Hania (Sienkiewicz)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hania |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Niemiera |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały tom I |
Indeks stron |
Drugiego, czy trzeciego dnia po pogrzebie, przyjechał wezwany telegramem mój ojciec. Drżałem, żeby nie odwołał moich względem Hani rozporządzeń, i przeczucia moje spełniły się do pewnego stopnia. Ojciec pochwalił mnie i uściskał za gorliwość i sumienność w spełnianiu obowiązków; cieszyło go to widocznie. Powtórzył nawet kilkakrotnie: nasza krew! co powtarzał wtedy tylko, kiedy był bardzo ze mnie kontent; nie domyślił się wcale, o ile ta gorliwość była już interesowną, ale rozporządzenia moje niezbyt mu się podobały. Być może, że przyczyniły się do tego trochę zbyt przesadzone opowiadania pani d’Yves, choć rzeczywiście w ostatnich dniach po owéj nocy, w któréj uczucia moje doszły do świadomości, uczyniłem z Hani piérwszą osobę w całym domu. Również nie podobał mu się projekt kształcenia, tak jak miały się kształcić moje siostry.
— Nie odwołuję i nie cofam nic. To rzecz twojéj matki — mówił do mnie. — Ona postanowi co zechce. To jéj wydział. Ale warto się zastanowić, jak będzie lepiéj dla saméj dziewczyny.
— A wszakże ukształcenie, mój ojcze, nie zaszkodzi nigdy. Sam nieraz z twoich ust to słyszałem.
— Tak, w mężczyznie — odpowiedział — bo mężczyznie ukształcenie daje pozycyą, ale z kobiétami inna rzecz. W kobiecie wykształcenie powinno być zastosowane do pozycyi, jaką ona w przyszłości ma zająć. Taka dziewczyna nie potrzebuje innego, jak średniego wykształcenia; nie potrzebuje francuzczyzny, muzyki i tym podobnie. Ze średniem wykształceniem Hania prędzéj sobie znajdzie męża jakiegoś uczciwego oficyalistę...
— Ojcze!
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Co tobie jest?
Byłem czerwony jak burak. Krew mało mi nie wytrysła z twarzy. W oczach zrobiło mi się ciemno. Zestawienie Hani z oficyalistą wydało mi się takiém bluźnierstwem w obec świata moich marzeń i nadziei, że nie mogłem powstrzymać krzyku oburzenia. A bluźnierstwo owo zabolało mnie témbardziej, że wyszło z ust ojca. Było to pierwsze oblanie zimną wodą gorącej wiary młodzieńczéj przez rzeczywistość, pierwszy pocisk, wymierzony przez życie w czarowny gmach złudzeń: piérwszy taki zawód i rozczarowanie, od goryczy których bronimy się pessymizmem i niewiarą. Ale jak rozpalone żelazo, gdy upadnie nań kropla zimnéj wody, syknie tylko i wnet w parę i nicość ją zamieni, tak i gorąca dusza ludzka. Pod wpływem piérwszego dotknięcia zimnej dłoni rzeczywistości, syknie wprawdzie z bólu, lecz wnet i samą rzeczywistość własnym żarem ogrzéwa.
Słowa ojca więc zraniły mnie na razie i to zraniły mnie w dziwny sposób, bo pod wpływem ich uczułem urazę nie do ojca, ale jakby do Hani; wkrótce jednak, mocą owego wewnętrznego oporu, jaki ma się tylko w latach młodzieńczych, wyrzuciłem je jak najdalej z duszy i na zawsze. Ojciec uniesienia mego nic nie zrozumiał i przypisał je zbytniemu przejęciu się powierzonemi mi obowiązkami, co zresztą w moim wieku było naturalnem, a co, zamiast rozgniewać pochlebiło mu tylko i osłabiło jego niechęć do wyższego kształcenia Hani. Umówiłem się z ojcem, że napiszę list do matki, która przez długi czas jeszcze miała bawić za granicą i poproszę jéj aby wydała ostateczne w tym względzie postanowienie. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek napisał list równie długi i równie serdeczny. Opisałem w nim matce śmierć starego Mikołaja, jego ostatnie słowa, moje pragnienia, obawy, nadzieje; poruszyłem strunę litości, tak żywo zawsze drgającą w jéj sercu, odmalowałem niepokój sumienia, jaki oczekiwałby mnie niezawodnie, gdybyśmy dla Hani nie uczynili wszystkiego co leży w naszéj mocy: słowem, wedle mego ówczesnego zdania, list mój był prawdziwém w swoim rodzaju arcydziełem, które musiało wywrzéć swój skutek. Uspokojony tém cokolwiek, oczekiwałem cierpliwie odpowiedzi, która nadeszła aż w dwóch listach: w jednym do mnie, w drugim do pani d’Yves. Wygrałem bitwę na wszystkich punktach. Matka moja nietylko że godziła się na wyższe kształcenie Hani, ale jak najusilniéj je polecała. „Pragnęłabym (pisała moja dobra matka), aby, jeżeli się to z wolą ojca zgadza, Hania uważana była pod każdym względem, jako należąca do naszéj rodziny. Winniśmy to pamięci starego Mikołaja, jego dla nas sercu i poświęceniom.“ Tryumf mój tedy był zarówno wielki, jak zupełny, a dzielił go ze mną całém sercem Selim, którego wszystko co tyczyło Hani, obchodziło tak, jak gdyby sam był jéj opiekunem.
