Gawęda starego księgarza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gawęda starego księgarza |
Pochodzenie | Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891) |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz |
Data wyd. | 1893 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków – Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały zbiór |
Indeks stron |
Znikają zwolna z widowni ulicznej Warszawy charakterystyczne typy handlarzy starych książek, którym, niezdarnie malowane szyldy nad drzwiami ciemnych i brudnych sklepików szumne antykwarjuszów nadawały miano.
Jeszcze niezbyt dawno temu główny handel staremi książkami ogniskował się w Warszawie, bądź w zwalonych murach dawnego Teatru Narodowego, przy placu Krasińskich, lub też na ulicy Nowiniarskiej, gdzie rzędem obok siebie, mieściły się przed laty owe trupiarnie twórczości ludzkiej, nęcąc ku sobie uczniów szkół publicznych nadzieją pozbycia się, za kilkanaście groszy starych podręczników szkolnych, i kusząc amatorów — zbieraczy zawsze zawodną żądzą odnalezienia jakiego białego, lub też na biało ufarbowanego, kruka bibliotecznego.
Powoli, owe Ghetto książkowe, zaczęło niknąć w oczach żyjących bibljomanów. Na dawnem targowisku pozostały zaledwie okruchy antykwarskich składów, a ożywiony ongi handel zadrukowaną bibułą rozlał się po innych zaułkach miasta, utraciwszy z czasem charakterystyczną swoją cechę.
Wiedziony przyzwyczajeniem i tradycją lat młodości, lubię niekiedy zaglądać do owych sklepików księgarskich, nęcących wzrok przechodnia wystawą kilku zbrukanych tomików Rinaldiniego, Izabelli hiszpańskiej i Czterdziestu Zbójców.
Przebierając między papierzyskami staremi, odnajduję czasami głośniejszego ongi, a dziś już zupełnie zapomnianego autora i przypominają mi się tutaj na widok nierozciętych kartek jakiej broszury, fakta i okoliczności z lat dawnych, które owym drukom dały życie, a o których dzisiaj nikt już nie pamięta.
Najbardziej wszakże w owych wędrówkach bez celu zajmującym widokiem są typy właścicieli owej starzyzny, ludzi, nieposiadających częstokroć pierwszych nocji liter alfabetu, a mimo to, oceniających instynktowo wartość książek, często według ilości kartek, gatunku papieru i ornamentacji okładek.
Z rozmów z takiego gatunku znawcami książek niewiele dowiedzieć się można; a jednak zdarzyło się, że gawęda przygodna z jednym z takich antykwarjuszów obudziła we mnie wiele wspomnień z lat ubiegłych i nasunęła uwagi o znikomości owych prądów upodobań umysłowych ludzkich, które żywiąc daną karmią pewne pokolenie, giną w otchłani niepamięci, aby ustąpić miejsca innym, również jak i poprzednie, znikomym.
— Widzi tu pan przed sobą stosy książek, — mówił do mnie ów antykwarjusz — mózg ludzki wysilał się na ich utworzenie. Dawały one przez czas jakiś utrzymanie księgarzom, a może i autorom... a dziś nikt się o nie nie pyta... Idą koleją czasu na masło, o ile ich papier nie jest sztywny, lub na makulaturę, o ile szczęśliwym wypadkiem można z nich tworzyć arkusze formatu większego.
Przewinęło się przez moje ręce dużo, dużo książek. Zapełniają one wszystkie kąty mego sklepu, a wszystko to próżny ciężar, którego pozbyć się trudno.
