Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Proboszcz z Broby
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszechpotężny Erosie, wiesz dobrze, że czasem wydaje się poniektóremu z ludzi, że zrzucił całkiem jarzmo twoje. Wymierają w jego sercu wszelkie tkliwe uczucia, jednoczące ludzi. Szaleństwo wyciąga pazury ku nieszczęśnikowi. Ale niebawem jawisz się, wszechpotężny opiekunie życia, zeschłe serce rozwija liście i niesie owoce, niby owa laska świętego.
Nikt nie mógł być nędzniejszą istotą od proboszcza z Broby i nikogo bardziej nie grodziła od ludzi nikczemność i brak miłosierdzia. Zimą nie palił w piecach, siadywał na niemalowanej ławce, odziewał się w łachmany, żył suchym chlebem, a na widok żebraka wpadał w wściekłość. Głodził konia, sprzedając siano, krowy zaś jadały suchą trawę przydrożną i ogryzały mech ze ścian domu. Aż na gościńcu słychać było głosy głodnych owiec. Chłopi rzucali mu jadło, wzgardzone przez psy i odzież nie przyjętą przez nędzarzy.
Ręka jego wyciągała się po jałmużnę, a grzbiet chylił w podzięce. Zebrał u bogatych, a biednym pożyczał na procenty. Ujrzawszy pieniądz bity, drżał z niecierpliwości, dopóki go nie miał w kieszeni. A biada temu, ktoby nie zapłacił w dniu zapadłości!
Ożenił się późno i lepiejby mu było, nie czynić tego wcale. Zona zmarła ze smutku i wyczerpania, córka poszła na służbę do obcych. Starzał się, ale wiek nie przynosił mu spokoju, przeciwnie, szaleństwo nie opuszczało go, ni na chwilę.
Pewnego, pięknego dnia sierpniowego wjechała na wzgórze brobijskie, ciężka, zaprzężona w czwórkę kareta, wioząc wykwintną, starą pannę, która przybyła ze stangretem, lokajem i garderobianą. Przybyła ona w odwiedziny do proboszcza, którego za młodu kochała.
Był nauczycielem w domu jej ojca i pokochali się, ale dumna rodzina rozdzieliła ich. Panna postanowiła przed śmiercią zobaczyć umiłowanego i to było wszystko, czego spodziewała się jeszcze od życia.
Mała, wykwintna dama siedziała w powozie wśród marzeń. Nie jechała do nędznej plebanji na brobijskiem wzgórzu, ale do cienistej altanki w parku, gdzie na nią czekał ukochany. Widziała go młodym, kiedy to umiał całować i kochać. Wobec rychłego zobaczenia postać jego rysowała się przed nią jasno, jak nigdy. Był piękny, rozmarzony, płomienny, przepojony zachwytem.
Ona zaś pobladła, zżółkła, zwiędła i zestarzała się. Może nie pozna sześćdziesięcioletniej staruszki, myślała. Nie przybyła jednak, by się pokazywać, ale by zobaczyć umiłowanego w młodości, w całej dawnej, nietkniętej przez czas, krasie i pełni życia.
Przybyła zdaleka, gdzie nic nie słyszano o proboszczu z Broby.
Kareta wyjechała na wzgórek i plebanja ukazała się oczom jadącej.
— Przez miłosierdzie boskie! — zawołał stojący na skraju drogi żebrak. — Wspomóż pani biedaka!
Wykwintna dama dała mu srebrną monetę i spytała o plebanję, mającą tu gdzieś być w pobliżu.
Żebrak objął ją chytrem, bystrem spojrzeniem i powiedział:
— Plebanja stoi tam, na wzgórku, ale proboszcza niema w domu i wogóle niema nikogo.
Wykwintna dama przybrała na te słowa taki wyraz, jakby miała zemdłeć! Znikła cienista altanka, znikł ukochany. Jakże mogła mniemać, że znajdzie go tam, po czterdziestoletniem oczekiwaniu?
— Co też sprowadza wielmożną panią na plebanję? — spytał żebrak.
Odparła, że przybyła w odwiedziny do proboszcza, którego dawniej znała.
Dzieliło ich czterdzieści lat i czterdzieści mil. Za każdą milą zrzucała z ramion troski i wspomnienia, tak że teraz, dotarłszy pod plebanję, stała się na nowo dwudziestoletnią dziewczyną, bez trosk i wspomnień.
Żebrak patrzył, a w jego oczach dama przemieniała się z dwudziestolatki w staruszkę i z powrotem w młodą dziewczynę.
— Proboszcz wróci po południu! — powiedział. — Wielmożna pani uczyni najlepiej, jeśli zajedzie do brobijskiej gospody i wróci po południu. Ręczę za to, że proboszcz będzie w tym czasie w domu.
W chwilę potem, ciężka kareta z wykwintną damą stoczyła się na dół, ku gospodzie, a żebrak patrzył za nią, drżąc na całem ciele. Pragnął całować ślady kół, padłszy na kolana.
Wyświeżony, ogolony, w trzewikach ze lśniącemi sprzączkami, w jedwabnych pończochach, z żabotem i świeżych manszetach, stanął w południe tegoż dnia proboszcz przed dziekanową w Bro i powiedział:
— Jest to wykwintna dama, hrabianka, jakże ją tedy mogę, ja, biedak, przyjąć u siebie? Podłogi u mnie są czarne, salon pusty, o stropie zielonym od pleśni i wilgoci. Proszę bardzo, niechże mi pani dopomoże! Wszakże jest to wytworna dama, hrabska córka!
