Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Żelazo ekebijskie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nastała wiosna i całą Wermlandja wysyłać miała ze swych hamerni żelazo do Göteborgu.
W Ekeby nie było atoli żelaza. Jesienią przeszkadzała długotrwała susza, z wiosną zaczęło się panowanie rezydentów.
Za ich czasów po skalistych granitowych progach björksenskiego potoku nie spływała woda, ale mocne, gorzkie piwo, a Löffen napełniała wódka. Za ich czasów kuźnie nie przerabiały rudy, bo kowale stali rozebrani, w drewniakach przy ogniu i obracali na ogromnych rożnach pieczenie, zaś pomocnicy szpikowane kapłony trzymali w wielkich obcęgach nad ogniem.
Za tych czasów tańczono po wszystkich wzgórzach, sypiano na tokarniach, a grano w karty na kowadłach. W czasach tych nie kuto żelaza w Ekeby.
Ale gdy wiosna nastała, zaczęto w kantorach göteborskich czekać na żelazo ekebijskie, dobyto kontrakty pozawierane z majorem i majorową, przyrzekające całe setki centnarów i dziwowano się wielce.
Cóż obchodzić mogły kawalerów kontrakty majorowej? Podtrzymywali oni nieustannie w toku uciechy wszelakie, muzykę na skrzypcach i biesiady i dbali o to, by tańczono po wszystkich wzgórzach.
Nadeszło żelazo z Stömne, nadeszło potem z Sölje, nadeszło też z Kymsbergu, drogą przez wrzosowisko i jezioro wenerskie. Z Uddeholmu i Munkeforsu wysłały żelazo wszystkie posiadłości, tylko żelaza z Ekeby nie było.
Czyżby Ekeby nie było już najważniejszą hutą Wermlandji? Czyż nikt nie czuwa nad sławą starej firmy? Nie! W Ekeby rządzą kawalerowie, dbający o to jeno, by tańczono po wszystkich wzgórzach. Na nie innego nie stać ich marnych umysłów.
Ale wodospady, strumienie, promy, rzeki, szluzy i przystanie pytają zdumione:
— Czyliż nie nadejdzie żelazo z Ekeby?
W głębi ciemnych lasów zaczynają się śmiać mielerze, wielkie głowy młotów nachylają się ku sobie i drwią, a szyby kopalniane rozdziawiają szerokie gęby, wtórując im śmiechem szyderczym.
— Czyż to słychana rzecz! Niema żelaza w Ekeby! W najlepszych hutach Wermlandji zabrakło żelaza!
Dalejże hultaje! Dalejże bezdomni i włóczędzy! Nie dozwólcie, by taka hańba spadła na Ekeby! Jest to wszakże jedyny wasz przytułek na ziemi, niezrównanie piękne miejsce, na myśl o niem łzy ronicie, idźcież tedy kawalerowie na ratunek Ekeby.
W Ekeby coprawda spoczywały młoty, ale w sześciu innych hutach szła praca raźnie, a żelaza więcej jest, niźli potrzeba.
Gósta wyruszył rozmówić się z zawiadowcami sześciu posiadłości.
Uznał, że niema co pytać o to w Högforsie, położonem nad björkseńskim potokiem, tuż przy Ekeby, tak że wpływy rządów rezydenckich oddziaływały bezpośrednio na tę miejscowość. Ruszył tedy parę mil dalej na północ i dotarł do Lötaforsu. Była to pesiadłość piękna, zaiste. Górny Löeffen rozlewał się szeroko po jednej stronie, po drugiej zaś sterczała grań Gurlity w romantycznem otoczeniu lasów, jak przystało takiej górze. Ale w kuźni nie pracowano przez cały rok z powodu zepsucia wielkiego koła rozpędowego.
— Czemuż nie doprowadzono tego do porządku? — spytał.
— Jedyny w okolicy cieśla, zdolny naprawić koło, był zajęty gdzieindziej! — odpowiedział zarządca. — Nie mogliśmy przekuć ni jednego ładunku kruszcu.
— Trzeba było sprowadzić cieślę.
