<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Gehenna
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Moloch.

Na schody marmurowe Kasyna, grającego światłami, wchodziły dwie ciemno ubrane postacie kobiece; Anna Tarłówna i panna Ewelina, zalęknione trochę tłumem strojnym, płynącym szumnie do przybytku hazardu i zabawy.
Przy drzwiach głównych Andzia zatrzymała się i przyparta do oddrzwi, patrzyła z zapartym oddechem na damy wykwintne mijające ją z szelestem jedwabiów, z falą perfum, niosąc na swych twarzach uśmiechy kokieteryjne, znudzono-przeżyte, lub pożądliwie ciekawe.. Często pod artystyczną warstwą bielideł i różów błąkała się bezmyślność zupełna, lub zwierzęca żądza gry. Różność typów kobiecych i męskich, pędzonych tu jedynie, rzec można, siłą namiętności, sprawiało wrażenie rzeki, z bardzo odmiennych strumieni i potoków utworzonej, a dążącej do jednego bóstwa dla wszystkich żywiołów, bóstwa złota — z bałwochwalczym pokłonem.
...Co ja tu robię wśród nich, po co tu idę? — myślała Andzia z uczuciem niemiłem. Podniosła wzrok od tej szumiącej rzeki ludzkiej i zapatrzyła się na oświetlone Monte-Carlo rozpięte na stokach gór. Kondygnacje świateł niższe i wyższe, pełznące w górę i jakby spływające na dół układały się w szarfy migotliwe, w rozety, w snopy i gwiazdy drżące na powietrzu.
Wyżej górował światłami hotel Riviera, panujący swym gmachem białym nad willami i miasteczkiem tonącym w zawieji ogników. Dalej, aż w górach, gdzieniegdzie błyszczało światełko pojedyńcze, lub po kilka w małej grupce, jakby genjusz, który rzucił tę moc gwiazd gorejących na miasto, uronił kilkanaście z nich wśród ciemnych gór. Nisko płonął światłami elektrycznemi gmach wykwintny, Café de Paris, z oszkloną galerją na froncie i wielką, przysadzistą kopułą na szczycie. Wewnątrz tego przybytku i zewnątrz, przy gęstych stolikach, bawił się z wesołym gwarem tłum barwny, pyszny, pełen uciech życiowych i umiejący je znaleźć. Na lewo od fasady Kasyna promieniał hotel Paryski; wielkie tafle szklane tarasu, idącego wzdłuż całego budynku, strojne były w kwiaty i blask. Wszędzie ludzie, mnóstwo ludzi, życie wre, kipi, aż rozsadzać zda się nawet te ramy wspaniałe. Naprzeciw Andzi kwietniki, palmy przepiękne o koronach monarszych, wyniosłe, strzegą zwartym szeregiem, z dwóch stron, rozpięte dywany kwiatów. W oddali tryska fontanna, dyskretną kaskadą, w otoczeniu olbrzymiego wieńca białych stokroci. Przepych, bogactwo, jeden czar.
Andzia olśniona przymknęła oczy, pociągnięta przez swą towarzyszkę, weszła do pierwszego przedsionka Kasyna.
— Czy zaraz weźmiemy bilety wejścia do sal gry? — spytała ją Ewelina.
— Wszystko jedno, możemy jeszcze poczekać.
— Bo widzisz, jeśli chodzi o spotkanie Lory, to już ona z pewnością nie będzie siedziała w atrium, tylko w salach, zatem...
— Może jej tu niema? Mówiła panna służąca, że wyjechała na cały dzień do Nicei.
— Ale zwykle, podobno, wieczory spędza w Kasynie, tylko tu możemy ją dziś spotkać.
— Lińciu, najpierw rozpatrzmy się w atrium, taki tu gwar, czuję chaos w głowie. Och, jakie kwiaty!
Tarłówna podeszła do grotki z kwiatami ulokowanej na prawo, obok drzwi od kotramarkarni i wzięła w rękę pęk purpurowych róż, zapytała o cenę.
Lecz w tymże momencie zadrżała na całem ciele...
... Szkarłatne róże... Andrzej...
Krew gorąca buchnęła jej do serca.
Przypomnienie uderzyło w jej mózg taranem. Rzuciła kwiaty na stolik jakby z trwogą zabobonną...
