Han z Islandyi/Tom II/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Han z Islandyi |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Synów St. Niemiry |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Han d’Islande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Usłyszawszy krzyki, zwiastujące przebycie sławnego Strzelca Kennybola, Hacket pospieszył na jego spotkanie, pozostawiając Ordenera z dwoma wodzami powstańców.
— Nakoniec przybywasz, kochany Kennybolu! — mówił Hacket do przybyłego. — Chodź więc ze mną, niech cię przedstawię waszemu strasznemu wodzowi, Hanowi z Islandyi.
Na to imię, Kennybol, który przybył blady, z najeżonym włosem, twarzą zlaną potem, i rękami we krwi zbroczonemi, cofnął się trzy kroki.
— Hanowi z Islandyi! — powtórzył.
— No, no — rzekł Hacket — uspokój się! Przecież on przyszedł tutaj, aby wam pomagać. Powinieneś w nim widzieć przyjaciela, towarzysza...
Kennybol nie słuchał go.
— Han z Islandyi tutaj? — zapytał.
— Ależ tak — odparł Hacket, powstrzymując śmiech dwuznaczny — pohamuj tylko strach, który jego imię...
— Jak to! — przerwał strzelec po raz trzeci — pan mówisz, że Han z Islandyi jest w tej kopalni...
Hacket zwrócił się do otaczających go górników z pytaniem:
— Czyżby nasz dzielny Kennybol oszalał?
Potem przemówił do Kennybola:
— Jak widzę, to tylko obawa Hana z Islandyi opóźniła twoje tutaj przybycie.
Kennybol podniósł rękę do góry.
— Na Świętą Ethelredę, męczenniczkę norweską — rzekł — nie obawa Hana z Islandyi, panie Hacket, ale sam Han, przysięgam, przeszkodził mi przyjść tutaj wcześniej.
Słowa te wywołały szmer zadziwienia między tłumem górali i górników, na czoło zaś Hacketa sprowadziły tę samą chmurę, jaką widok i ocalenie Ordenera pokryło je przed chwilą.
— Jakto! Co ty mówisz? — zapytał, głos zniżając.
— Mówię, panie Hacket, że gdyby nie wasz. przeklęty Han Islandczyk, byłbym tu jeszcze przed pierwszym krzykiem puszczyka.
— Czy doprawdy? Ale cóż on ci uczynił?
— Och! nie pytaj mnie pan o to. Powiem tylko, że niech moja głowa w jeden dzień stanie się białą, jak sierść gronostaja, jeśli się dam namówić jeszcze raz w życiu na polowanie na białego niedźwiedzia.
— Zapewne niedźwiedź omal cię nie pożarł?
Kennybol wzruszył ramionami wzgardliwie.
— Niedźwiedź! — rzekł — A to mi groźny nieprzyjaciel! Kennybol pożarty przez niedźwiedzia! Za kogóż to mnie bierzecie, panie Hacket?
— Nie gniewaj się. Chciałem tylko wiedzieć...
— Gdybyście wiedzieli, mój zacny panie, co mi się zdarzyło — przerwał stary strzelec zniżając głos — wtedy nie powtarzalibyście mi, że Han z Islandyi jest tutaj.
Hacket znów się zmieszał. Ujął nagle Kennybola za ramię, jak gdyby obawiając się, żeby strzelec nie zbliżył się do miejsca, skąd, po nad tłumem górników, wystawała ogromna głowa olbrzyma.
— Kochany Kennybolu — rzekł poważnie — opowiedz, proszę cię, co jest powodem twego opóźnienia? Pojmujesz przecie, że obecnie każda drobnostka może mieć wielkie znaczenie.
— To prawda — odparł Kennybol po chwili zastanowienia.
I ulegając naciskowi Hacketa, opowiedział swoją przygodę. Oto wczesnym ranem, wraz z sześciu towarzyszami, osaczył białego niedźwiedzia w okolicach groty Walderhoga, nie spostrzegłszy nawet w zapale polowania, że był tak blizko tego strasznego miejsca. Żałosne ryki zagrożonego niebezpiecznie niedźwiedzia sprowadziły małego człowieka, potwora, szatana, który, uzbrojony w kamienną siekierę, rzucił się na strzelców, broniąc niedźwiedzia. Zjawienie się tej dyabelskiej istoty, którą nie mógł być kto inny prócz Hana, szatana islandzkiego, przeraziło wszystkich strzelców. Rozpoczęła się walka. Ostatecznie sześciu strzelców padło ofiarą potworów, Kennybol zaś zawdzięcza swoje ocalenie jedynie szybkiej ucieczce, która mu się udała, dzięki jego zwinności, zmęczeniu Hana, a nadewszystko dzięki opiece patrona myśliwych, Świętego Sylwestra.