— Sprowadzić? Posyłaliśmy poń codziennie, ale nie miał nigdy czasu. Miał mnóstwo roboty przy naprawie altan i kręgielni w Ekeby.
Gösta uświadomił sobie zaraz, czego doświadczy w tej podróży.
Pojechał dalej, do Bjrönidetu. I ta posiadłość była pięknie położona, tak że możnaby tam wystawić pałac. Duży dom mieszkalny panował nad półkolistą doliną, otoczoną z trzech stron potężnemi górami, zaś z czwartej zamkniętej Löffenem. Gösta zauważył, że trudno o piękniejsze miejsce na spacery przy księżycu i do marzeń. Ścieżką wzdłuż Elfu można było obok wodospadu dotrzeć aż do samej kuźni, wykutej w skalnem podziemiu. Czyż jednak było tam żelazo?
Nie, oczywiście nie. Zbrakło węgla, bo z Ekeby nie przysłano pieniędzy na zapłacenie węglarza, ani furmanek po te węgle. Przez całą zimę kopalnia spoczywała.
Gösta pojechał spiesznie ku południowi i dotarł do Han, na wschodniem wybrzeżu, potem ruszył do Löfftaforsu, zapadłego w lasy i Elgforsu, ale tam lepiej mu się nie powiodło. Nigdzie nie było żelaza i to zaiste chyba z winy samych rezydentów.
W Elgforsie, małej hucie, już na wschodzie, w tem uroczem miejscu, pociągającem ludzi, przepyszne zawsze bywały polowania i mnóstwo łowiono ryb. Na tych przylądkach i w tych lasach brzozowych można było dowoli dumać przez dzień cały. Panowała tam cisza i pokój taki, jakoby zdala od pełnej troski i niepokoju ziemi.
Duchy pokoju, władające zakątkiem, utrudniały jednak zazwyczaj dojazd, tak że Gösta i Don Juan niemało się natrudzili w drodze.
Zarządcą huty był tu Gustaw Bendix, Zmarszczył się tęgo na wieść o celu przyjazdu Gösty.
— W innych hutach nie macie pewnie nic? — spytał.
— Nic, a nic!
— Szubrawcy! — zawołał. — Kłamią, jak najęci wszyscy! Ni jeden wóz nie przejechał tej zimy przez moje lasy. Całe żelazo, wierz mi, Gösto, jest już w Göteborgu.
Gösta nabrał otuchy. Niewiele sobie rokował po Bendixie, teraz atoli pewny był, że znajdzie tu żelazo.
Bendix ujął go za rękę i poprowadził do kantoru.
— Pokażę ci coś przedziwnego, drogi bracie! — rzekł stary żartowniś, dobywając z szuflady dwa małe pilniki stalowe.
— Zgadnij, gdzie to znalazłem? — spytał z wielką powagą.
Gösta nie mógł odgadnąć naturalnie.
— Przypatrz się! — rzekł wyjmując z tej samej szuflady dużego, zdechłego szczura i pokazując, że miast zwykłych zębów przednich ma stalowe pilniki.
— Cóż powiesz, bracie na to? To przecież wielka niesprawiedliwość ze strony Pana Boga. Żeby taki szczur mógł jeść żelazo! Djabły jakieś, czy co? Zjadły wszystko żelazo, tak że nie zostało ni jednej sztaby. Wczoraj znalazłem magazyn pusty, tylko kilka wiórów i zdechły szczur. Ale te pilniki miał w paszczy, toteż zaraz zrozumiałem, co się stało. Może chcesz te pilniki? Bardzo ciekawe okazy.
Rzekłszy to, zwrócił się zatroskany do Gösty skulonego na krześle biurowem i gotowego śmiać się na wieść, że szczury zjadają żelazo, choć nieraz słyszał o tem po różnych hutach.
Gösta powrócił do Ekeby, hultaje pochylili głowy, w zawstydzeniu i smutku, patrząc na kilka centnarów posiadanego kruszcu. Wydało im się, że przyroda urąga, ziemia wzdycha, a trawa i kwiaty płaczą nad ruiną ekebijskiej sławy.
