Gehenna/Tom II/XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Gehenna
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.
„Lasciate ogni speranza“.

W gęstej wilgotnej mgle, zatapiającej w sobie ulice Londynu, szła Andzia ociężałym krokiem, jak lunatyczka. Mieszkanie Oskara zastała puste, szwajcar oznajmił jej krótko, że Horski wyjechał przed tygodniem do Paryża, i nic nadto żadnych wyjaśnień. Przyjęła wiadomość obojętnie, i nic nadto, żadnych bólów. Sama przed sobą nie umiała wytłumaczyć swego przyjazdu do Londynu. Odepchnęła z dumą brutalne indagacje Jakóba i jego upór towarzyszenia jej, gnała ją tu siła nieprzeparta, i przekonanie, że Oskar nie wie o ruinie grożącej im i że z nią razem zechce ratować, co się jeszcze da. Wszak nie jest tak podłym?... Anna nie potępiała męża, czuła jednak w swej duszy wyrok na niego, czuła, że znowu się tylko łudzi. Wyjazd z Hurlestone-House, bez uprzedzenia męża, uważała za niegodną ucieczkę. Trzeba ostatecznie wyświetlić kwestję ich bytu i życia. Postanowiła w niczem mu już nie ustąpić, wyjawić swe credo stanowczo i wracać do kraju z nim, lub bez niego, ale za jego wiedzą. Tchórzliwie uciekać przed nim było dla niej wstrętnem. Chociaż on o nią nie dbał, zostawił ją chorą na łasce służby, Anna jeszcze wierzyła, że wykrzesze w nim iskrę szlachetności, wierzyła, że jego lekkomyślność i rozpusta nie jest krańcową podłością. Wiara ta była w niej niesłychanie wątłą, którą zdmuchiwało pierwsze lepsze wspomnienie z ubiegłej zimy, pierwsza refleksja, lecz Anna podniecała ją sztucznie, byle nie dopuścić do skonu ostatniej nadziei. Zresztą uplastycznić swych uczuć nie potrafiła, był w nich niezmierny chaos i bezład; więc marne falsyfikatki dawnej ufności w męża, słabiutka minjatura nadziei, że jednak przełamie się ta jego zimna obojętność pod wpływem wieści o dokonanej katastrofie w Toporzyskach i Drakowie.
Może on nie wie, że to już spełnione?... Może?... może?...
...Nie, to niepodobieństwo!... on wie i dlatego unika jej, nie odwiedził ją ani razu w Hurlestone-House...
— Ach! Czyż to powód dla niego?... Wszak jej się nie obawia. Nie odwiedzał, bo nie było celu. Chorą, wycieńczona doszczętnie i pozbawiona dawnej urody, nie była już dla niego przynętą.
Szalał teraz za inną.....
...Głowonóg....
Anna doznawała ulgi niewypowiedzianej, że już przestanie być dla niego pożądaną. Fizyczna i materjalna ruina, ani jedno, ani drugie nie pociągające. Była przynajmniej spokojną osobiście a zarazem ciekawą, jak on się teraz wobec niej zachowa. Gdy ujrzy ją wynędzniałą przez chorobę, chudą, ze śladami jedynie dawnej urody, zginie jego namiętność, która tak długo była jej przekleństwem, ale odżyją w nim może szlachetniejsze porywy, aby tę ofiarę swoją wyratować z ostatecznej nędzy.
Anna pragnęła serdecznie takiej rehabilitacji męża, to też jego wyjazd dotknął ją boleśnie.
Szła trochę bez celu, doznając wrażenia, że jest jakby zawieszoną w powietrzu. Majaczyło jej w umyśle, że trzeba sprzedać trochę klejnotów, by zyskać potrzebną sumę na podróż do kraju. Odmówiła prośbie Drohobyckiego, nie spodziewając się, że nie zastanie Oskara w Londynie. Minęła kilku jubilerów nie mając odwagi wejść. Wtem spotkała się oko w oko z Katy Horską.
