<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Gehenna
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Ku przeznaczeniu.

Ekspres, dążący z Warszawy do Nicei i Canne, wpadł z impetem pod halę dworca w Vintimilli i stanął jak wryty. Okna zapełniły się sylwetkami eleganckich pasażerów.
Granica Francji. Rewizja.
Ale pociąg luksusowy ma swe prawa wyłączne. Urzędnicy francuscy weszli do wagonów i z lekkim ukłonem, grzecznie pytali jadących, czy nie wiozą rzeczy kwalifikujących się do oclenia. Ceremonja ta nie trwała długo, lokomotywa bowiem huczała, dymiła, wyrywając się gorączkowo do biegu.
W jednem z okien wagonu, lśniącego lakierami, przypruszonego pyłem włosko-austrjackim, ukazała się drobna, blada twarz i wielkie, czarne oczy, patrzące z ciekawością. To zaciekawienie błyszczące w źrenicach, o głębi tęsknej, nawet smutnej czyniło wrażenie kwiatu kolorowego na czarnej glebie.
Hańdzia Tarłówna oparła się na oknie spuszczonem i wychyliła głowę z poza ram okiennych, rozglądając się z zajęciem. Postać jej smukła, w jedwabnym, szarym płaszczu zakołysała się wdzięcznie; włosy czarne, obfite, okrywał kapelusz podróżny, owinięty popielatym welonem. Z pod ronda widać było sute, błyszczące jak lawa, pukle rozdzielonych włosów nad czołem. Brwi gęste i wąskie, zarysowane nisko od nosa i przy końcach wzniesione nieco w górę, ściągały się jakby w skupieniu myśli, czy nagłej tęsknoty. Spoglądała na tłumy przepychające się w różnych kierunkach, słuchała gwaru, szumu, tartasu charakterystycznego na wielkich dworcach kolejowych. Pojedyńcze słowa francuskie, włoskie, angielskie, niemieckie, wpadały do uszów Andzi, tworząc zupełną wieżę Babel. Czasem jakiś głos wyrzucił słowo polskie, wówczas Tarłówna wychylała się głębiej, szukając rodaka. Odczuła czyjś wzrok na sobie. Spojrzała w tę stronę. Na platformie, blisko jej okna stał wysoki i szczupły mężczyzna, na pierwszy rzut oka Anglik, wygolony starannie, z twarzą bardzo rasową, ale bezbarwną. Cerę miał śniadawą, matową zupełnie, lecz nie chorą. Oczy ciemno-siwe, z odcieniem zielonkawym, utkwione były w Andzię uparcie, usta ironiczne i cała postać, przy swej wytworności, wyrażała pewną niedbałość i swobodę albiońską. Ubrany w wykwintny strój podróżny, zdawał się być lordem, lub dyplomatą angielskim. Bez ceremonji patrzył na Andzię, lecz w jego wzroku nie dostrzegła nic obrażającego i nagle, rozbawiona tą obserwacją obejrzała się za siebie, z cichem pytaniem:
— Czy widzisz Linciu tego Anglika, przed nami na prawo?
— Widzę właśnie, że ci się tyranicznie przygląda — odrzekła panna. Niemojska.
— Jak się Linci zdaje, kto to jest?...
— W każdym razie skończony typ brytański, brakuje mu tylko ubrania w kratę i pleda przez ramię, oraz aparatu fotograficznego.
— Nie, toby go skarykaturowało, ja uważam, że jest bez zarzutu w typie, ale kto to taki? Wygląda na jakiegoś polityka, i jest niezwykle podobny do Chamberlaina, tylko dużo młodszy..
— Nie mów tak głośno, bo cię usłyszy.
— Wszystko jedno, nie zrozumie.
Nieznajomy oderwał wzrok od Tarłówny, z doskonałą obojętnością i zaczął wolno spacerować po platformie, nie troszcząc się zbytnio, że ekspres za chwilę ruszał w dalszą drogę.
...Nie jedzie z nami — pomyślała Andzia mimowoli.
