<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gehenna |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wśród skalistych ścian, z wielkich, omszałych kamieni tworzących jakby tunel rozwarty u góry, w skale najwyższej wykuta była kapliczka mała w objętości, wysmukła, z gotyckim drewnianym daszkiem. Prostopadła od kapliczki w dół biegła wąska drożyna, jakby ją potok wyżłobił pośród kamieni i nikła w gąszczu liściastego parku. Huk rzeki mieszał się tu z rozgwarem drzew, których wyższe korony górowały nad głazami, nabierając już na swe liście gorących barw jesieni.
Moty białej pajęczyny wiły się na kamieniach oplatając przędzą dróżkę, po której szła Anna Horska, prędko, nerwowo, w obawie, by jej kto nie przeszkodził. Wstąpiła na schodki kamienne kapliczki, otworzyła okienko i nagle, padłszy na kolana, zapłakała z głębi serca. Łkania rwały się z jej piersi, bólem nabrzmiałej.
Żegnała się oto z parkiem ukochanym, z kapliczką przed którą modliła się codziennie, powierzając jej swe troski i radości. Gorycz trawiąca jej serce, znalazła ujście; wśród skał martwych, przed wizerunkiem Bogarodzicy, młoda kobieta skarżyła się, że musi opuścić wszystkie drogie miejsca i jechać w świat, na dolę niepewną, z trwogą w duszy i z tęsknotą. Oskar nie dał się przekonać i nie ustąpił. Wyjeżdżał do Anglji i żonę zabierał z sobą stanowczo.
Od pamiętnej dla Andzi sceny w Temnym hradzie, tkwiło coś pomiędzy nimi, co odczuwali oboje, zwłaszcza ona. Nić, będąca spójnią ich względnego szczęścia, zwikłała się, harmonja ich pożycia została naruszoną. Andzia to wyczuła intuicyjnie i bojąc się zupełnego rozłamu, uległa mężowi. Strute w niej były pierwiastki dawnej wiary w niego, zaczęła go analizować, patrząc nań krytycznie i raz wzbudzone podejrzenie dojrzewało w niej uporczywie.
...On tylko pożąda mych pieniędzy i... mego ciała.
Broniła się przed tą myślą jak przed wrogiem, zamykała umysł, odwracała duszę ze wstrętem, by nie dać się rozwielmożnić okrutnej, a coraz plastyczniejszej prawdzie.
Lecz ona szła ku niej nieubłaganie.
Następowały czasem chwile powrotu dawnej złudy, Anna witała ją radośnie, chcąc zatrzymać, odchuchać jak zmarznięte ptaszę. Sama wówczas garnęła się do Oskara, pragnąc jedynie pieszczoty duchowej, zrozumienia jej troski o jutro ich szczęścia i... spotykał ją zawód.
Horski był przedewszystkiem zmysłowcem. Piękność Anny, jej wdzięk i ponęty kobiece podniecały go zawsze jednakowo, wywołując nieodmiennie ten sam skutek. Nie pojmował pieszczot w innym kierunku, tylko dla zmysłowego zadowolenia, duchowe oddanie się było dla niego mrzonką, ideałami bez wartości. Nie odczuwał tych pragnień u żony, ironizował z nich gdy je objawiła. I czasem udawało mu się wdrożyć Andzię w swój styl. Był mistrzem w tego rodzaju grze. Anna porywała go naturalnie, żywiołowo i szczerze, tem klasyczniej występował jego talent, tem zaraźliwiej działał na Andzię. Wówczas z tryumfem, z męską dumą napawał się widokiem jej oczu zamglonych rozkoszą, jej ust pałających żarem krwi, wartkiej jak potok; lubował się temperamentem tej ślicznej istoty i drżeniem jej w jego samczych uściskach. Gniótł ją w swych szponach, jak sęp dziki, wargi łakome i wiecznie głodne, wgryzał w jej ciało rzeźbione, białe i pachnące, z żądzą tak zachłanną, że zdawał się pożerać ten swój cud kobiecy, oddany mu na łaskę i niełaskę.
Ale szały Andzi, pobudzone przez Oskara, trwały teraz krótko, niby błysk pożaru stłumionego w poczęciu. Potem następowała albo bierność, która go drażniła niesłychanie, lub też nagły niesmak wywołujący w niej silny opór, u niego zaś tem pożądliwsze pragnienie. Horski widział i czuł zmianę w usposobieniu Andzi. Przedtem szał jej był młody, impetyczny, bez analogicznych dociekań, bez wahań. Wypływał jako bezwzględna konieczność jej bujnej natury, która oddawała mu się dobrowolnie, z rozkoszą tego poddaństwa, z pragnieniem przynależności do pożądanego mężczyzny.
