Hania (Sienkiewicz)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hania |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Niemiera |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały tom I |
Indeks stron |
Na Wielkanoc nie powróciłem do domu, bo blizki egzamin maturitatis stanął temu na przeszkodzie. Przytém ojciec mój życzył sobie, abym jeszcze przed rozpoczęciem roku uniwersyteckiego zdał egzamin wstępny do szkoły głównéj, wiedział bowiem, że przez wakacye nie będzie mi się chciało pracować i że niezawodnie zapomnę przynajmniéj połowę z tego, czegom się w szkołach nauczył. Pracowałem więc bardzo usilnie. Oprócz zwykłych godzin gimnazyalnych i pracy do egzaminu maturitatis, braliśmy z Selimem jeszcze lekcye specyalne od młodego akademika, który sam niedawno do szkoły głównéj wstąpiwszy, wiedział najlepiéj czego do niéj potrzeba.
Były to dla mnie czasy pamiętne bo wtedy-to runęła cała budowa moich pojęć i wyobrażeń tak mozolnie wznoszona przez księdza Ludwika, ojca i całą atmosferę naszego cichego gniazda. Młody akademik był wielki radykał pod każdym względem. Wykładając mi historyą rzymską, tak dobrze umiał przy reformach Gracchów udzielić mi swego obrzydzenia i pogardy dla wszelkiéj oligarchii, że moje arcy-szlacheckie przekonania rozwiały się jak dymek. Z jakąż głęboką wiarą wypowiadał naprzykład mój młody nauczyciel, że człowiek, który ma wkrótce zająć potężne i ze wszech miar wpływowe stanowisko studenta uniwersytetu, powinien być wolnym od wszelkich „przesądów“ i nie patrzyć na nic, jak z politowaniem prawdziwego filozofa. W ogóle był zdania, że do rządzenia światem i do wywierania potężnego na całą ludzkość wpływu, człowiek najzdolniejszym jest między ośmnastym a dwudziestym trzecim rokiem życia, późniéj bowiem staje się zwolna idyotą czyli konserwatystą.
O ludziach nie będących ani studentami, ani professorami uniwersytetu, odzywał się z litością; miał jednak pewne swe ideały, które nigdy nie schodziły z jego ust. Pierwszy raz wtedy dowiedziałem się o istnieniu Maleschotta, Büchnera, dwóch uczonych, których najczęściéj cytował. Trzeba było słyszeć naszego praeceptora, z jakim zapałem mówił o zdobyczach naukowych ostatnich czasów, o wielkich prawdach, które ślepa przesądna przeszłość omijała, a które z niesłychaną odwagą najnowsi uczeni podnieśli „z pyłu zapomnienia“ i ogłosili całemu światu. Wypowiadając podobne zdania, potrząsał bujną kręconą czupryną i wypalał niesłychaną ilość papierosów, zaręczając przytém, iż taką ma już do tego wprawę, że mu wszystko jedno, czy puszczać dym nosem czy ustami, i że niéma w Warszawie człowieka, coby się tak zaciągał. Potém zwykle wstawał, nakładał płaszcz, przy którym brakowało większéj połowy guzików i oświadczał, że się musi spieszyć, bo ma jeszcze dziś „maleńkie spotkańko.“ To mówiąc, przymrużał w tajemniczy sposób oko i dodawał, że zbyt młody wiek mój i Mirzy, nie pozwala mu udzielić nam bliższych o owém „spotkańku“ informacyi, ale że później i bez jego objaśnienia zrozumiemy co to znaczy.
