Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Bogini muzyki

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BOGINI MUZYKI.

Dopowógłszy hrabinie Elżbiecie do odejścia, zapadł
Gósta w smutek wielki, a widząc to, postanowili kawalerowie szukać pomocy u muzyki, gdyż potężna ta bogini, niejednego już pocieszyć zdołała.
Polecili więc pewnego dnia lipcowego otworzyć drzwi wielkiej sali, zdjąć okiennice, wpuścić słońce zachodu i łagodne powietrze wieczoru. Zdjęto pasiaste pokrowce z mebli i osłonę z weneckiego świecznika, otwarto fortepian. Złocone gryfy, podtrzymujące marmurowe płyty stołów rozbłysły światłem, białe boginki na czarnem tle ponad zwierciadłami zatańczyły ochoczo, a różnokształtne kwiaty adamaszku zakwitły w czerwieni słońca. W kloszach mnóstwo było róż, przedziwnie pachnących, nieznanych tu, z wyraju sprowadzonych. Miały barwy przedziwne, żyłkowane krwią, niby ludzkie ciało, to znów śmietankowe o brzegach, przejrzystych, lub ciemno purpurowe, z czarnemi cieniami. Zniesiono tu wszystkie róże Altringera, które sprowadzał z daleka na uradowanie ongiś kobiecych serc.
Potem nagromadzono dużo nut i pultów, instrumentów dętych i rżniętych różnej wielkości, gdyż miała na Ekeby zapanować dobra pani muzyka i pocieszyć Göstę.
Bogini wybrała symfonję oksfordzką starego papy Haydna, a kawalerowie jęli uczyć się jej. Mistrz Juljusz ujął batutę, każdy zaś grał na swym instrumencie. Grać umieli wszyscy, bo czyżby byli inaczej kawalerami?
Gdy wszystko było gotowe, zawezwano Göstę. Wyczerpany jeszcze i zniechęcony, uradował się przecież widokiem wspaniałej sali i myślą, że posłyszy piękne dźwięki. Wiadomo, że muzyka, to najlepsza towarzyszka dla tego, kogo lubi. Jest ochocza i radosna, jak dziecko, ognista i powabna, jak młoda dziewczyna, dobra i mądra, jak stary człowiek, który spędził owoene życie.
Kawalerowie zaczęli grać cicho, niby powiew wiatru.
Mały Ruster z całą powagą przebierał palcami po flecie, wujaszek Eberhardt pochylony nad wiolonczelą, z przekrzywioną peruką i drżącemi od wzruszenia wargami, zaś Bergh stał dumnie z fagotem. Czasem dmuchnął weń z całej piersi, ale zaraz spadała mu na czaszkę batuta mistrza Juljusza.
Wszystko szło dobrze, nawet wyśmienicie. Sama nawet bogini sztuki wyczarowaną została z nut, w tym celu, by rozpostarła płaszcz czarodziejski i wprowadziła Göstę z powrotem w krainę radości.
Czyż to naprawdę Gösta siedział tak blady i osępiały i czyż go starzy towarzysze zabawiać musieli, niby małe dziecko?
Nieszczególne miała teraz widoki powodzenia radość w Wermlandji.
Wiem, dlaczego kochali go ci starzy ludzie, wiem, gdyż nie trudno pojąć długie wieczory zimowe i ciemń kryjącą osiedla, oraz dusze ludzkie. Wyobrażam sobie, jakim był, gdy przybył tu.
Wystawmy sobie niedzielne popołudnie, kiedy to praca spoczywa, a myśl tępieje. Dmie z uporem wichr północny, dmie zimnem, którego wygnać żaden ogień nie może. Mamy przed sobą nikłą, łojową świeczkę, którą ustawicznie czyścić trzeba. Z kuchni dolata jednostajny śpiew nabożny.
Nagle zabrzmiały janczary sanek, szybkie kroki skrzypią po śniegu, potem dudnią po schodach i do izby wchodzi Gösta Berling. Śmieje się i żartuje. Jest życiem i ciepłem. Otwiera fortepian i gra tak, że dziwujemy się starym strunom. Znał wszystkie pieśni, każdą melodję i uszczęśliwiać umiał mieszkańców domu. Nigdy nie czuł zimna, ni znużenia. Człowiek smutny zapominał na jego widok trosk swoich. Miał dobre serce i litował się nad biednymi i słabymi. Był wprost genjuszem! Szkoda, że nie słyszeliście, jak o nim opowiadali starzy ludzie!
Był pewnie taki właśnie wieczór, gdy przybył do Munkerudu, do miłego domu zacnego naczelnika, o którym tak pobieżnie jeno wspomniałam. W domu tym, nie wstrząśniętym burzami czasu, spotkał Gösta proboszcza brońskiego.
Ujrzawszy, zasadził zaraz do fortepianu, mówiąc:
— Siadaj i graj Gösto. Tak będzie najlepiej!
Gösta grał i śpiewał, a zebrani uczuli niedługo, że nie mogą usiedzieć na miejscu. Stare damy i panowie wstali i zaczęli tańczyć, a gdy Gösta zanucił pieśń bellmanowską, zawtórowali mu. Proboszczowa, choć stara i gruba, zakasała spódnicę i kręcąc się w kółko zaśpiewała ochrypłym, fałszywym głosem:

Ulla tańczy, podskakuje,

Koroneczki pokazuje,
Białe nóżki po kolana...