...To już nie dla mnie, nie dla mnie!...
Wzięła skromną wiązankę fiołków, płacąc monetą żądaną za róże.
Kwiaciarka patrzała na nią ze zdumieniem, ale panna Ewelina zrozumiała i westchnęła cicho.
Weszły do kontramarkarni, popychane przez tłum, znalazły się przy ladzie, blisko drzwi wejściowych do atrium. Andzia mechanicznie zdejmowała z siebie okrycie.
W tem naprzeciw niej błysnęło, zatrzymała się winda oszklona, podziemna, z hotelu Paryskiego, ukazując w swem wnętrzu strojne postacie jednej kobiety i paru mężczyzn. Z trzaskiem otworzono drzwi szklane, dama wybiegła ze śmiechem, za nią panowie. Rozbawieni byli, roześmiani, opowiadając sobie coś na wyścigi. Chwilę zatrzymali się przy wejściu do atrium, wspaniała dama poprawiała nieco zawikłany tren, podnosząc suknię nadmiernie i ukazując wysoko nogi, jak z marmuru wykute, w blado-niebieskich, pajęczych, lśniących pończochach.
Tarłówna poznała ją odrazu.
Była to Lora.
Andzia zamieniła szybkie spojrzenie z Eweliną, podczas gdy mężczyźni pomagając strojnisi w uporządkowaniu pajletowego trenu, pochylali się do jej nóg zbyt nisko.
Towarzystwo znikło za drzwiami, wówczas panna Ewelina spytała po francusku, stojącej za ladą odbiorczyni ubrania, w czarnej sukni i białym motylku na głowie.
— Kto są ci państwo?
— Pani von Bredov Nordica i jej... znajomi.
Andzia niemile tknięta akcentem służebnej weszła szybko do atrium.
— Poco Lińcia pyta, skoro poznałyśmy ją obie?
Panna Ewelina milczała.
Zmieszały się z tłumem. Wyniosła, piękna sala atrium huczała gwarem rozmów, płynął tu szum toalet świetnych i unosiła się woń wytwornych pachnideł. Pośród kolumn z ciemnego marmuru wiły się korowody ludzi strojnych, roznamiętnionych grą. Wielkie kanapy zapełnione odpoczywającemi po wzruszeniach gry poważnymi wiekiem ludźmi, których jednak oczy wcale nie poważnie paliły się ogniem chciwości, lub ciskały złe połyski zawodu.
Siedziały tu i apatyczne babcie, niezrozumiałym sposobem wtłoczone w ten tłum kalejdoskopowy, ale także po przegranej, lub z nadzieją wygrania.
Siedziały młodsze i starsze kobiety pawice, w dziwacznych, najmodniejszych łaszkach, świecących od haftów, pajletów i barw. Obnażone szyje i gorsy, szumne uczesania, szminki, pudry, karminy na twarzach, klejnoty migocące na biustach, w uszach, włosach i rękach; obok twarzy zniszczonych jak ściany obdrapane, na których już żadna sztuka cudu nie dokaże; obok kostjumów tak samo wiekowych gustem i fasonem, przypominających kufer z rupieciami, lub stuletnią komodę w składzie najnowocześniejszych mebli.
Różnorodność postaci ludzkich zdumiewała Andzię, przepatrywała ten rój człowieczych istot oczyma szeroko rozwartemi. W umyśle jej powstał zamęt. Oszołomiona doszczętnie odnalazła pustą kanapkę, wsuniętą pomiędzy drzwiami wchodowymi do sal gry i ścianą. Kanapka stała pod lustrem olbrzymiem, Andzia podchodząc do niej ujrzała odbicie swe w zwierciadle i chwilkę zdziwiona, przyglądała się sobie.
Jakaż była mała i drobna w tym pysznym tłumie, pod filarami wyniosłych sklepień, pełnych rzeźb, malatur, złoceń, bronzów. Jak nikłą wydawała się jej postać w czarnej sukni lekkiej i dużym kapeluszu rembrandtowskim, tegoż koloru. Blada twarz Andzi miała tony delikatne lekkiej podniety, usta piekły żarem krwi, oczy zapalały w sobie iskierki niepokoju i ciekawości. Usiadła na kanapce. Panna Ewelina została gdzieś w tłumie.
