Harmonia (Kaden-Bandrowski, 1938)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Harmonia
Pochodzenie Życie Chopina
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
HARMONIA

Jakaż jest ta harmonia Chopina — pytałem pianistów i kompozytorów. Bo cóż, że sam dowodnie o tym opowiedzieć nie zdołam. Oni, odtwórcy, kompozytorzy, przez których tchnienie akordów szopenowskich przepływa nieustannie, powiedzą o tym lepiej. Lecz gdy ich o to zagadniesz, jakbyś zagadnął człowieka pogrążonego w sprawach życia o życie samo.
Pytasz: powiedzże mi, człowieku umotany w tych wszystkich ważnych sprawach życiowych, czym jest życie? Cóż odpowie? Jeżeli szczery, westchnie i, mimo że doświadczonym się wydawał, ręce tylko rozłoży.
Tu jesteśmy, ani jednego kroku nie uszliśmy stąd na przód, od czasu kiedy się nam harmonia Chopina objawiła. Stoimy niby wokoło źródła. Bije swą czarodziejską siłą, blaski, głosy, poszepty, dźwięki przeróżne splata od dna niezbadanego ku powierzchni uroczej. Poznaliśmy już wszystkie przeloty świateł i każde ćmienie cienia. Zapamiętaliśmy dźwięk wszystkich kropel i gdzie toń ciszą dzwoni, i gdzie świegotem rozperla się, i gdzie w westchnieniach niknie. Słuchamy i patrzymy, i wciąż nie wiemy nic, i tylko ręce bezradnie rozkładamy, owładnięci tym czarem.
Więc mielibyśmy nie wiedzieć, nie rozumieć co nas zachwyca, mimo że wyrażone to zostało znakami, które układa się wyraźnie jeden przy drugim na równoległych liniach jak na kracie, a każdy z znaków owych zawiera jak wysoko ma brzmieć, czy też jak nisko i jak długo ma trwać?!
Zbadajmy znaki, zbadajmyż pismo, którym utrwalamy muzykę: pismo nam powie wiele o harmonii, harmonia zdradzi może tajemnicę harmonii Chopina...
Patrzmy na kartkę nutowego papieru, którą zasnuł swym pismem muzyk. Czy owa kartka przejęta w poprzek wiązkami pięciolinii, rozgrodzonych na pomierne ustępy, więc takty, czyż owa kartka, przepleciona wiązkami pięciolinii, na których jakby nabito czarnych drobniutkich gwoździ, nie wygląda niczym krata misterna?
Krata, sito, sieć drobnooka?
Tak to wygląda i wie dlaczego. Gdyż przedmiot pracy, mający wyrazić to, co mu powierzono, wyraża zawsze wiernie: owa kartka, pismo muzyczne, na liniach rozsnute kluczami i znakami opatrzone, to krata, przez którą kompozytor każe przepływać głosom przestrzeni. Jakie głosy zaznaczył nutą na pięciolinii, te się mają odezwać; a gdzie nic nie naznaczył, tam przestrzeń wionie milczeniem. Kartka ta, owo pismo muzyczne, to jest krata, przez którą mijać mają lub zatrzymać się winny głosy powietrznych światów. Krata, przemyślna sieć, w której mają grać tonem dźwięki przestworów.
Dźwięki świata mają tu zagrać tonem. A tak! Bo przecież świat ten nie znał tonów, dźwiękami tylko żył. Dźwięk to materia, jej duszą ton muzyki. Ton muzyki jak brzmienie mowy, jak kanwa myśli ludzkiej, posiada swą budowę. A gdy budowa, to zależność, równowaga i układ. Ileż wieków, ileż czujności, jakiego słuchu i jakiego marzenia, jakich trosk i radości, walk, doświadczeń, porównań ogromnych trzeba było, by zestroiła się mowa wielkich pni człowieczeństwa, z którego wystrzeliły konary ras i przedziwne gałęzie narodów!
