Gabryela Zapolska o „Ich czworu“

>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Gabryela Zapolska o „Ich czworu“
Podtytuł Wywiad listowny z Autorką
Pochodzenie Tygodnik Illustrowany, 1907, nr 51
Redaktor Józef Wolff
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gabryela Zapolska o „Ich czworgu“
WYWIAD LISTOWNY Z AUTORKĄ.


Ich czworo” to moja ulubiona sztuka, tak samo jak Ahaswer. A to głównie dlatego, że jest najwięcej przemyślana i najdłużej, a może dlatego, że krąg, w którym te drobne dramaty się dzieją, jest bardzo niewielki i bardzo codzienny. Jest to „krąg domowej lampy”. Czyż dlatego cierpienia, jakie się dzieją w tym właśnie kręgu, nie są bardziej nasze, bardziej ludzkie i bardziej blizkie? Pisarzy, którzy w tym kręgu się snują, zwykli rozwichrzeni krzykacze traktować lekceważąco. A przecież nie każdemu dano cierpieć odrazu za milion. Jakąś garstkę mogę odczuć ja mojem sercem. Ale właśnie z takich garstek składa się ten milion.
„Ich czworo” miało się nazywać początkowo klasycznym trójkątem. Ale przyszło mi na myśl, gdy pisałam jeden rozdział „Córki Tuśki”, a mianowicie o sytuacyi dzieci w piekle pożycia złego rodziców, że należy zamiast trójkąta — pomyśleć o czworgu. Dziecko cierpi bardzo i odczuwa ciężko niesnaski rodziców. Szarpanie tych drobnych serc jest wielką lekkomyślnością. Odbija się to potem na całem życiu dziecka, na jego nerwach, na jego smutku i zgnębieniu, na wszystkiem. A przyczyną najczęściej własna głupota rodziców. Nie zło, nie zbrodnia, ale własna głupota.
W „Ich czworgu” chciałam właśnie dać syntezę ludzkiej przeciętnej głupoty, z którą zmuszeni jesteśmy żyć i spotykać się na każdym kroku. Starałam się wprowadzić kilka takich ekstraktów, czy to w postaci szwaczki, narażającej swoje życie niszczeniem w piętnastym roku śladów swej głupoty, rzucającej ją w objęcia głupiego studenta, czy to klasycznej postaci żony, którą starałam się uczynić zupełnie inną od Żabusi, i zdaje się, że każdy subtelniejszy umysł odczuł te zasadnicze różnice. Jakiś krytyk zarzucił mi typ Becque’a. Ależ był to pan widocznie drzemiący na sztukach w teatrze. Paryżanka Becque’a jest nadzwyczaj przewrotna, oszukująca i kochanka i męża z tym trzecim, a oszukująca trzeciego z czwartym i t. d. Głupota Fedyckiego mówi sama za siebie, głupota wdowy, oddającej ostatni grosz z przywiązania, nie potrzebuje komentarzy. Co do głupoty męża dość jasno o niej mówi Mandragora.
Gdy się odezwie między tymi tragicznie głupimi, sam wydaje się z nich najgłupszy, tak bardzo silne są wały głupoty, które naokoło niego ich dusze wznoszą. Zarzucono mi, że właściwie tragicznym losem jest tu los dziecka. Nie wiem, jak kto się na tragiczność życia zapatruje. Mnie się zdaje, że, gdy kobieta zostaje kokotką, a mężczyzna hochstaplerem, to jest już wielka tragedya. Gdy do domu wdziera się utrzymanka i ona obejmuje rząd nad człowiekiem słabym i cichym, to także tragedya, choć niema ani brauninga, ani trupów. Tylko chodzi o to, aby w sztukę umieć się wsłuchać i aby, gdy zapadnie zasłona, widz starał się domyśleć z tego, co przed chwilą usłyszał, jaki będzie dalszy ciąg tych „tragedyi”, które krwawo się nie kończą, a przecież mają wiele bólu w sobie.
Najlepiej we Lwowie odczuł moją sztukę ubogi chłopak, noszący towary sklepowe. Powiedział do mnie: „Jakie to smutne, bo co to z tymi ludźmi teraz będzie! Strach pomyśleć”. To była prosta, a mądra i subtelna dusza. Ten i ów pisze, iż sztuka moja jest jaskrawa. To samo czytałam i o „Moralności pani Dulskiej”. Przedewszystkiem powtarzam, że miałam do czynienia z całym Oceanem i kazano mi go zamknąć w szklance wody. Ocean to ludzka codzienna głupota, szklanka wody to scena. W skutek tego postacie moje nie są typy, ale stany ludzi. Dlatego nawet nie dałam im nazwisk, aby nie czynić z nich kogoś, kto mieszka przez ścianę, lecz ekstrakt tych, którzy mieszkają przez ścianę.
