Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Dworek Liliencrone
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Żył pośród rezydentów jeden, którego zwałam zawsze wielkim muzykiem. Był to rosły, kościsty mężczyzna, z wielką „głową i czerwonemi, bujnemi włosami. W owym czasie nie przekroczył jeszcze pewnie czterdziestki, ale kanciasta twarz i spokojne zachowanie się czyniło go z pozoru starszym. Był to człowiek dobroduszny, jeno smutny.
Pewnego popołudnia wziął pod pachę skrzypce i opuścił Ekeby, nie żegnając się z nikim, chociaż miał zamiar nie wracać. Od czasu nieszczęścia hrabiny Elżbiety nie mógł znieść Ekeby. Szedł bez odpoczynku przez cały dzień i noc, aż dotarł rano o świtaniu do małej posiadłości Löfdali, która była jego własnością.
Wszyscy spali jeszcze, tak było wcześnie. Liliencrona usiadł na zielonej murawie przed dworem i zapatrzył się na swoje osiedle. Wielki Boże, czyż mogła istnieć na ziemi piękniejsza posiadłość! Trawnik pokrywała piękna, jak nigdzie chyba murawa. Pasły się tu owce, dreptały dzieciaki z zabawkami, a jednak trawnik był zawsze jednako gęsty i zielony. Nigdy go nie koszono, ale conajmniej raz w tygodniu gospodyni umiatała słomę, gałęzie i zeschłe liście. Wszedł na żwirową ścieżkę, ale zaraz zeszedł z niej, spostrzegłszy jakie spustoszenie porobiły jego wielkie nogi na drożynie, wieczorem świeżo przez dzieci wygracowanej. Jakże tu wszystko bujnie rosło! Jarzębiny na dziedzińcu miały wysokość buków, a korony, jak dęby. Nie widziano chyba dotąd drzew takich. Wokół grubego pnia każdej. wiły się żółte powoje, których białe kwiaty pośród ciemnego listowia przypominały gwiazdy nieba. Przedziwne drzewa. Niedaleko rosła stara wierzba tak gruba, żeby jej dwu ludzi nie objęło. Wypróchniała i pękła, piorun pozbawił jej korony, ale nie chciała umierać. Puszczała co wiosny zielone pędy ze szczelin pnia, na dowód że żyje.
Drzewo u wschodniego narożnika przysłaniało cały dwór. Kryty sitowiem dach usypany był białem kwieciem. W dali na polu stały w grupach brzozy, otaczające ten raj. Najrozmaitszych kształtów, jakby umyślnie naśladowały różne drzewa. Jedne podobne do rozłożystych lip, gęste i bujne, drugie strzelały w górę niby topole, inne jeszcze udawały wierzby płaczące. Każda była inna, ale wszystkie piękne.
Liliencrona obszedł dom wokoło. Ogród był tak piękny, że przystanął, oddychając głęboko. Kwitły jabłonie. Widział je i po innych posiadłościach, ale nigdzie nie kwitły jak tu, gdzie je znał od dziecka. Szedł ostrożnie ścieżkami, złożywszy ręce.
Ziemia była biała i drzewa białe, z różowym gdzieniegdzie jeno nalotem. Nie napotkał dawno czegoś równie pięknego. Znał każde drzewo, niby rodzeństwo i towarzysza zabaw. Kwiaty jabłoni owocujących późno, były całkiem białe, letnich różowe, a rajskie jabłka kwitły purpurowo. Najpiękniej spisała się stara dziczka, cierpka, której jabłek nikt jeść nie chciał. Nie żałując kwiatów, przybrała wprost w porannem słońcu wygląd zaspy śnieżnej.
Był wczesny ranek, rosa lśniła na liściach, zmyła kurz doszczętnie, a poprzez las ciemniejący opodal skradały się pierwsze promienie słońca, okrywając purpurą szczyty jedlin. Lekka mgła snuła się przepięknym welonem po rozłogach koniczyny, łanach żyta i jęczmienia, a cienie były ostre jak w księżycową noc.
Obejrzał skrupulatnie wielkie grzędy jarzyn, pocięte ścieżkami, wiedząc że pracy tej dokonała żona wraz z służebnemi. Kobiety bronowały, nawoziły, pełły i uprawiały ziemię, aż się stała lekka i urodzajna. Wyciągały potem grzędy pod sznur, odcinały kwadraty, a wkońcu udeptywały ścieżki i siały, aż wszystkie kwadraty były pełne. Dzieci pomagały a ta praca czyniła im wielką radość, chociaż nużyło je chylanie się i wyciąganie rąk. Wynik, jak łatwo pojąć, był jednak bardzo pomyślny, przeszedł oczekiwania.
Teraz wszystko rosło.
Niech Bóg błogosławi roślinom! Groch stał zuchwale i zadzierał głowę w górę z pośród grubych liścieni, a korzonki buraków drążyły w najlepsze ziemię. Wesołą zwłaszcza minę miała nać pietruszki, wychylająca się z pod ziemi, jakby grała z życiem w chowankę.