Ileż wieków, ileż doświadczeń, byśmy stworzyć zdołali muzyczną treść, którą płynie żywioł dźwięku osiadając na pięciolinii tonami wzoru duchowego!
Duchowy wzór rozgłosu świata, czyli układ muzyczny tonów, to zasada harmonii. Harmonia! Osobliwe myślenie i odczuwanie nie za pomocą słowa, ujmującego rzecz, lecz myślenie falami powietrza, przetworzonego we wzór samoistny, myślenie falami powietrza, wyniesionego do majestatu tonów.
Ileż układów tych rozkwitło i zginęło, rozwiało się w przestrzeni na zawsze. Wiemy, że w Azji snują się jeszcze pięciotonowe układy, czyli gamy wschodnie; wiemy, że tuła się po całym świecie z cyganami ich gama cygańska. W Europie uciekliśmy się do ośmiotonowego układu, którym władali już swobodnie starzy Grecy.
Osiem tonów, osiem stopni, trwających obok siebie w określonym porządku. Kiedy na piątym z nich wysnujesz osiem dalszych, jeden tylko znak dodasz i już masz układ taki sam, jak ów pierwszy. Gdy w tym nowym układzie znów od piątego stopnia rozwiniesz osiem tonów ułożonych na wzór poprzedni, znów tylko siódmy stopień podwyższysz, byś otrzymał porządek taki sam.
Cóż to znaczy podwyższyć któryś stopień? To znaczy przyśpieszyć jego powietrzne drgania. Wznieść, jeśli idziesz w górę; obniżyć o pół tonu, jeśli zstępujesz w budowie swych systemów co pięć stopni w dół. Stawiasz znak odpowiedni i przyśpieszasz lub zwalniasz drgania tonów. W osnowie swej pozostały czym były, tylko w nie tchnąłeś dążenie ku przemianom. To dążenie wcielone w ton, opisywane znakiem (krzyżykiem lub bemolem), zwane w muzyce chromatyką, porusza całą budowlę tonów. Możesz ją wznosić, zniżać, modulować kontury, zaostrzać lub łagodzić. To dążenie wcielone w ton sprawia, że swą harmonię niby pałac powietrzny przenosić możesz uskrzydliwszy znakami chromatyki ze sfery w sferę, z głuchych nizin aż ku zenitom.
To dążenie wcielone w ton pozwoli ci muzyczną myśl, czyli melodię, wyginać jak zapragniesz. Będziesz mógł sprężać ją niby wiklinę. Co mówię?! Będziesz mógł wiązać i rozwiązywać swą myśl muzyczną niczym promienie światła. Ale gdy zechcesz, aby myśl twoja, czyli melodia, miała pod sobą głębię i miała dno, żeby płynęła czy to prując swym blaskiem mroczne głębiny, czy ciemną smugą przenikając zalewy i jasności, musisz potworzyć owe głębie, zalewy i jasności. To są akordy właśnie budowane na stopniach gamy, wielopiętrowe wieże tonów, tajemnicze budowle, które sprawiają, że melodia przestała trwać samotnie, lecz grąży się w współbrzmieniach.
Akordy, uczynione ze współbrzmienia tonów, to harmonia, święte ciało muzyki.
Akordy rozchodzą się stopniami gam, coraz wyżej i coraz niżej, aż póki gamy owe, niby drogi, nie zejdą się formując koło, zwane w praktyce muzycznej okręgiem kwiatowym. W środku tego okręgu trwa muzyk; natchnieniem swym obraca koło harmonii stopniami w dół lub w górę, ażeby myśl, czyli melodia, doświadczyć mogła wszelkiej odmiany brzmień.