Pokazuje aż do rana!

Proboszcz i wszyscy zebrani buchnęli śmiechem, wołając:
— Ten szelma, przy fortepianie nawet ze starych robi głupców!
Teraz jednak siedział Gösta cichy, smutny i nasłuchiwał, jak pani muzyka stara się go oweselić. Wolałby może samotność i ciszę, ale ze względu na starych przyjaciół musiał słuchać Pani Muzyki. Osmucał ich smutkiem swoim, nie cieszyło ich już Ekeby. Wyraźnie posunęli się w wieku.
Nagle w najpiękniejszem miejscu wybuchnął Gösta płaczem. Życie wydało mu się smutne, przysłonił twarz rękami i zapłakał tak, aż przeraził kawalerów. Nie były to bowiem słodkie łzy, jakie wywabiać zwykła bogini, ale szloch rozpaczy. Nie wiedząc co czynić, złożyli instrumenty.
Bogini poddała im atoli zaraz myśl, by zaczęli coś wesołego, mistrz Juljusz ujął gitarę i zaczął śpiewać wesołe piosenki biesiadne, krzywiąc twarz i naśladując to krowy to owce.
Dobry był pomysł bogini, ale Gösta trzasnął pięścią w stół, mistrz Juljusz podskoczył, a Gösta zawołał gwałtownie:
— Jestem nędznikiem i wyrzutkiem, który żyje poto jeno, by sprowadzać na bliźnich nieszczęście! Mimoto jednak nie wolno wam, przyjaciele, drwić z mego smutku. Ludzie lepsi od was strzegliby się tego!
To niesprawiedliwe! Gösta wie o tem to sam dobrze» ale nie może się opanować. Po wybuchu siedzi milczący i zawstydzony, a oni milczą także. Dotknęło ich to, dotkniętą uczuła się też bogini, ale przyszło jej nagle na myśl, że ma przecież pośród kawalerów dzielnego rycerza.
Był nim łagodny Löwenberg, któremu utonęła narzeczona, niewolnik Gösty, oddany mu bardziej nad innych. Przysunął się teraz płochliwie do fortepianu i musnął niepewną dłonią klawisze.
Na pierwszem piętrze, w skrzydle kawalerskiem miał Löwenberg stół z namalowaną klawiaturą i pultem na nuty, przy którym spędzał długie godziny codziennie, ćwicząc, grając utwory dla wprawy i ulubionego Beethovena. Bogini muzyka obdarzyła go łaską, on zaś pilnie odpisał sporą część z trzydziestu sześciu sonat mistrza.
Nie ważył się jednak tykać nigdy instrumentu prawdziwego. Klawjatura pociągała go, odstraszając jednocześnie, a hałaśliwie fortepian, na którym odegrano już tyle polek, był mu świętością. Przedziwny to instrument o mnóstwie strun, zdolny tchnąć życie w dzieło kompozytora. Löwenberg przykładał doń ucho i słyszał zaraz przeróżne scherza i andante. Był to dlań ołtarz ku czci bogini, którego nie tykał nigdy przez szacunek. Nie spodziewał się dojść do sumy, potrzebnej na kupno własnego fortepianu, a na instrumience majorowej grać nie śmiał, gdyż nie pozwalała poprostu go otwierać.
Słyszał brzdąkanie polek i pieśni bellmanowskich, ale sądził, iż to ubliża instrumentowi, który też wydawał głos jękliwy. Gdyby zagrano Beethovena, a wtedy dopiero zagrzmiałby potężnie.
Teraz przyszedł jednak czas na Beethovena i na niego, Löwenberga. Zebrał całą odwagę i usiadł podniecony chęcią pocieszenia swego pana i władcy, akordami śpiącemi w instrumencie.
Zaczął niepewnie. Drżącymi palcami szukał tonów, marszczył brwi, próbował, nie mogąc znaleść drogi, wkońcu zaś zakrył twarz dłońmi i zaczął gorzko płakać.
Okrutnie postąpiła z nim bogini muzyki. Świętość nie była świętością. Nie śniły tu, czekając zbudzenia, akordy i nie taił się orkan tonów. Zgasła doszczętnie harmonja przecudna, godna bogów. Został jeno stary klekot i na tem koniec.
Ulitowała się jednak bogini i dała znak mądremu pułkownikowi. Wziął ze sobą Rusta i przynieśli we dwu, stół Löwenberga z rezydenckiego skrzydła.
— Patrzno, Löwenberg! — rzekł Bacrencreutz, gdy wrócili. — Masz tu swój fortepian! Zagraj teraz coś dla Gösty.
I oto ustały łzy Löwenberga, siadł i zagrał Beethovena młodemu, przygnębionemu druhowi. Niech się weseli.