Co prawda nawet, to sympatya jaką czuł i troskliwość jaką okazywał dla sierotki, poczynały mnie trochę gniewać, témbardziej, że od owéj pamiętnéj dla mnie nocy, w któréj doszedłem do świadomości własnych uczuć, stosunki moje z Hanią odmieniły się znacznie. Czułem się z nią jakby złapanym. Owa serdeczność i dziecinna poufałość z mojéj strony znikła zupełnie. Zaledwie kilka dni temu, dziewczynka usnęła spokojnie na méj piersi, na samą myśl o tém włosy jeżyły mi się na głowie. Przed kilku dniami na dzień dobry i dobranoc całowałem jak brat blade jéj usteczka, teraz dotknięcie jéj ręki paliło mnie, lubo przejmowało rozkoszném drżeniem. Poczynałem ją czcić tak jak zwykle czci się przedmiot pierwszéj miłości, a gdy dzieweczka niewinna, nie domyślająca się niczego i nie wiedząca o niczém, garnęła się po dawnemu do mnie, gniewałem się w duszy i na nią, siebie zaś poczytywałem za świętokradzcę.
Miłość przyniosła mi nieznane szczęście, ale i nieznane umartwienia. Gdybym miał był powierzyć komu moje umartwienia, gdybym mógł był popłakać czasem na czyjéj piersi, do czego, mówiąc nawiasem, miałem nieraz dziwną ochotę, byłbym połowę ciężaru zdjął niezawodnie z duszy. Mogłem wprawdzie wyznać wszystko Selimowi, ale obawiałem się jego usposobienia. Wiedziałem, że w pierwszéj chwili odczuje całém sercem moje słowa, ale któż mi mógł zaręczyć, czy na drugi dzień nie wyśmieje mnie z właściwym sobie cynizmem i lekkomyślnemi słowy nie pokala mego ideału, którego żadną myślą płochą dotknąć nie śmiałem. Charakter miałem zawsze dość zamknięty w sobie, a przytém między mną a Selimem była jedna wielka różnica. Oto: ja zawsze byłem trochę sentymentalny, Selim nie miał w sobie za grosz sentymentalizmu. Ja mogłem kochać tylko na smutno, Selim tylko na wesoło. Ukrywałem więc swoją miłość przed wszystkimi, prawie że i przed sobą samym i istotnie nikt jéj nie dostrzegł. W kilka dni, nigdy nie widząc żadnych wzorów, nauczyłem się instynktem pozorować wszystkie téj miłości objawy: często trafiające mi się pomieszanie, rumieńce, jakiemi oblewałem się, gdy Hanię przy mnie wspominano; słowem, rozwinąłem niepomierną chytrość: tę chytrość, z pomocą któréj nieraz szesnastoletni chłopak potrafi wywieść w pole najbaczniejsze czuwające nad nim oko. Hani wyznać moich uczuć nie miałem najmniejszego zamiaru. Kochałem ją i dość mi było tego. Czasem tylko, gdyśmy pozostawali sami, popychało mnie coś, żeby naprzykład klęknąć przed nią lub ucałować brzeżek jéj sukienki.
