Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Upał
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lato tego roku było upalne, jak lato obecne, kiedy to piszę. Nastała najwspanialsza z pór roku.
Właśnie w tym czasie smucił się i cierpiał zły Sintram we Forsie. Gniewał go długi słoneczny dzień, bolał nad klęską ciemności, smuciły go wspaniałe majestaty listowia drzew i bujny kobierzec zaścielający ziemię.
Wszystko wypiękniało. Najbardziej szara i kamienista droga była teraz obrzeżona kwiatami lata, fioletową wyką i żółtym podróżnikiem.
Lato panowało w pełni, dzwony breńskiego kościoła słały swe akordy aż do Forsu, pokój objął wszystko, a Sintram zawrzał gniewem, że Bóg i ludzie śmią zapominać o jego istnieniu. Postanowił także pójść do kościoła, pokazać się rozradowanym i przywieźć na pamięć ciemń beznadziejną, dzień bez zmartwychswtania, oraz zimę bez wiosny.
Włożył wilczą szubę i futrzane rękawice, zaprzągł do sanek czerwonego konia, do uprzęży przypiął janczary. Tak wyposażony, jakby przy trzydziestu stopniach mrozu, pojechał. Zgrzyt pod płozami sań przywodził mu na myśl mróz, a pianę na zadzie konia brał za szron. Nie było mu gorąco, gdyż promieniował chłód, jak słońce żarem promieniuje.
Jechał rozległą równią na północ od brońskiego kościoła. Wielkie, jasne wsi leżały wokół i pola ze skowronkami pod niebem. Nigdzie nie słyszałem takich skowronków, dziwiło mnie też nieraz, jak mógł ogłuchnąć na ich śpiew.
Niejedno złościłoby go w drodze, gdyby patrzył. Przed chatami stały pochylone brzóski, a ściany widne przez otwarte okna umajono zielenią.
Najlichsza żebraczka niosła gałązkę bzu, a chłopki miały pęczek kwiecia u chustek.
Okryte kwiatami drzewa i krzewy wieńczyły osiedla, a trawa była zdeptana od wesołego tańca, ku czci święta lata.
Po Löffenie płynęły liczne tratwy z drzewem i białym żaglem, mimo braku wiatru, rozwiniętym na uroczystość, a przyczółki mostów zdobiły wieńce.
Drogami, do Bro wiodącemi szli do kościoła ludzie, zwłaszcza kobiety przystrojone były odświętnie w nowe suknie z samodziału.
Wszyscy cieszyli się nieustannie pokojem świętalnym, ciepłem, nadzieją plonów, poziomkami, które zaczęły się rumienić przy drodze, mówili o pogodzie, śpiewie skowronków i powtarzali:
— Zaprawdę, jest to dzień Pański!
Wtem nadjechał Sintram. Klął, machał biczem nad grzbietem ociekającego potem konia, piasek zgrzytał szkaradnie pod płozami sań, a ostry brzęk jańczarów głuszył dzwony. Czoło Sintrama pokrywało zmarszczki gniewu.
Ludzie w kościele zdumieli się, jakby na widok wcielonego djabła. A więc nawet w święto i podczas lata nie podobna zapomnieć o ciemnie i złem. (iężko, zaprawdę, żyć na ziemi.
Ci, co czekali początku nabożeństwa w cieniu kościelnego muru i na nagrobkach patrzyli w cichem zdumieniu, jak kroczył ku bramie. Przed chwilą rozradowani latem i rozkoszujący się życiem, doznali wrażenia, że nadchodzi tajemne jakieś nieszczęście.
Gdy szedł środkiem tłumu, zauważono z zabobonnym strachem sposób jego pozdrowienia i każdy, pominięty przezeń bardzo był rad, Sintram witał jeno tych, którzy mu służyli. Zdjął nisko czapkę przed proboszczem brobijskim, uniósł ją jeno zlekka, mijając Marjannę Sinclaire i kawalerów, nie pozdrowił zaś wcale dziekana brońskiego, ni naczelnika urzędu.
Sintram wszedł do kościoła, siadł na swojem miejscu i cisnął na ławkę rękawice, tak że głośno zaszczękły wszyte w skórę wilcze pazury. Jednocześnie kilka kobiet zemdlało na widok kosmatej postaci i musiano je wynieść z kościoła.
Nikt nie śmiał wygnać Sintrama z kościoła, chociaż przeszkadzał w nabożeństwie wiernym. Bano go się ogólnie.
Daremnie mówił dziekan o jasnem święcie lata. Nikt go nie słuchał, a wszyscy myśleli jeno o złem, o zimnie i tajemniczem nieszczęściu, którego zwiastunem był niesamowity dziedzic Forsu.
Po nabożeństwie udał się Sintram na zbocze kościelnego wzgórza i zaczął wodzić oczyma po wybrzeżu brobijskiem, trzech przylądkach zachodnich i dalej aż po jezioro Löffen. Wszyscy widzieli jak zaciśniętą pięścią grozi jezioru i zielonym wzgórzom. Potem zwrócił się na południe, śląc spojrzenie aż tam, gdzie zdawała się kończyć powierzchnia wody, a wreszcie na północ, ku Gurlicie i Björdinet. Obracał się wkoło, zwijał pięść i groził, a wszyscy czuli, że dzierży w dłoni pioruny, które cisnąłby, gdyby jeno mógł, na spokojną okolicę, szerząc śmierć i rozpacz. Serce jego tak teraz przesiąkło złem, że radowało się jeno zagładą. Oszalały tą żądzą, srożył się nad wszystkimi, a ludzie nie znając przyczyn, szerzyli najdziwniejsze wieści. Opowiadario, że kiedy kościelny chciał zamknąć drzwi świątyni, klucz złamał się, gdyż w zamku tkwił twardy zwistek papieru. Zaniesiono to do dziekana. Zwitek okazał się listem, skierowanym do istoty nie z tego świata.
Szeptano sobie, co było na tym papierze. Dziekan spalił go, ale kościelny podpatrzył czerwone litery na czarnem tle i powiedział, że Sintram chciał zniweczyć całą okolicę, widną z wieży brobijskiego kościoła, tak by las porósł na miejscu kościoła, a niedźwiedź i lis zamieszkały w ludzkich osiedlach. Pola miały leżeć odłogiem, a głosu koguta, ni psa słyszeć już tu nie miano. Nieszczęście to było służbą na rzecz złego ducha i Sintram przyrzekał, iż tego dokona.
Zasępili się wszyscy myślą o przyszłości, wiedząc jak potężne jest zło, jak nienawidzi tego co żyje, jak bezlitośnie radeby zamienić w dzicz całą równię, choćby przyszło wziąć do pomocy zarazę, głód, czy wojnę, celem wygnania precz każdego, kto miłuje uczciwą, pokojową pracę.