Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Skarb księdza proboszcza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SKARB KSIĘDZA PROBOSZCZA.

W skrzydle rezydenckiem panowała cisza. Krągłe waltornie przyozdobione, z okazji jarmarku, w nowe zielone sznury i kwasty wyczyszczone, wisiały po kątach, skrzypce leżały owinięte jedwabiem w futerałach, obok nich smyki, struny zapasowe i kalafonja, flety, zaś spoczywały w oliwie, dla uszczelniania klap. Umilkły pieśni bellmanowskie, żarty i śmiechy. Na wielkim stole, pokrytym białemi kółkami od szklanek, stały przybory do gorących trunków. Ale ich nikt nie warzył. Beerencreutz tasował karty, ale nikomu nie chciało się rzucić pieniążka do puli.
Kawalerowie, ustanowieni strażnikami uciechy, przypominali teraz przemarzłe, zimowe muchy, stłoczone w ciemności na piecu. Otoczył ich chłód i samotność. Dnia minionego zmarł kapitan Lennart, a Gösta wprost od jego łoża ruszył w las i dzicz, jak to czynił zawsze po świeżem, bolesnem zranieniu. Wiedzieli wszyscy, że go nie ujrzą, dopóki czas nie zabliźni rany. Hrabina zamknęła się, nie chcąc widzieć nikogo.
Róże okwitły, liście opadły, trawa pożółkła, a kawalerom wydało się, że samo życie minęło. Oerneclou spostrzegł nagle, że jest stary i brzydki, wujaszek Eberhard skończył swe dzieło i zamknął w skrzyni, sumienie trapiło stale mistrza Juljusza, a Liliencrona tęsknił za domem.
Zadawali sobie pytanie, z czyjej winy wino straciło smak, karty przestały bawić, a muzyka ożywiać? Czemuż opuściła ich siła radości? Jakiejże zbrodni dopuścili się biedni hultaje?
Nagle otwarto drzwi i w progu stanęła córka proboszcza z Broby. Była to energiczna, mała osóbka, która przez cały rok zwalczała dzielnie rozpasanie i marnotrawstwo kawalerów. Miała w sobie taką powagę i poczucie obowiązku, że ją szanowano ogólnie, mimo młodego wieku.
— Byłam dziś w domu i szukałam pieniędzy ojca mego! — powiedziała do kawalerów. — Ale nic nie znalazłam. Wszystkie skrypty dłużne podarte, szuflady i schowki puste.
— Smutna to dla panienki rzecz! — rzekł Beerencreutz.
— Gdy majorowa opuszczała Ekeby, — podjęła dziewczyna — poleciła mi czuwać nad domem. Gdybym była znalazła pieniądze ojca, użyłabym ich na doprowadzenie do porządku Ekeby. Nie znalazłszy jednak, zabrałem ze wzgórka hańby ojca kilka suchych gałęzi, wielki to bowiem będzie dla mnie wstyd, gdy majorowa wróci i zapyta o Ekeby.
— Nie bierzże sobie tego tak do serca, panienko! Nie twoja to wina! — powiedział Beerencreutz.
— Nietylko dla siebie wzięłam gałęzie ze sterty! — odparła dziewczyna. — Mam i dla panów kilka. Proszę, oto są! Mój ojciec nie był jedynym człowiekiem, który sprowadził hańbę i niedolę na okolicę.
Podchodziła do każdego kolejno i kładła przed nim suchą gałązkę. Większość kawalerów klęła, niektórzy jednak zachowywali się spokojnie. Wkońcu powiedział Beerencreutz z godnością wielkopańską:
— Dobrze panienko, dobrze, możesz już odejść! Dziękujemy!
Gdy wyszła, palnął pięścią w stół, aż zatańczyły szklanki, i krzyknął:
— Od dziś nie piję! Nie chcę, by mnie wódka po raz drugi przyprawiła o coś takiego! — potem wstał i wyszedł, a cisza głęboka zapanowała w skrzydle rezydentów.
Przed każdym z kawalerów leżały kawałki drzewa, suchych gałęzi i zdawały się pytać:
— Gdzie jest majorowa? Co się stało ze sławą i wielkością Ekeby? Czemu zginął wysłannik boży? Gdzie dobrobyt, panujący niedawno nad Löffenem?
Skrzydło kawalerskie zatętniło nagle, zda się, głosami, które odpowiadały, a starym ludziom zrobiło się, jakby wpadli w rój pszczół, kąsających i brzęczących. Słyszeli wszyscy bolesne ukłucia odpowiedzi:
— Kawalerowie wygnali swą dobrodziejkę na gościniec z domu, który im otwarła. Dała im jadło i uciechę, oni zaś dali jej głód i troskę.