— Czyż nie możesz pan kazać powiedzieć, żeś wyjechał?
— Droga pani dziekanowo! — odparł. — Wszakże czterdzieści mil przebyła, by zobaczyć mnie, biedaka. Nie wie, jak moje sprawy stoją. Nie mam dla niej łóżka, nie mam gdzie przenocować jej służby!
— Niech więc nie nocuje.
— Droga pani dziekanowo! — rzekł. — Nie rozumie mnie pani, widzę. Wolę dać raczej wszystko, co oszczędziłem wciągu życia, niż odmówić jej przytułku, pod moim dachem. Miała lat dwadzieścia, gdyśmy się rozstali, a od tego czasu minęło czterdzieści lat, racz że pani wziąć to w rachubę. Oto pieniądze, jeśli mogą się przydać, chociaż, zdaje mi się, że same pieniądze nie wystarczą!
Erosie, kochają cię kobiety i chętniej uczynią dla ciebie sto kroków, niźli jeden, dla innego boga.
Pokoje, kuchnia i śpiżarnie dziekanówki opustoszały, zaprzężono do wszystkich wozów i ruszono na plebanię brobijską. Dziekan mógł sobie, po powrocie z nauki konfirmacyjnej, chodzić po całym domu i zazierać do kuchni, nie znajdując niczego. Nie było żony, służby, ni obiadu. Cóż na to poradzić? Tak chciał Eros wszechwładny.
Po południu przytoczyła się na wzgórze kareta. Siedziała w niej stara panna, dumając, czy się znowu jakie nieszczęście nie zdarzy i czy spotka ukochanego.
Pojazd skręcił w bramę, ale utknął w niej, gdyż była za wąska. Stangret strzelał z bata, konie ciągnęły, lokaj klął, lecz jedno koło zawadziło o słup, a hrabianka nie mogła wjechać na plebanję, do ukochanego.
Po chwili wyszedł, wziął ją na silne, jak dawniej ręce i przygarnął do serca tak gorąco, jak przed czterdziestu laty. Ona zaś spoglądała w oczy jego taksamo błyszczące, jak wówczas, gdy miał dwadzieścia pięć lat.
Ogarnęła ją fala przeczucia, gorąca, jak nigdy. przedtem. Wspomniała, że pewnego dnia wniósł ją tak na taras pałacowy. Żyjąc przez lat czterdzieści miłością, nie czuła już potem, co znaczy zostać tak wziętą w silne ramiona i patrzyć w młode, błyszczące oczy.
Nie widziała, że jest stary, patrzyła jeno w jego oczy.
Nie dostrzegła czarnej podłogi, zielonych od wilgoci stropów, widziała tylko te oczy. Proboszcz brobijski był to mężczyzna okazały, a w tej chwili nawet piękny, z temi oczyma. Słuchała jego czystego, silnego głosu, będącego pieszczotą. Czemże były dla niej meble z dziekanówki, czem jadło i służba? Nie dostrzegłaby pewnie niczego i nie uczuła braku, byle słuchać tego głosu i patrzeć w te oczy.
Nigdy dotąd nie była tak szczęśliwą.
Kłaniał się jej wykwintnie i dumnie, jakby była królową, on zaś jej ulubieńcem, przemawiał do niej ceremonjalnie, starym obyczajem, ona zaś uśmiechała się tylko i była szczęśliwa.
Pod wieczór podał jej ramię i wywiódł do zaniedbanego ogrodu. Nie widziała nie brzydkiego, opuszczonego, nie dostrzegała pokracznych, koślawych krzewów, ale widziała wszędzie cięte szpalery, szmaragdowe trawniki, cieniste aleje, wnęki z białemi posągami, młodość, wierność, nadzieję i miłość...
Wiedziała, że był żonaty, ale nie myślała o tem, bo i pocóż? Liczyła wszakże lat dwadzieścia, a on dwadzieścia pięć i kipiał młodością i siłą. Czyż młodzieniec ten mógł być skąpym proboszczem z Broby? Czasem szepnęło mu coś w ucho o smutnej przeszłości. Ale nie pamiętał w tej chwili o skargach biedaków, przekleństwach oszukanych, drwinach, pogardzie, piosnkach szyderczych i urągowiskach, gdyż serce jego płonęło niewinną miłością. Dumny młodzieniec nie mógł tak pokochać złota, by się dlań kalać, żebrać, znosić upokorzenia, cierpieć zimno, głód i poniżenie. Nie mógł dręczyć dziecka swego i żony, dla nędznego złota. To niemożliwe. Musiał być człowiekiem dobrym, jak inni, nie mógł być potworem.
Czyżby ukochana młodości jego chciała kroczyć obok nikczemnika, niegodnego piastowanego urzędu? Nie, zaiste! Wszechwładny Erosie, człowiek ten, ni dziś, ni dni następnych nie mógł być proboszczem z Broby.
Odjechała czwartego dnia poszerzoną bramą, kareta stoczyła się z brobijskiego wzgórza, ciągniona przez wypoczęte konie.
Cóż za sen! Co za rozkoszny sen! Przez trzy dni nie było ni jednej chmurki na niebie.
Wróciła uśmiechnięta do swego pałacu i marzeń. W życiu nie usłyszała już jego nazwiska i nie pytała oń. Pragnęła jeno do końca życia snuć to jedno marzenie.
A on został w pustym domu, płacząc rozpacznie. Odmłodziła go. Czyż miał się z powrotem zestarzeć? Czyż miał wrócić doń zły duch i uczynić na nowo nikczemnikiem, człowiekiem godnym wzgardy, jakim był tak długo?