Tarłówna szukała wzrokiem Lory, lecz nie było jej w atrium, natomiast coraz nowe osoby wpływały do sal gry, legitymując się za pośrednictwem biletów pokazywanych stojącym w drzwiach urzędnikom Kasyna. I znowu mieszanina; szły damy dekoltowane w strojach niemal bachanckich, w pióropuszach, djademach; szły kobiety dostojnie i z gustem ubrane, szły babcie archaiczne i cudaczki kobiece; szli mężczyźni jakby manekiny krawieckie, z twarzami wyzywającemi, lub napiętnowani stygmatem kompletnego przesytu; szli abnegaci ubraniowi, lecz z zapałem i wiarą w źrenicach, krokiem tak pewnym, jakby dążyli bezwarunkowo do zwycięstwa: teraz rozbiją bank! Szli młodzi, zblazownni panicze, ruchem nonszalanckim, z pochyłym karkiem i oczyma zastygłemi w biernej umyślnej czy chorobliwej niemocy neurasteników. Wszystkich niósł na swych skrzydłach nietoperzowych, krwiożerczy, zimny, ironiczny i mściwy Moloch.
Anna ukryta na swej kanapce widziała twarze wchodzących. Każda z nich miała charakter odmienny, ale jakby jednem tchnieniem owiany. Jakby w promieniu jednego reflektora cały ten tłum, pomimo odrębności poszczególnych jednakowe miał tło i po tym samym kroczył szlaku.
Panna Ewelina namówiła wreszcie Andzię do wzięcia biletów wejściowych. Załatwiwszy te formalności znalazły się wkrótce w salach gry, przy gęsto obstawionych stołach rulety. Brzmiał tu głuchy poszum dużego zbiorowiska ludzi, lecz dominowały głosy krupierów, wołających we wszystkich krańcach sali, charakterystyczne i fachowe:
— Messieurs faites le jeu!...
— Le jeu est fait?...
— Rien ne va plus!...
Potem następowało głośne wyjawienie wygrywanego numeru, koloru i liczby parzystej lub nie.
Andzia obeszła salę i stanęła przy jednym stole, pojedyńczym, w małej salce, ozdobnej, przylegającej do sali „trente et quarante“. Przez lukę, pomiędzy głowami „galerji“ ciekawych i grających ujrzała machoniową miednicę rulety, w pełnym ruchu z krążącą dokoła gałką białą. Skupione twarze graczów i obojętne, często bezczelne fizjonomje krupierów, otaczały stół zwartym murem. Oczy wszystkich śledziły rozpędzoną gałkę, magnetyzując ją, każdy na swą korzyść. Na stole jeszcze panował ruch, rzucano pospiesznie ludwiki, „plaki“ złote, papiery grube i skromne pięciofrankówki na różne numera, kolory, przedziały. W tem zaklekotała gałeczka, obijając się na mosiężnych skówkach miednicy...
— Rien ne va plus!... — zawołał krupier.
Paf! gałka wpadła w przedziałek pod dziesiątką.
— Dix, noir, paire, manque! — znowu głos krupiera.
Na numerze tym leżała gruba suma w papierach; wygrał ktoś en plain. Zaszeleściały bilety tysiącfrankowe, sypało się złoto na kupkę, poczem młotki krupierów całą tę masę pieniędzy posunęły do właściciela, na drugi koniec stołu. Tarłówna poszła wzrokiem za ich śladem; wytworne ręce męskie, z pięknym sygnetem na palcu zgarniały obojętnie banknoty, jakby bez najmniejszej uwagi. Andzia spojrzała wyżej, szczęśliwym graczem był nieznajomy z Vintimilli. Z niezmąconym chłodem zbierał pieniądze. Nagle spotkał jej wzrok na sobie. Źrenice jego błysnęły wyrazem cieplejszym, zamigotał w nich promyk radosny. Zaskoczona zmianą wyraźną w jego oczach cofnęła się, chcąc odejść, ale zaciekawiła ją nowa stawka Anglika. Wszystką wygraną porozkładał po numerkach, tak, że niemal całą połowę zielonego stołu zarzucił biletami i złotem. Spoglądano na niego ze wszech stron, on zaś czekał z chłodną obojętnością, ani jeden rys nie drgnął mu na twarzy.
