Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Na jarmarku w Broby
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pierwszego piątku w październiku rozpoczynał się w Broby wielki jarmark, trwający ośm dni. Było to największe święto roku, a poprzedzał je w każdym domu okres pieczenia i warzenia. Odzież zimowa czekała już pierwszego przywdziania, świąteczne potrawy, placek z serem i ciastka na smalcu stały po całych dniach na stole, podwajano też racje wódki, a pracę odkładano na potem. W każdej zagrodzie świątkowano, służba i wyrobnicy brali zaliczki i długo dumali, coby kupić na jarmarku. Ludzie przychodzili zdala grupkami, z plecakami na grzbiecie i laskami w ręku. Wielu w tych ciężkich czasach musiało też pędzić bydło na sprzedaż. Młode byczki i kozy stawały na rozkraczonych sztywnie nogach pośród drogi, przysparzając dużo kłopotu właścicielom a uciechy widzom. Gościnne pokoje po dworach pełne były miłych gości, opowiadano sobie nowiny i rozważono ceny bydła, dzieci zaś chodziły z kąta w kąt, marząc o podarkach jarmarcznych.
Pierwszego zaraz dnia mnóstwo ludzi przepełniało wzgórza brobijskie i wielki rynek. Kupcy, z miast przybyli, rozkładali swe towary w namiotach, zaś Dalekarlijczycy i Gotlandczycy z zachodu sadowili się na białych długich deskach, nakrytych od góry płótnem. Dość tam było linoskoczków, ślepych grajków, oraz wróżek, kramów z cukierkami i szynków. Za budami ustawiono na ziemi naczynia kamienne i drewniane. Ogrodnicy dworscy zwozili cebulę, rzepę, jabłka, gruszki, a dużą przestrzeń rynku zalegały brunatne, cynowane wewnątrz naczynia miedziane.
Po obrotach poznać jednak łatwo było, że nędza panuje w Svartsjö, Bro i okolicy Löffenu. Handel w namiotach i budach szedł licho, większy ruch bywał jeno na targowicy, gdzie niejeden musiał sprzedać krowę, by przezimować, i gdzie kipiał podniecający handel zamienny końmi.
Wesoły był mimo to jarmark w Broby. Gotówka starcząca na parę kieliszków podtrzymywała humory. Ale nie sama wódka wywoływała nastrój radosny. Ludkowie z dalekich szałasów leśnych doznawali zrazu przerażenia, dostawszy się jednak w ścisk, rozgwar i falę śmiechu, ulegli ogólnemu nastrojowi i hałasowali sami w najlepsze.
Niemało handlowano, oczywiście, pośród tylu ludzi, ale nie była to rzecz główna. Najważniejszem zdawało się każdemu zasiąść w budzie, z dobrymi przyjaciółmi, przy kiełbasie owczej, ciastkach na smalcu i wódce, potem skłonić dziewczynę do przyjęcia w darze śpiewnika, czy jedwabnej chusteczki, lub nakupić jarmarcznych prezentów dla dzieci.
Do Broby przychodzili wszyscy, którzy nie musieli zostać dla pilnowania gospodarstwa. Stawili się więc kawalerowie z Ekeby, węglarze z Nygaardu, handarze koni z Norwegji, Finowie z głębokich lasów i włóczykije z całego świata.
Gdzie niegdzie powstawały w tem morzu wiry, kręcące się wokół pewnych punktów. Co tam tkwiło, nie wiedział nikt, dostrzegano tylko czasem policjantów, kładących tamę jakiejś bijatyce, lub stawiających na koła przewrócony wóz. Za chwilę taki sam wir powstawał wokoło jakiegoś kupca, targującego się z ochoczą dziewczyną.