Jak w życiu: od początku przez wszystkie doświadczenia do końca, który przecież jedna się z początkiem. Tak obracali owym kołem z pokolenia na pokolenie wielcy geniusze. Trzeszczało ono boskim hałasem w ręku Jana Sebastiana Bacha. Mozart pośród stopni owego koła układał się gdzie bądź jak dziecko, spoczywające na podobieństwo słonecznego promienia między stosami dźwięcznych kluczów i znaków. Beethoven tłukł się po stopniach harmonii jak w więzieniu. Z wielkim gniewem przekręcał klucze brzmień, jak skały ciskał tonacje na tonacje, walił ciężarem wyznań niby pięścią w eteryczną ścianę harmonii, lecz dostrzec tutaj nowych zadatków nie potrafił.
Aż przyszedł Chopin, nieomylny wynalazca, zarazem pilny nauczyciel nowej muzyki świata. Jeżeli inni obracali koło muzyki tradycyjnym porządkiem, gdyż wierzyli, że inaczej rozpryśnie się im w ręku, Chopin sprawił, że w jego ręku całe koło harmonii muzycznej utraciło przyrodzone opory. Gdy inni za imadła chwytali oburącz, gdy inni podkręcali raz po raz dziesięcioma kluczami, on palcem tknął, dmuchnął lekkim oddechem i już tęczowe koło harmonii kręciło się jak chciał.
Gdy inni swą melodią wędrowali przystając zawsze na uświęconych obyczajem rozstajach, on po wszelakich stopniach latał na skrzydłach cudowności. Gdy inni wymierzali, on ogarniał od razu, gdy inni szukali odmiany, on sam był tu przemianą nieustanną, która przestała być ozdobą, lecz jawiła się treścią.
Okręg kwintowy, a więc ustanowiony od wieków ład następstw harmonii, zawirował z niezmierzoną łatwością w ręku tego muzyka i w swych obrotach uwił tęczę nowych zespołów tonu. Ten rój wiosenny, rój szopenowskich znaków chromatycznych (krzyżyków i bemoli) upadł na kratę nutowej pięciolinii ożywiając jej wzór, tworząc nowe żłobiny, dziergając nowe brzegi, rodząc nowe zakątki prądów, nową strzelistość zderzeń niespodziewanych.
Jak się to stało? Nie wiem. I nie wie nikt. Może Chopin rozumiał inaczej, po swojemu, inaczej niźli wszyscy, co wyraża każdy znak poszczególny muzyki? Może rozumiał, że tony to nie tony, ale raczej kryształy, które się osadzają wzdłuż tajemniczych osi; a kierunku tych osi nikt dotąd nie podpatrzył? A może Chopin wiedział, jakoś tam po swojemu, że tony to nie tony, a tylko ptaki chmurą lecące i że potrzeba wołać na nie, płoszyć je jakimś głosem, którego nikt nie umiał dotąd użyć?
A może Chopin wiedział, że tony wyrastają w duszy muzyka jako lasy ogromne, które straszliwym wichrem bolesnych przemian szarpać trzeba i wstrząsać? Jak tworzył swe harmonie, że umiał na jednym drobnym znaku, niby na kruchej słomce, wielkie pałace brzmień przenosić ze stropu nieba na samo dno wydźwięku? Jak sprawiał, że się mieniło to wszystko, niby gołębie niespodziewanie odwrócone w swym locie, że się to przetwarzało, dzięki dwóm lub trzem taktom modulacji, z radości w rozpacz, czy z rozpaczy w zwycięstwo?!
I jakże w końcu, mimo że już od tylu wieków określone zostało każde miejsce harmonii, umiał wychodzić za wszystkie znane miejsca i porzuciwszy wszelką wygodę kluczy, i wystrzeliwszy z wszelkiej przemiany znaków wychodził poza normę tonacji, więc jakby poza normę logiki! Wędrował sobie sam do tych jakichś uroczysk upragnionych, najświętszych, które nie znały dotąd swego miejsca w muzyce, których nie podobna określić, które są poza wyrozumieniem porządku i dążenia, które są poza drogą i bezdrożem, poza przybyciem, odejściem, znalezieniem, które są nigdzie już, to znaczy w niedościgłej samotności geniusza.
