>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Gil
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie Skarbnica Milusińskich Nr 154
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1938
Druk „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA



E. KOROTYŃSKA
GIL
POWIASTKA


WYDAWNICTWO KSIĘGARNI POPULARNEJ
w WARSZAWIE
Printed in Poland

Druk. „SIŁA“ Warszawa






Urodziłam się w lesie, na płocie otaczającym mały domek drwala.
Było nas kilkoro. Rodzice przyuczali starszych do latania, ja byłam za mała, zostawiono więc mnie w gniazdeczku, zalecając spokojne siedzenie i oczekiwanie na powrót rodziców i rodzeństwa.
Nie umiałam siedzieć w spokoju, kręciłam się bez przerwy, aż wypadłam z gniazdka na ziemię i, nie umiejąc jeszcze fruwać, nie potrafiłam wrócić do domu.
W tej chwili właśnie szedł drwal na obiad, nie widział mnie i o mało co nie zdeptał.
Z przerażenia, widząc zbliżającą się śmierć, krzyknęłam tak głośno, iż drwal nachylił się i podniósł, rozglądając się za gniazdem, do któregoby mnie włożył.
Nie znalazłszy miejsca, z którego wypadłam, zabrał z sobą do izby i oddał ośmioletniej swej córeczce Małgosi.
Dziewczynka, otrzymawszy taki żywy podarek, krzyknęła z radości i tulić mnie do siebie poczęła.
Było to bardzo biedne dziewczątko, nie kupowano jej żadnych podarków, gdyż nie było za co, cieszyła się więc bardzo ze mnie i skakała z radości. Napoiwszy mnie, dała żółtko do zjedzenia i papkę z bułki, po czym włożyła mnie do koszyczka i zawiesiła na ścianie jak potrafiła najwyżej.
Na krześle bowiem siedział wpatrzony we mnie drapieżny kot, oczy jego zielone gorzały i zdawały się mnie pożerać.
Od razu poczułam do niego niechęć i strach, patrzał bowiem na mnie ze złością i oblizywał się, jakby smakując.
Przeczucie mi mówiło, iż spadnie na mnie przez niego nieszczęście.
I tak się stało. Pewnego razu, gdy już byłam klatce, zrobionej przez cieślę, wyszli wszyscy z izby, zapomniawszy wygnać z izby kota.
Pozostałam sama z drapieżcą.
Siedziałam przerażona i jak odrętwiała, przytulona do prętów drewnianych klatki, oczekując lada chwila napaści.
Kot przyglądał mi się ze złym błyskiem zielonych oczu, jakby namyślając się, czy rozpocząć już swe morderstwo.
Naraz podskoczył do klatki, ale że umieszczona była wysoko, obsunął się kilka razy na podłogę.
Rozzłoszczony, iż nie udało mu się dosięgnąć klatki, spróbował raz jeszcze, tym razem skutecznie.
Usunęłam się w kąt, drżąc cała ze strachu, ale złe zwierzę wsunęło swe pazury i szarpać poczęło me piórka.
Uciekałam to na pręty, to na piasek, ale kocisko szarpało mnie coraz to pazurami i byłabym padła ofiarą, gdyby nie nadejście Małgosi.
Z krzykiem rozpaczy rzuciła się ku mnie, z czego korzystając kot uciekł przez drzwi otwarte i nie zjawiał się przez czas dłuższy.
Gdy przyszedł, obito go i wyniesiono tak daleko, iż nie wrócił już więcej.
Po tej przygodzie w jakieś kilka dni drzewo zabiło ojca Małgosi, który był karmicielem rodziny.
Właśnie w tym czasie wyszła pewna bogata pani na spacer do lasu, wraz ze swymi córkami, które zapragnęły wypocząć w izbie drwala.
Usłyszały mój śpiew, któremu z pychy starałam się nadać jak najpiękniejszy ton, i zapragnęły mnie zabrać do domu.
Pani ofiarowywała dwadzieścia franków za mnie, a ponieważ bieda była u mych gospodarzy straszliwa, postanowiono mnie sprzedać.
Struchlałam na myśl, że rozstanę się z Małgosią, i spojrzałam na nią.