Gdzieniegdzie widniały grządki trochę krzywe, zasiane wszystkiem po troszeczkę. Zwyczajnie ogródki dziecięce.
Liliencrona wziął skrzypce pod brodę i zaczął grać. Ptaki skryte w wysokich krzakach, słoniących ogród od północy, zaśpiewały. Nie mogło milczeć żadne, obdarzone głosem stworzenie w ten piękny ranek. Smyczek grał sam.
Liliencrona chodził po ogrodzie, grając i rozmyślając:
— Nie, zaprawdę, niema na ziemi piękniejszego zakątka! Czemże jest Ekeby wobec Löfdali? Dom mój wprawdzie kryty jest sitowiem i ma jedno jeno pięterko. Stoi u skraju lasu, tuż pod górą. Niema tu nic nadzwyczajnego. Niema jeziora, wodospadu, łąk nadbrzeżnych, ni parku, ale jakże wszystko piękne! Dom to dobry, spokojny, gdzie żyć łatwo, bez nienawiści, goryczy, gdzie wszystko koi łagodność. Takim powinien być każdy dom,
Gospodyni spała w pokoju od ogrodu. Zbudzona nagle nie ruszyła się, uśmiechnięta i zasłuchana. Muzyka zbliżała się coraz to bardziej i grajek stanął pod jej oknem. Wiedziała, że mąż w ten sposób, zazwyczaj, przybywa po jakiemś większem wydarzeniu, czy dzikim figlu w Ekeby.
Stał oto, spowiadając się i prosząc o przebaczenie. Opowiadał o siłach, które go odciągnęły znowu od osób najdroższych, od niej i dzieci, chociaż kocha, naprawdę je kocha.
Wśród tego grania wstała i ubrała się, nie wiedząc dobrze, co czyni. Przepełniała ją muzyka.
— Nie wywabił mnie dostatek — grał — ni miłość dla innej kobiety, ani wreszcie żądza sławy, jeno zmienność życia, piękno jego, gorycz i bogactwo, które odczuwać muszę. Ale dość mam tego, jestem syty i wyczerpany. Nie opuszczę już domu. Przebacz i bądź wyrozumiałą!
Odsunęła firankę, otwarła okno i ukazała mu piękne, dobre oblicze swoje.
Była dobra i mądra, a spojrzenie jej, jak spojrzenie słońca, błogosławiło wszystkiemu, na co padło.
Kierowała wszystkiem, strzegła, by rosło i bujało. Nosiła w sobie szczęście.
Wspiął się do niej na uszak okienny, szczęśliwy, jak kochanek.
Potem objął ją, wziął na ręce i zaniósł pod jabłonie, gdzie zaczął opowiadać, jakie wszystko ładne, pokazując grządki dzieci i młodą nać pietruszki.
Gdy dzieci wstały, ogarnął je zachwyt z powodu przybycia ojca. Wzięły go w wyłączne posiadanie, pokazując wszystkie nowe i uwagi godne rzeczy. Musiał oglądać mały młynek na strumieniu, gniazdo we wierzbie i młode karasie w stawie, pływające tysiącami, tuż pod powierzchnią wody.
Potem rodzice i dzieci ruszyli na daleką przechadzkę w pole. Musiał podziwiać gęstość młodego żyta, urodę koniczyny i kiełkujące ziemniaki.
Po powrocie zwiedził kuchnię, obejrzał nowonarodzone cielęta i owce, szukał jaj i dawał koniom cukier.
Dzieci trzymały go przez cały dzień, zaniedbując naukę i pracę wszelką, a włócząc się jeno z ojcem.
Wieczór grał im polki, a przez cały dzień był tak dobrym towarzyszem, że zasnęły, prosząc Boga, by został na zawsze.
Został też przez cały tydzień wesoły, jak dziecko. Zakochany w żonie, dzieciach i wszystkiem co w domu, nie myślał o Ekeby.
Potem jednak znikł pewnego dnia, nie mogąc znieść tyle szczęścia. Ekeby było mu stokroć mniej warte, ale tkwiło w wirze, w pośrodku zdarzeń.
Tam dopiero! Ileż to wątków różnych do gry i do marzeń. Bo i jakże zdołałby nawet istnieć zdala od kawałów hultajskich, i od jeziora Löffen, wokół którego baśń dzikie wyprawia harce.
Tymczasem w posiadłości jego szło wszystko właściwym trybem, rosło i dojrzewało pod strażą łagodnej pani domu. Wszyscy żyli tu cicho, szczęśliwie, bez goryczy i sporu, skargi ni cierpienia, a każda rzecz i sprawa toczyła się swoją koleją. Cóż poradzić na to, że pan domu tęsknił za życiem w Ekeby? Czyż żalić się nań, jak na słońce, co zachodzi w każdą noc, zostawiając ziemię w ciemności.
Prócz uległości nie nie jest niezwalczone, a nice też nie odnosi tak bezwzględnego zwycięstwa, jak cierpliwość.