Na cóż wielu słów i zdziwienia. Żelazo z Ekeby jest!
Czeka u brzegu Klarelfu załadowane na galary, gotowe płynąć, iść na wagę w Karlsztadzie i żeglować szkutami wernernejskiemi do Góteborgu. Sława Ekeby uratowana!
Jakże to możliwe? Wszakże w Ekeby znalazło się ledwo kilka centnarów kruszcu, a po innych hutach nie było nic. Jakże tedy możliwe, by można spławić na wagę w Karlsztadzie takie niezmierne ilości żelaza? Spytać o to trzeba rezydentów.
Znajdowali się oni sami na pokładzie ciężkich, brzydkich statków i chcieli osobiście przewieźć żelazo, tak by go nie tknął żaden ze zwyczajnych przewoźników. Udali się na pokład, zabierając flaszki, kosze z zapasami, trąbki, skrzypce, strzelby, wędki i karty. Postanowili uczynić wszystko dla miłego żelaza i nie opuścić go, póki nie znajdzie się w göteborskiej przystani. Sami chcieli je spławić, wyładować, władać żaglami i wiosłami, a stać ich na to, by dokonać tego zadania. Wszakże znali każdą ławicę, prąd i skałę wenernejskiego jeziora, a sterem i liną żaglową władali równie dobrze, jak skrzypcami, czy koniem.
Nikt nie został w domu. Wujaszek Eberhard wstał od pultu, kum Kristoffer wylazł z za pieca, ruszył się nawet łagodny Löwenberg. Gdy szło o honor Ekeby, nie lenił się nikt z pośród kawalerów.
Niedobrze jest Löwenbergowi patrzeć na Klarelf. Od trzydziestusiedmiu lat nie widział go, nie wsiadł w czółno, nie mogąc znieść widoku błyszczącej powierzchni jezior i szarych rzek. Przywodziło mu to smutne wspomnienia i dlatego unikał widoku wody, teraz jednak i on nie mógł wytrzymać. Szło o honor Ekeby. Przed trzydziestusiedmiu laty utonęła w Klarelfie narzeczona Löwenberga i od tego czasu nie tęgą miał głowę.
Patrząc teraz na prąd wody, uczuł rosnący coraz to bardziej męt w głowie. Szara rzeka o połyskliwych, białych falach wydała mu się wielkim wężem o srebrnej łusce, czatującym na łup. Wysokie, żółte, piaszczyste, skąpo porosłe brzegi były ścianami pułapki, na której dnie wił się wąż, zaś droga przebijająca je i idąca ku wybrzeży, gdzie czekały promy — to niby wejście do morderczej jaskini.
Mały człowieczek stał z rozwartemi szeroko, niebieskiemi oczyma, biała broda powiewała na wietrze, a zawsze lekko zarumienione policzki były teraz aż blade ze strachu. Pewny był całkiem, że ktoś nadejdzie tą drogą i rzuci się w paszczę czyhającego węża.
Rezydenci jęli się sposobić do odbicia od brzegu. Ujęli już długie żerdzie, któremi mieli odepchnąć galary, gdy nagle zawołał Löwenberg:
— Czekajcie! Na miłość boską, czekajcie!
Zrozumieli, że mu się zaczyna mącić w głowie od pierwszego ruchu galaru, ale bezwiednie opuścili żerdzie, on zaś, jakby powiadomiony, że ktoś nadejdzie drogą i musi rzucić się w wodę, podniósł ostrzegawczo rękę.
Wydawało mu się, że widział kogoś nadchodzącego.