— Kawalerowie zniszczyli najpiękniejszą posiadłość Wermlandji! Kawalerowie zamknęli dom przed wysłańcem bożym. Awanturnik, który go zabił, mniejszą mu uczynił krzywdę, niż oni, zabijając jego najsłodszą nadzieję. Kawalerowie nauczyli biedną ludność niedbalstwa i pijaństwa i zniweczyli dobrobyt całego okręgu...
Ledwo głosy te rozbrzmiały i kłuć zaczęły, jął jeden po drugim wstawać i wychodzić. Po chwili spotkali się wszyscy, dziwnym trafem, opodal wodospadu, gdzie ongi stał młyn i kuźnia. Wszędzie widniały ślady zniszczenia. Z pośród zatoru desek i belek sterczał wielki młot, potem mury pieca w nim i otwór kanału widać było.
I oto, w tym całym chaosie, uwijał się pułkownik, pracując zawzięcie i robiąc miejsce na nowy młyn i nową kuźnię. W miarę jak przychodzili, zabierał się każdy. z kawalerów do roboty. Niebawem zebrali się wszyscy, ciągnąc belki, tocząc kamienie, kopiąc i murując. Zaczęły znowu rozbrzmiewać piosenki, żarty i śmiech. Nabrali ochoty, siły i otuchy, że odbudują Ekeby. Postanowili sprowadzić majorową, niebawem wysłać do niej córkę proboszcza. Poprzysięgli sobie, że dostarczą pracy mieszkańcom Löffenu.
Cóż się jednak stanie z kontraktem, pisanym krwią, w wigilijny wieczór? Ach... czyny ich obecne będą bardziej kawalerskie od dawnych, a zresztą pracować mieli nie za zapłatę, ale dla chwały i chluby Ekeby!
Rano, w niedzielę, stanął Gösta pod brobijskim kościołem. Nabożeństwo zaczęło się już i plac opustoszał. Pod bramą kościelną leżała na ziemi zbita naprędce trumna.
Trudno było Göście przejść mimo tej trumny. Wiedział, że spoczywa w niej kapitan Lennart, tak jakby wzbraniał wstępu do kościoła.
Gösta włóczył się po lasach dzień i dwie noce, nie jadł nic, głodny i wyczerpany. W samotności rozmyślał, jak to raz siedział z proboszczem nad drogą, obok sterty gałęzi, a potem o tej nocy, kiedy tłumy unosiły zwłoki dziewczyny z Nygaardu, jego zaś ogarnęła chęć zostania sługą i przyjacielem biedaków. Chciał pójść do kościoła, by nabrać sił do tej służby.
Nie mógł jednak minąć trumny kapitana Lennarta, gdyż zdawało mu się, że zmarły mówi:
— Jakże to chcesz, Gösto, pomagać biednym? Wleczesz za sobą skutki zła, jakieś uczynił. Przedtem musisz i muszą wszyscy, których kochasz, zebrać żniwo owej niedoli, jaką zasiałeś.
Przystąpił do trumny, ukląkł i zawołał:
— Dopomóż mi, bym został sługą i przyjacielem biedaków! Spraw, bym nigdy nie przysparzał troski tym, którym kocham! Dopomóż mi, bym odtąd nie sprowadzał na świat smutku, hańby i nędzy!
Nagle czyjaś dłoń spoczęła ciężko na ramieniu Gösty. Sintram stał za nim.
— Gösto! — powiedział. — Jeśli chcesz komuś wypłatać figla co się zowie, połóż się i umrzyj! Nie nie przekreśla fatalniej rachunku poczciwcea, nad śmierć niespodziewaną. To figiel najbardziej wymyślny! Powtarzam, połóż się i umrzyj!
— Byłoby to dla mnie najlepsze! — odparł Gösta.
— Przedtem jednak obmyśl coś, czembym mógł najbardziej zezłościć tego nieboszczyka!
— Czy cię okpił?
— Naturalnie! Przypatrz mi się, chłopcze, jestem człowiek wywiedziony w pole! Udawał głupiego, tak długo, aż uwierzyłem, on zaś chytrze wybrał sobie moment odpowiedni i umarł. Ale zapłacę mu! Zedrę kir i kwiaty z jego trumny i podepczę!
— Póki ja żyję, nie zrobisz tego! — zawołał Gösta.
Sintram założył ręce na piersiach i podniósł głowę. Miał w sobie przedziwny majestat zła, któremu służył.