Chuda miss wyciągnęła do niej rękę serdecznie, co Andzię niezmiernie zdziwiło.
— Jak się masz Anni! Czy już jesteś zdrową? wyglądasz okropnie. Pewno już wszystko wiesz o Oskarze?
— Co się stało?...
— Więc nie wiesz? Oskar wyjechał do Paryża ze swą kochanką, baronową X... Francuzką, awanturowali się tu zupełnie jawnie. No, zresztą wiedziałaś o tem, zapewne, jeszcze w zimie.
Anna uczuła dziwny bezwład nóg, bała się upaść. Nie przewidziała takiej ostateczności, wieść ta przygwoździła ją na miejscu.
Katy badała wzrokiem bratową.
— Widzę, że jestem pierwszą zwiastunką tej wiadomości, ty mi tu zaraz zemdlejesz, jesteś jak cień. Chodź, pojedziemy do mnie.
Podprowadziła zdrętwiałą Andzię do doróżki.
— Po co wyjeżdżałaś z Hurlestone-House będąc chorą? Oskara nie zatrzymałabyś nigdy, on teraz znowu szaleje. Widzisz to są mężczyźni! egoiści, brutale, niegodziwcy. Oni wszyscy tacy, chcą nas mieć za niewolnice, człowieczego w nas nic nie uznają. Potwory! A ty im wierzyłaś, oddałaś Oskarowi całą swą istotę na ofiarę całopalną. Ogromnie naiwne są kobiety.
Anna milczała, zgnębiona była i pełna strasznego upokorzenia.
Gdy weszła do mieszkania Katy ocknęła się. Po co tu przybyła? żeby być przedmiotem litości jego rodziny?...
Uciekać stąd, uciekać jaknajdalej. Zrozumiała teraz, że przyjazd jej do Londynu był błędem, okrutną igraszką losu! urągowiskiem jej fatum, które nic jej nie oszczędziło, ostatnią złudę zwiało przed nią, zostawiając tylko zwątpienie. Jak przez sen, słyszała szorstki głos Katy potępiającej mężczyzn i kobiety, poddające się dobrowolnie w ich jarzmo. Miss Horska namawiała bratową, aby została w Londynie i zapisała się do związku sufrażystek, twierdząc, że tam dopiero znajdzie istotne zadowolenie, przytem zemści się nad Oskarem nienawidzącym sufrażystek.
Andzia skrzywiła się uśmiechem sarkastycznym.
— Moja zemsta nic go już teraz nie obchodzi, zrujnował mnie materjalnie, więc jestem dla niego zerem.
— No jednak coś jeszcze zostało, skoro Oskar liczy na ciebie, że spłacisz jego długi?....
— Jakie długi?...
— Ostatnie, zaciągnięte u osób prywatnych w Londynie, dość duża kwota.
— I on mówił, że ja spłacę?...
— Tak powiedział, że uregulujesz te długi sumą za sprzedany las, ten koło owych ruin starych, zwiedzaliśmy je wspólnie, bawiąc na Wołyniu. Zapomniałam nazwy, dziwaczna jakaś.
— Więc on działał z całą świadomością? Więc i Temnyj hrad sprzedany?... — jęknęła Anna raczej do siebie.
Wstała, pragnąc wyjść stąd jak najprędzej, czuła, że się dusi. Katy widząc jej stan psychiczny chciała ją zatrzymać, daremnie. Posadzka tego domu paliła stopy Anny, ogarnęła ją egzaltacja ucieczki stąd i z Londynu. Przebiłaby sobą mury, byle już tu nie być.
W ciemnym przedpokoju, gdy wkładała na siebie okrycie z pomocą Katy, ujrzała nagle zjawisko, które ją przykuło na miejscu. W otwartych drzwiach stanęła wyniosła postać kobieca, w białych zwojach lnianej szaty, luźnej jak płaszcz arabski, w białym zawoju na głowie, z kagankiem w ręku, wzniesionym nad głową. Wizja lady Makbet, typowa twarz, skupione brwi, chłód i duma. Rysy niesłychanie przypominające Oskara. Tylko tragizm zawarty w źrenicach kobiety-widma, różny był od szyderczych oczów tamtego.