Jak wiadomo, zdarzają się w życiu takie spotkania jak to, które nastąpiło teraz właśnie. Kto zdolny dziwić się, niechże się dziwi, że kawalerowie mieli promy u brzegu Klarelfu tegoż właśnie ranka, nazajutrz po nocnej ucieczce hrabiny Elżbiety. Dziwniejsze byłoby jednak chyba, gdyby młoda kobieta nie znalazła nigdzie pomocy. Zdarzyło się tak, że wędrując przez całą noc, doszła do przewozu właśnie w chwili, kiedy hultaje chcieli odbić od brzegu. Stojąc bez ruchu, patrzyli, jak rozmawia z przewoźnikiem, odwiązującym czółno. Była ubrana po wiejsku, więc nie wiedzieli, że to ona, mimoto wydała im się znaną. Właśnie w tej chwili chmura kurzawy stanęła na drodze, a wśród niej ukazała się żółta kolasa. Elżbieta odrazu zrozumiała, że to konie z Borgu. Więc ją znaleźli. Nie było już sposobu ujść niepostrzeżenie czółnem, a jedyną ucieczką stanowiły hultajskie galary. Toteż wskoczyła na pierwszy z brzegu, nie patrząc, kto się na nim znajduje. I dobrze się stało, gdyż inaczej wolałaby zginąć pod kopytami koni, jak szukać tu ocalenia.
Gdy była już na statku, zaczęła wołać:
— Skryjcie mnie! Skryjcie mnie!
Hultaje poprosili, by się uspokoiła, odbili szybko od brzegu, dążąc ku prądowi na Karlsztad, a w tejże chwili dojechała do przystani kolasa.
Siedzieli w niej hrabia Henryk i hrabina Märta. Hrabia pobiegł do przewoźnika, chcąc spytać, czy nie widział jego żony. Ponieważ jednak wstyd mu było powiedzieć, że zbiegła, rzekł tylko:
— Zgubiłem coś!
— Tak? — odparł chłopak.
— Powiadam, że mi coś zginęło! Czyście nie widzieli tu czegoś?
— O co jaśnie pan pyta?
— Mniejsza z tem! Coś mi zginęło. Hm, a czyście przewozili dziś kogo?
Oczywiście nie mógł dostać odpowiedzi, a hrabina Märta musiała się sama rozmówić z przewoźnikiem i w minutę później wiedziała o ucieczce zbiega na płynących zwolna galarach.
— Cóż to za ludzie znajdują się na galarach?
— To są hultaje, jak ich tu zwiemy wszyscy.
— Ach! — powiedziała hrabina — a więc żona twoja w dobrych jest rękach, Henryku. Możemy spokojnie wracać.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ale na galarach nie było tak wesoło, jak sądziła hrabina Märta. Dopóki nie znikła żółta kolasa, młoda kobieta siedziała skulona na ładunku, nie ruszała się i patrzyła w wodę.
Gdy pojazd zawrócił, poznała widocznie hultajstwo, bo zerwała się, jakby do ucieczki, tak że najbliżej stojący musieli ją wstrzymać. Jękła i siadła z powrotem.
Rezydenci nie śmieli mówić do niej, ni zadawać pytań. Zdawało się, że bliską jest obłędu.
Po chwili zaczęli odczuwać brzemię odpowiedzialności. Samo już żelazo był to ciężar wielki dla nienawykłych ramion, teraz zaś mieli wziąć na siebie troskę o młodą damę wysokiego rodu, która uciekła od męża.
Podczas zabaw w zimie przywodziła na pamięć ona temu i owemu z nich młodszą siostrzyczkę, kochaną swego czasu. Każdy postępował za młodu z małą ostrożnie a mówiąc baczył, by nie użyć brzydkiego słowa. Ile razy andrus jaki biegł za nią lub śpiewał nieprzystojnie, rzucało się nań i biło co wlazło, by siostra nie posłyszała nie złego, nie doznała krzywdy i nie zetknęła się z nie nawiścią, lub przemocą.
Hrabina Elżbieta była wesołą siostrzyczką wszystkich kawalerów. Kładąc drobne rączki w ich dłonie, zdawała się mówić: — Przekonaj się, jak jestem delikatna, strzeż mnie przed innymi i samym sobą! — Byli też rycerscy, jak długo się z nią stykali.