Gdy już zamykano wagony, Anglik z największym spokojem wsiadł do pociągu i za chwilę wszedł do przedziału Andzi i panny Eweliny. Zdjął kapelusz, z lekkim ukłonem powitalnym i usadowił się naprzeciw pań, na niezajętej kanapie. Z flegmą wyjął gazetę, rozłożył i zaczął czytać. Był to angielski Times. Na Andzię już nie zwracał uwagi, sprawiło jej to ulgę wielką. Stojąc w oknie patrzała na obszar morski, który wyłonił się z poza zabudowań stacyjnych Vintimilli. Gdy po raz pierwszy, za Genuą ujrzała morze, wstrząsnął ją dreszcz zupełnie nowy, fala gorąca życia, uśpiona w niej, ocknęła się i zatargała jej nerwami. Zlękła się tej przemiany w sobie i jęła tłumić war we krwi, który jednak burzył się i rósł. Tak już dawno nie znała tego, myślała, że zamarło w niej wszystko co było życiem i dążyło do życia. Oto minęła trzyletnia rocznica śmierci Andrzeja, od tamtej pory Andzia nie uśmiechnęła się ani razu, dusza jej, pogrążona w smutku beznadziejnym, zasnuta była kirem rozmyślań żałobnych. Okrutna zima, po zgonie Olelkowicza przebyta w Wilczarach, potem dwa długie ciężkie lata przy łożu chorej ciotki Smoczyńskiej, ciągle prawie konającej, jej śmierć pamiętna i straszna była dla Andzi.
Wydarto jej z serca przemocą tę obietnicę, nie dbając o wiwisekcję, jaką jej zadano. Rozszarpała duszę swą zbolałą i z tą raną żyła w apatji, przez całe lato, z myślą obłędną, że ma zostać żoną Jana. Mieszkała znowu w Turzerogach, dokąd po śmierci ciotki musiała wrócić, ubłagana przez Ewelinę, niechcąc zresztą nowych skandalów, gdyby zamieszkała w Wilczarach. Zamiar taki był, lecz Ewelina do tego nie dopuściła.
Długie nieskończenie miesiące letnie i jesienne, wlokły się dla niej jakby przysłonięte szybą okopconą. Zajęcia w szkółce i ochronce, które Andzia namiętnie lubiła, park turzerogski i las, stawy w głuchej części sadu, parokrotne odwiedzenie Wilczar i Temnego hradu, wycieczki tragedji pełne do Dubowej, na grób Andrzeja, to był jej świat i obręb, w którym się obracała. Apatja jej rosła, wpadając w melancholję, Andzia mizerniała zastraszająco; jej neuroza przerażała Jana Smoczyńskiego, lecz nie umiał na to zaradzić.
I oto pewnego dnia, po świętach Bożego Narodzenia, Tarłówna uczuła przypływ energji dziwnej, pożądliwości czegoś nowego. Zdecydowała się jechać na Riwierę. Naglona listami od Lory, zapraszającej ją gwałtownie, z początku nie śmiała nawet o tem myśleć, bała się ludzi i świata. Lecz chwila twórcza niemal nadeszła, Andzia doznała pragnienia szalonego, co jak nakaz wewnętrzny, despotyczny, wołał w jej duszy... — Jedź!
Panna Ewelina zgodziła się chętnie towarzyszyć jej, chciała od dawna dla swej wychowanki jakiejś zmiany, aby wyrwać ją z tego stanu niepokojącego i nadać jej życiu pewną barwę cieplejszą. Kościesza robił trudności niesłychane, odradzał, awanturował się, terroryzując Andzię za ten „nowy wybryk“ jak się wyraził. Ale Jan najniespodziewaniej poparł projekt Andzi, pragnąc dla niej rozrywki, oraz wyzwolenia jej od Kościeszy. I wyjechała.
Lecz energja Tarlówny znikła prędko. Z Warszawy już chciała wracać na Wołyń, gwar wielkomiejski przeraził ją, zapał jej ostygł. Na dworcu wiedeńskim w Warszawie, wsiadając do ekspresu, żegnała się z Janem tak żałośnie, jakby już na całe życie. Łzy spływały jej gęsto po bladych policzkach, lecz gdy on, widząc jej wrażenie, zaproponował, aby została i napomknął coś o ślubie, który możnaby przyspieszyć. Andzia szarpnęła się jakby ugodzona ostrzem.
— Nie! Muszę, muszę jechać!...