Południową porą zaczynała się bijatyka na dobre. Chłopi wbili sobie w głowę, że Gotlandczycy z zachodu oszukują ich na miarze, przeto powstała zrazu kłótnia przy „szybach“, potem zaś wzięto się do pięści. Wielka to była ulga, po tylu przeciwnościach codziennych, palnąć w coś czy kogoś z całej siły. Gdy raz bitwę rozpoczęto, cisnęli się do szeregów wszyscy silni i ochotni, Kawalerowie usiłowali po swojemu przywracać ład, a Dalekarlijczycy spieszyli Gotom na pomoc.
Najśmielej poczynał sobie, oczywiście, setny chłop, Maens z Forsu. Pijany i rozjuszony obalił jakiegoś Gota i jął go okładać, ale za chwilę pobiegł dalej zwabiony wrzaskiem krajan, którym chciano łup z rąk wydrzeć. Maens zmiótł towar z jednej „szyby“, chwycił deskę ośmiołokciową i jął machać tą bronią wokół siebie.
Maens był strasznym człowiekiem. Wywalił odrazu ścianę więzienia filipsztadzkiego, mógł też dźwignąć z jeziora łódź i zanieść ją na barkach do domu. Naturalnie, wszyscy Gotowie umknęli, ale silny Maens ruszył ich śladem i nie bacząc już na wrogów czy przyjaciół, gnał, by jakoś użyć zdobytej broni.
Ludzie uciekali ogarnięci strachem, ale trudno to było uczynić kobietom z dziećmi. Przytem drogę tamowały budy i wozy, a zamieszanie pogarszały jeszcze spłoszone krowy i woły.
Wciśnięta w kąt, pomiędzy budami, tkwiła gromadka kobiet. Ku nim leciał teraz olbrzym, pewny, że chwyci jakiegoś Gota. Przerażone śmiertelnie babiny skuliły się wobec ciosów straszliwych.
W chwili kiedy deska spadała na ich głowy, osłabiły ją wyciągnięte ręce jakiegoś mężczyzny. On tylko jeden nie uciekł, ale tkwiąc w ciżbie dla ocalenia wielu, przyjął dobrowolnie na siebie cios. Kobietom i dzieciom nie stało się nic. Człowiek ten osłabił uderzenie, sam jednak legł bez zmysłów na ziemi.
Silny Maens nie podniósł już deski do nowego ciosu. Obezwładniło go spojrzenie tego człowieka w chwili, gdy deska spadała mu na czaszkę. Dał się bez oporu związać i odprowadzić.
Z szybkością błyskawicy poleciała po rynku wieść, że mocny Maens zabił kapitana Lennarta. Powiadano, że ten przyjaciel ludzi poległ w obronie kobiet i dzieci.
Cisza zaległa plac tak ożywiony przed chwilą, ustał handel, bitki, pijatyka, a linoskoczek daremnie wabił widzów. Zmarł przyjaciel ludu, a lud przybrał żałobę. Wszyscy tłoczyli się w milczeniu dokoła miejsca, gdzie padł. Leżał wyciągnięty, bez zmysłów, bez ran, ze zgniecioną jeno tylną częścią czaszki.
Kilku mężczyzn podniosło go ostrożnie i złożyło na desce, od której zginął. Wydało im się, że jeszcze żyje.
— Gdzie go zanieść? — pytali się wzajem.
— Do domu! — krzyknął ktoś szorstko z tłumu.
Tak, dobrzy ludzie, zanieście go do domu! Zanieście na barkach swoich tego, który był piłką bożą i puchem przez tchnienie jego pędzonym.
Zraniona głowa spoczywała na twardej ławie więzienia i na wiązce siana w stodole. Złóżcież ją w domu, na miękkiej poduszce. Znosił on niewinnie hańbę, i odpędzony został od drzwi domu swego! Zanieścież go tam. Był tułaczem, który chodził drogami bożemi, gdziekolwiek je znalazł, tęskniąc za domem, zamkniętym dlań przez Boga. Zanieścież go tam, a może otworzy się dla tego, który ocalił śmiercią swą kobiety i dzieci.