Selim tymczasem waryował, śmiał się, dowcipkował i był wesoły za nas obydwóch. Onto piérwszy wywołał uśmiech na twarz Hani, gdy pewnego razu przy śniadaniu zaproponował księdzu Ludwikowi, by przeszedł na mahometańską wiarę i ożenił się z panią d’Yves. Obraźliwa dosyć Francuzka i ksiądz, nawet gniewać się nie mogli, bo jak się przymilił do niéj, jak się spojrzał swemi oczyma a uśmiechnął, tak skończyło się wszystko na lekkiém połajaniu i wzajemnym śmiechu. W postępowaniu jego z Hanią znać było pewną czułość i troskliwość, ale i w tym stosunku przemagała wrodzona mu wesołość. Był z nią o wiele poufalszy niż ja. Widać było, że i Hania lubi go bardzo, bo ile razy wchodził do pokoju, tyle razy stawała się weselszą. Ze mnie a raczéj z mojego smutku, żartował sobie ustawicznie, biorąc go za sztuczną powagę człowieka, któremu gwałtem chce się być dorosłym.
— Obaczycie wszyscy, że on księdzem zostanie — mówił.
Wówczas ja puszczałem pierwszy lepszy przedmiot, aby schyliwszy się po niego, pokryć rumieńce, jakie biły mi na twarz; ksiądz Ludwik zaś zażywał tabaki i odpowiadał:
— Na chwałę Bożą, na chwałę Bożą!
Ale tymczasem skończyły się święta Bożego Narodzenia. Moje słabe nadzieje, że zostanę już w domu, nie sprawdziły się ani trochę. Wielkiemu opiekunowi oświadczono pewnego wieczora, aby nazajutrz rano gotów był do drogi. Potrzeba było jechać rano, bo musieliśmy jeszcze wstąpić do Chorzel, gdzie Selim miał się pożegnać ze swoim ojcem. Jakoż wstaliśmy o szóstej godzinie, jeszcze po ciemku. Ach! dusza moja była tak ponurą wówczas, jak ów ranek zimowy, ciemny i wietrzny. Selim był także w jak najgorszym humorze. Zaraz wylazłszy z łóżka oświadczył, że świat jest głupi i jak najnędzniéj urządzony, na co zgodziłem się zupełnie; poczém oba ubrawszy się, udaliśmy się ze stancyi do dworu na śniadanie. Na dworze było ciemno, drobne płatki ostrego śniegu kręcone wichrem, uderzały o nasze twarze. Okna sali jadalnéj były już oświecone. Przed gankiem stały zaprzężone sanki, na które znoszono nasze rzeczy; konie potrząsały dzwoneczkami, psy szczekały koło sani: wszystko to razem wzięte stanowiło, dla nas przynajmniéj, tak posępny obraz, że aż serce ściskało się na jego widok. Wszedłszy do jadalnego pokoju zastaliśmy ojca i księdza Ludwika, obu chodzących z poważnemi twarzami, Hani zaś nie było. Z bijącem sercem poglądałem na drzwi zielonego gabinetu, czy téż nie wyjdzie, czy odjadę nawet bez pożegnania. A tymczasem ojciec z księdzem Ludwikiem poczęli dawać nam rady i prawić morały. Obaj zaczęli od tego, że jesteśmy już w tym wieku, iż nie potrzeba nam powtarzać, co znaczy praca i nauka, a jednak obaj nie mówili o czém inném. Słuchałem tego wszystkiego piąte przez dziesiąte, gryząc grzanki i połykając ze ściśniętem gardłem ciepłą polewkę winną. Nagle serce zabiło mi tak silnie, że ledwie mogłem usiedzieć na krześle, bo w pokoiku Hani usłyszałem jakiś szelest. Otworzyły się drzwi i weszła... ubrana w ranny szlafroczek i w papiloty, pani d’Yves, która uściskała mnie czule, a któréj za zawód, jakiego doznałem, miałem ochotę rzucić szklankę z polewką na jéj głowę. I ona także wyraziła nadzieję, że tak słuszna młodzież będzie się pewno uczyć doskonale, na co Mirza odpowiedział, że pamięć jéj papilotów doda mu sił i wytrwania w pracy: Hania tymczasem nie pokazywała się.