Teraz patrzeli przerażeni, nie poznając zgoła. Była zmieniona, wychudła, szyja zatraciła krągłość linji, twarz stała się przeźroczysta. Musiała uderzyć się o coś podczas nocnej wędrówki, gdyż chwilami występowała na skroń kropla krwi, a jasne, faliste włosy zlepione były skrzepłą krwią. Odzież miała brudną od długiego brodzeniach po mokradłach i rosie, a trzewiki okropne. „Kawalerowie“ spoglądali z przykrem uczuciem na tę nieznajomą. Hrabina Elżbieta nie miała tak błyszczących oczu. Biedna ich siostrzyczka była bliską szaleństwa. Wydawało się jakby dusza z innego świata walczyła o jej ciało.
Nie potrzebowali się jednak troszczyć, co z nią poczną. Zbudziły się w niej dawne myśli. Nadeszła znowu pokusa, Bóg ją doświadczał, znalazła się wśród przyjaciół i szło o to, czy porzuci drogę pokuty.
Skoczyła na równe nogi i zawołała, że musi odejść.
Próbowali ją uspokajać, zaręczali, że niema się czego bać. Ochronią ją przed prześladowaniem.
Prosiła, by jej pozwolili wsiąść w małe czółno, przywiązane z tyłu do galaru, dobić do brzegu i iść dalej w swoją stronę.
Nie zgodzili się, przedkładając, że lepiej jej będzie z nimi. Są wprawdzie — jak mówili — biedakami, ale znajdą sposób dopomożenia jej.
Zaczęła łamać ręce i prosić, by ją puścili. Nie spełnili tej prośby, widząc, że jest słaba i wyczerpana tak, iż padnie na drodze.
Gösta Berling stał w pewnem oddaleniu i patrzał w wodę. Sądził, że może młoda kobieta nie radaby go widzieć. Nie wiedział tego, ale myśli jego hasały i śmiały się. Nik nie wie, gdzie się Elżbieta znajduje, myślał, będę ją mógł tedy zabrać do Ekeby. Schowamy ją tam i będziemy się z nią dobrze obchodzili. Zostanie naszą królową, będzie rządziła, pilnie strzeżona, a może odzyska szczęście. Starzy rezydenci uznają ją za córkę swoją, ona zaś uszlachetni nas wszystkich, będziemy pijali tylko orszadę i gadali po francusku, gdy zaś minie rok? Ha, wtedy, o wtedy napewne znajdzie się jakaś rada.
Nie śmiał uświadomić sam sobie, że ją kocha. Posiąść jej bez grzechu nie mógł, a ściągać na niziny zła nie chciał. Radował się jeno marzeniami, że ją schowa w Ekeby, że będzie dla niej dobry i pozwoli zakosztować wszelakich dóbr tego świata.
Obudził się jednak z marzeń, gdyż hrabina była trwożna, a w słowach jej przebijała rozpacz. Padła pośród kawalerów na kolana i błagała, by jej dopomogli do dalszej wędrówki.
— Bóg mi nie przebaczył jeszcze! wołała — Muszę iść!
Gösta spostrzegł, że żaden z rezydentów nie zdoła jej usłuchać i że to musi uczynić on sam. On właśnie, który ją kochał.
Ruszył ku niej, z takim trudem, jak gdyby każdy członek jego ciała stawiał opór woli i powiedział, że ją przewiezie na drugi brzeg.
Wstała natychmiast, on zaś zaniósł ją do czółna, przewiózł i wysadził na ląd, na wąską ścieżynę.
— Cóż z panią teraz będzie, hrabino? — powiedział.
Wskazała z powagą na niebo.
— Gdyby pani znalazła się w potrzebie...
Nie mógł dalej mówić, ale zrozumiała go.
— Doniosę panu, gdy będę potrzebowała pomocy.
— Radbym chronić panią przed wszelakim złem! — dodał po chwili.
Podała mu rękę na pożegnanie, on zaś nie był w stanie rzec słowa. Dłoń jej była zim na i wiotka.
Hrabina słuchała już tylko wnętrznego głosu, który jej nakazywał unikać ludzi. Nie uświadamiała sobie niemal, że kocha tego człowieka co stoi tu przed nią.