Nie wraca teraz jako złoczyńca, otoczony zgrają chwiejących się pijaków, ale na czele żałobnego korowodu ludzi, w których chatach mieszkał i których wspomagał w niedoli. Zanieście go do domu!
Uczynili tak. Sześciu ludzi wzięło na ramiona deskę ze zwłokami i wynieśli ją z rynku. Ludzie, których mijali, przestawali mówić, zatrzymywano się, robiono miejsce, odkrywano głowy, kobiety pochylały się, jak w kościele, wielu płakało, ocierając oczy, a inni zaczynali już opowiadać, co to był za człowiek, jak wesoły, dobry, uczynny i bogobojny.
Miło było patrzeć, jak ochotnie podsuwano ramiona, gdy któryś z niosących odstępował zmęczony.
Kapitan Lennart mijał właśnie miejsce, gdzie stali kawalerowie.
— Muszę pójść i przypilnować, by go zaniesiono jak należy! — rzekł Beerencreutz, i ruszył z nad skraju drogi, do Helgesäteru, a wielu poszło za jego przykładem.
Rynek opustoszał niemal całkiem, wszyscy bowiem przyłączyli się do żałobnego korowodu. Zapomniano o koniecznych zakupach, podarkach dla dzieci. Śpiewnik, jedwabna chusteczka zostały w kramie, a wszyscy poszli odprowadzić kapitana Lennarta do domu.
Gdy dotarli do Helgesäteru, zastali tam pustkę i ciszę. Zadudniły jak przedtem pięści pułkownika na drzwiach. Wszyscy domownicy poszli na jarmark, sama jeno gospodyni pilnowała domu. Otwarła drzwi.
Jak przedtem stanęła w progu, pytając:
— Czego chcecie?
Pułkownik odparł, temi samemi co przedtem słowami:
— Przyprowadzamy ci męża.
Spojrzała nań i zobaczyła, że stoi sztywny i rozważny, jak zawsze. Spojrzała po niosących zwłoki i płaczącym tłumie. Ujrzała setki smutnych, wpatrzonych w nią oczu. Wkońcu spojrzała na rozciągnionego na desce człowieka, przycisnęła ręce do serca i szepnęła:
— Oto prawdziwe jego oblicze!
Nie pytając dłużej, odsunęła zasuwy drzwi, otwarła je na oścież i poszła przodem do sypialni.
Z pomocą pułkownika rozsunęła składane, podwójne łóżko i przetrząsła poduszki, poczem opuszczono ciało na miękką, białą pościel.
— Czy żyje? — spytała.
— Tak! — odrzekł pułkownik.
— Czy jest nadzieja?
— Nie! Niema nadziei.
Przez chwilę milczeli oboje, potem zaś spytała gospodyni
— Czy jego to opłakują ci wszyscy ludzie?
— Tak.
— Cóż im uczynił?
— Ostatnim jego czynem było, że dał się zabić silnemu Maensowi, by ocalić od pewnej śmierci kobiety i dzieci.
Dumała przez chwilę.
— Czemuż tak wyglądał, pułkowniku, gdy przybył tu przed dwoma miesiącami?
Pułkownik drgnął. Zrozumiał teraz cały związek.
— Gösta go tak pomalował! — rzekł.
— A więc z powodu kawalerskiego figla zamknęłam przed nim dom? Jak pan to usprawiedliwisz, pułkowniku?
Pułkownik wzruszył ramionami.
— Mam dużo jeszcze innych rzeczy na sumieniu! — odparł.
— To jest chyba jednak najcięższy grzech!
— Zato nigdym nie miał w życiu przykrzejszej drogi, jak dzisiejszy marsz do Helgesäteru. Zresztą dwie jeszcze osoby ponoszą także winę.
— Któż to?
— Pierwszy to Sintram, a drugim winowajcą jesteś ty sama, kumo. Zbyt surowe masz poglądy. Wiem, że niejeden chciał z tobą pomówić o mężu twoim.
