Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/O czarownicy z gór dalekich
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czarownica z gór dalekich przybyła nad brzegi Löffenu.
Miała krągłe plecy, była niska, a ubranie jej stanowił kaftan skórzany i pas srebrem kuty. Niewiadomo czemu od wilczych nor przyszła w osiedla ludzkie? I czego szukała pośród zielonych równi?
Mimo bogactwa swego żebrała, chciwie gromadzące datki. W górach niedostępnych miała skrzynie srebra, po górskich wąwozach pasły się jej trzody owiec i złotorogich krów, a mimoto chodziła w drewniakach i natłuszczonym, skórzanym kaftanie, którego barwny rąbek przeświecał przez wiekowy brud, mchem napychała fajkę i żebrała nawet u najbiedniejszych. Djabeł niech wspomaga taką babę, nie dziękującą nigdy i nigdy nie sytą!
Stara była. Nikt nie mógł powiedzieć, przed ilu laty blask młodości opromieniał tę twarz czarną, błyszczącą od tłuszczu, o płaskim nosie i wąskich oczach, łyskających niby węgle z popiołu. Jak dawno temu, siedząc przed szałasem kosiarza, odpowiadała na rogu miłosnemu graniu zakochanego pasterza? Żyła od kilkuset lat, najstarsi pamiętali, tego włóczykija po całym kraju, a taką samą widzieli ją ich ojcowie za swych lat młodych. Ja sama, która to piszę, widziałam ją. I pewnie dotąd żyje jeszcze.
Była tęgą córą pewnego Fina, co znał się na czarach. Tęgą i nieugiętą. Kroczyła twardo szerokiemi stopy po żwirze dróg, sprowadzała grad, kierowała piorunami, umiała krowy na błędne drogi sprowadzać i szczuć wilki na owce. Słowem, dużo czyniła złego, a dobrego nie wiele, toteż należało żyć z nią w zgodzie. Jeśli żebrała o kozę, to trzeba ją było dać, gdyż inaczej mógł paść koń, spłonąć dom, zachorzeć krowa, umrzeć dziecko, albo nawet oszaleć mogła oszczędna i porządna gospodyni domu.
Nie lubił jej nikt, wszyscy jednak witali ją z uśmiechem. Nie wiedziano, poco przybywa, choć pewnym był każdy, że nie idzie jej wyłącznie o napełnienie sakwy dziadowskiej. Zło i różne znaki jawiły się wraz z nią, lisy i wilki wyły o zmierzchu, a szkaradne, czarne i żółte robactwo, spluwające jadem, przyłaziło z lasu, aż pod progi domostw.
Dumna była ze swej prastarej wiedzy tajemnej, mocarne runy wyrzezane miała na lasce, której za nic w świecie dać z ręki nie chciała, śpiewała czarodziejskie pieśni, warzyła czarodziejskie napoje, oddawała czarodziejskie strzały po przez jezioro i wiązała węzły na burzę.
Cóż myślała o ludziach okolicznych? Dla niej, która wierzyła w Tora, pogromcę olbrzymów i potężne fińskie bożyszcza, chrześcijanie byli tem, czem są swojskie kundle wobec wilków. A jednak przychodziła często z gór przyjrzeć się ich karlim obyczajom. Ludzie drżeli na widok baby, która chodziła pośród nich pewna i spokojna, pamiętna swej sławy i władzy. I jak kot ufa swym pazurom, tak ufała mądrości swej, oraz mocy pieśni boskich, czarodziejskich. Jako król jakiś władała postrachem, niezwyciężona.
Zwędrowawszy wiele, dotarła do Borgu i weszła bez wahania w bramę hrabskiego pałacu. Przez kuchnię wchodząc nierada, kroczyła ku terasie kwietnej tak pewnie, jakby szła połoniną górską.
Aż tu właśnie hrabina Märta wyszła zażyć prześlicznego dnia czerwcowego, a jednocześnie dziewczęta służebne niosły z wędzarni do śpiżarni na drągu świeżo uwędzone szynki i połcie słoniny. Przystanęły, a jedna zagadnęła:
— Może jaśnie pani obejrzy szynki, czy dobrze uwędzone.
Hrabina, zarządzając chwilowo gospodarstwem na Borgu, pochyliła się przez balustradę, chce obejrzeć wędliny, a wtejże chwili Finka położyła rękę na jednej szynce.
Przepyszna była szynka, tłusta, pachnąca jałowcem, istny kąsek dla Bogów! Czarownicy zachciało się tej szynki.
Nie poniżyła się do prośby i żebraniny. Wszakże z jej łaski rosły zioła i żyli ludzie, mogła sprowadzać mróz, burzę i powódź. Pocóż miała żebrać? Poprostu brała, czego jej się zachciało i koniec.