I konieczne więc było wzmocnienie rysunku. Poza tem, jaskrawość mych sztuk razi krytyków, a może i publiczność. Wytłómaczę dlaczego. Oto lata całe publiczność żywiona była sztukami, w których działo się wszystko za pomocą niedomówień, zawieszań głosu, pauz. Na scenie panowały zmroki, ludzie wyrażali swe myśli za pomocą: „a więc, tak sądzisz? — to straszne”. I znowu: „a więc?” — i t. d. Mówiono półgłosem, ale tak cicho, jakby wszyscy mieli anginę, abażury dużo robiły nastroju, nastrojony był również ton, w jakim się porozumiewały między sobą sceniczne postacie, na takie dziwaczne wyniosłości, jakiemi nigdy nie przemawiamy do siebie w życiu codziennem.
Mówię tu naturalnie o sztukach z codziennego życia, a nie o innych. Nawet gdy grano u nas Ibsena, czyniono z niego jakąś pantominę. Pytałam raz Ibsena o ton, w jakim go grać należy. Odpowiedział mi: jak najprościej, tak jak mówimy w tej chwili. Tymczasem ja chcę i pragnę, aby teatr mój był teatrem żywym, aby lampy paliły się jasno, tak jak w życiu, i mówiono tak, jak się mówi pomiędzy sobą. To razi, naturalnie, ale za lat parę wszyscy tak pisać będą, i nikt nie nazwie tej techniki jaskrawą. Tylko ja wyrywam się zawsze naprzód i dostaję pierwsze cięgi, jak było z moją nieboszczką Małaszką, która teraz wydaje się wobec innych wzorem przyzwoitości i dystynkcyi.
Trzeba raz oduczyć widza, że, włożywszy na siebie odświętne ubranie i rękawiczki do teatru, musi słyszeć także odświętne słowa, jeśli przyszedł na sztukę, która się dzieje „naturalnie w mieście i w czasach obecnych”, a zwłaszcza jest „tragedyą ludzi głupich”. Cięgi te jednak, do których właśnie powinnam była przywyknąć, znosząc je od początku mej karyery pisarskiej, nie poprawiają mnie bardzo. Wiem, że po latach kilku zaczną mnie naśladować a ja znów coś stworzę jaskrawszego. Tylko dziwię się bardzo, że nikomu to nie przychodzi na myśl, że przecież wielki musi być upór i siła woli takiego pisarza, który zamiast używać wypróbowanej techniki zawsze stara się narażać na te cięgi, idąc naprzód. Piszę mój literacki pamiętnik. Chowam skrzętnie recenzye, krytyki, często będące stekami obelg, ciskanych na mnie za mą pracę, w której tracę resztę sił, i, przeglądając te książki, które pozostaną, jako dokumenty po mnie, utwierdzam się coraz więcej w swym uporze.
Widzę, jak z młodzieńczą nieopatrznością, ot jak ptak śpiewa, piszę nie do druku Małaszkę. Jak nieboszczyk Stebelski, ten niepospolity dekadent, niespodzianką i podstępem drukuje ją w Kuryerze Lwowskim. Gorzkiemi łzami oblewam tę niespodziankę, lękając się, ażeby dyrektor teatru, Jan Dobrzański, nie dał mi dymisyi. Nie dostaję dymisyi, ale dwadzieścia pięć rubli honoraryum w Przeglądzie Tygodniowym za ową Małaszkę. Jestem dumna i szczęśliwa. Wprędce szczęście moje ginie z powodu śmiesznie komicznej awantury w Warszawie z racyi owej „wyuzdanej” powieści!!! Nie tylko była ona jaskrawa, ale zdawało się, że nie było błota, jakie w rycerskim zapale koledzy moi nie rzuciliby na mnie za „nagie kolana” Małaszki.
Gdy dziś to czytam, zdaje mi się, że to jest jakąś bajką. I wobec tego, co dziś u nas piszą i drukują, „kolana Małaszki” to jakiś romantyzm i wykwint dyskrecyi. Więc... i te zarzuty jaskrawości „Ich czworga” nie poprawią mnie wcale. Bawi mnie tylko to, że przez lat dwadzieścia kilka zmieniło się wiele, ale nie zmienił się ordynarny i bardzo nie gentlemański sposób pisania u nas niektórych krytyk.
Zdawać się czasem może, że jakieś nieuki czyhają na to, aby módz powywracać trochę kozłów z racyi czyjejś pracy albo dzieła sztuki.
Mają wtedy w swem kole kawiarnianą, jednodniową sławę Herostrata. Ciekawa jestem tylko, dokąd to tego będzie? Żałowałabym, gdyby co do mnie się to skończyło.

G. ZAPOLSKA.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.