Odeszła, on powrócił do towarzyszy, gdy zaś stanął na galarze drżał ze znużenia, wyczerpania i bezsiły, jak by dokonał najcięższej w życiu pracy.
Przez kilka jeszcze dni trzymał się mocno, aż wreszcie honor Ekeby został uratowany. Dowiózł żelazo na wagę w Kannikenas, poczem na długi czas opadł z sił i radości życia.
Dopóki był na pokładzie, kawalerowie nie spostrzegli zmiany, gdyż trzymał nerwy na wodzy, był rzeźwy i beztroski, wszak szło o honor Ekeby. Jakżeby mogli podejmować ryzykowne to „dzieło“ z miną kwaśną, i bez wigoru w sercach?
Wieść niesie, że kawalerowie mieli na galarach znacznie więcej piasku, niż żelaza, że dostarczali ciągle ten sam ładunek na wagę, aż do pełnej ilości kilkuset centnarów, dalej, że kierownik wagi i jego ludzie zapijali i zajadali nieźle, korzystając z przywiezionych zapasów. Jeśli tak było, to każdy zrozumie, że wesoło musiało się dziać na galarach.
Któż zdoła sprawdzić to dziś? W każdym razie Gösta nie miał czasu na smutki, chociaż nie odczuwał radości z powodu przygody i niebezpieczeństwa. Dopiero na końcu padł złamany.
— O Ekeby, ziemio tęsknoty mojej! — powtarzał sobie. — Żyj dalej w sławie!
Rezydenci dostali pokwitowanie z urzędu wagi i załadowali żelazo na szkutę wenernejską. Zazwyczaj fachowi przewoźnicy dostawiali towar do Göteborga, a sprzedawcy z Wermlandu nie troszczyli się już o nie, mając potwierdzenie odbioru. Ale kawalerowie nie chcieli załatwiać sprawy w połowie jeno i postanowili jechać do samego Göteborgu.
W drodze spotkał ich wypadek. Burza zerwała się w nocy, pozbawiona steru szkuta wpadła na skałę, rozbiła się i cały drogocenny ładunek zatonął. Poszły na dno trąbki, karty i puste butelki, cóż to jednak znaczyło wobec straty cennego żelaza? Mimo wszystko honor Ekeby ocalał. Żelazo zostało oddane na wagę, a chociaż major musiał zawiadomić kupców göteborskich, że wobec straty żelaza rezygnuje z zapłaty, to nic. Ekeby było bogate, a honor jego ocalał w pełni.
Przystanie, szluzy, kopalnie, mielerze, szkuty i galary szeptały, coprawdy, dziwne rzeczy. Po lasach szumiały plotki, że cała wyprawa była jeno marnem oszustwem, a w Wermlandji twierdzono, iż na galarach było jeno parę nędznych centnarów, zaś rozbicie urządzono z rozmysłem. I cóż stąd? Kawał był godny, figiel iście kawalerski, i wcale szkodzić nie mógł sławie Ekeby!
Dawne to czasy. Może kawalerowie kupili gdzieś żelazo, albo znaleźli je w magazynach, o czem przedtem nie wiedzieli. Rzeczy tego rodzaju zbadać trudno. Kierownik wagi w każdym razie nie chciał słyszeć o oszustwie, a znał się na tem chyba.
Po powrocie do domu usłyszeli kawalerowie wielką nowinę. Oto unieważnione zostało małżeństwo hrabiego Dohny. Hrabia wysłał do Włoch marszałka dworu swego, dla zebrania dowodów, że zaślubiny odbyły się nieformalnie. Marszałek wrócił w lecie z dostatecznym materjałem. Jakie były dowody? Nie badajmy tego, gdyż stare legendy należy szanować, jak półzwiędłe róże, które tracą liście gdy je ścisnąć w ręku. Podobno niewłaściwy ksiądz ślub mu dawał. Nie wiem już dobrze, dość że sąd broński uznał małżeństwo hrabiego Dohny z Elżbietą Thurn za niebyłe.
Nic o tom nie wiedziała jednak młoda kobieta, żyjąca pośród chłopów, w odległych stronach. O ile jeszcze żyła.