Ale hrabina Märta nie znała potęgi czarownicy.
— Idź precz, starucho! — zawołała.
— Daj mi tę szynkę! — rzekła czarownica.
— Oszalałaś chyba! — krzyknęła hrabina i kazała dziewczętom odnieść wędliny do śpiżarni.
Oczy staruchy rozbłysły gniewem i pożądaniem.
— Daj mi tę brunatną szynkę! — powtórzyła. — Albo źle z tobą będzie!
— Wolę dać srokom niż takiej włóczędze! — odparła hrabina.
Czarownica zadrżała z gniewu. Podniosła kij z runami i wstrząsnęła nim groźnie, wymawiając niepojęte słowa. Włosy jej się zjeżyły, oczy sypnęły skrami a twarz wykrzywił skurcz.
— Niech ciebie sama zjedzą sroki! — zawołała po chwili.
Potem odeszła, mrucząc klątwy i wymachując kijem. Zwróciła się ku domowi, już nie na południe. Córa dziczy dopełniła celu, dla którego zeszła ze swych gór.
Hrabina Märta została na terasie, śmiejąc się z szaleńczych ruchów wiedźmy, ale niedługo śmiech zamilkł na jej ustach. Aż tu ptaki nadleciały. Nie wierzyła oczom własnym. Nadleciały w istocie sroki, które ją miały zjeść.
Z parku i ogrodu ciągnęły tuzinami, wyciągając szpony i rozwierając chciwie dzioby, z wrzaskiem i piskotem. Przed oczyma hrabiny zamigotały czarno białe pióra, stała oszołomiona w chmurze ptactwa, którego skrzydła lśniły metalicznie w słońcu. Coraz to więcej srok napływało z całej okolicy, szumiąc lotkami złowrogo. Chmara cała tuż przy oczach miała setki pazurów. Uciekła do sieni, skryła się za drzwi, nieprzytomna, ogłuszona wrzaskami i biciem skrzydeł.
Została w ten sposób odcięta od słońca, lata i całej radości życia. Żyć jej teraz padło za zamkniętemi drzwiami i spuszczonemi storami, wśród rozpaczy i strachu, graniczącego z obłędem.
Samo to opowiadanie, chociaż prawdziwe i stwierdzone przez setki żyjących dotąd starych ludzi, wyda się szaleństwem, jakkolwiek wszyscy wiedzą o tej legendzie.
Ptaki obsiadły balustradę terasy i cały dach pałacu, czekając na zjawienie się hrabiny. Pobudowały gniazda w parku i zostały tu na stałe, a nie sposób ich było odpędzić. Strzelanie pogorszało jeszcze sprawę, gdyż za
każdą, która padła, nadlatywało dziesięć nowych. Czasem wielkie stado ruszało na żer, ale zostawała liczna straż, a ile razy hrabina pokazała się, uchyliła story, lub spróbowała wyjść za próg, rzucała się na nią wrzeszcząca chmura i musiała uciekać do pokoju najodleglejszego.
Pędziła życie w sypialni, poza czerwoną salą i nieraz opowiadano mi, że owego czasu strasznego, pokój ten wyglądał nad wyraz smutnie. Ciężkie portjery wisiały u drzwi i okien, podłogę pokryto grubemi dywanami, ludzie chodzili cicho i mówili szeptem.
W sercu hrabiny zamieszkał blady strach, włosy jej osiwiały, twarz pokryły zmarszczki, w ciągu miesiąca stała się staruszką. Nie mogła się oprzeć tym czarom okrutnym. W nocy zrywała się z krzykiem ze snu, sądząc, że sroki ją napadają. Nie wpuszczała ludzi, pewna, że za każdym wchodzącym przyleci stado wrogów, siedziała wtedy zazwyczaj samotna, niema, zakrywając rękami oczy, kołysząc się w fotelu, chora, zrozpaczona i obezwładniona zaduchem, od czasu do czasu zrywając się z krzykiem i skargami.
Trudno o życie smutniejsze. Więc każdy litował się nad biedaczką.
Nie mam nic więcej do opowiadania o niej, a i to, com przytoczyła, dobre nie było. Mam niemal wyrzuty sumienia. Była dobroduszna i wesoła za młodu i dużom słyszała, nie zamieszczonych tu coprawda, arcyuciesznych historyjek.
Nie wiedziała jeno, że dusza wciąż łaknie. Zabawą i głupstwem żyć nie może. Jeśli zaś nie dostanie innego pożywienia, rozdziera, jak dzikie zwierzę zrazu innych, a potem samą siebie.