Płakała, gdy pociąg ruszył i pogrążyła się odrazu w swoją nirwanę. Pierwszy raz oczy jej błysnęły zachwytem, pierś wydała okrzyk radosny, gdy ekspres wpadł w góry Seemeryngu. Tarłówna pochłaniała widoki urocze panoramy górskiej, nęciły ją przepaście, wabiły nieprzeparcie szczyty skalne i białe wiadukty, zwieszone nad rozpadlinami, w szczelinach skał. Pociąg wspinał się pracowicie na wyżyny, lokomotywa sapała jak potwór żyjący, zziajany ciężarem swego cielska. Andzia wolała, gdy spadali w dół, po stokach względnie stromych nad przepaściami, wówczas miała wrażenie, że się zaraz pociąg rozbije, że nastąpi coś strasznego, że wszystko runie, zmiażdży się, skotłuje jak ongi przed laty w Wilczarach, gdy była świadkiem katastrofy z kurjerem. Tu gorzej, tu pociąg wykolejony stoczyłby się jak piłka w głębokie bezdnie skalne, tu o ratunku nikt by nie marzył. Zatrata bezwarunkowa, śmierć na miejscu. Pomimo dreszczów podniecających nerwy Andzi rozkoszowała się perspektywą gór, ich malowniczością i grozą podróży na zrębach skalnych. Wychylona z okna, wpijała oczy w rozpadliny ciemne, w głębokie parowy i przepaście, nad któremi tor kolejowy zdawał się być zawieszony. Śledziła biały kłąb dymu innego pociągu, zdążającego naprzeciw ekspresu i ze zdumieniem widziała go, jak czasem płynął nisko, jakby pod nasypem, na którym sama jechała, lub nagle rozmotywał białe welony wysoko, na szczytach prawie, podczas gdy ekspres pędził niziną.
Tarłówna rozbawiła się jak dziecko, lecz gdy minęli tunel Seemeryngu i wjechali w lasy, w okolicę skalistą, lecz mniej piękną, opanowała ją tęsknota za borami wilczarskiemi, wizja Temnego hradu stanęła przed nią ponura, ciągnąca ją zaborczo. Andzia czyniła sobie wyrzuty, że odjeżdża tak daleko od grobu Andrzeja, że zostawiła tam wszystkie drogie miejsca wspomnień smutnych.
A pociąg gnał naprzód, wrzynał się w góry, z szumem okrążał doliny, dudnił na mostach i pędził, rwał ku morzu, hen... na kraniec Europy. Tarłównę zachwycił krajobraz nad Osiak-see w Karyntji. Śnieżne szczyty gór świeciły srebrzyste na tle ciemnego nieba, różowiły się zachodem słońca i wychylając się dyskretnie z poza bliższych gór, porosłych lasem błyszczały, czarowały, niby królestwo snów, kraina niedościgła. Pociąg biegł nisko u podnóża góry, mając z lewej strony jezioro Osiackie lśniące, migotliwe jak oko, piękne i uśmiechnięte wśród wyniosłych rysów gór i rzęs leśnych. Te przemijające wrażenia upojeń były niczem, w porównaniu do pierwszego rzutu oka na morze Śródziemne w Genui. Andzia czuła skrzydła u ramion, coś ją poniosło z żywiołową potęgą. Przepadły smutki, znikły tęsknoty, jej nirwana przeistoczyła się w apoteozę życia, tak szaloną, że zapłakała ze szczęścia, iż żyje na świecie i widzi ten cud — morze. Od tej chwili apatja znikła: przestwór morski porwał jej wyobraźnię i niósł ją na falach szerokich ku nieskończoności. Fale kołysały duszę Andzi, goiły ją skutecznie, śpiewając jakby tylko dla niej hymn wzniosły, szumiąc, burząc się na jej cześć. Andzia nie mogła oderwać się od okna; zatopiona oczyma w morzu, oddana mu. Gdy pociąg odbiegał od brzegu, nieco głębiej w ląd, gdy