Stała ukryta za firanką, szlochając głośno i zawodząc.
Żal ścisnął serduszko i zaczęłam trzepotać skrzydełkami na znak, iż nie chcę zmieniać miejsca, gdzie było mi tak dobrze.
Łzy Małgosi wzruszyły matkę, przeprosiła ową panią, iż nie sprzeda ptaszka, którego tak kocha jej córka, i uspokoiła Małgosię.
Pani ta zostawiła swój adres, aby w razie konieczności sprzedaży ptaszka, zwrócono się do niej i wynagrodziwszy za wypoczynek odeszła.
W jakiś czas potem zachorowała matka Małgosi, zmuszona więc była mnie się pozbyć.
Ze łzami w oczach zabrała mnie wraz z klatką i zaniosła do tej pani, która zostawiła swój adres.
Dziewczynki bawiły się w ogrodzie, a zobaczywszy Małgosię z klatką, wołać matki poczęły.
Gdy przyszła i usłyszała, iż żona drwala jest chora, zapłaciła 40 franków i zajęła się nią tak gorliwie, że wkrótce wyzdrowiała i pracować wraz z Małgosią zaczęła.
U pani tej, dokąd mnie oddano, otoczona byłam wielkim zbytkiem.
Umieszczono mnie w złoconej klatce, gdzie stała wanienka alabastrowa do kąpieli, naczynie do wody, koszyczek z ziarnem, a między prętami klatki nawsadzane listki sałaty, kawałki jabłka, bananu i gruszki.
Byłoby mi dobrze, aż za dobrze, jeśliby czuwała nade mną młodsza z sióstr, bardzo do Małgosi podobna.
Była to miła, dobra dziewczynka, starająca się mi dogodzić, cóż, kiedy starsza, gwałtowna i nieczuła wciąż kłóciła się o mnie i nie dawała jej stanąć nawet przy klatce.
W końcu pobiła swą siostrzyczkę, na której krzyk nadbiegła matka i widząc, iż jestem bezwiednym powodem niezgody, odesłała mnie do swej siostry staruszki, która miała dużo ptaków i skupowała coraz więcej, gdyż je lubiła podobno.
Znalazłam się w towarzystwie wielu gatunków ptactwa. Były tam trznadle, sikorki, dzwońce, wróble, jemiołuszki, kanarki, mysikróliki i inne. Rej wodził nad nimi duży gil, o ślicznym upierzeniu i ładnym silnym głosie. Był to ulubieniec staruszki.
Wiedział o tym i pozwalał sobie na wszystko.
Szczególną nienawiść uczuł do mnie od pierwszej chwili i zaczął ją w bardzo bolesny sposób okazywać.
Widząc, jak moja właścicielka zachwyca się mną, mym śpiewem i upierzeniem, pełen zazdrości rzucił się na mnie i wyszarpał dużo piór. Sam bez jednego oka, oślepiony przez wróbla, który mu się nie dał zawojować, chciał i mnie i moje śliczne szafirowe oko wykłuć dziobem, ale dziób jego jest tępy, nie potrafił więc tego uczynić. Pobił mnie tylko dotkliwie. Wyszarpałby mi wszystkie pióra, ale w obronie mojej stanął dzwoniec. Duży ten ptak odpędził rozzłoszczonego gila i od tej pory stał się mym opiekunem. Nawet w nocy byłam pod jego strażą, zasypiając ukryta pod jego skrzydłami.
Ale razu pewnego, gdyśmy się przenosili na wieś, na lato, taki był zamęt i w domu i wśród ptaków, że nie mogłam wynaleźć swego opiekuna dzwońca, z czego skorzystał wróg mój i rzuciwszy się na mnie, nie tylko, że mi wyskubał wszystkie pierze, ale pokaleczył mnie tak okrutnie, że bliska już byłam śmierci.
Nadeszła na to staruszka, a zobaczywszy mnie w tak opłakanym stanie, zawołała z obrzydzeniem:
— Pfe! cóż to za paskudztwo! Wyrzucić go precz!
A gil siedział na pręcie i wyśpiewywał z triumfem swe trele.
Zostałam porwana wpółżywa przez pokojówkę i wyrzucona ze śmiechem za okno.