Tak było aż do chwili, w której Anna spostrzegła, że zmysły nie są u Oskara wybuchami szału, lecz celem głównym, że w kobiecie szuka tego samego, uważając zmysły i namiętność za jedyne atrybuty kobiece. Ten pewnik zraził Andzię i odsunął ją od męża.
Zobojętnienie żony Oskar zrozumiał inaczej, oto, że odżyły w niej wspomnienia Andrzeja i że Drohobycki uplastycznia je jako przyjaciel i kolega tamtego. Scena w Temnym hradzie, upewniając Oskara w tem przekonaniu zmieniła stosunek jego do niej.
Stał się względem niej podejrzliwym, nieufnym, ale raz zauważywszy, że brutalną gwałtownością nic z nią nie zrobi, używał innej taktyki. Spryt wskazał mu właściwą drogę do niej. Jakkolwiek skłaniał ją do wyjazdu do Anglji zawsze stanowczo, lecz teraz był dla żony serdeczny, nawet czuły i tem ją zjednywał. Uważał, że zyskuje sobie w ten sposób pewniejsze gwarancje dla swych planów na przyszłość, na których mu niezmiernie zależało. W momentach takich dyplomatycznych zabiegów Andzia witała swoją złudę, opartą na nadziei głębszego uczucia Oskara do siebie niż popęd fizyczny.
Myśl wyjazdu dręczyła jej duszę, fakt ten uważała za kryzys przełomowy swego życia, jednakże z każdym dniem spływało na nią coraz jaśniejsze zrozumienie sytuacji, że niema innego wyjścia, że fakt przerażający ją musi się spełnić. Czuła nad sobą przewagę Oskara i walka z nim była dla niej coraz trudniejszą. Nie chciała doprowadzić do ostateczności, aby wyjechał bez niej, odgadła intuicyjnie, że to nie jest wykluczone i zlękła się. Znowu porwie go jego żywioł, wielki wir świata i odciągnie go od niej, zanurzy w otchłaniach niebezpiecznych swych powabów, żądz i zamiłowań Oskara. Anna ujrzała go w imaginacji przy stole rulety, w Monte Carlo, ciskającego na złowrogie numery grube sumy, z chłodną twarzą wyrafinowanego rozrzutnika.
Nie, nie może go opuścić; jeśli on nie chce zostać, powinna z nim jechać, aby ustrzedz jego i siebie od niechybnej ruiny.
Znowu byłyby listy, telegramy, żądające pieniędzy, znowu wyrzuty sumienia, wstyd, żal i gorycz. Skoroby wyjechał w gniewie... czyby już powrócił?...
Może jednak... jej wpływ?... Ona go z czasem przekona, ubłaga, powróci z nią na Wołyń, jej cele, jej umiłowania polubi, niechby tylko tolerował.
Więc z wiarą w przyszłość... „Miej Boga w sercu“.
Pojedzie z nadzieją, że to odlot chwilowy, że nastaną lata błogosławionego spokoju, niezamąconej harmonji. Walka trwała w niej długa i uporczywa, ale w końcu Andzia zgodziła się jechać. Nastąpi to już za parę godzin. Oskar obiecuje, że przyjadą tu dopiero na lato. Tyle czasu na obczyźnie.
Anna przypomina sobie zdumienie i żal Eweliny i Hadziewicza, oburzenie całego sąsiedztwa, surowy wzrok marszałka Zawiejskiego, weterana okolicy.
„Nie opuszcza się rodzinnej skiby i ojczyzny dla zamorskich ambicji“ — słowa te stosował do zapewnień Oskara o wielkich zyskach domu komisowego, który będzie prowadził interesa ze Stanami Zjednoczonemi i Argentyną.
Andzię zawstydziła uwaga starca, lecz Oskar odrzekł z żartobliwym przekąsem:
— Nie przypuszczałem, że marszałek wystąpi przeciw solidarności małżeńskiej, która powinna być pierwszą przedewszystkiem i że mi będzie buntował żonę.
Na chwilę przed wymknięciem się Andzi do kapliczki, odjechał Drohobycki. Nie lękał się oczów i czujności Horskiego, śmiało wyrażał swe zdanie, co do ich wyjazdu, był tak wyraźnie oburzony, że naraził się Oskarowi. Pożegnali się chłodno, ze słabo ukrywaną nienawiścią ze strony Drohobyckiego i dystyngowaną ironją Horskiego. Gdy się rozstali, Anna odetchnęła, lękała się jakiegoś wybuchu. Uciekła do parku, chciała uspokoić nerwy wzburzone i nabrać hartu do przetrwania chwili wyjazdu. Przeczuwała, że będzie straszną. A oto zamiast uspokojenia, żal jej wybuchnął gwałtownie, nerwy trzymane na wodzy nie wytrzymały.