Długą chwilę przyglądała się córce i synowej, poczem przemówiła niskim głosem.
— Wszak to jest Anna?... Co tu robisz?... Ciąży na tobie odpowiedzialność za Oskara. Nie umiałaś być dobrą żoną, taki zarzut to hańba dla kobiety, u nas to się piętnuje.
Andzia przecierała oczy, myśląc, że to sen lub halucynacja.
Otrzeźwił ją szept Katy.
— Mama rozmawiała z duchami, ma dziś na seansie kilku sławnych spirytystów, jest nastrojoną mistycznie, zresztą zawsze broni Oskara i patryjarchalności w małżeństwie, dwa kontrasty, nieprawdaż?...
— Czy wiesz gdzie jest twój mąż... Anno?.... Czy nie uznajesz, że twoje miejsce, jako żony, jest przy nim?...
— Niechże mama przestanie, Anna jest cierpiącą. Mama wie, że była chorą w Hurlestone-House?... Oskar uciekł z kochanką, czy powinna gonić za nim by mu się włóczyć u nóg? — rzekła Katy szorstko.
— Hańba upadku męża spada na żonę. Postępek Oskara, to twoja wina, Anno.
— Moja wina?... moja hańba... ja... jestem odpowiedzialną... za co?... Za co?... Za co!!... — wybuchnęła rozpaczliwym krzykiem.
— Za to, żeś nie umiała być żoną, żeś nie umiała rozpalić ogniska patryjarchalnego w waszem małżeństwie... za to, żeś nie dała mężowi dziecka... żeś nie ukochała... rodzinnego życia i jego świętych praw. To hańba dla żony.
— Ha, ha, ha! — zaniosła się Andzia okropnym, nieprzytomnym śmiechem. Szarpał jej piersi, jak huragan. Tragiczny i straszny był jej śmiech.
— Ha, ha, ha! napiętnowana... napiętnowana, shańbiona... Czy za to... że... byłam jego niewolnicą?! Ha, ha, ha!
Z tym śmiechem piekielnym, półprzytomna, wypadła z halu, zbiegła ze schodów zataczając się i tłukąc o ściany. Katy nie mogła jej dogonić.
Na ulicy Andzia oprzytomniała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z Duwru jechała pod opieką Drohobyckiego, nie wiedząc o tem. Czuwał nad nią z daleka, ale incognito. Zanadto była pochłonięta swym dramatem życiowym, aby zauważyć tę dyskretną troskliwość. W Berlinie, oczekując na kurjer odchodzący do Warszawy, piła czarną kawę przy ustronnym stoliku, w wielkiej jak koszary, sali bufetowej. W pewnej chwili stanęła przed nią dama wystrojona jaskrawo, wymalowana, w awanturniczym kapeluszu na rudych włosach.
— Hańdzia! Chyba się nie mylę... Andzia Horska czy tak?...
Andzia patrzała zdumiona.
— Widzę, że i ty mnie nie poznajesz. Brawo! No, Lora jestem, zawsze ta sama Lora. Nie widziałaś mnie od stycznia i już oczy wytrzeszczasz.
Wstrząsnęła ręką Anny zamaszyście i usiadła przy niej.
— Co to pijesz?... Czarna kawa?... głupstwo! ja wolę coś solidniejszego. Kelner! kelner! Zamówiła sobie jakąś mięsną potrawę i piwo.
— Dokąd jedziesz Andziu, gdzież Oskar? Czy jeszcze lata za tą głupią baronową francuską?... Ależ ty wyglądasz, istny Piotrowin. Czyś zmartwychwstała. Co ci jest?...
— Chorowałam, już jestem zdrową.