Gałka rzucona umiejętnie przez krupiera, z zamachem godnym sprawy, kołowała impetycznie, jakby wybierając numer, jakby z namysłem, właściwie pędziła do celu pewnego i gdy pęd jej osłabł, zachwiał się, potknął kilkakrotnie, kulka spoczęła w wyznaczonej dla siebie komórce.
— Zéro! — zawołał krupier głosem bezczelnym.
Nic nie stało na zerze, nieznajomy przegrał wszystko.
Andzia badała go. Ta sama obojętność i chłód na twarzy, spokój kamienny. Żaden muskuł twarzy nie znamionował wrażenia z tak kolosalnej przegranej. Tylko gdy krupierzy zsuwali jego pieniądze do kasy, on znowu spojrzał na Tarłównę i znowu jakby się oczyma do niej uśmiechnął. Odeszła od stołu z uczuciem dziwnego niepokoju. Panna Ewelina jak cień podążyła za nią. W sali „trent‘a“ białej, przepysznej, hojnej we freski, rzeźby i rzęsiste a dyskretne kule lamp, które potopem świateł owiały plafon wyniosły i szczyty ścian, przy pierwszej kanapce umiejscowił Annę okrzyk gwałtowny.
— Hańdzia!
Lora podbiegła z twarzą rozpromienioną. Uścisnęły się wszystkie trzy, nader serdecznie.
— Nareszcie przyjechałyście?... kiedy?.. Czemuż nie pisałaś? Nie depeszowałaś?... Czy zajechałyście do mnie wedle umowy?...
Pociągnęła ją ku narożnej kanapce, tam dopiero zaczęły się gęste pytania i objaśnienia.
— Dawno już jesteście w Kasynie?...
— Przybyłyśmy jednocześnie z tobą, wychodziłaś z windy.
Pani von Bredov Nordica poczerwieniała trochę.
— Ach tak?... Czemuż nie zawołałaś na mnie.
— Byłaś tak zajętą...
— I rozbawioną dodaj. Wróciliśmy z Nicei na podwieczorek do Paryskiego. Ci panowie są wyborni, w ich towarzystwie można umrzeć, ale nie wolno się nie śmiać.
— Czy w tej toalecie jeździłaś do Nicei?... — spytała Andzia wątpiąco.
— Cóż znowu?... Ach, ty mała dziczko z wołyńskich borów! Widzę, że będę zmuszona cywilizować ciebie. Jakże tam moja służba, dobrze się sprawiła?... pokoje wygodne?...
— Aż nadto Loro, wolałabym skromniejsze, ten mój, z widokiem na morze jest śliczny. Mamy skrupuły, że zajęłyśmy ci takie piękne dwa pokoje.
— Dla was je oddawna przeznaczyłam, uprzedzając służbę. Ale co prawda byłam pewną, że zawiadomicie o przyjeździe, wyjechałabym na spotkanie automobilem, a tak mimowoli stałam się niegościnną.
Lora mówiła z życiem i zbyt głośno, wyglądała na wielką damę zupełnie riwierowego pokroju.
Andzia patrzała na nią badawczo, panna Ewelina bardzo nieufnie. Suknia Lory, głęboko wycięta, trzymała się ramion tylko na wąskich szarfkach. Błękitne zwoje gazy błyszczące od pajlet złocistych, przysłaniały lekką chmurką pysznie rozwiniętą kibić młodej kobiety. We włosach kunsztownie upiętych migotała kometa z brylantów, na szyi lśniły brylantowe łzy spłynięte z cienkiego łańcuszka. Andzia widziała Lorę ostatni raz na pogrzebie w Smoczewie, teraz wydała się jej jeszcze piękniejszą, strój balowy podnosił urodę Lory, podkreślał główne jej cechy — piękność zmysłową i wyzywającą, ale Tarłównę przykro dotknął przepych jej tualety.
— Nie nosisz żałoby Lorko?... A wszak to zaledwo pół roku od śmierci cioci.
— Chodziłam w czerni przez kilka tygodni, nawet było mi bardzo do twarzy, ale to takie smutne, ciężkie, takie... nie tutejsze. I ty chyba, Hańdziu, zdejmiesz te twoje kiry? Dosyć tego, tu inny świat.
— Możebym już nie potrafiła obracać się w jasnej sukni?... — szepnęła Anna.