Gdy spłynęło na nią chwilowe ukojenie usłyszała kroki za sobą.
Zamarła z obawy, że Oskar słyszał jej płacz i zobaczy jej oczy. Powstała z kolan i nie odwracając się zamykała kapliczkę.
Wtem ciche słowa.
— Pani Anno...
Podchodził do niej Drohobycki. Zmieniony, z jarzącym wzrokiem utkwionym w niej.
— Pani Anno, proszę wybaczyć, że przerywam... słyszałem, podglądałem panią... ja...
— Skąd pan tu, jak pan śmiał?...
— Jadąc koło rzeki dostrzegłem panią idącą... i nie mogłem odjechać... bez ujrzenia jeszcze raz... bez przekonania się... to jedyna sposobność...
— Czego pan sobie życzy? — spytała dumnie.
— Na miłość Bożą, niech pani nie jedzie! — wybuchnął, rozpaczliwie załamując ręce.
— Ależ... panie!
Drohobycki przypadł do jej rąk, nim zdążyła się cofnąć, wołał stłumionym głosem:
— Zaklinam panią na wszystko, co ci jest święte, na miłość dla kraju, na... prochy Andrzeja, zostań... nie wyjeżdżaj! nie idź na zgubę. Tam twoja zatrata.
— Panie Drohobycki, co panu?...
— Błagam, nie jedź... z nim... on cię wlecze na stos ofiarny, broń się póki czas. Zostań... on wróci... on cię nie opuści, boś mu potrzebna... konieczna do egzystencji. Wróci tu... po... pieniądze...
Anna wyszarpnęła ręce wzburzona. Drohobycki runął na kolana i objął jej nogi.
— Pani... Anno zlituj się nad sobą i... i... nademną. Kocham panią bez pamięci... jak szalony, od bardzo dawna. Chcę cię bronić, wyrwać cię z jego szponów... ocalić.
— Dosyć!! panie Drohobycki proszę wstać — zawołała Andzia z przedziwną mocą i godnością.
Gdy zaś powstał, zmieszany jej tonem, spojrzała mu śmiało w oczy i rzekła łagodnie, hamując wzburzenie:
— Wybaczam panu jego wybuch niewczesny. Wiem, że jest mi pan życzliwym i wdzięczność zachowam. Ale... proszę nie obrażać mego męża. Żegnam pana.
— Pani Anno! nigdy bym się nie ośmielił... mnie idzie o panią, o szczęście pani, o przyszłość.
— Przyszłość moja należy do mnie.
— I do tych, dla których jesteś drogą. Rozpacz mam w duszy, że sama, dobrowolnie zabijasz swój los... Twój wyjazd... to twoje zatracenie.
— Anni! Anni! — zabrzmiał w oddali głos Oskara.
Andzia cofnęła się w tył i bardzo zbladła. Drohobycki przyskoczył błyskawicznie, rękę jej przycisnął do ust z szeptem gwałtownym.
— Nie zapominaj ostrzeżenia... i czuwaj...
Poczem rzucił się w bok pomiędzy dwa olbrzymy głazów, w gąszcz parkową.
Anna stała na miejscu, oniemiała, słysząc już z drugiej strony kapliczki szybki chód męża.
— Anni! — zawołał znowu.
— Jestem.
Opanowawszy się wyszła z poza skał, wstrząśnięta głęboko ale spokojna.
Horski spoglądał na nią uważnie.
— Gdzie się chowasz, czas wyjeżdżać, konie czekają.
— Modliłam się.
— Och, naturalnie! Czy będzie osobny bagaż z bóstwami różnego gatunku?... Kapliczki chyba nie zapakujesz?
Anna milczała.
— Ceremonje pożegnalne jeszcze nie skończone, nadszedł nowy import bab i chłopów ze spuchniętemi nosami, dzieci z ochrony, cały legjon tałatajstwa. Straż leśną i służbę kazałem przepędzić, bo się znowu gromadziła. Per Bacco! dosyć tego. Załatwiaj się z nimi prędko, jeszcze objęcia Lińci, Hadziewiczów... Aa! za dużo naraz rozczuleń! Do stacji 30 wiorst, musimy zdążyć na kurjer, nie zapominaj.