Hanrahan i Kasieńka, córka Hoolihana
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hanrahan i Kasieńka, córka Hoolihana |
Pochodzenie | Opowiadania o Hanrahanie Rudym; Tajemnicza róża; Rosa alchemica |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1925 |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe Opowiadania Cały zbiór |
Indeks stron |
i Kasieńka, córka Hoolihana.
Dnia jednego zdarzyło się, że na drodze do Cooloney spotkał niejaką Małgorzatę Rooney, kobietę, którą znał był w Munsterze za dni młodych. W owym czasie nie cieszyła się dobrą sławą, tak iż wkońcu proboszcz wygnał ją z owej miejscowości. Poznał ją z chodu, z barwy oczu i ze zwyczajnego jej sposobu odgarniania ręką włosów lewą ręką na tył głowy. Dowiedział się od niej, że włóczyła się po okolicy, sprzedając śledzie i inne delikatesy, a obecnie wracała do Sligo, miejscowości w Burrough, gdzie mieszkała z drugą kobietą, Marją Gillis, której przeszłość miała wiele rysów wspólnych z nią samą. Powiedziała mu nadto, że czułaby się wielce szczęśliwą, gdyby raczył pójść z nią i zamieszkać u nich i śpiewać swe piosenki prostakom, ślepcom i skrzypkom z Burrough. Zachowała (te były jej słowa) zawsze dobrą pamięć o nim i tęskniła do niego; co się zaś tyczy Marji Gillis, ta umiała na pamięć jedną z jego pieśni, tak iż nie potrzebuje obawiać się złego przyjęcia, a wszyscy prostaczkowie i nędzarze, którzy go posłyszą, będą oddawali część własnych zysków za jego baśnie i śpiewy, dopóki on pozostanie między nimi, i roznosili będą jego sławę po wszystkich zaściankach Irlandji.
Ucieszyło go to niepomału, że idzie z nią i że znalazł kobietę, co słucha opowiadań o jego strapieniach i może go pocieszyć. Była to chwila zmierzchu, gdy każdy mężczyzna może ujść za dobrego, a każda kobieta za miłą. Wzięła go w objęcia, gdy opowiedział jej o niepowodzeniu przy kręceniu powrósła, a w świetle dogasającego dnia wyglądała wcale jeszcze nienajgorzej.
Gawędzili tak przez całą drogę, aż doszli do Burrough. Marja Gillis, gdy ujrzała przybysza i posłyszała, kto on zacz, omal nie zaczęła drzeć się wniebogłosy z zachwytu, że człek tak sławny zagościł pod jej dachem.
Hanrahan czuł wielką radość, że osiedlił się u nich na czas pewien, gdyż znużyła go tułaczka; zaś od owego dnia, gdy obaczył zagrabioną chatynkę, w której już nie było Marji Lavelle, i zerwaną na niej strzechę, już nigdy nie pragnął choćby kącika na mieszkanie dla siebie i nigdzie nie zagrzał miejsca tak długo, by mógł widzieć zieleniejące pączki tam, gdzie widział opadające stare liście, lub by mógł ujrzeć żniwa pszenicy, tam gdzie widział jej zasiew. Był to dla niego szczęśliwy zbieg okoliczności, że miał schronisko od słoty i ognisko w szarą godzinę i łyżkę strawy, którą dawano mu bez proszenia.
W czasie pobytu w tem miejscu stworzył wiele pieśni — tak mu tam było dobrze i zacisznie. Większość ich stanowiły pieśni miłosne, ale były też pośród nich i pieśni pokutne, a nie brakło też śpiewów o Irlandji i jej niedoli, rozpowszechnianych pod tem lub innem nazwaniem.