Przy tém wszystkiém, co rodzicom naszym w młodym akademiku zapewne nie podobałoby się bardzo, miał on swoje prawdziwe dobre strony. Oto umiał dobrze sam to, czego nas uczył, a przytém był to prawdziwy fanatyk nauki. Buty nosił dziurawe, płaszcz wytarty, czapkę jak stare gniazdo, grosza nigdy nie miał przy duszy, ale myśl jego nigdy nie biegała w stronę kłopotów osobistych, biédy, nędzy prawie. Żył namiętnością nauki! a o swoję osobistą dolę wesoło nie dbał. My z Mirzą uważaliśmy go za jakąś wyższą nadprzyrodzoną istotę, za ocean mądrości, za niewzruszoną powagę. Wierzyliśmy święcie, że jeśli kto uratuje ludzkość w razie jakiegoś niebezpieczeństwa, to niezawodnie on, ów imponujący geniusz, który zresztą i sam zapewne był tegoż zdania. Ale lgnęliśmy do jego przekonań jak na lep. Co do mnie, zachodziłem może daléj nawet niż mistrz. Było to naturalną reakcyą mego dotychczasowego wychowania, a przytém rzeczywiście młody akademik otworzył mi wrota do nieznanych światów wiedzy, w obec których kółko moich pojęć było arcy ciasném. Olśniony temi nowemi prawdami, nie miałem czasu zbyt wiele myśli i marzeń poświęcać Hani. Z początku, zaraz po przyjeździe, nie rozstawałem się z moim ideałem. Listy, jakie otrzymywałem od niéj, podsycały ten ogień na ołtarzu mego serca, ale wobec oceanu idei młodego akademika, cały nasz światek wiejski, taki cichy, spokojny, począł coraz drobnieć i zmniejszać się w moich oczach, a z nim razem nie znikła wprawdzie, ale jakby zasnuła się lekką mgłą postać Hani. Co do Mirzy, ten szedł na równi zemną drogą gwałtownych reform, a o Hani myślał tém mniéj, że naprzeciw stancyi naszéj było okno, w ktorém siadywała pensyonarka Józia. Owóż Selim począł do niéj wzdychać i po całych dniach poglądali na siebie z dwóch okien, jak dwa ptaki z klatek. Selim utrzymywał z niezachwianą pewnością, że „ta, albo żadna.“ Nieraz bywało, położywszy się na wznak na łóżku, uczy się, uczy, a potém ciska książkę na ziemię, zrywa się, chwyta mnie i krzyczy, śmiejąc się jak waryat:
— O, moja Józiu! jak ja ciebie kocham!
— Idź do licha, Selimie — mówię mu.
— Ach! to ty nie Józia — odpowiedział po frantowsku Selim i powracał do książki.
Nakoniec nadeszły czasy egzaminów. Zdaliśmy je, obaj z Selimem, i maturę i wstępny uniwersytecki bardzo pomyślnie, poczém już byliśmy wolni jak ptaki, ale trzy dni jeszcze zabawiliśmy w Warszawie. Użyliśmy tego czasu na sprawienie sobie akademickich mundurów i na obchód uroczystości, którą nasz mistrz uważał za niezbędną, to jest na inauguracyjne upicie się we trzech, w piérwszym lepszym sklepie winnym.