W głowie starego biedaka zabrzmiały żywe akordy. Pewny był, że Gösta słyszy i podziwia jego grę. Znikły wszelkie trudności, pasaże i tryle szły teraz niezmiernie łatwo. Pragnął nawet, by sam mistrz go usłyszał.
Zaś w miarę gry coraz to większy ogarniał go zapał, a każdy, poszczególny ton rozbrzmiewał coraz potężniej, nadziemsko. Grał zaś tak.
— Czemuż bym cię kochać nie miał, o bólu? Czyż dlatego, że usta twe zimne są, policzki blade, uścisk dławi, i zamienia w kamień spojrzenie?
— Ty jesteś bólu, jak dumna kobieta, trudna do pozyskania, ale dajesz rozkosz większą od miłości wszystkich innych. Wyklęty jesteś, ja zaś przyciskam cię do łona i trzymał będę na sercu, tak długo, aż ziąb uleci, a w duszy poczuję szczęście.
— Cierpiałem bardzo od chwili utraty ukochanej. Była we mnie i wkoło mnie noc straszliwa. Modliłem się ciągle żarliwie, a Bóg mnie nie słuchał. Niebiosy były zamknięte. Z gwiezdnego nieba nie zeszedł anioł pocieszyciel.
— Ale tęsknota moja rozdarła wkońcu zasłonę, a tyś spłynął ku mnie na promieniu księżyca. Bólu — kochanku, przybyłeś w jaśnieniu wielkiem, uśmiechniony, w otoczeniu aniołków, z wieńcami róż, cytrami i fletniami, tak że na twój widok uczułem się szczęśliwy.
— Ale znikłeś rychło. I już nie było promienia pomostu tęczowego ani miesięcznego, po którymbym mógł sięgnąć do ciebie. Leżałem na ziemi bez skrzydeł, związany i kurzem okryty. Skarga moja brzmiała, jak ryk dzikiego zwierza i grzmoty nieba. Piorun ci chciałem posłać gońcem i kląłem zieloną ziemią, by ogień ją zniszczył, a zaraza wyniszczyła ludzkość całą. Przezywałem śmierć i nicość, sądząc, że męki piekła, to raj wobec cierpień konania mego.
— I wówczas to, o bólu, stałeś mi się przyjacielem. Czemużbym cię nie kochał, jak ową, trudną do pozyskania kobietę, która daje miłość potężniejszą, niż inne?
Tak grał biedny mistyk, oblany blaskiem zapału, przepojony tonami, które dźwięczały mu w uszach. Pewny był, że i Gösta je słyszy i że go pocieszą na pewne.
Gösta słuchał, zrazu rozgniewany tą nową komedją, potem jednak ukoił go widok tego człowieka, który grał swego Beethovena. Wspomniał jego cierpienia i stratę ukochanej. Siedział teraz oto przy stole drewnianym. I starczyło mu to do szczęścia.
Gösta doznał upokorzenia i rzekł sobie:
— Czyż nie stać cię na cierpienie? Wszakże ubóstwo całego życia zahartowało cię, wszakże każde drzewo i każdy wzgórek uczył cię rezygnacji, wszakże wychowałeś się w kraju o ostrej zimie, a skąpem, upalnem lecie! Czyż zapomniałeś już sztuki wytrwania?
Tak, Gösto, — mężczyzna winien przyjmować odważnie i z uśmiechem wszystko, co mu przyniesie życie, inaczej nie jest mężczyzną. Straciłeś ukochaną, cierp tedy i znoś wyrzuty sumienia, ale na zewnątrz bądź prawdziwym Wermlandczykiem. Niech oczy twe błyszczą radością, a słowa sprawiają przyjemność przyjaciołom.
Życie i przyroda, to okrutnicy i niktby ich nie zniósł, gdyby dla przeciwwagi nie było radości i męstwa.
Męstwo i radość, to obowiązki życia. Nie zaniedbywałeś ich dotąd, czyń więc to samo dalej.
Czyż gorszy jesteś od Löwenberga, siedzącego tam, nad malowaną klawjaturą przy rzekomym fortepianie, czyś gorszy od tych wszystkich, beztroskich starców-młodzieńców? Wiesz przecież, że cierpienie nie oszczędziło z nich żadnego.
Spojrzał po towarzyszach, zasłuchanych z powagą w muzykę niedosłyszalną.
Nagle śmiech wesoły zbudził Löwenberga z marzeń. Podniósł ręce od klawiszów i nastawił uszu. Tak, to był śmiech Gösty, śmiech dawny, dobry, zaraźliwy, najpiękniejsza muzyka, jaką stary Löwenberg słyszał w życiu.
— Wiedziałem — zawołał — że Beethoven pomoże! Już ozdrowiałeś, widzę.
I stało się, że dobra bogini muzyka, wyleczyła z melancholji Göste Berlinga.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.