— Widzicie, panie Hacket — kończył opowiadanie Kennybol — widzicie, że jeśli późno przychodzę, to nie mnie trzeba o to obwiniać, a także, iż jest niepodobieństwem, aby szatan z Islandyi, który został ze swoim niedźwiedziem w krzakach Walderhoga i pastwił się nad trupami moich biednych towarzyszy, mógł być obecnie, i to jako przyjaciel, w kopalni Apsyl-Corh, miejscu naszego zebrania. Znam go teraz, tego szatana wcielonego; widziałem go przecież na własne oczy i to z blizka.
Hacket, który słuchał z uwagą opowieści, przemówił z kolei poważnie:
— Mój dzielny Kennybolu, kiedy mówisz o Hanie z Islandyi, albo o piekle, nie wspominaj o niepodobieństwach. Wiedziałem już o wszystkiem, coś mi teraz powiedział...
Nadzwyczajne ździwienie i naiwna łatwowierność odbiły się w surowych rysach starego Strzelca z gór Kole.
— Jakto? — zapytał.
— Tak jest — ciągnął dalej Hacket, na którego twarzy baczniejszy spostrzegacz dojrzałby wyraz tryumfu i ironii — wiedziałem o wszystkiem, z wyjątkiem jednak, że to ty byłeś bohaterem tego smutnego zdarzenia. Han z Islandyi opowiedział mi to, kiedyśmy szli tutaj.
— Czy być może! — rzekł Kennybol, a jego spojrzenie, zwrócone na Hacketa, wyrażało zabobonną obawę i szacunek.
Hacket z tą samą zimną krwią podjął:
— Niewątpliwie. A teraz zaprowadzę cię do tego straszliwego Hana.
Kennybol krzyknął z przestrachu.
— Ależ bądź spokojny — uśmiechnął się Hacket. — Powinieneś w nim widzieć jedynie waszego wodza i towarzysza. Strzeż się tylko wspominać mu o tem, co zaszło dziś rano. Rozumiesz mnie?
Potrzeba było uledz. Nie bez silnego wstrętu jednak Kennybol zgodził się na to, aby go przedstawiono szatanowi. Postąpili więc ku grupie, w której stali Ördener, Jonasz i Norbith.
— Mój dobry Jonaszu, kochany Norbith — witał ich Kennybol — niechaj Bóg was wspiera!
— Bardzo tego potrzebujemy, Kennybolu — rzekł Jonasz.
W tej chwili spojrzenie Kennybola zatrzymało się na Ordenerze, który również mu się przypatrywał.
— Ach! to pan — rzekł strzelec zbliżając się spiesznie do niego i podając mu swą dłoń pomarszczoną i twardą — witajże nam. Jak widzę, pańska śmiałość dobry odniosła skutek.
Ordener, nie rozumiejąc tego, co góral zdawał się tak dobrze pojmować, chciał go prosić o wytłumaczenie, kiedy nagle Norbith zawołał:
— To wy znacie tego młodzieńca, Kennybolu?
— Na mojego anioła stróża, czy go znam! ja go kocham i szanuję. On tak jest przychylny, jak i my wszyscy, sprawie, której służymy.
I znów spojrzał z porozumieniem na Ordenera, który właśnie zamierzał mu zadać pytanie, gdy Hacket, wracając ze swoim olbrzymem, od którego wszyscy usuwali się z przestrachem, zbliżył się do nich, mówiąc:
— Dzielny Kennybolu, oto wasz wódz, sławny Han z Klipstadur!
Kennybol, rzuciwszy wzrokiem na rzekomego rozbójnika, cofnął się zdumiony, a potem nachyliwszy się do ucha Hacketa, szepnął:
— Panie Hacket, Han z Islandyi, którego dziś rano zostawiłem w Walderhogu, był małego wzrostu...
Hacket odpowiedział mu również cicho:
— Zapominasz, że to przecie szatan, Kennybolu.
— Prawda — mruknął łatwowierny strzelec — widać inną teraz przybrał postać...
To powiedziawszy, odwrócił się i przeżegnał kilkakrotnie