Po drugiéj butelce, kiedy i mnie i Selimowi kręciło się już w głowie, a na policzki naszego mistrza, a obecnie kolegi, wystąpiły rumieńce; nagle niezwykłe rozczulenie i skłonność do serdecznych wylewów opanowała nasze serca, mistrz zaś rzekł:
— No, wyszliście na ludzi, moje chłopaki, i świat stoi przed wami otworem. Możecie teraz bawić się, wyrzucać pieniądze, grać w paniczów, kochać się, ale ja wam powiem, że to głupstwa są. Takie życie na zewnątrz, bez myśli, dla któréj się żyje i pracuje i walczy, to także głupstwo. Ale żeby żyć rozumnie i walczyć mądrze, potrzeba trzeźwo patrzéć na rzeczy. Co do mnie, myślę, że patrzę trzeźwo. Ja tam w nic nie wierzę, czego się sam nie dotknę i wam radzę toż samo. Dalibóg, tyle jest dróg życia i myśli na świecie, a wszystko w takim zamęcie, że trzeba, dyabeł wié jakiéj głowy, żeby nie zbłądzić. Ale ja trzymam się nauki i basta. Na fatałaszki mnie nie złapią; że życie jest głupie, o to nikomu butelki na łbie nie rozbiję, ale jest wiedza. Gdyby nie to, strzeliłbym sobie w łeb. Do tego, zdaniem mojém, każdy ma prawo, i zrobię to niezawodnie, jak tylko w téj mierze zbankrutuję. Ale na tém się nie bankrutuje. Zawiedziesz się na wszystkiém: kochasz, oszuka cię kobiéta; wierzysz, nadejdzie chwila zwątpienia; a nad badaniem przewodu pokarmowego wymoczków, to możesz siedzieć spokojnie do śmierci i ani się obejrzysz, jak pewnego dnia zrobi ci się głupio jakoś i jakoś ciemno, a to już i kres: klepsydra, portret w illustracyi, mniéj więcéj głupi życiorys, finita comedia! Potém już nic: daję wam na to słowo, moje pędraki. Możecie śmiało w żadne bzdurstwa nie wierzyć. Nauka, moje smyki, to grunt. A przytém ma to wszystko jeszcze tę dobrą stronę, że zajmując się podobnemi rzeczami, możesz śmiało chodzić w dziurawych butach i sypiać na sienniku. Nie robi ci to żadnéj różnicy. Rozumiécie?
— Na zdrowie i na cześć nauki! — wykrzyknął Selim, którego oczy świeciły jak węgle.
Mistrz odrzucił ręką w górę ogromną wełnistą czuprynę, wychylił kieliszek, następnie zaciągnąwszy się dymem, puścił nosem dwa jego ogromne strumienie i mówił daléj:
— Obok nauk ścisłych — Selim, tyś już urżnięty! — obok tedy nauk ścisłych, jest jeszcze filozofia i są idee. Tém się także zapełnia życie po brzegi. Ale ja wolę nauki ścisłe. Z filozofii, a zwłaszcza idealno-realnéj, to powiem wam nawet, że ja sobie drwię. To jest gadanie. Goni niby za prawdą, ale goni jak pies za własnym ogonem. A i w ogóle niecierpię gadaniny: ja lubię fakta. Z wody séra nie wyciśniesz. Co do idei, to inna rzecz. Dla nich warto łba nadstawić, ale wy i ojcowie wasi, chodzicie głupiemi drogami. Ja wam to powiadam. Niech żyją idee!
Wychyliliśmy znowu kieliszki. Z czupryn nam się dymiło. Ciemna izba sklepowa zdała nam się ciemniejszą jeszcze; świeca na stole paliła się mdłém światłem: dym przedstawiał ryciny zawieszone na ścianach. Za oknem na podwórzu dziad śpiewał pieśń nabożną: „Święta niebieska, pani anielska!“ i w przestankach przegrywał smutną dziadowską melodyę na skrzypcach. Dziwne uczucia napełniły mi piersi. Wierzyłem słowom mistrza, ale czułem, że nie wypowiedział jeszcze wszystkiego, co może wypełnić życie. Czegoś mi brakło, jakieś tęskne uczucie owładnęło mną mimowoli; więc pod wpływem rozmarzenia, wina i chwilowéj egzaltacyi, ozwałem się z cicha:
— A kobieta, panie! a kobiéta kochająca, poświęcona, czy nic w życiu nie zaważy?
Selim począł śpiewać:
Kobiéta zmienna jest:
Głupi kto ufa jéj!