Spójrz pan na te górne półki. Stoją tam defekta rozmaitych tomów Tysiąca i jednej nocy. Świetne to były czasy dla księgarzy, gdy mali studenci łapczywie domagali się tych bajek. Brało się po kilkanaście groszy od przeczytania tomu jednego, a taki obrót nieustanny dawał na życie całej rodzinie, przez długie lata. Nastały potem czasy Dumasa i Eugeniusza Sue. Prawdziwe to było żniwo dla księgarzy! Zaczytywano się owemi romansami. Nikt innej książki nie brał do ręki, tylko Monte Christo i Muszkieterów. Sam płaciłem po kilkanaście złotych za tłómaczenie tych dzieł, a wszystko mi się opłacało. I trwało to przez parę lat dziesiątków, aż tu naraz nazwiska: Kraszewskiego, Korzeniowskiego, Kaczkowskiego, Rzewuskiego i Chodźki i wielu innych zaczęły wypierać romanse francuskie i długie lata nie słyszało się nic innego w księgarni, tylko: Masz pan Dziwadła? Poetę i świat? Powieść bez tytułu? Murdeliona? Listopad?
Musiałem wszystkich Żydów wiecznych tułaczy i Muszkieterów zapakować na górne półki i postawić w ich miejsce ulubionych autorów polskich. Za nimi poszli nudni bardzo, ale bardzo poszukiwani, pisarze dziejów krajowych i rozmaite zbiory wypisów ze starych książek, których może ludzie nie czytali, ale które kupowali do swoich bibljotek.
Taki np. Bartoszewicz, Maciejowski i Wójcicki stosy całe zapisali, zanim ich Szajnocha wyparł ze stanowiska.
Ale młodzież ma zmienne gusta. Ni stąd, ni zowąd zaczęła się bawić w poezje i natarczywie domagać gawęd wierszowanych. Co kilka miesięcy ukazywały się gawędy Syrokomli, a szło to wszystko na wagę złota. Kto u nas dostał przypadkiem Margiera, albo Dęboroga, albo Improwizacje Deotymy, ten uważał się za bogacza między antykwarjuszami. A kiedy pojawił się Wincenty Pol z Przygodami Winnickiego, Mohortem i Stryjanką trzeba było znowu Syrokomlę na wyższe przetransportować półki. Trwało to czas jakiś, gdy znowu młodzież zaczęła tęsknić za Mickiewiczem i Słowackim, zaczęła domagać się Przedświtu i wzbogacać lipskich księgarzy, którzy bez pytania drukowali dzieła polskich pisarzy.
Nagle, ni stąd ni zow ąd, rozwielmożniło się na bruku warszawskim gazeciarstwo i tygodniki, a te ostatnie zaczęły wymyślać od idjotów na tych, co się czytaniem rymów zajmowali... W kąt poszli wszyscy bajarze, co się w przeszłości grzebali. Nazywano ich niedołęgami i watowanemi mózgownicami...
Trzeba było na strych wypędzić wszystkich staruszków i prosić natomiast w gościnę naturalistów, pozytywistów, Darwinistów w towarzystwie jakiegoś Hucklea, który najbardziej między umysłami młodzieży hałasował.
Zaczęła się powódź książek o wodzie, o powietrzu, o ruchu, o energji, o lodowcach... W książkach liter już nie znajdywałeś, tylko same cyfry, a cyfry, aż się w oczach ćmiło... Wszystko to było arcynudne, ale ludzie mówili, że to bardzo uczone, i kto Darwina nie czyta, ten nie ma prawa głosu.
Dzienniki i broszury tak zaczęły zalewać mózgi artykułami uczonemi i polemikami z jakimś obozem starych, żem już na prawdę zaczął myśleć o obróceniu całego kramu na makulaturę i o utworzeniu składu numerów Przeglądu Tygodniowego i umiłowanej przez młodzież Prawdy.
Nie sądź pan, aby i ten gust trw ał długo. Powieść znowu do tego stopnia zawładnęła rynkiem księgarskim, że dziś już ludzie naukowych dzieł po polsku pisanych, ani nie tworzą, ani nie kupują.
Sienkiewicz, Okoński i Orzeszkowa stali się panami placu, ale i ich wyrugował zastęp więcej, lub mniej utalentowanych kobiet, piszących nowelle i powieści, które ludzie bardzo chciwie czytają i chętnie kupują. To, proszę pana, zupełnie nowy zwrot w literaturze, choć, jeśli mam prawdę powiedzieć, to Orzeszkową niesłusznie do kobiecych piór zaliczają, bo to umysł zupełnie męzki...