zakrywały morze ogrody kwiatowe, wille i domki nadbrzeżne, gdy wpadali w ciemność tunelów. Anna doznawała uczuć rozpacznych; siadała na ławce nagle zgnębiona, przygasła. Nie bawiły jej kwitnące grzędy ogrodów, po prawej stronie pociągu, ani winnice, ani góry porosłe oliwkami, ani piękne wille i mury oplecione różanemi krzewami i mnóstwem kwiecia o świetnych barwnych plamach. Ją czarowały fale błękitne, spienione grzywy na grzbietach bałwanów, z szumem pędzące na piasek nadbrzeżny, czasem zda się wprost pod koła pociągu, gdy ekspres biegł tuż nad brzegiem, na torach kamiennych, mając fale prawie pod sobą. Andzia wychylała się mocno przez okno z wrażeniem, że przeważy pociąg i runie w błękitno-pienistą toń. Panna Ewelina chwytała ją wówczas za suknię, przerażona, odciągając od okna. Tarłówna igrała z tunelami; wysunięta przez okno głęboko patrzyła z biciem serca na zbliżające się obmurowanie tunelu, z okopconemi kamieniami przy samej czeluści, czarnej i złowrogiej. Cofała się w tył w ostatniej chwili, myśląc z zupełnym spokojem, jak głowa jej mogła by się roztrzaskać o kamień, wpadła by do morza i nicość, nicość wieczysta. W Bordighera, przed Ventimillą spoglądała z zazdrością na mały ogródek palm, agaw i kaktusów, na plaży, tuż przy brzegu, obmywany falami. Siadłaby, ot tam, na ławce, a wielkie połacie zapienionej wody, ślizgającej się po piasku stwardniałym, chwytały by ją za stopy. Wieczna praca fal, jednostajna i cierpliwa. Z daleka, z roztoczy morskiej biegnie płaski, długi kłąb wód i rośnie, pęcznieje, nabiera jakby ciała, runią skarbowaną się pokrywa, aż wyrasta w bałwan olbrzymi, wściekły i zaczyna pienić. Biały grzebień podnosi we fryzy coraz wyżej, aż wreszcie cały ten potworny wał zwija się nagle, bierze pod siebie drobne fale i bucha z impetem grzywą pian na piasek. Szeroki robi zamach jakby chciał ugryźć kawał lądu. Piasek jednak przyjmuje obojętnie ten cios nowy, podczas gdy gładka tafla wody z poprzedniego bałwana, cienką warstwą spływa pokornie do morza, pod świeżą, zaborczą falą. Takie to jest wyraźne, tak się te dwa strumienie dawny i nowy odrzynają od siebie plastycznie, że ma się złudzenie, jakoby ostatni bałwan, rozlany na brzegu, wciągał pod siebie wodę z dawnego, z pasją i gniewem, że mu przeszkadza w pochłonięciu lądu. I w tej bezsilnej złości jest śmieszny, głupi, prawdziwy bałwan, bo i sam nic nie zwojował, a tymczasem nadlatuje następny wał wód i złośnik, za przykładem swego poprzednika, spływa cicho pod nową pianę, upokorzony. I tak trwa ciągle, bez przerwy, jedna melodja szumu, jeden akord, jeden ton. Rozgwar morza potężnieje lub cichnie, ruch mniejszy lub większy, ale system zawsze jednakowy, jakby odwiecznie wytrwała praca dążąca do jedynego celu; pochłonięcia lądu i utorowania sobie drogi w dal.
Kiedy dokażesz tego, o morze, morze! — myśli Tarłówna, zapatrzona w rozhuśtaną przestrzeń ruchomego błękitu. Pomimo łoskotu pociągu słyszy wybornie szum wód, rozumie mowę fal, odczuwa bezsilną walkę bałwanów gryzących piasek.
Tunel za tunelem szarpie nerwy Andzi, dym duszący, który w tunelach wtłacza się do okna otwartego draźni ją niebywale.