— To moje prawo! — rzekł uroczyście. — Uplanowałem zręcznie wielkie dzieło, a on je zniweczył. Szło mi o cały okręg löffeński. Gdybym był postawił na swojem, okręg zostałby zrujnowany. Pracowałem nad tem ciągle. Wygnałem majorową, doprowadziłem do choroby Melchjora Sinclaira, ukryłem skarb proboszcza z Broby i oddałem rządy kawalerom. Lud zdziczał i popadł w taką niedolę, że z łatwością byłbym go wygubił, gdyby nie ten człowiek, który w najpiękniejszym momencie padł i umarł. Sam to widziałeś, chłopcze! Chłopi tutejsi rzucili się na Gotów, Dalekarlijczycy na chłopów, a gdyby rzecz trwała sekundę dłużej, cały jarmark przemieniłby się w ogromne pobojowisko. Deptanoby po kobietach i dzieciach, towary zmiecionoby w proch, rabunek i mord rozszalałby więc na dobre. Wszystkiemu przeszkodziła śmierć Lennarta. Po bitwie zaczęłyby się sądy, głód, bunty i kwaterunki wojska. Cały okręg zostałby wyssany, znędzniałby, zbrzydł i takiej nabrał sławy, że prócz Sintrama niktby tu mieszkać nie chciał. Takie to wielkie podjąłem dzieło!
— W jakimże celu? — spytał Gösta.
Oczy Sintrama błysnęły ogniem.
— Śprawiłoby mi to rozkosz! — zawołał. — Jestem zły, jestem niedźwiedź górski, jestem burza w polu, mord i zniszczenie, to mój zawód. Precz, powiadam, z ludźmi i dziełem ich! Znieść tego nie mogę! Czasem bawię się nimi, każę im skakać, drażnię, podżegam, ale znudziło mnie to, drogi Gösto! Chciałem właśnie wymierzyć potężny cios i zniweczyć wszystko!
Wyglądał na szalonego. Przez czas pewien zajmował się dla rozrywki djabelskiemi sztuczkami, potem jednak wrodzona złość wzięła górę i uwierzył, że jest z piekła rodem.
Göstę, który pałał chęcią dopomożenia biedakom, olśniły słowa Sintrama jak błyskawica, zapytał tedy:
— A czy wiesz, gdzie jest ukryty skarb proboszcza?
Sintram spojrzał podejrzliwie.
— Chcesz może zostać opiekunem i zbawcą ludu?
— Tak! — odparł, wiedząc, że człowiekowi, takiemu, jak Sintram, należy mówić prawdę.
Sintram zaciekawił się.
— Tak? Ano to mogę zostawić w spokoju tego umrzyka, gdyż patrzy mi się lepsza zemsta.
— Ża cóż się masz mścić? Przyjaciel ludu leży w trumnie, a nędza jest równie wielka jak w czasie jego dzia łalności.
— Mówię ci, wszystko przepadło. Spójrzno tam! Widzisz? Dziś mi jest wózek więzienny powozem i niemało łez wylałem, zanim sędzia pozwolił wysiąść tu i pomodlić się przy trumnie tego bogobojnego człowieka.
Gösta zobaczył wistocie pod cmentarzem wózek więzienny, czekający na Sintrama.
— Chciałem tu również podziękować pani kapitanowej. Wyszukała kilka starych dokumentów, dotyczących wiadomej sprawy o sprzedaż prochu, i zesłała mi na kark władzę, w chwili, kiedym się właśnie wybierał na pogrzeb tego poczciwca. Nie potrzeba mi jednak już trumny, mam myśl lepszą. Słuchajno! Wyście tam wszyscy hultaje zmienili się pono w świętoszków... nieprawdaż? Chcecie użyć spadku córki proboszcza z Broby na wspomożenie biednych, nieprawdaż?
— Sama mówiła nieraz, że pragnie za te pieniądze przywrócić Ekeby do dawnego stanu i wspomóc biednych.
Sintram roześmiał się.
— Radbyś, widzę, za każdą cenę dowiedzieć się, gdzie skarb ukryty?
— Tak, chciałbym bardzo!
— Przyobiecaj mi naprzód, że pójdziesz na to miejsce w lesie, gdzie zginęła dziewczyna z Nygaardu, i skoczysz w przepaść. Pod tym warunkiem powiem ci. Ślicznieby wyglądała twoja śmierć! Powiedzianoby, że to straszne wyrzuty sumienia skłoniły cię do samobójstwa.
— Przyrzekłem, nie odbierać sobie życie, dopóki Anna Liza znajduje się w służbie majorowej.
— Głupstwo! — odparł Sintram — zapłać jej, a przestanie służyć.
Dawne i nowe tęsknoty Gösty zlały się w tej chwili w jedno pragnienie. Chciał mieć prawo umrzeć. Nie doszło nigdy do porozumienia pomiędzy nim, a tą, która się zwała żoną jego. Z przyjemnością służył jej, jak i inni kawalerowie, nie wiedział jednak, co nastąpi, gdy minie czas ich rządów w Ekeby. Nie wiedział nawet, czy wróci do rodziców, czy z nim zostanie. Jedno tylko pewne było, mianowicie, że nie mógł jej uczynić większej przysługi, jak zwrócić wolność, a do tego właśnie nadarzała się doskonała okazja. Mógł się pozbyć wyrzutów sumienia, mógł, jak tego pragnął w najlepszych chwilach, przysłużyć się Bogu i ludziom. A koroną wszystkiego było coś wspaniałego i wielkiego: możność śmierci.