Jedno jest pewne: że ta władza, że czar niewyczerpany w mieszaniu tonów, że ta anielska zręczność ułatwiła niezmiernie prawdę muzycznego wypowiadania uczuć. Duchowy wzór rozgłosu świata, czyli układ muzycznych tonów, czyli harmonia w ręku Chopina zdoła wyrazić więcej, niż to zdołali dotąd poprzednicy. Więcej w znaczeniu uczuć nie wysłowionych dotąd, jako że nie mogących dotąd wyrażać się taką zmiennością, taką czułą powiewnością współbrzmienia.
Harmonia szopenowska dopuściła do kręgu muzyki rozległe światy nowych uczuć. Kto nie wierzy, niech wspomni przedszopenowskie formy: scherza, nokturny, walce. Od wszystkich dawnych scherz do tych Chopina, które tańczą w zaświatach! Od nokturnów salonu do szopenowskich, w których natchnienie staje się odkupieniem. Od wszystkich walców poprzednich do szopenowskich, które się stają samym uśmiechem miłości.
To szopenowska harmonia otworzyła krąg muzyki potężnym światom nowych spowiedzi narodowych. Dzięki harmonii tej stary polonez (alla polacca) nabrzmiał karmazynem tragicznej krwi, polotny zaś mazurek, wysnuty z rozdeptanej przemocą niziny polskiej, stał się promienną ewangelią odrodzenia etnicznego całej muzyki świata.
Chopin to od epoki Jana Sebastiana Bacha nie spotykana znowu radość, rozkwit, wzlot, szaleństwo harmonii a zarazem nauka jej jak najczujniejsza. Stare klucze skruszone i dawne, wyślizgane ręką starych mistrzów imadła harmonii już zgoła niepotrzebne! Porównał stare z nowym, nauczył świat muzyczny kroczyć drogą przyszłości i wzmógł bogactwo uczuć a we wszystko tchnął łatwością niebiańską. Pod jego ręką wyskoczyła harmonia z dawnych rdzewiejących obręczy, rozprysła się po świecie całym nowa, już dalej ciągle różna, nowsza, najnowsza, bo zawsze ciągle z niego we wszystkich, w Wagnerze, Brahmsie, Debussym, Szymanowskim, Strawińskim, we Francuzach, Niemcach, Hiszpanach, z niego na całym świecie.
Czym coś określił wyraźniej, prócz zachwytu? Nic prócz zachwytu. Więc niedowiarek zatrzyma mnie w zachwycie tym i powie: udowodnij na czym polega nowość owej harmonii. Nie udowodnię nic, mogę tylko dać dobrą radę sumiennym niedowiarkom. Niech słuchają Chopina. Jak między swe melodie, jak pomiędzy harmonie wplata ten mistrz swą ciszę. Poprzez harmonię uważajcie na ciszę, której wam słuchać każe, gdy pośród pięciolinij znaki milczenia kładzie. Słuchajcie, jak was nagle opuszcza i samych sobie zostawia. Ile tam jeszcze poza tonami w nagłych ciszach Chopina niewysłowionej mowy muzycznej, ile głosu zdaje się czekać jeszcze głębiej i głębiej za wyśpiewaną harmonią...
Bo harmonia jego to tylko brzeg. Tylko obramowanie głębi, z której brał, lecz której, jako geniusz niewyczerpany, nie mógł wybrać aż do dna.
Płynąć poprzez te fale, wsłuchiwać się w to morze, coraz usilniej patrzeć poprzez tęczę harmonii, za którą odszedł od nas, to go znów wołać pomiędzy nas i jeszcze raz przebiegać z nim przez jego błogie kraje, aż ku tym źródłom wieczystego milczenia, które ogrodził czarowną swą muzyką.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.