— Cóż tu robisz?....
— Jadę do kraju.
— Doprawdy? Tam, podobno ruina, no, nic dziwnego, skoro Oskar grasował w twych majątkach przez pięć lat z górą, to już z pewnością zostawił kłaki. Wiem, jak grubo grał i jakie przegrywał sumy. Co raz nowe systemy gry wymyślał, przytem otrzymywał stale imponujące zasiłki z Credit Lyonnais. Skądże je czerpał, przecie nie z Hurlestone-House? Obdzierał kasę wołyńską. Ciebie także wycisnął jak pomarańczę. Ale, ale, wiesz, pisała do mnie nieśmiertelna Lińcia, pytając o ciebie. Tyś ją opłakała, a ona sobie żyje w najlepsze. Skarżyła się, że nie pisujesz, żeś się ich wyrzekła i takie tam różne swoje trele. Ty zaś, o ile wiem, listów od niej w zimie nie otrzymywałaś, a przecie trudno pisywać do kogoś, za kogo się już odmawiało wieczny odpoczynek. Tylko, że ja to wszystko przewąchałam i jestem na tropie.
— A ty, Loro, dokąd jedziesz? — Andzia chciała zmienić rozmowę.
— Ja?... na chybił trafił. Jadę, a gdzie się zatrzymam sama nie wiem.
— Więc tak bez celu?...
Lora zaśmiała się i wychyliła jednem tchem kufel piwa.
— Bez celu to nie, cel mam nawet ważny, żeby zarobić, bo ze mną krucho. W Monte było mi już źle i głupio, trzeba szukać nowych szans.
— A... Nordica?...
— Niech go djabli wezmą! — krzyknęła — tę poczwarę, pokrakę. Sprzedał willę i poniósł się w świat. Może go gdzie spotkam, plunę mu w ślepia. Mówią, że jest w Konstantynopolu. Może zostanie jakim bejem i założy harem, a najprędzej będzie okradał z wdzięków sułtańskie piękności.
Lora zaczęła bluzgać tak ohydnym cynizmem, że Andzia wiła się na krześle, nie wiedząc co z sobą począć. Kokota spostrzegła to wreszcie.
— Aha, ty tego nie lubisz, no, to nie mówmy o tym łajdaku, życzę mu na zakończenie, żeby dyndał na szubienicy. Toż on mnie zostawił prawie na bruku, nawet mi wszystkie moje klejnoty pozabierał. Szast, prast i po awanturze. W Monte, po dawnej świetności już nie było co robić, ale ja jeszcze wypłynę. Przecie nie zbrzydłam. Co?...
Przysunęła do Anny twarz poprostu ohydną, niby maskę z blanszu, różów, szminek, z oczyma sztucznie powiększonemi, z tuszem na rzęsach i powiekach, z wyrazem bezczelnego piętna prostytucji. Anna pomimowoli wzdrygnęła się z obrzydzenia, spuściła oczy na filiżankę, nic nie mówiąc.
Lora śmiała się.
— Et! bo ty jesteś... Ale ja sobie poradzę. Z południa jadę na północ, dla odmiany, nikt mnie tam nie zna. Zobaczysz, że jeszcze zrobię furorę. Ja mam sposoby na mężczyzn.
— Wróć Loro do kraju, zmień życie, zacznij nowe, weź się do jakiej pracy, oczyść duszę i ciało z tego... tego plugastwa. Ja ci dopomogę... jeśli zechcesz?...
— Och... jakaś ty pradna!... Wiecznie próbujesz mnie nawrócić?... rekolekcje w zanadrzu. Myślisz, że już karjera moja skończona?... że quand le diable devient vieux, il devient religieux?...
— Ależ ja jestem twoją rówieśnicą, dwadzieścia osiem lat to samo życie. Wszak jeszcze balzakowskiego wieku nie dosięgłyśmy, tylko ty zawsze miałaś inklinację do kwakierstwa i dlatego wcześnie postarzejesz. A jednak... gdzie to się podziała nasza krasa Hańdziu!