Co wieczór ludzie prości i dziady i ślepcy i gęślarze gromadzili się w domu przysłuchując się jego śpiewaniom i wierszom i opowieściom o zamierzchłych czasach Fianny, a wszystko to przechowywali w pamięci, której nigdy nie uszkodziły księgi; oni to roznosili jego sławę po wszystkich odpustach, weseliskach i wieczornicach całego Connaught. Nigdy nie osiągnął takiego powodzenia i nie zdziałał tyle, co wówczas.
W pewien wieczór grudniowy nucił piosneczkę, o której powiadał, że ją słyszał od zielonawych siewek górskich; mówiła ona o pięknowłosych pacholętach, co opuściły Limerick, udając się na włóczęgę, i tułały się po wszystkich częściach świata. Tego wieczora było w izbie wiele luda, a wcisnęło się też ze dwóch czy trzech chłopaków, którzy usiedli na podłodze koło nalepy i byli zanadto zajęci pieczeniem ziemniaków w popiele, czy czemś podobnem, by mieli zwracać nań wielką uwagę. Lecz wiele, wiele lat później, gdy wymawiano jego nazwisko, przypominali sobie brzmienie jego głosu i sposób, w jaki poruszał ręką i jego wygląd, gdy siedział na krawędzi łóżka, a cień jego migał poza nim na bielonej ścianie, lub jak się zrywał, podobny do wyniosłej strzechy. Wiedzieli wówczas, że danem im było poglądać na króla wieszczów Gaelu i twórcę marzeń ludzkich.
Nagle śpiew się urwał i oczy mu zaszły mgłą, jakgdyby patrzał na coś w oddali.
Marja Gillis, która właśnie lała gorzałkę do kubka, co stał obok niego na stole, odjęła dzban i zapytała:
— Czy zamierzasz nas opuścić?
Małgorzata Rooney usłyszała te słowa, a nie wiedząc, czemu zostały wypowiedziane, wzięła je nazbyt poważnie, więc podeszła ku niemu z lękiem w sercu, że utraci tak przedziwnego pieśniarza i dobrego druha, owego człowieka, o którym tyle myślano i który tyle wniósł w jej dom.
— Nie chcesz chyba odchodzić od nas, mój drogi? — ozwała się, chwytając go za rękę.
— Ej, nie o tem ja myślę ninie! — odparł. — Myślę o Irlandji i o brzemieniu niedoli, jaka ją przytłacza.
Podparł ręką jej głowę i zaczął śpiewać następujące słowa — a dźwięk jego głosu podobny był szumowi wichru w pustkowiu:
Hań w górze nad Cummenu brzegiem wichury czarnej wiew,
Od wschodu ciągnąc, łamie bure rosochy starych drzew.
W nas męstwo mrze — podruzgotane, jak stare pnie od tucz,
Lecz w głębi serc ukryliśmy ów żar, co błyszczał z ócz
Kasieńki, córki Hoolihana...
Hań w górze ponad Knocknarea[1] chmurzyska wicher gnał,
budząc Maeve‘ę, ciskał gromy, huczące w zrębach skał.
Nasz ból jest jak nawalna chmura; jak grzmot — serc naszych stuk,
Lecz wszyscy z kornym pocałunkiem gniem się do błogich nóg
Kasieńki, córki Hoolihana...
Na Cloothna Bare — hej, wezbrał staw, żółtawy tocząc ił,
Bo nadciągnęły słotne wiatry i deszcz bez przerwy mżył.
Jak wód tych nurt, wezbrały ciała i tętna naszej krwi;
Lecz, niż przed Bożą Męką świece, o wiele jaśniej lśni
Kasieńka, córka Hoolihana...
∗ ∗
∗ |
Gdy tak śpiewał, głos mu się załamał i łzy polały się po licach, a Małgorzata Rooney zakryła twarz rękoma i zaniosła się głośnym płaczem. Potem ślepy dziad na przypiecku zaczął szlochać, aż się łachy na nim trzęsły, a wkrótce nie było nikogo, ktoby nic zawodził i nie zalewał się łzami.
∗ ∗
∗ |