Podał tedy dłoń Sintramowi i przybili układ.
— Skarb leży w wieży brońskiego kościoła, pod podłogą, tuż przy dzwonach! — powiedział Sintram. — Postaraj się tylko zejść ze świata przed wieczorem, a ja już znajdę sposób, by córka proboszcza dostała pieniądze.
Nastał tedy dla Gösty piękny dzień. Poszedł do kościoła serdecznie uradowany, że poświęci życie dla dobra ludności. W zakrystji ułożył obwieszczenie tej treści, że praca w Ekeby zostanie podjęta i że biedni dostaną ziarna na zasiew. Słyszał szmery zdumienia i radości, gdy manifest ten odczytano po nabożeństwie. Doniósł w kilku słowach żonie, gdzie należy szukać skarbu. Wbrew woli wymknęło mu się parę słów pożegnania, na wypadek, gdyby się mieli nie zobaczyć, i dodał, że musi uczynić coś dla odpokutowania za śmierć dziewczyny z Nygaardu. Wkrótce jednak żałował wysłania listu. Bo poco?
Nigdy Świat nie wydał mu się piękniejszym, jak tego dnia. Po nabożeństwie rozmawiał z Anną Stjärnhök i Marjanną Sinclair, a obie prosiły go, by się wziął w ryzy i został człowiekiem. Dowiedział się, że Anna znalazła ukojenie w pracy i zawiaduje sama rozległemi dobrami. A może nawet zostanie drugą majorową. Poznał: Obie cierpią, zmuszone wstydzić się człowieka, którego kochały. Pomyślał, że je ucieszy, dając życie, jako ofiarę: na wspomożenie biedaków i restytucję Ekeby.
Po nabożeństwie pochowano kapitana Lennarta. Zmarł w dzień targowy, przeto wieść rozeszła się prędko i tysiące napłynęły do kościoła. Cmentarz, mur i otaczające kościół pola zaroiły się od ludzi. Stary dziekan był chory, i nie wygłaszał kazań nigdy. Przyrzekł atoli przybyć na pogrzeb kapitana. Roztargniony stanął, zadumany, jak zawsze, na czele pochodu pogrzebowego. Nie patrząc, szedł znaną drogą, którą tyle prowadził pogrzebów, odprawił modły, rzucił grudkę ziemi na trumnę i nie zauważył nic nadzwyczajnego. Zbudził się dopiero, gdy organista zaintonował hymn, podjęty przez wielotysięczną rzeszę, kobiet i dzieci. Przetarł oczy, jakby omroczone blaskiem, wstąpił na świeżą mogiłę i rozejrzał się. Nigdy nie słyszał takiego śpiewu nad grobem, nigdy nie widział takich mas w żałobie. Mężczyźni przywdziali czarne, zniszczone kapelusze pogrzebne, kobiety białe fartuchy. Wszyscy oddawali się żalowi po zmarłym i śpiewali.
Dziekan uradował się tej miłości ludu dla zmarłego. Gdy zaś śpiew umilkł, wyciągnął do wszystkich ramiona. Wyrzekł słów parę słabym głosem i umilkł. Znowu zaczął. Wkońcu jednak głos jego wzmógł się, a serce zapragnęło pocieszyć te tłumy.
Opowiedział wszystko, co wiedział o wysłańcu bożym. Przypomniał, że stanowisko jego nie wyszło z majątku, ale z przestrzegania ścieżek Pańskich. I w imię Chrystusa prosił, by go wszyscy naśladowali. Powinni kochać i wspomagać bliźnich swoich. Każdy niechaj się odnosi do drugich z najlepszą wiarą i działa jak dobry kapitan Lennart. Nie potrzeba na to wybitnych zdolności, lecz bogobojnego serca. Wskazał, że wszystkie niedole tego roku, to przedświt bliskiego okresu miłości i szczęścia, a dobroć ludzka, która dotąd przebłyskała tu i owdzie promieniami, utworzy niedługo wielkie, lśniące słońce.
Podniósł oczy i ręce w niebo i ogłosił pokój w kraju.
— W imię Boże, mówię ci, ustań swawolo! Niech pokój zamieszka w sercach i całej naturze! Niech znajdą pokój rzeczy martwe, zwierzęta i rośliny. I niech nie czynią żadnej szkody nikomu.