— To prawda! — przyznała, potem zaś poprosiła, by jej opowiedział o pijatyce w Broby.
Opowiedział dokładnie wszystko, o ile pamiętał, ona zaś słuchała w milczeniu. Kapitan Lennart leżał bezprzytomny. Pokój pełen był ludzi płaczących, ale nikomu nie przyszło na myśl wypraszać ich. Wszystkie drzwi pootwierano, a cały dom, sień i schody przepełniła smutna, milcząca rzesza. Nawet w podwórzu stali gęsto stłoczeni ludzie.
Gdy pułkownik skończył, powiedziała gospodyni donośnym głosem:
— Jeśli jest tu któryś z kawalerów, to proszę, by wyszedł. Zbyt bolesne to dla mnie widzieć go przy śmiertelnym łożu męża mego.
Pułkownik wstał bez słowa i wyszedł, a to samo uczynił Gösta i kilku jeszcze kawalerów, towarzyszących zwłokom. Ludzie usuwali się płochliwie przed gromadką upokorzonych mężczyzn.
Po ich odejściu ozwała się kapitanowa:
— Proszę, by osoby, które spotykały męża mego w ostatnich czasach, opowiedziały mi, gdzie przebywał i co robił.
Ludzie zaczęli, jeden przez drugiego, składać świadectwo o kapitanie Lennarcie przed żoną, która go zapoznała i twarde mu okazała serce. Rozbrzmiały tony starych hymnów. Jęli mówić ludzie, którzy czytali jeno Biblję w swem życiu. Czerpali przeto zwroty i obrazy z księgi Joba i używali słów patrjarchów, głoszac chwałę wysłannika bożego, który chodził po ziemi, dobrze czyniąc.
Trwało to długo, nastał wieczór, a oni mówili ciągle, stając jeden po drugim przed żoną, która nie chciała słyszeć imienia męża swego.
Opowiadali, jak siadywał u łoża chorych i leczył ich, zdziczali awanturnicy świadczyli, iż ich przywiódł do opamiętania, a pijacy, że ich nauczył wstrzemięźliwości. Smutnych pocieszał, nędzarzom ostatnim niósł pomoc, każdy będący w potrzebie zwracał się do wysłannika
bożego i znajdował ulgę, lub czerpał odeń przynajmniej nadzieję i siłę na wytrwanie.
Przez cały wieczór brzmiały hymny w pokoju umierającego.
Stojący w podwórzu czekali na „ostatnią chwilę“. Wiedzieli, co się dzieje wewnątrz domu, gdyż słowa, wypowiadane głośno przy łożu, szły szeptem z ust do ust. Kto miał coś do zeznania, przeciskał się w milczeniu przez tłum.
— Oto ten człowiek coś chce powiedzieć! — mówiono i robiono mu miejsce. Człowiek taki wychodził z ciemka, składał zeznanie i wracał w mrok.
— Cóż ona mówi teraz? — pytali stojący zewnątrz, Co powiada sroga gospodyni z Helgesäteru?
— Promienieje, jak królowa, uśmiecha się, jak młoda narzeczona. Przysunęła fotel do łóżka i porozkładała na nim ubranie uszyte mężowi własnoręcznie.
Nagle zapadła cisza. Nikt nie rzekł słowa, ale wszyscy uczuli, że nadeszła chwila skonu.
Kapitan Lennart otwarł oczy, a to, co zobaczył, wystarczyło. Ujrzał dom swój, tłum ludzi, żonę, dzieci, ubranie i uśmiechnął się. Odzyskał przytomność poto jeno, by umrzeć. Westchnął chrapliwie i skończył.
Umilkli opowiadacze, a ktoś zanucił pieśń żałobną. Wszyscy podjęli ją i popłynęła z setek piersi, ku wyżom wieczności, niosąc ulatującej duszy pożegnanie ziemi.