Mistrz spojrzał na mnie szczególnym wzrokiem, jak gdyby myślał o czém inném, ale wkrótce otrząsnął się i mówił:
Oho! już pokazał koniec sentymentalnego ucha. Wiész ty, że Selim daleko prędzéj wyjdzie na ludzi niż ty. Ciebie licho porwie. Strzeż się, strzeż się mówię ci, żeby ci w drogę nie wlazła jaka spódniczka i nie popsuła życia. Kobiéta! kobiéta! (tu mistrz przymrużył wedle zwyczaju oko) znam ja trochę ten towar. Nie mogę się skarżyć, dalibóg, nie mogę się skarżyć. Ale wiem i to, że dyabłu nie trzeba podawać palca, bo zaraz całą rękę porwie. Kobiéta! miłość! całe nasze nieszczęście jest, że z głupstw robimy wielkie rzeczy. Chcesz się tém bawić tak jak ja, to się baw, ale życia w to nie kładź. Miejcież raz rozum i za fałszywy towar nie płaćcie dobremi pieniędzmi. Czy myślicie, że ja narzekam na kobiéty? Ani mi się śni. Owszem, ja je, lubię, ale nie daję się brać na plewy własnéj wyobraźni. Pamiętam, kiedym się kochał raz pierwszy w niejakiéj Loli, to myślałem, że naprzykład sukienka jéj to świętość, a to był perkal. Ot co. Czy ona winna, że chodziła po błocie, zamiast latać po niebie: nie! to ja głupi, gwałtem przyprawiałem jéj skrzydła. Mężczyzna jest sobie dosyć ograniczoném zwierzęciem. Nosi jeden i drugi w sercu, Bóg wié jaki ideał, a że przytém czuje potrzebę kochać, więc spotkawszy pierwszą lepszą gąskę, mówi sobie: „to ta.“ Potém poznaje, że się mylił i skutkiem téj małéj pomyłki licho go bierze lub idyocieje na całe życie.
— Jednak przyznajesz pan — rzekłem — że mężczyzna czuje potrzebę kochania i sam zapewne czujesz tę potrzebę tak jak inni.
Zaledwie dostrzegalny uśmiech przemknął po ustach mistrza.
— Każdéj potrzebie — odparł — rozmaicie można zadość uczynić. Ja sobie radzę po swojemu. Mówiłem już, że z głupstw nie robię wielkich rzeczy. Jestem trzeźwy, dalibóg, trzeźwiejszy niż teraz. Ale widziałem wielu ludzi, którym się życie porwało i poplątało jak nić dla jednéj podwiki; więc powtarzam, że całego życia kłaść w to niewarto, że są rzeczy lepsze i cele wyższe i że miłość to furda. Za zdrowie trzeźwości!
— Za zdrowie kobiét! — wykrzyknął Selim.
— Dobrze! niech będzie — odparł mistrz. — Są to przyjemne stworzenia, byle ich nie brać zbyt seryo. Za zdrowie kobiét.
— Za zdrowie Józi! — krzyknąłem, trącając w kieliszek Selima.
— Czekaj! teraz na mnie koléj — odparł. — Zdrowie... zdrowie twojéj Hani! jedna warta drugiéj.
Zagrała we mnie krew, a z oczu sypnęły mi się skry.
— Milcz ty Mirza! — krzyknąłem. — Nie wymawiaj mi w knajpie tego imienia!
To mówiąc, rzuciłem kieliszek o ziemię, aż prysnął na tysiąc części.
— Czyś oszalał! — zawołał mistrz.
Ale ja nie oszalałem wcale, tylko gniéw we mnie kipiał i palił się jak płomień. Mogłem słuchać wszystkiego co o kobiétach mówi mistrz, mogłem nawet sobie w tém podobać, mogłem z nich drwić na równi z innymi; ale wszystko to mogłem czynić dlatego, że nie stosowałem słów i drwinek do nikogo z moich, że mi i na myśl nawet nie przyszło, by teorya ogólna do drogich mi osób miała być stosowaną. Ale usłyszawszy imię mojéj przeczystéj sierotki, rzucone lekkomyślnie w téj knajpie, wśród dymu, brudów, próżnych butelek, korków i cynicznéj rozmowy, sądziłem, żem usłyszał tak obrzydłe świętokradztwo, takie pokalanie i taką krzywdę wyrządzoną Haniuli, iż z gniewu straciłem prawie przytomność.