Wszystkim, i Göście także, wydało się, że słuchają proroka. Zapragnęli się kochać wzajem i być dobrzy. Czuli, że zjawił się człowiek boży, mający moc nad całem stworzeniem. Na ziemię spłynął pokój niebiański, jaśniały góry, śmiały się doliny, a mgłę jesienną przepajały różowe blaski.
Na końcu jął prosić o zbawcę dla ludu.
— Zjawi się on! — powiedział. — Bóg nie chce, byśmy wyginęli i powoła tego, który nakarmi głodnych i skieruje ich na ścieżki swoje.
Gösta zrozumiał, że starzec o nim samym mówi, bo wszakże oddał już życie swe za biedaków. A wielu z tych, którzy słyszeli treść obwieszczenia, opowiadali w domu, że teraz wszystko przyjmie już inny obrót, gdy szalony proboszcz z Ekeby przyrzekł im pomoc.
Działo się to w czasach, poprzedzających rządy kawalerów w Ekeby.

Mały pasterz i mała pasterka bawili się w lesie, budowali domy z płaskich kamieni, zbierali jagody i robili piszczałki. Urodzili się w lesie, las był im domem i państwem. Żyli z mieszkańcami lasu w zgodzie, jak z czeladzią i zwierzętami domowemi.
Rysie i lisy nazywali psami, świstak był ich kotem, zając i wiewiórka towarzyszem ich zabaw, a niedźwiedź i łoś bydłem domowem. Sowy i cietrzewie trzymali w klatkach, sosny były służebnemi, a brzozy gośćmi podczas uroczystych przyjęć. Znali wyśmienicie jamy, gdzie wydry spały zwinięte w kłębek na zimę, i widywali podczas kąpieli żmije pływające. Ale nie czuli strachu przed wężami, ni duchami leśnemi, gdyż byli to mieszkańcy lasu, czyli ich domu. Nie bali się niczego.
Chłopak mieszkał w chacie w głębi lasu. Wiodła doń skalista ścieżka przez wyrwy i grząskie, zimne oparzeliska. Dla mieszkańca równin osiedle takie nie miało nie pociągającego.
Mijały lata, a młodzi postanowili pobrać się, zamieszkać w chacie leśnej i żyć z pracy rąk. Ale zanim to nastąpiło, spadła na kraj klęska wojny i młodzieniec zaciągnął się do wojska. Wrócił wprawdzie cały, ale te lata wojaczki wycisnęły piętno na całem jego życiu. Zbyt wiele widział zła i okrucieństwa wśród ludzi, tak że utracił zdolność dostrzegania dobra.
Zpoczątku nie było widać zmiany. Poszedł z wybranką serca do proboszcza, ogłoszono zapowiedzi, potem zamieszkali w chacie leśnej ponad Ekeby, jak oboje dawniej marzyli, ale szczęście opuściło ich progi.
Młoda kobieta patrzyła na męża, jak na obcego. Nie mogła go poznać od czasu powrotu z wojny. Bała się.
Nie robił nic złego, pracował gorliwie, ale go nie lubiano, gdyż podejrzewał ludzi o zło. Czuł się sam, jakby znienawidzonym i obcym. Zwierzęta lasu były mu teraz wrogami, a góra nad chatą i oparzelisko zagrażały mu bez ustanku. Las, to niesamowite mieszkanie dla człowieka, który się nosi ze złemi myślami.
Kto mieszka na pustkowiu, ten musi sobie nagromadzić pewien zapas świetlistych wspomnień. Inaczej wszędzie pośród zwierząt i roślin dostrzegać będzie ten sam pęd do mordu i gnębienia, co pośród ludzi. Wszystko, co go otacza, będzie zwiastunem zła.
Szeregowiec Jan Hök, sam nie wiedział, dlaczego mu wszystko szło naopak i w domu jego nie było pokoju. Synowie wyrośli na ludzi silnych, zahartowanych, mężnych, ale dzikich, gotowych do walki z wszystkimi, a wszyscy żywili ku nim to samo uczucie.
Zatroskana żona jego zaczęła badać tajniki natury i zbierała rośliny lecznicze po gęstwach i bagnach. Śledziła też tajnie sił podziemnych, umiała leczyć, udzielać porad na bezwzajemną miłość. To też ogłoszono ją czarownicą i unikano, chociaż była bardzo użyteczną.
Raz wreszcie zdobyła się na odwagę i rzekła do męża:
— Od powrotu z wojny jesteś jak oczarowany. Cóż oni ci tam zadali?
Skoczył ku niej i omal jej nie obił, a działo się to zawsze, ile razy wspomniała o wojnie. Szalał z gniewu. Nie wolno było wymówić słowa: wojna. Dowiedzieli się o tem ludzie i unikali tego tematu.