Umilkła, zamyśliła się smutnie, poczem jęła mówić ciszej i wolniej.
— Tak, tak, minęły lata. Różne były nasze losy, różne drogi, różne pojęcia, wierzenia i zapatrywania, a ot widzisz... Obie jesteśmy już... w ruinie. Losy, nasze choć odmienne, skradły nam urodę i... i... wszystko, ciebie obdarły moralnie, fizycznie i materjalnie... Ja wiem! Mnie z przepychu, do którego leciałam, jak ćma do ognia, strąciły na ulicę... pod latarnię. Jeszcze i to mnie czeka jako konkluzja. Psiakrew! Psiakrew! kłamałam, że zrobię furorę. Oho już kaput! co było nie wróci. Już mój los teraz wiadomy. Z miasta do miasta... z rąk do rąk... byle żyć, wystroić się i najeść. A koniec wiadomy, w szpitalu albo... w rynsztoku. Ferdu... ferdu po świecie, ot taka cygańska dola.
— Lora, co ty mówisz? Czyje to słowa?...
— A no co?... to jest wróżba starej worożychy cygańskiej. Pamiętasz?... Mądra wróżba!
Anna oparła łokcie na stoliku i skryła twarz w dłoniach. Wspomnienie wywołane przez Lorę zawirowało burzą w jej umyśle.
Po długiej chwili tego zanurzenia się w odmęcie minionych zdarzeń poczuła lekkie uderzenie w ramię. Odkryła twarz i spojrzała na Lorę.
— Patrz — szepnęła tamta. Widzisz tego faceta jak mi się przygląda. Ten spasiony, jak wieprz, z grubym łańcuchem od zegarka. Niemiec naturalnie, pludra poznasz odrazu, choćby był przebrany za lorda czy weneckiego dożę. Rasy teutońskiej nie ukryjesz, żyd i Niemiec wylezie ci nawet ze złotogłowia i gronostajów. Patrz, jaki ta bestja ma na palcu brylant, a mina, ta nigdy nie zawiedzie, że jest dużo złota. Żre jak sam Lukulus i smaczne rzeczy, a wciąż na mnie zerka. Widzisz?
Lora zaczęła na odległość próbować swych sztuk zaczepnej strategji i tak się tem wkrótce zajęła, że pożegnała odchodzącą Andzię, nie widząc jej prawie w roztargnieniu. Gdy kurjer ruszał, Horska dostrzegła przez okno Lorę w towarzystwie opasłego Niemca wsiadających razem, w najlepszej komitywie do jakiegoś sznelcugu.
...Ot... taka cygańska dola... huczało w mózgu Andzi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pociąg nadbiegł z łoskotem i zatrzymał się gwałtownie na przystanku w Wilczarach. Drohobycki, który powitał Andzię na poprzedniej stacji, wyprzedziwszy ją w drodze z Warszawy, zajął się jej rzeczami. Ona zaś, ujrzawszy na peronie zgarbioną postać Grześka, wyskoczyła z wagonu lekko, jak odmłodzona.
Stary spojrzał na nią uważnie, objął ją za kolana, ale wtem rozpłakał się i runął jej do nóg.
— Pannuńciu... pani umiłowana, hołubko... bojarzynko nasza! Wróciła... ot i wróciła, ot i mówił, że wróci. Prosił Boga, żeby śmierć odłożył, pokąd oczy nie popatrzą jeszcze na naszą panią ot... ot...
Andzia z uczuciem szczęścia całowała głowę starca, jakby rodzonego ojca.
Drohobycki nie mógł ich od siebie oderwać.
Gdy Anna stanęła na dziedzińcu wilczarskiej leśniczówki rozszlochała się jak dziecko; upadłszy na ziemię przywarła drżącemi wargami do tej umiłowanej, upragnionej, którą wymarzyła egzaltację tęsknoty.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.