Właśnie pod oknem stała biedna, nędznie ubrana dziewczynka żebrząca.
— Masz! — zawołała pokojówka i w nadstawiony przez nią fartuszek wpadłam ja, bezsilna i poraniona...
Dziewczynka ta zamiast wyrzucić mnie ze wstrętem, zaczęła mi się przyglądać i litować.
— Ach! to makolągwa — szepnęła — biedaczka, jakżeż boleśnie poraniona. A ja tak kocham te ptaszki!
Obejrzała mnie uważnie, po czym umaczała fartuszek w zimnej wodzie, obmyła mi ranki, czym ulżyła tak bardzo, że gotowa byłam już fruwać.
— O, nie — odezwała się do mnie — nie puszczę cię jeszcze, wpadłabyś w szpony kota lub złego człowieka, jesteś jeszcze za słaba.
Tymczasem dał się słyszeć zdaleka głos gruby i niemiły, wołający na nią ze złością.
Dziewczynka ukryła mnie w kieszonce fartuszka i podeszła do wołającej.
— Ileś przyniosła? — spytała groźnym głosem, a zobaczywszy, że niewiele, uderzyła kilka razy z całej siły.
— Biedulka! — pomyślałam patrząc na dziewczynkę i, naraz wpatrzywszy się na jej rysy, poznałam moją ukochaną Małgosię.
Tak, to była ona, ale jakże zmieniona! Mizerna, wychudzona, ubrana w jakieś kolorowe szmaty... Co się z nią stało?
Przekonałam się wkrótce, że jest w bandzie linoskoczków, że, poza sztuczkami i tańcem kazali jej żebrać. Porwano ją podstępem od matki i wywieziono w budzie cyrkowców tak daleko, że uciec i wrócić do matki nie była w stanie.
Na drugi dzień zaraz spostrzeżono mnie i postanowiono wyuczyć sztuczek, aby mieć ze mnie zyski.
Nauczono mnie udawać nieżywą, ciągnąć armatki z drzewa, wkładać dziobkiem naboje do pistoletów.
Ubrana w szkarłatny łachman przyciągałam tłumy, które przychodziły, aby mnie ujrzeć.
Małgosia, ubierając mnie w kostium, pocieszała:
— Czekaj, malutka, wkrótce wypuszczę cię na wolność...
Małgosia nie poznała mnie, bo trudno poznać ptaka, każdy z nich jednakowy. Ale razu pewnego zaśpiewałam jej piosenki, które najbardziej lubiła.
Krzyknęła z radości, ucałowała mnie i postanowiła mnie przy sposobności wypuścić.
Sposobność wydarzyła się wkrótce.
Ludzie z wędrownego cyrku upili się i posnęli.
Świtało zaledwie, miała więc dziewczynka kilka godzin swobody. Wzięła ptaszka i, nie myśląc o karze, jaka ją spotka, puściła go w powietrze.
Ale nie myślałam o swobodzie bez mej opiekunki. Wróciłam i usiadłam jej na ramieniu.
Zdziwiona patrzała na mnie, a ja odlatywałam i wracałam, pokazując jej drogę i namawiając w ten sposób do ucieczki.
Zrozumiała i puściła się co sił starczyło w kierunku przeze mnie wskazywanym.
Ptaki mają zdolność do trafiania na miejsce swego urodzenia, wiodłam więc ją w strony rodzinne.
Gdyśmy dobiegły za las, do wiosek, byłyśmy spokojne, że nas nie dogonią.
W drodze dobrzy ludzie dawali jeść Małgosi, a niektórzy gospodarze podwozili furą lub bryczką.
Po tygodniu byłyśmy w rodzinnej stronie.
Matka Małgosi stała koło swej chatki otoczona kozami, których miała całe stado. Pomimo widocznego dostatku, wzdychała ciężko.
Naraz ręce Małgosi otoczyły jej szyję, a głos najukochańszy zawołał:
— To ja, mamusiu! Dzięki naszemu ptaszkowi powróciłam!
Cóż to była za radość! I, choć wypuszczono mnie na wolność, zostałam przy nich na zawsze.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.