Zaden atoli z towarzyszów broni nie mógł zarzucić, by zrobił coś gorszego od innych. Walczył, jak przystało na żołnierza. Te jeno wszystkie straszne rzeczy, jakie widział, sprawiły, że wszędzie dostrzegał zło i sądził, iż natura nienawidzi go za udział w tem. Inni pocieszali się myślą, że walczą za ojczyznę i honor, on widział tylko, że przelewał krew i dopuszczał się przemocy.
W czasie, kiedy wypędzono majorową z Ekeby, mieszkał w chacie sam jeden. Żona zmarła, synowie odeszli w świat. Ale podczas jarmarków miewał masami gości. Zajeżdżali doń cyganie, którzy, podobnie jak on, unikali ludzi. Małe, kosmate koniki ciągnęły górskiemi ścieżkami wozy pełne pobielanych naczyń, dzieci i łachmanów. Postarzałe przedwcześnie kobiety, napuchłe od tytoniu i wódki, i bladzi, muskularni mężczyźni szli za wozami, a gdy dotarli do chaty, zaczynała się uciecha, gra w karty, pijatyka, oraz gawędy o kradzieżach, zamianach koni i bitkach.
Było to w piątek, jeszcze podczas jarmarku brobijskiego, na którym zginął kapitan Lennart z ręki silnego Maensa. Maens był synem Jana, to też zebrani w jego chacie cyganie częściej niż zazwyczaj podawali mu flaszkę z wódką i rozmawiali o życiu więziennem, wikcie, i śledztwie, na czem się znali dobrze.
Jan siedział na klocu pod oknem i mówił niewiele, patrzył tylko wielkiemi, przygasłemi oczami na czeredę w izbie. Zapadł zmierzch, ale migotliwy płomień ogniska oświecał izbę, ukazując łachmany, niedostatek i nędzę.
Otwarto zcicha drzwi i weszły dwie kobiety, hrabina Elżbieta z córką proboszcza z Broby. Stary Jan zdziwił się, ujrzawszy w blaskach płomieni tę postać piękną i promienną. Elżbieta powiedziała, że Gösta Berling nie pokazał się w Ekeby od śmierci kapitana Lennarta. Obie z dziewczyną szukały go po lesie przez całe poobiedzie. Widząc ludzi, którzy dalekie odbywali wędrówki i znają wszystkie drogi, zapytała, czy któryś z nich nie widział Gösty. Poto właśnie wstąpiła tutaj.
Daremnie pytała, nie widział go nikt.
Przysunęli stołek do ognia, padła nań i przez chwilę milczała. W izbie zapanowała cisza, a wszyscy patrzyli na przybyłą, dziwując się. Zauważywszy to długotrwałe, przykre milczenie, chciała wszcząć rozmowę i rzekła:
— Jeśli się nie mylę, byliście, Janie, żołnierzem. Proszę, opowiedzcie mi coś o wojnie.
Milczenie stało się jeszcze bardziej niesamowite. Jan udał, że nie słyszy.
— Radabym coś usłyszeć od naocznego świadka i uczestnika... — podjęła na nowo, ale urwała, spostrzegłszy znak, jaki jej ruchem głowy dała towarzyszka. Musiała się widać odezwać niestosownie, gdyż wszyscy obecni patrzyli na nią, jakby uchybiła formom towarzyskim. Nagle ozwała się chrapliwie jedna z kobiet:
— A może pani była dawniej hrabiną borską?
— Tak, byłam.
— W takim razie mogłaby pani coś lepszego robić, niż biegać za Göstą Berlingiem... Pfuj!
Hrabina wstała i podziękowawszy za odpoczynek, pożegnała zebranych. Kobieta, która przemówiła przed chwilą, wyszła za nią.
— Może pani hrabina nie wie, czemu tak powiedziałam? Stary Jan wpada we wściekłość na wspomnienie o wojnie, to też musiałam coś rzec, ale bez złej myśli to powiedziałam.
Hrabina poszła dalej, ale przystanęła za chwilę. Spojrzała na groźny las, rzucającą cień górę i dymiące oparem moczary. Strasznie być musiało mieszkać temu, kto miał duszę pełną złych wspomnień. Żal jej się zrobiło starego Jana, który siedział tam, mając jeno czarnych cyganów za towarzyszy.
— Anno Lizo! — powiedziała — musimy wrócić. Przyjęto nas uprzejmie w tej chacie, ja jednak zachowałam się niestosownie. Chcę pomówić ze starym Janem o czemś przyjemniejszem.
Szczęśliwa, że może kogoś pocieszyć, zawróciła do chaty.
— Obawiam się — powiedziała — że Gösta Berling chodzi tu, po lesie, w zamiarze odebrania sobie życia. Ważna tedy rzecz, schwytać go i przeszkodzić temu. Wydawało mi się, a także Annie Lizie kilka razy, że go widzimy, ale znikł nam z oczu. Przebywa prawdopodobnie w pobliżu miejsca, gdzie zginęła dziewczyna z Nygaardu, przyszło mi tedy na myśl, że nie potrzeba pomocy aż z Ekeby. Jest tu sporo dzielnych mężów, którzy zdołają pochwycić Göstę.