Mirza przez chwilę patrzył na mnie zdumiony, lecz potém szybko i jego twarz poczęła ciemnieć, oczy skrzyć się, na czoło, wystąpiły mu węzły żył, a rysy przeciągnęły się i stały ostre jak u prawdziwego Tatara.
— Ty mi bronisz mówić co mi się podoba! — zawołał głuchym, przerywanym przez szybki oddech głosem.
Na szczęście mistrz w téj chwili wpadł między nas.
— Nie godniście mundurów, które nosicie! — zawołał. — Cóżto, będziecie się bili, czy za uszy się porwiecie jak szkolne żaki? Ot filozofowie, którzy sobie szklanki o głowy rozbijają. Wstydźcie się! Wam to rozprawiać o kwestyach ogólnych. Wstydźcie się! Z walki pojęć do walki na pięście. Daléjże! A ja wam powiadam, że wnoszę toast na cześć uniwersytetów i że jesteście trutnie, jeżeli się nie trącicie zgodnie i jeżeli zostawicie choć kroplę w kieliszkach.
Ochłonęliśmy obaj. Selim jednak, choć więcéj pijany, ochłonął piérwszy.
— Przepraszam cię — rzekł miękkim głosem — jestem głupiec.
Uściskaliśmy się serdecznie i wychylili kieliszki do dna na cześć uniwersytetów. Potem mistrz zaintonował: Gaudeamus. Przez szklane drzwi, prowadzące do sklepu, kupczyki poczęli nam się przypatrywać. Na dworze zmierzchało się. Byliśmy wszyscy pijani co się nazywa. Wesołość nasza doszła do zenitu i poczęła się zwolna załamywać. Mistrz pierwszy popadł w zadumę i po niejakim czasie rzekł:
— Wszystko to dobre, ale, razem wziąwszy, życie jest głupie. To są wszystko sztuczne środki, a co tam temu w duszy się dzieje, to inna rzecz. Jutro podobne do dziś: taż sama biéda, cztery gołe ściany, siennik, dziurawe buty i... tak bez końca. Praca i praca, a szczęście... et! Człowiek się oszukuje jak może i zagłusza... Bywajcie zdrowi!
To mówiąc, nałożył na głowę czapkę z oberwanym daszkiem, wykonał kilka mechanicznych ruchów mających na celu zapięcie munduru na nieistniejące guziki, zapalił papierosa i machnąwszy ręką, rzekł:
— No! zapłaćcie tam, bom ja goły, i bądźcie zdrowi. Możecie o mnie pamiętać lub nie. Wszystko mi jedno. Ja tam nie jestem sentymentalny. Bądźcie zdrowi, moje poczciwe chłopaki...
Ostatnie słowa wyrzekł głosem wzruszonym i miękkim, jakby naprzekór oświadczeniu, że nie jest sentymentalny. Biédne serce potrzebowało i było zdolne kochać tak jak i każde inne, ale niedola od lat dziecinnych, ubóstwo i obojętność ludzka, nauczyły je zamykać się w sobie. Była to dusza dumna, choć gorąca, więc pełna zawsze obawy, by jéj nie odepchnięto, gdy się komuś pierwsza zbyt serdecznie pochyli.
Zostaliśmy przez chwilę sami i pod wpływem jakiegoś smutku. Były to może smutne przeczucia, bo biédnego mistrza naszego nie mieliśmy już więcéj widzieć w życiu. Ani on sam, ani my nie domyślaliśmy się, że w jego piersiach tkwiły już oddawna zarody śmiertelnéj choroby, na którą nie było ratunku. Biéda, zbytnie wysilenie, praca gorączkowa nad książkami, bezsenne noce i głód przyśpieszyły rozwiązanie. W jesieni, na początku października, mistrz nasz umarł na suchoty. Za trumną jego niewielu nawet szło kolegów, bo były to wakacye, i tylko matka biédna, przekupka święconych obrazów i świec woskowych z pod dominikańskiego kościoła, zawodziła głośno za synem, którego często nie rozumiała za życia, ale którego, jako zwyczajnie matka, kochała.