Poczuła zapach miły bok siebie, obejrzała się. Na kanapie po za nią, odsunięty od okna, siedział ten sam Anglik, trzymając przy ustach i nosie chustkę uperfumowaną, bronił się w ten sposób od dymu. Panna Ewelina stała w korytarzu przy oknie zamkniętem. Andzia zawstydziła się swego egoizmu, chciała okno zasunąć, lecz nieznajomy zaprzeczył ruchem ręki, dając do poznania bez słów, ze mu to nic nie przeszkadza, od dymu zaś ma chustkę. Tak to wymownie wyraził gestami, że Andzia nie pytała o więcej. Zresztą nowy widok przykuł jej uwagę. Pociąg przebywał właśnie wiadukt nad Mentoną; ujrzała z wysokości morze w oddali, plażę elegancką, Promenade du Midi, bliżej zaś kwietniki cudne jak dywany strzyżone o przepysznych barwach, po bokach wille białe, hotele, pałace. Pociąg przemknął. Jeszcze parę tuneli, wyłonił się owalny cypel Cap-Martin, tonący w zieleni drzew, z białemi dachami pałaców, które wyglądały niby nimfy zanurzone w ciemno-szmaragdowej toni, a tylko głowy jasne podnoszące do słońca i lazuru niebios. Andzia z kart i albumów przysyłanych przez Lorę, orjentowała się jako tako co do miejscowości, ale teraz dopiero poznała jaka przepaść różnicy istnieje pomiędzy fotografją, rysunkiem, nawet kolorowanym artystycznie a rzeczywistością w naturze; szczególnie morze i niebo urągało wszelkim reprodukcjom, było zbyt piękne, by każda odbitka nie stała się profanacją. Ale tylko natura czarowała Annę, miasta i miasteczka, które mijali, nie zachwyciły jej. Dużo szablonu i monotonji w budynkach, białe ściany, dachy czerwone na tle zielonych drzew, lepiej, gdy palm, pinji i cyprysów, gorzej gdy niezgrabnych, rozłożystych oliwek. Ale oto zdaleka, na skale, zarysowały się dwie wyniosłe wieże białe w otoczeniu gęstej zamieci pysznych gmachów, na tle gór zielono-siwych, ze sterczącą na szczycie odległym, Tete de Chien i z półokrągłą, nisko nad samym morzem postawioną na filarach, jak na kozłach, patelnią, tire aux Pigeons.
— Monte-Carlo!... — wołał konduktor wchodząc do przedziałów.
— Jesteśmy u celu, Aniu — rzekła panna Ewelina, dotykając ramienia wychowanki.
Andzia nie ruszyła się z miejsca.
Pociąg szedł wysoko, nad samem morzem, fale obmywały dolne kamienie toru kolejowego, rzucały się z zajadłością na głazy nadbrzeżne i lizały je spienionemi językami, opadając bezsilnie na drugą stronę zapory. Wysoki nasyp kamienny, opatrzony barjerą żelazną od strony morza, zataczał półkole i wsunął się w cień, pod skrzydła rozpiętego dachu dworca.
Ekspres stanął.
Cały zastęp tragarzy wpadł do wagonów: powstał zgiełk, zamieszanie. Andzia i panna Ewelina w kilka minut znalazły się na peronie od strony morza, razem z rzeczami, które dobroduszny Francuz, w bluzie granatowej ładował na wózek. Tarłówna zeszła z asfaltu na ostre kamyki nasypu kolejowego i zbliżyła się tuż do barjery. Pod nią grały fale. Słońce nieciło tysiące gwiazd, iskier, złotych trzęsień na sfałdowanem morzu, piany grzywiaste były oślepiająco białe, aż srebrne. Roztocz przepyszna mieniła się tęczowo, karbowała w łuskę świetną jak potężne szyby płynnego kryształu, pod któremi gorzało słońce, przesycając je blaskiem na wskroś, z zewnątrz zaś owiewał je złoty tuman i bławat powietrzny.
— Ach! rzucić się w tę otchłań przeczystą, zginąć w falach szumiących... Jak tu cudownie... Boże!...
Okrzyk zupełnie mimowolny wybiegł na usta Andzi. Drgnęła, poczuwszy, że ktoś za nią stoi. I była jedna jedyna, krótka sekunda niemal pewności, że tam po za nią jest jej przeznaczenie, które ją tu wiodło, jej fatum opiekuńcze i że zaraz, natychmiast pchnie ją w migotliwą toń morską... zamkną się nad nią błękity wód, zakwitną nad jej zagładą piany srebrzyste.
Ocknęła się i usunęła nieco w bok.
Za nią stał nieznajomy z Vintimilli, chłodny, sztywny i oparty na lasce patrzał na morze wzrokiem tak obojętnym, jak na porcję rostbifu, na którą w dodatku niema apetytu.
Tarłówny zdawał się wcale nie widzieć.
— Andziu jedziemy, fiakr czeka.
Anna wolno podążyła za swą opiekunką.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.