— Nie bądź Anuś taka smutna, co warte jest życie bez śmiechu i wesela? Ten kto wyławia z życia same blaski, wie, że żyje, wiecznie zaś płakać, tęsknić jest to powolne samobójstwo. Wierz mi Hańdziu, smutek to marny wynalazek, utop go w morzu i bądź jasną, wesołą, jak dawniej pamiętasz?...
Cień przeleciał po twarzy Tarłówny. Panna Ewelina zauważyła to i zmieniła rozmowę.
— Czy i twój mąż, Loro, jest w Kasynie?...
Piękna pani zaśmiała się.
— Och, mój mąż? Nie, on jest obecnie... bo ja wiem gdzie! na morzu, w Paryżu, w Krymie... Tout court... w świecie.
Nie spowiada mi się ze swych eskapad, za co mu jestem wdzięczną, bo i ja nie potrzebuję zdawać mu raportów ze swych czynności. Daliśmy sobie oboje carte blanche, to ułatwia życie stokroć lepiej niż wszelkie sakramentalne przysięgi wierności małżeńskich, posłuszeństwa i tem podobnych banialuk. Tak praktyczniej i wygodniej.
— A jednak przysięgałaś Loro — rzekła panna Ewelina mocno zgorszona.
— Ją?... Nie, droga pani! Myśmy wzięli ślub cywilny u mera, ani ja ani... Nordica nie pragnęliśmy zupełnie ceremonji klerykalnych. Ach, nie miejcież moje drogie takich min zdumionych, bo was tu wezmą za jakieś kwakierki, będą myśleli, że przyjechałyście mnie nawracać. Ha, ha, ha! A propos! Kiedyż naznaczony ślub, Hańdziu?...
— Czyj ślub?...
— No twój... z Jasiem.
Tarłówna zbladła strasznie, zaćmiło się jej w oczach, sala zaczęła drżeć w posadach, ludzie kręcili się w kółko, doznała uczucia, że całe Kasyno wraz z nią dostało pomieszania zmysłów.
— Nie.... wiem — wyjąknęła.
Ale Lora już nie uważała na nią. Podszedł do pięknej pani mężczyzna stary już, lecz pełen pretensji w całej postaci, niedwuznacznie trzęsący się na tabetycznych nogach. Przez szkła na nosie zlustrował pobieżnie Tarłównę i przemówił do Lory po francusku.
— Może pani pozwoli, przy drugim stole „trent‘a“, idzie pyszna serja „couleur‘u “... olbrzymie stawki, zanotowałem już 6 razy.
Pokazał Lorce kartkę z punktami kolorowemi, które długą szpilką przekłuwał z namaszczeniem.
Lora wstała.
— Przepraszam was na chwilę. A, pardon, Duc d‘Escars, ma cousine mademoiselle Anne dé Tarło, madame Niemojska.
Po obojętnem powitaniu się, stary pan w binoklach i Lora odeszli w głąb sali.
Andzia siedziała cicho, patrząc biernie na co raz inne postacie snujące się przed nią. Nie uważała, że przeszedł koło niej parokrotnie nieznajomy Anglik, z takim wyrazem w oczach, jakby ją tylko widział na sali. Z głębokiego zamyślenia otrzeźwiła ją panna Ewelina pytaniem.
— Co myślisz Andziu o Lorce?...
Tarłówna zastanowiła się chwilę.
— Że jest taką samą jaką była, tylko w stopniu spotęgowanym i... teraz jest w odpowiednich ramach.
— Mnie się ona nie podoba dużo więcej niż dawniej. Sądzę, że gdyby Jan widział ją tu na miejscu, nie puściłby ciebie do niej.
Andzia zerwała się z kanapy. Prawie groźnie spojrzała na Ewelinę. Rzekła wzburzona, głosem zdławionym.
— Znowu Jan?! Proszę mnie nim nie prześladować. Przyjechałam tu z własnej woli, nie żądając od niego pozwolenia.
Krokiem płynnym, szybko poszła do wyjścia. Ewelina przestraszona jej wybuchem podążyła za nią.
Minęły nieznajomego z Vintimilli, który bacznie przeprowadził je wzrokiem. Gdy wsiadały do powozu, panna Ewelina z przerażeniem ujrzała na rzęsach Andzi, wielkie, ciężkie łzy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.