezydenckiego piętra na dół swą, czerwono malowaną skrzynię. Potem dobył wielki plecak, towarzyszący mu w wędrówkach i napełnił go wonną wódką pomarańczową. Potem nałożył w przedział skrzyni chleba, masła i odleżałego sera o pięknym, zielono brunatnym deseniu, oraz wonnych szynek i zapiekanego ryżu z sokiem malinowym.
Dokonawszy tego, jął mistrz Juljo chodzić po całem Ekeby i żegnał się ze wszystkiem, popłakując. Po raz ostatni pogładził gładko toczone kule kręgielniane i dzieci mieszkające na wzgórzu. Chodził od altanki do altanki w parku i do grot, zaszedł do stajen i stodół, głaskał konie, potrząsł za rogi złego byka i nadstawiał cielętom dłonie do lizania. W końcu wrócił zapłakany do budynku głównego, gdzie czekało pożegnalne śniadanie.
O jakże okrutne jest życie i któż je znieść zdoła? Potrawy zawierały dnia tego truciznę, a wino żółć. Gardła rezydentów i odjeżdżającego ściskało wzruszenie, a mgła łez przysłaniała oczy. Mowę pożegnalną przerywało łkanie.
O jakże okrutne jest życie! Odtąd mistrz Juljo żyć będzie jeno tęsknotą, a usta jego nie złożą się do uśmiechu. Pieśni zamrą w jego pamięci, jak kwiaty jesienią. Zblednie, zwiędnie i opadnie, niby zerwana róża, czy lilja. Nigdy już nie ujrzą biedni rezydenci mistrza Juljusza. Przez duszę jego ciągnęły smutne przeczucia, niby smagane burzą chmury, ponad zoraną świeżo ziemią. Miał wracać do domu, by tam umrzeć.
Stał przed towarzyszami w pełni sił i zdrowia, którzy już nigdy ujrzeć go nie mieli. Nie będą już pytać żartobliwie, kiedy po raz ostatni oglądał swe kolana, ani też proponować, by im pożyczył swych policzków do gry w kręgle. Choroba mu ogarnęła nerki i płuca, oddawna czuł, że dni życia policzone.
Niechże tedy rezydenci ekebijscy zachowają w pamięci zmarłego i nie zapomną go nigdy.
Teraz wzywał obowiązek. W domu czekała matka. Od siedemnastu lat czekała jego powrotu z Ekeby, aż i napisała, by wracał, a on chciał usłuchać. Wiedział, że będzie to dlań śmiercią, ale postanowił dopełnić obowiązku, jako dobry syn.
Jakaż szkoda uczt wesołych! Jakaż szkoda łąk i wodospadu! I tych bajek wesołków. I całego hultajstwa rezydentów! A skrzypki i waltornia? I żywot błogi w szczęsnej wesołości. Rozłąka z tem wszystkiem równała się śmierci.
Mistrz Juljo wyszedł do kuchni i pożegnał wszystkich domowników. Ogarnięty wzruszeniem, ucałował każdego z osobna, od klucznicy do żebraka w podwórzu, a dziewczęta służebne płakały nad smutnym losem wesołego, dobrego człowieka, który miał umierać.
Mistrz Juljo polecił wytoczyć z wozowni swój wózek i konia wyprowadzić ze stajni. Niewiadomo było, jak to przyjmie stara Kajsa po siedemnastoletnim odpoczynku przy pełnym żłobie, gdy jej przyjdzie dziś biec na łeb na szyję.