Nie było mi jednak przeznaczoném wychylić ten kielich goryczy aż do dna. Gdy wstaliśmy od śniadania, Hania wyszła z gabinetu, zaspana jeszcze, cała różowa z potarganemi włosami na główce. Gdy uścisnąłem ją za rękę na dzień dobry, ręka ta była gorąca. Zaraz przyszła mi do głowy myśl, że Hania ma gorączkę z powodu mego wyjazdu i odegrałem w duszy czułą scenę, ale było to po prostu ze snu. Po chwili ojciec z księdzem Ludwikiem poszli po listy, aby je nam oddać do Warszawy, Mirza zaś wyjechał za drzwi na ogromnym psie, który przed chwilą wszedł do pokoju. Zostałem z Hanią sam na sam. W oczach kręciły mi się łzy, z ust wydzierały mi się gwałtem czułe i gorące słowa. Nie miałem zamiaru wyznać, że ją kocham, ale parło mnie, żeby jéj powiedzieć coś takiego jak: moja droga, ukochana moja Haniu! i ucałować przytém jéj ręce. Była to jedyna sposobna chwila do takiego wybuchu, bo przy ludziach, choć mogłem to uczynić bez zwrócenia czyjéjkolwiek uwagi, alebym nie śmiał. Chwilę tę jednak zmarnowałem najhaniebniéj. Już, już zbliżyłem się do niéj, już wyciągnąłem ku niéj rękę, ale uczyniłem to jakoś niezgrabnie i nienaturalnie, takim nie swoim głosem wyrzekłem: „Haniu!“ że cofnąłem się natychmiast i umilkłem. Miałem ochotę się spoliczkować. Tymczasem sama Hania zaczęła:
— Mój Boże, jak to smutno będzie bez panicza!
— Przyjadę na Wielkanoc — odpowiedziałem szorstko, nizkim, nie swoim basem.
— A do Wielkanocy tak daleko.
— Wcale nie daleko — mruknąłem.
W téj chwili wpadł Mirza, a za nim ojciec mój, ksiądz Ludwik, pani d’Yves i jeszcze kilkoro ludzi. Wyrazy: siadać! siadać! zabrzmiały mi w uszach. Wyszliśmy wszyscy na ganek. Tu ojciec, ksiądz Ludwik, brali mnie po kolei w ramiona. Gdy przyszła koléj żegnania się z Hanią, miałem niepohamowaną ochotę porwać ją w objęcia i ucałować po dawnemu, ale nie zdobyłem się i na to.
— Bądź zdrowa, Haniu! — rzekłem podając jéj rękę, a w duszy płakało mi sto głosów i sto najczulszych pieszczonych wyrazów na ustach.
Nagle spostrzegłem, że dziewczynka płacze i również nagle ozwał się we mnie ten przekorny szatan, ta niepohamowana chęć do rozdrapywania ran własnych, jakiéj nieraz doświadczyłem późniéj w życiu; więc choć serce pękało w kawałki, odezwałem się zimno i szorstko:
— Nie rozczulajże się bez powodu, moja Haniu — to rzekłszy siadłem do sanek.
Tymczasem Mirza żegnał się ze wszystkiemi. Przybiegłszy do Hani, porwał jéj obie ręce i mimo, że dziewczynka się wydzierała, począł całować zapamiętale to jedną, to drugą. Ach! jakąż miałem ochotę wybić go w téj chwili. Wycałowawszy Hanię wskoczył do sanek. Ojciec krzyknął: „ruszaj!“ Ksiądz Ludwik począł żegnać nas krzyżykiem na drogę. Furman krzyknął: „hetta! ho!“ na konie; zabrzęczały dzwonki, zaszumiał śnieg pod płozami i ruszyliśmy w drogę.
Łotrze! rozbójniku! — zacząłem wołać na się w duszy. — Takto pożegnałeś swoją Hanię! dokuczyłeś jéj, połajałeś za łzy, których jesteś nie wart... za łzy sieroce...
Podniosłem kołnierz od futra i rozpłakałem się sam jak małe dziecko, ale cicho, bo bałem się żeby nie schwytał mnie na płaczu Mirza; pokazało się jednak że Mirza widział to doskonale, tylko że sam był wzruszony, więc nie powiedział mi nic na razie. Nie dojechaliśmy jeszcze jednak do Chorzel, gdy ozwał się:
— Henryk!
— Co?
— Beczysz?
— Daj mi pokój.
I znowu zapanowało między nami milczenie. Ale po chwili Mirza znów:
— Henryk!
— Co?
— Beczysz?
Nie odpowiedziałem nic; nagle Mirza pochylił się, złapał ręką śniegu, podniósł mi czapkę, rozpruszył mi śnieg na głowie i przykrył ją znowu, mówiąc:
— To cię ochłodzi.