— Wstańcie chłopcy! — krzyknęła cyganka. — Skoro pani hrabina jest tak uprzejmą, że was prosi o pomoc, musicie zaraz iść!
Mężczyźni wyszli na poszukiwania.
Jan Hök siedział w milczeniu, spoglądając twardo przed siebie przygasłemi oczyma, tak że uczuła trochę strachu. Nie przychodziło jej na myśl, o czemby tu mówić.
Nagle spostrzegła zranioną rękę jednej z kobiet i chore dziecko, na wiązce siana. Zajęła się zaraz choremi, zapoznała z gadatliwemi kobietami i kazała sobie pokazywać najmniejsze dzieci.
W godzinę potem wrócili cygani, niosąc związanego Göstę, i położyli go przed ogniskiem. Odzież miał podartą i zawalaną, rysy zmienione, oczy błyszczały mu dziko. Przez ostatnie dni pędził żywot szaleńca, leżał na mokrej ziemi, zanurzał ręce i twarz w błoto bagniska, wspinał się po głazach i przeciskał przez gąszcze. Przekonał się, że nie łatwo zadać sobie śmierć. Z godziny na godzinę walczył z żądzą życia. Nie dał się też dobrowolnie schwytać, tak, że musieli go pokonać i związać.
Elżbieta, zobaczywszy go w tym stanie, popadła w gniew. Duma jej doznała upokorzenia na widok męża, nie kazała go przeto rozwiązać, lecz zostawiła na ziemi.
— Ładnie wyglądasz! — powiedziała.
— Nie chciałem ci się wcale pokazywać na oczy! — odparł.
— Czyż nie jestem żoną twoją? Czy nie mam prawa żądać, byś z troską swoją przyszedł do mnie?
— Nie wiem, za co się uważasz! Nie wiem, jakie masz plany na przyszłość. — Ja zato wiem, że śmiercią swoją oddałbym ci największą przysługę.
Spojrzała nań z wielką pogardą i rzekła:
— Chciałeś mnie uczynić wdową po samobójcy?
Twarz mu się ściągnęła boleśnie i odparł:
— Elżbieto, pomówmy w cztery oczy.
— Czemużby ludzie ci nie mieli słyszeć? — spytała ostro. — Czyż jesteśmy lepsi od nich? Czyż który z nich spowodował więcej troski i zła, niż my? Są oni dziećmi lasu i gościńca i każda ręka przeciw nim się podnosi. Niech usłyszą, że grzech i hańba ciąży także na panu z Ekeby, Göście Berlingu, którego wszyscy kochają. Nie uważam wcale za lepszych od nich, ani siebie, ani ciebie bynajmniej!
Uniósł się z trudem z podłogi, spojrzał wyzywająco i zawołał:
— Nie jestem tak nędzny, jak sądzisz!
I uniesiony gniewem opowiedział jej o układzie pod kościelną bramą.
— Dawnoby już było po mnie, gdybyś nie była przyszła do lasu! — dodał. — Nie miałem siły umierać, gdy byłaś tak blisko. Teraz atoli puść mnie, bym mógł dotrzymać słowa!
— Ach! — powiedziała, gdy skończył. — Znam ja dobrze to wszystko, te bohaterskie frazesy i gesty! Gösta gotów zawsze włożyć ręce w ogień, lub dać coś za życie. Dawniej widziałam w tem wielkość, teraz jednak wolę spokój i rozwagę. Ceniłabym cię, gdybyś był położył rękę na trumnie Lennarta i przysiągł wobec Sintrama, że chcesz żyć i wspomagać biedaków, przez niego gnębionych, ale nie sądź, że uznam za rzecz wzniosłą, iż chciałeś ich ratować przez zbrodnię i odpokutować grzechy przez zbrodnię.
Spojrzał na nią rozpaczliwie i zawołał:
— Muszę odpokutować, a cóż dać mogę prócz własnego życia? Nie zapominaj, że jestem wygnanym proboszczem, wyklętym przez ludzi i Boga!
— Jak śmiesz tak mówić, Gösto? Zbyt wiele ci ludzie dawali miłości i to było twem nieszczęściem. Kochali cię mężczyźni i kobiety. Przebaczano ci wszystko, gdyś jeno zaczął żartować, śmiać się, śpiewać i grać. Wszystko, czegoś dokonał, uznawano za dobre. Wszakże słyszałeś, co mówił dziekan i wiesz, czego po tobie spodziewa się Bóg. Biedacy odeszli do domu, rozmawiając o tobie, jak zbawcy, ty zaś pospieszyłeś w las, by sobie odebrać życie. Jesteś bohaterem w oczach wszystkich, Gósto, a chcesz ich opuścić.