Mistrz Juljo wydawał te zlecenia zdławionym głosem. Więc stara bryczka nie miała zbutwieć w wozowni, a stara Kajsa skończyć u ekebijskiego żłobu ze starości? Mimowoli miał za złe matce, że jeśli już nie myśli o tem, co dobre dla syna, to zapomniała widocznie o starej bryczce i kobyle. Jakże zdołają odbyć drogę tak daleką?
Najgorsze było rozstanie z kawalerami. Mały, krągły hulaka, któremu łatwiej przyszłoby toczyć się, niż schodzić, przepojony był tragizmem do końca palców. Miał na myśli wielkiego Ateńczyka, spełniającego w gronie uczniów kielich trucizny. Miał też na myśli starego króla Gustawa, który przepowiadał, że lud szwedzki zapragnie go kiedyś dobyć z grobu.
W końcu zaśpiewał im najpiękniejszą pieśń swoją, myśląc o łabędziu, co śpiewa przed skonem. Chciał aby pamiętali, że duch królewski nie zniża się do skargi, ale odpływa na fali tonów.
Odśpiewano pieśń ostatnią, wypito ostatnią szklankę i zamieniono uścisk ostatni. Mistrz wdział płaszcz i ujął bat. Wszyscy mieli łzy w oczach, ale odjeżdżający wprost nie widział nic przez tę osłonę bólu.
W tej chwili posadzili go towarzysze w krzesło i znieśli, wydając okrzyki. Usadowili go jakoś, bicz trzasnął i pojazd ruszył z miejsca. Mistrz Juljo odjechał, a w chwili, gdy odzyskał zdolność widzenia, znalazł się na gościńcu.
Kawalerowie płakali wprawdzie, ogarnięci smętkiem, ale nie mogło to poskromić ich skłonności do figlów. Niewiadomo za czyją sprawą, Gösty poety, Beerencreutza rabużysty, starego wojownika, czy znużonego życiem Kristoffera, dość, że stało się tak, iż ani zbutwiała bryczka, ani stara Kajsa nie opuściły wcale Ekeby. Zaprzężono bowiem srokatego wołu do fury siana, wstawiono na wóz czerwoną skrzynię i złożono plecak, potem zaś posadzono oślepionego łzami mistrza, nie na wóz, ale oklep na woła.
Człowiek jest widać stworzeniem zbyt słabem, by stawić czoło całej goryczy bólu. Kawalerowie opłakiwali bezsprzecznie odjeżdżającego przyjaciela, który miał zemrzeć, jak więdnąca lija, czy łabędź śpiewający. Ale było im to ulgą w strapieniu, że siedział na srokatym wole, gdy jego zwalistem ciałem wstrząsały spazmy rozczulenia, ręce wznosiły się i opadały rozpacznie, a oczy szukały w niebie sprawiedliwości.
Oszołomiony mistrz Juljo odzyskał przytomność na gościńcu dopiero i spostrzegł, że siedzi na chwiejnym grzbiecie jakiegoś zwierzęcia. Wówczas, jak powiadają, zaczął rozmyślać nad wszystkiem, co zaszło w ciągu ostatnich lat siedmnastu. Poczciwa Kajsa zmieniła się nie do poznania. Czyż tak na nią podziałać mogło dobre jadło z łąk ekebijskich? Potem zaś zawołał, niewiadomo, do kamieni na drodze, czy ptaków w krzakach:
— Niech mnie djabeł wsadzi na rożen, ale przysiągłbym, że ci kobyło wyrosły rogi!
Zesunął się ostrożnie z grzbietu mniemanej Kajsy, siadł na skrzyni i jechał dalej, zamyślony głęboko.