— Jakże mogę im dopomóc, bez pieniędzy? Wszak wzamian za te pieniądze przyrzekłem Sintramowi umrzeć!
Głos hrabiny zatrząsł się z gniewu i smutku.
— Wczoraj wieczór jeszcze, wiedzieliśmy w Ekeby, gdzie się znajduje skarb. Major Fuchs przypomniał sobie nagle, że odkrył go przypadkiem, pewnej nocy, kiedy zakradł się do wieży, by wziąć spiżu z dzwonów na odlanie kuli.
Gösta zamknął oczy i przycisnął związane ręce do piersi, jakby chciał przynieść ulgę sercu.
— Powiesz pewnie, — ciągnęła dalej — że to ci obojętne. Sintram powiedział ci uczciwie, gdzie leżą pieniądze, winieneś przeto umrzeć! Czyż sądzisz jednak, że same pieniądze usuną taką, jak nasza, niedolę? Przepyszne sobie wymyśliłeś zakończenie życia! Ludność odprowadzi cię z płaczem do grobu i czczony będziesz, jak kapitan Lennart, gdyż także oddałeś życie za lud. Wiem, żeś to uczynił ochotnie, chcąc odpokutować winy. A jednak mówię ci, żeś powinien żyć i poprostu pełnić swój obowiązek.
— Nie marz o czynach bohaterskich, nie staraj się błyszczeć i budzić podziw, ale unikaj raczej, by nazwisko twoje nie pojawiało się zbyt często na ustach ludzi. Rozważ jednak wszystko dobrze, zanim cofniesz słowo dane Sintramowi. Zyskałeś rodzaj prawa do śmierci, i życie przyszłe nie da ci wiele radości. Dotąd nie stały jasno sprawy pomiędzy nami, ty nie śmiałeś uważać mnie za żonę, ja zaś nie byłam pewna, czy nas złączyła wola boża, sądząc, i iż związek nasz był jeno może wynikiem mojej chorobliwej przesady. Przez czas pewien chciałam wracać do rodziców, sądząc, że dla takiej jak ja winowajczyni, to szczęście zbyt wielkie, zostać twą małżonką i pójść z tobą przez życie. Ale teraz powiadam, że zostanę, jeśli znajdziesz dość odwagi by żyć. Nie spodziewaj się wielkiej szczęśliwości, gdyż zmuszę cię kroczyć drogą obowiązku. Nie usłyszysz ode mnie słów radości i nadziei. Całą troskę i całe nieszczęście, jakieśmy spowodowali, postawię na straży naszego ogniska. Czy może jeszcze kochać serce, które tyle wy cierpiało co moje? Bez łez i bez radości kroczyć będę obok ciebie. Namyśl się, Gösto, zanim uczynisz wybór! Pójdziemy drogą pokuty!
Nie czekając odpowiedzi, skinęła na towarzyszkę i wyszła. Gdy weszły w las, zaczęła płakać i płakała aż do samego Ekeby. Dotarłszy tam, przypomniała sobie, że jej całkiem wyszło z pamięci by porozmawiać z Janem Hökiem o rzeczach milszych mu, niż wojna.
Po jej odejściu cisza zaległa chatę.
— Chwała bądź Bogu na wysokościach! — rzekł nagle stary żołnierz.
Wszyscy spojrzeli nań, on zaś wstał i jął się rozglądać wokoło.
— Nikczemność i nikczemność! — dodał. — Wszystko, na com patrzył od lat długich, było nikczemnością! Źli ludzie, złe kobiety, nienawiść, gniew wszędzie, w lesie i w polu, Ona jedna jest dobra. Dobry człowiek przebywał w chacie mojej. Siedząc samotny, będę o niej rozmyślał, a bliską mi też będzie podczas wędrówek.
Pochylił się nad Göstą, rozwiązał go, pomógł mu wstać, a potem ujął uroczyście dłoń jego.
— Byliśmy opuszczeni przez Boga! — rzekł i skinął głową. — Tak! Ale teraz wszystko jest inaczej, od kiedy ona była w moim domu. To dobra kobieta!
Następnego dnia poszedł stary Jan Hök do sędziego Scharlinga i powiedział:
— Chcę wziąć na barki krzyż mój! Byłem człowiekiem złym i złych też wydałem synów!
Potem poprosił, by pozwolono mu iść zamiast syna do więzienia. Ale to się zrobić, oczywiście, nie dało.
Najpiękniejsza część tej starej historji opowiada, jak towarzyszył synowi, szedł koło wózka więziennego, spał pod progiem jego celi i nie odstąpił go, aż do końca kary. Historję tę opowie ktoś inny napewno.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.