Niedługo, w pobliżu Broby usłyszał miarowy śpiew.
Raz, dwa, trzy!

Idą strzelcy, jak się patrzy,
Idą sobie po ulicy,
Dzielni strzelcy Wermlandczycy,

Raz, dwa, trzy!

Ale nie byli to strzelcy, jeno wesołe panienki z Bergi i piękne córki naczelnika z Munkerudu. Niosły torebki z jadłem na końcach lasek, trzymając je, jak karabiny i szły śpiewając miarowo:

Raz, dwa, trzy!

Idą strzelcy, jak się patrzy,
Idą sobie po ulicy,
Dzielni strzelcy Wermlandczycy,

Raz, dwa, trzy!

— Dokądże to Bóg prowadzi, mistrzu Juljuszu? — spytały, spotkawszy go, nie zważając na chmurę troski, przysłaniającą mu czoło.
— Odchodzę z przybytku grzechu i próżności! — odparł. — Nie chcę dłużej żyć pośród nierobów i urwipołciów! Wracam do matki mojej!
— Ej, to nieprawda! — zawołały. — Mistrz Juljusz nie może opuścić Ekeby.
— Opuszczam je! — krzyknął, uderzając pięścią w skrzynię. — Jako Lot z Sodomy i Gomory, uciekam z Ekeby. Niema tam teraz, ni jednego sprawiedliwego. Radował się będę sprawiedliwym sądem bożym, gdy ziemia rozewrze paszcz swoją, a niebo ześle deszcz siarki i ognia! Bywajcie zdrowe, dziewczątka i strzeżcie się Ekeby!
Chciał jechać dalej, ale dziewczęta nie zezwoliły. Miały zamiar wyjść na szczyt góry okolicznej, ale droga była daleka, toteż wolały podjechać wozem Juljusza. Szczęśliwy, kto umie się radować życiem i nie potrzebuje dyni, by mu ocieniała głowę. W ciągu dwu minut dziewczęta postawiły na swojem, mistrz Juljusz zawrócił i pojechał w stronę góry. Siedział uśmiechnięty na skrzyni, a wóz pełen był dziewcząt. Jechali zwolna, drogą obrzeżoną kępami wyki, rumianków i dzikich goździków. Wół musiał często odpoczywać, dziewczęta zsiadały, by zrywać kwiatki i wkrótce kapelusz Juljusza i rogi wołu przystrojone zostały w wieńce.
Trochę dalej natrafiły na zagajnik młodych brzóz i ciemnych olch. Zsiedli wszyscy z wozu i zaczęli rwać gałęzie, a mistrz Juljusz został ustrojony tak, że wyglądał, niby chodzący las. Przez cały dzień baraszkowano wesoło.
W miarę upływających godzin stawał się mistrz Juljusz coraz to łagodniejszym. Zaczął częstować dziewczęta swemi zapasami i śpiewać. Wreszcie stanęli na szczycie góry, a Juljuszowi zabiło potężnie serce i łzy napłynęły do oczu. W natchnionych słowach jął wysławiać ukochany kraj swój.
— O Wermlandjo, ziemio przepiękna! Często, patrząc na mapę, dumałem, czem jesteś właściwie. Teraz rozumiem. Jesteś starym, pobożnym pustelnikiem, który siedzi i duma skrzyżowawszy nogi, w czapce na oczach. Jesteś myśliciel marzący, w płaszcz przybrany lasów, we wstęgi rzek strojny i dumą gór objęty. Tak podobny jesteś do natury, że cię obcy przybysz nie dostrzega. Ubóstwo pobożnych posiadłeś, siedzisz u wenerskiego jeziora, które ci opłukuje stopy. Po lewicy masz złoża kruszcu i kopalnie, które tętnią, niby serce twoje, a na północy, zadumana roztocz łąk, to zadumana głowa.
Ze łzami patrzę na cię, poważny olbrzymie, piękny w surowych kształtach, rozmodlony, pełen wyrzeczenia, a mimo surowości łagodny. Uwielbiam cię i lada dotknięcie twej szaty lesistej leczy mnie. Patrzyłem nieustannie w oblicze twoje, rozważając tajemnice jakie kryje. Czyżeś odgadł tajemnicę bytu, czy dumasz nad nią, olbrzymie? Dla mnie i dla wielu, którzy odczuli powagę twoją jesteś wyobrazicielem wielkich myśli, inni atoli dostrzegają jeno piękno członków twoich i to im słoni wszystko.
Biada nam wszystkim dzieciom Wermlandji które piękna jeno domagają się od życia! Miast rezygnacji, powagi i ubóstwa, w pożądaniu wyciągamy ręce, błagając o piękno, jako dobro jedyne. Radzibyśmy mieć życie, jako różany krzew, na którym błyszczy wino, miłość i uciecha, dostępne wszystkim, chociaż kraj nasz inne ma oblicze, chociaż jest symbolem myśli, których nam brak.
O piękna, urocza Wermlandjo!
Mówił tak ze łzami w oczach, a głos mu drżał. Dziewczęta słuchały zdumione i wzruszone także. Nie wiele rozumiały z głębi, ukrytej pod powłoką żartu i śmiechu.
Wieczorem wsiedli wszyscy na wóz i odjechali, a dziewczęta nie spostrzegły, dokąd je wiezie mistrz Juljusz, aż stanęły w Ekeby.
— Wstąpmy, potańczyć trochę! — rzekł do dziewcząt, zatrzymując wołu przed bramą.
Cóż powiedzieli kawalerowie, ujrzawszy towarzysza w zwiędłym wieńcu na kapeluszu i z pełnym dziewcząt wozem?
— Pewni byliśmy, — odrzekli, że musiał gdzieś jeździć z dziewczętami? Inaczej, od kilku już godzin byłby zpowrotem!
Wspomnieli teraz, że mistrz Juljusz żegnał się dziś z Ekeby już poraz siedemnasty, czyli czynił to każdego roku. Ale mistrz Juljusz nie pamiętał w tej chwili ani poprzednich usiłowań, ani też ostatniego. Sumienie jego zasnęło znowu na cały rok.
Nie był zwykłym człowiekiem ten mistrz Juljusz. Tańczył zgrabnie, grał żwawo, władał smyczkiem i piórem, serce miał wrażliwe i piękne słowa, oraz pieśni na ustach. Ale cóżby mu przyszło z tych wszystkich zalet, gdyby nie miał sumienia, które budziło się raz do roku, wzorem owych jednodniówek, które wychodząc z ciemności, rozwijają skrzydła, by przez parę godzin potańczyć w jasnych promieniach słońca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.